Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Epidemia wyjątkowo śmiertelnej dżumy w Warszawie? Do Instytutu Chorób Zakaźnych i Tropikalnych trafia mężczyzna z objawami opornej na leczenie „czarnej śmierci”. Dziennikarz śledczy Robert Mądrala podejrzewa, że umierający pacjent jest ofiarą patogenu, który wymknął się z laboratorium, gdzie prowadzone są utajnione badania nad bronią biologiczną nowej generacji. Nie wie, że grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo, jak też jego partnerce, pielęgniarce Instytutu, która pomaga mu w śledztwie. Miłość tych dwojga poranionych przez los kochanków przeplata się z intrygami tajnych służb, ukrywającymi się za nimi żądnymi władzy ludźmi oraz naukowcami i lekarzami wplątanymi w międzynarodową intrygę.
Ta wielowątkowa opowieść jest mocno osadzona w dzisiejszych realiach, zarówno społecznych jak i naukowych, co szczególnie przeraża. Autor w sensacyjną fabułę wplótł wiele realistycznych wątków dotyczących zagrożeń epidemicznych dla współczesnej ludzkości. Niestety perspektywa zagłady ludzkości w wyniku ataku spontanicznie zmutowanych albo użycia genetycznie zmodyfikowanych zarazków jest wielce prawdopodobna. Dlatego stworzona przez autora wizja świadomego użycia, a wręcz sterowania takimi drobnoustrojami w ramach walki o władzę jest szczególnie przygnębiająca. Możliwości modyfikacji genetycznej mikroorganizmów są dziś bardziej realne niż kiedykolwiek, a brutalna i bezmyślna walka służb w powiązaniu z niszczycielską siłą zmutowanych wirusów i bakterii atakujących wybranych ludzi, wywołują po zakończonej lekturze, trwałe poczucie mrocznego zagrożenia.
Dr med. Paweł Grzesiowski, ekspert w dziedzinie profilaktyki zakażeń
Zbigniew Wojtasiński, filozof, dziennikarz zajmujący się zdrowiem i popularyzacją nauki. Od wielu lat uczestnik najważniejszych kongresów medycznych i naukowych na świecie. Autor takich książek jak „Umysł i medycyna”, „101 mitów o zdrowiu”, „101 mitów o seksie” oraz „Życie z rakiem”. „Kod śmierci” jest jego pierwszą powieścią, w której łączy wątki sensacyjno-kryminalne z zagadkami medycznymi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 478
Projekt okładki Maciej Białobrzeski
Opracowanie redakcyjne Krystyna Wojtasińska
Opracowanie graficzne Anna Abratańska
© Copyright by Zbigniew Wojtasiński 2018
ISBN 978-83-933628-2-0
Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 48 22 733 50 10, faks 48 22 733 50 01 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]
e-mail: [email protected] tel. 510 20 10 84
Skład wersji elektronciznej [email protected]
Co z nim, sprawdzałeś czy ten skurwiel jeszcze żyje? – powiedział Geniek, barczysty jegomość, kopiąc w nerki leżącego na śniegu mężczyznę. Ten jednak nawet nie drgnął, nie zajęczał. Leżał nieruchomo, z rozłożonymi rękami, z głową wciśniętą w świeży biały puch.
Robert Mądrala sprawiał wrażenie martwego. Ale czy był martwy?
– Żadnych oznak życia, jest już zimny – odpowiedział kompan, o imieniu Czesiek, niewysoki chudzielec. Jeszcze raz się nachylił, żeby pokazać, że nie blefuje. Przyłożył rękę do odsłoniętej szyi nieprzytomnego, złapał za przegub rozpostartej ręki. Po czym wyprostował się i spojrzał tamtemu w oczy. – Mówię ci, nie żyje.
Geniek nieco się rozluźnił. Czesiek zapewniał:
– Nie wyczuwam pulsu ani bicia serca. Moim zdaniem to trup. Nie mógł przeżyć, zaraz będzie sztywny jak drewno na opał, znam się na tym – stwierdził stanowczo.
– Jesteś pewien? – Geniek wciąż nie dowierzał. Zawsze robił wrażenie pewnego siebie, ale ta sprawa wyprowadziła go z równowagi.
– Jasne. Był co najmniej kilka minut w zimnej jak cholera wodzie. Człowieku, jest przecież ponad dziesięć stopni mrozu! W zasadzie to cudem wygramolił się na brzeg. Zobacz, jeszcze próbował pełzać. Są ślady na śniegu. Po kilkunastu metrach stracił siły, potem przytomność. Stary, on zdycha.
– Musimy mieć pewność. Nie ma czasu na kolejny błąd. – Geniek wymownie spojrzał w oczy tamtemu. To on tu rządzi i nie znosi sprzeciwu, szczególnie w takiej chwili.
Wpatrywał się w ciało leżącego mężczyzny. Mierzył go wzrokiem jak grabarz oceniający, jaką trumnę dopasować. Wydawało się, że odpuszcza. Wreszcie. Ale Geniek nie byłby sobą. Odwrócił się do kompana i rozkazującym tonem powiedział:
– Przynieść z samochodu pojemnik z benzyną. Spalimy to ścierwo! Chcę zobaczyć jak płonie. No, co tak patrzysz, rusz się, do cholery! – Był tak nakręcony, że nie potrafił się opanować. W niczym nie przypominał agenta tajnych służb do zadań specjalnych. W tej chwili był raczej zwykłym rzezimieszkiem i przypominał tych, których kiedyś ścigał.
– Po co, no, po co! Mówię ci, że to trup. Szkoda zachodu – chudzielec próbował go uspokoić.
Bezskutecznie.
– No, jazda! Podpalimy go. – Geniek coraz bardziej się irytował. Miał ściągniętą, czerwoną twarz i wyłupiaste oczy. Wymachiwał zaciśniętą pięścią. Przestał logicznie myśleć.
Chudzielec dobrze znał swego kompana, wiedział, że nic już nie wskóra. Jak Geniek się wkurza, to trudno go przekonać. A przy okazji można oberwać. Lepiej nie ryzykować. Ten pomysł jest bez sensu, wręcz szkodliwy dla ich planów. Westchnął tylko i wykrzywił usta w grymasie. Kątem oka spojrzał w niebo, jakby tam jeszcze szukał pomocy. Pohamował się, żeby nie powiedzieć za dużo.
Podszedł do furgonetki, śnieg skrzypiał pod butami. Otworzył tylne drzwi i wolno zaczął ją przeszukiwać. Na chwilę się wyprostował i rozejrzał. Chciał się upewnić, czy nikt ich nie obserwuje. Starał się zachować trzeźwość umysłu.
Nikogo wokół nie było. Mieli szczęście. Po tej stronie Wisły w Warszawie są jedynie rozlewiska i dzikie zarośla. Choć to środek miasta, to jednak zimą rzadko kto się tu wypuszcza, a tym bardziej wieczorem, w taki mróz. Idealne miejsce, żeby zniknąć bez śladu. Ile tu zwłok utopiono? Każda rzeka ma swoje tajemnice.
Spojrzał jeszcze na drugi brzeg rzeki, rozświetlone miasto wciąż tętniło życiem. Było widać Pałac Kultury i Nauki oraz wieżowiec mieszkalny przy ulicy Złotej 44 nazywany Szklanym Żaglem. Za sobą miał Stadion Narodowy, gdzie niedawno był na meczu polskiej drużyny w piłce nożnej. Dookoła nieliczne przykryte śniegiem ścieżki. Tuż za nimi skuta lodem rzeka. Wyglądała jak wysypisko brył lodu zwiezionych z całego miasta. Coś podobnego widział na filmach katastroficznych.
Popatrzył na ciało dziennikarza. Co za dureń. Myślał, że ucieknie im przez zamarzniętą rzekę. Przez Wisłę! Desperat. Wskoczył na wielką krę jak raniony jeleń. Początkowo nieźle mu szło. Sforsował jedną krę i przeskoczył na kolejną, bliżej drugiego brzegu. Zachwiał się, lecz szybko odzyskał równowagę. W zasadzie pokonał już najtrudniejszy odcinek rzeki. Nagle lód się załamał.
Widzieli, jak ta dziennikarska swołocz, ten skurczybyk znalazł się pod wodą. Wstrzymali oddech. Byli przekonani, że nie da rady, że utonie. I po sprawie.
Z wielką ulgą pomyśleli, że mogą już wzywać grabarza. Ale po chwili zobaczyli, jak ten skurwiel wyłonił się z wody. Jakimś cudem chwycił krę i się na nią wgramolił. Przez chwilę leżał nieruchomo. W oddali było widać jedynie ciemną plamę nieruchomej sylwetki. Może jednak?
Znowu zaniemówili pełni złowrogiej nadziei. Wpatrywali się w niego i siłą woli spychali go z tej kry.
Ten desperat nie był jednak podatny na ich błagalne spojrzenia. Najpierw lekko się poruszył. Potem z trudem ukląkł, po czym wstał i ociekając wodą, chwiejnym krokiem doczłapał do brzegu kry. Tym razem sam wskoczył do wody i pokonując kilka metrów, dopłynął do brzegu. Był u celu.
Dlaczego to paskudztwo jeszcze żyje?
Wskoczyli natychmiast do samochodu. Dwaj mężczyźni po chwili pędzili białą furgonetką wzdłuż brzegu, a potem pojechali mostem Poniatowskiego, żeby dopaść swą ofiarę z drugiej strony rzeki.
Miasto powoli zaczęło pustoszeć i nie było już takich korków na ulicach, szybko zatem dotarli na przeciwny brzeg Wisły. Na wszelki wypadek włączyli koguta pogotowia, choć pogotowiem nie byli, żeby jakiś durny policjant nie pomachał im lizakiem.
Nie mógł się wymknąć, byli pewni, że go dopadną, i to w ustronnym miejscu. Znakomicie. Jeśli trzeba, użyliby noktowizorów, w bagażniku mieli wszystko, co trzeba, na każdą sytuację.
Skręcili z głównej ulicy w stronę Wisły, przejechali wertepami kilkaset metrów i podskakując w siedzeniach, znowu zobaczyli na śniegu tę charakterystyczną ciemną sylwetkę. Leżał z twarzą w śniegu z rozłożonymi po bokach głowy rękami. Nie ruszał się, jakby czekał na nich. Ha! A może na to, że go uratują?!
Przywitali go kopniakiem, a potem odwrócili na wznak. Miał oczy otwarte, przyprószone śniegiem. Może nie był jeszcze martwy, ale robił wrażenie takiego, który niechybnie zmierza na sąd ostateczny. Woda wciąż ociekała z jego spodni i kurtki, gdzieniegdzie pojawiały się kryształki lodu. Jeszcze chwila, a przymarzłby do podłoża.
Czesiek chrząknął i wymachując kanistrem w ręku, wrócił do swojego kompana. – Nie damy rady ochrzcić go ogniem, nie ma czym, wszystko zużyliśmy podczas poprzedniej akcji.
– Ściągnij z baku.
– Daj spokój, znowu się napiję tego gówna.
Geniek był wściekły. Odwrócił się plecami, zaległa cisza, a potem wypalił:
– To odetnij mu głowę.
Cześka wmurowało. W jednej chwili pobladł, jakby sam zamarzał na mrozie.
– Mówię ci, odetnij mu głowę! Masz nóż? Wystarczy nawet scyzoryk. Widziałeś jak to się robi? – Teraz patrzył kompanowi prosto w oczy.
Chudzielec nie drgnął, nie przymrużył nawet oczu, nie lubił takich metod. Geniek jednak oszalał. Zachowywał się jak dżihadysta, a nie jak agent tajnych służb. Czesiek wreszcie wydobył z siebie głos:
– Pogięło cię, kurwa! Ten palant nie żyje. Zobacz, nawet ubranie na nim zamarzło. Za parę minut będzie bryłą lodu. Po co zostawiać tyle śladów. Opanuj się, wszystko będzie wyglądało na wypadek. Zostawmy tę kupę gówna i spieprzajmy stąd.
Coś się zmieniło w oczach Gienka, wreszcie zaczął myśleć. Może to mróz ochłodził jego gorącą głowę. A może po prostu opadły emocje podsycane pościgiem. Powróciła chłodna kalkulacja agenta. Spojrzał na smartwatch. Na jego inteligentnym zegarku temperatura spadła do minus 20 st. C. Choć tego nie czuł, było coraz zimniej. Nocą mróz będzie pewnie jeszcze większy.
Patrzył na ofiarę i zastanawiał się, ile ciało człowieka może wytrzymać w takich warunkach. Na dodatek schłodzone już kąpielą w lodowatej rzece. Nie, to nie mogło trwać długo. Pamiętał, że marynarze tracili przytomność po kilkunastu minutach, gdy zimą wpadli do Bałtyku z tonącego statku. Nawet jeśli wdrapali się na tratwę ratunkową, chwilę później ich ciała zamarzały.
Geniek po raz kolejny kopnął w bok dziennikarza. Nadepnął na jego rękę, jeszcze mocniej i jeszcze raz. Bez reakcji. Pochylił się nad jego głową. Chciał sprawdzić, jak wyglądają źrenice. Były rozszerzone. Z bocznej kieszeni kurtki wyjął latarkę i poświecił nią w nieruchome oczy. Nie zareagowały. Zdjął rękawiczkę z prawej ręki i wskazującym palcem dotknął prawej gałki ocznej. Również bez reakcji.
– Przekonałeś się? Tak jak mówiłem, jest już w zaświatach, wita się ze zmarłymi krewnymi. Spadajmy, póki jeszcze nikt nas nie zobaczył.
Po chwili trzasnęły drzwi furgonetki. Silnik odpalił, koła bryzgnęły śniegiem i odjechali.
– Będziemy musieli zmienić opony – zagadnął Geniek, zerkając na kompana.
– I tak były do wymiany, tym się nie martw – mrugnął okiem Czesiek.
– Jutro rano chcę mieć raport.
– Yes, Sir!
Prawie trzy miesiące wcześniej. Był wrzesień, niedzielny poranek. I byli w mieszkaniu Ewy przy Złotej 44 w Warszawie. Zapowiadał się wyjątkowo słoneczny, ciepły dzień. Złota polska jesień. Robert Mądrala myślał, że ten dzień spędzą razem. Bo to nie miała być taka tylko znajomość na jedną noc. Było im to przeznaczone i chciał, żeby trwało dłużej. Jak najdłużej.
Wyobrażał sobie spacer w blasku słońca, gdzieś w Łazienkach albo za miastem. Usiedliby na ławeczce pod kasztanowcem, przybiegłyby wiewiórki, a przechodnie spoglądaliby z uśmiechem. Jaka piękna i kochająca się para. Był naiwny? Jak zawsze. Ale w jego życiu coś się zmieniło.
– Wybacz – usłyszał – muszę jechać do szpitala, mam dyżur. Potem wyjaśniała, że zastępuje koleżankę, która ma jakieś ważne sprawy rodzinne. Przepraszała, znowu poczuł jej usta i muśnięcia włosów, policzka, a na koniec zrobiła taką minę, że zmiękczyłaby nawet prokuratora.
Ewa, Jabłczyńska, najbardziej seksowna pielęgniarka Instytutu Chorób Zakaźnych i Tropikalnych w Warszawie. Dla Mądrali pierwsza poważna znajomość od dłuższego czasu. I to właśnie wtedy dowiedział się o pierwszym od niepamiętnych czasów przypadku dżumy w Polsce. Tej choroby nie było od stuleci. Przynajmniej tyle pamiętał z lekcji historii.
Ewa musiała tam być. Dlatego była nawet zadowolona z tego zastępstwa. Jest przecież pielęgniarką oddziałową, ważną osobą. Wiele od niej zależy. A sytuacja jest wyjątkowa. – Ten mężczyzna jest w ciężkim stanie, może nie przeżyć – dodała, ściszając głos.
To wtedy w jego głowie coś zaiskrzyło, a potem wszystko się potoczyło, jakby zapaliła się sterta słomy. Zapomniał o Łazienkach i wiewiórkach. Kiedy wrócił do swojego mieszkania przy ul. Wiejskiej myślał o Ewie, ale również o Zadżumionym i zagadkowym zakażeniu. Jego dziennikarski nos zaczął wietrzyć sensację.
Następnego dnia w poniedziałek spotkał się z dyrektorem Instytutu dr. Andrzejem Należytym, szefem Ewy. Pamiętał go, wiedział, że to lekarz wyjątkowy, znany z wielu zagranicznych misji, który jeszcze za życia stał się legendą. Dystyngowany, jakby z innego wymiaru, z brodą à la Pasteur, na dodatek z charyzmą. Przywitał go w nieskazitelnie białym fartuchu.
Doktor był zaskoczony wizytą dziennikarza. Owszem, spodziewał się medialnej burzy, ale jeszcze nie teraz, nie tego dnia. Co miał robić? Nie chował głowy w piasek, to nie było w jego stylu. Odebrał telefon od dziennikarza i zgodził się na spotkanie.
– Redaktorze, nie ma co robić sensacji… – przywitał dziennikarza „Jutrzenki”, lekko zawieszając głos. Podobnie przebiegała cała rozmowa. Doktor Należyty starał się być rzeczowy oraz przekonujący. Trzymał się faktów, nie chciał bawić się w spekulacje. Nie podawał zbyt wielu szczegółów. A dziennikarz był natrętny.
Mądrala wiedział, że na ciężką postać dżumy zachorował Sławomir Karpuszko (zdradziła mu Ewa, dodając: „nie powinnam tego robić”). Sprawdził w Internecie: to wirusolog i bakteriolog z Ośrodka Badań Biologicznych pod Warszawą. Przypadek? Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, żeby skojarzyć, że pałeczka dżumy spłatała badaczom figla. Ale tego już Należytemu nie powiedział.
– Chcesz mieć hit na pierwszą stronę? – zapytał redaktora naczelnego i właściciela tygodnika „Jutrzenka” Alojzego Marszałka, kiedy w poniedziałek zawitał do redakcji. Naczelny miał wielką jak koń głowę, ciemne duże oczy, dziwne i przeszywające. Mądrala nigdy nie mógł pojąć, co takiego w nich jest. Może sam diabeł.
– Nie rozśmieszaj mnie, Mądrala. Po szumnych zapowiedziach twoje hity nadają się jedynie na kronikę towarzyską – powiedział Alzheimer. Tak naczelnego nazywano w redakcji, bo nigdy nie pamiętał o podwyżkach dla pracowników. Cynik, którego można kochać lub nienawidzić.
Alzheimer lubił prowokować, dobrze jednak znał swego najlepszego dziennikarza. – Co masz? – zapytał już potulnym głosem.
– Dżumę.
– Jaką dżumę, o czym ty mówisz? – ożywił się.
– Posłuchaj, chodzi o bakterię, która wyskoczyła z laboratorium. To poważna sprawa.
– Jesteś pewien? Lepiej, żebyś się nie mylił. Od dłuższego czasu pracujesz na kredyt mojej cierpliwości. Kiedy coś dasz? – naczelny przeszedł natychmiast do konkretów.
Robert dał sobie chwilę na zastanowienie, ale to nie było potrzebne. – Zdążę do najbliższego wydania – odpowiedział zdecydowanie. – Potrzebuję kilku dni.
– Pośpiesz się. Chyba nie myślisz, że prowadzę schronisko dla dziennikarzy – odpowiedział w swoim stylu Alzheimer.
Bioterroryści? Zamierzają rozpętać epidemię? To zbyt łatwe wytłumaczenie. Taki scenariusz wydawał się najmniej prawdopodobny. Doktor Należyty wspomniał, że jest to jedynie zawleczenie zakażenia z jakiegoś innego kraju, np. z Afryki, gdzie dżuma wciąż występuje. To się może zdarzyć w każdym kraju. Ale Mądrali to nie przekonało.
Kojarzył dwa fakty. Zanim jeszcze Karpuszko trafił do szpitala w Warszawie, toruńscy archeolodzy ogłosili, że podczas wykopalisk w Polsce natrafili na zwłoki ludzi z okresu średniowiecza, z czasów kiedy szalała „czarna śmierć”. Połączenie jednego z drugim samo się narzucało. Czy ten lekarz nie bierze tego pod uwagę?
Wtedy coś sobie przypomniał.
„To nie są jakieś tam szkielety, jak na cmentarzu w Londynie, lecz znakomicie zachowane zwłoki kilku osób. Być może to ofiary dżumy. Czy to cię interesuje?” – kilka dni wcześniej zagadnęła Mądralę Urszula Strumiłło, sekretarka szefa „Jutrzenki”, najlepszy tyłeczek w całej redakcji.
Nie miała jeszcze trzydziestki i nie mogła tyle mieć, bo każda trzydziestka wylatywała z pracy pod byle pretekstem. Wszystko z powodu syndromu mężczyzny po pięćdziesiątce. Dwudziestolatka nie musiała być zdolna do przyrządzania herbaty, wystarczyło, że była wysoka, miała wydatny biust, krągłą pupę oraz zgrabne nogi. I mogła być asystentką naczelnego. Kolor włosów nie miał żadnego znaczenia.
Ula wiedziała, że jej dni są policzone, do trzydziestki chyba niewiele jej brakowało. I zaczęła się rozglądać po redakcji. Padło na Mądralę, na jego poczciwą twarz. Zaoferowała mu swoją pomoc, jako wyjątkowo dobrze poinformowana asystentka.
Wtedy jakieś szkielety nie zrobiły na Mądrali żadnego wrażenia. „Sorry, zwłoki z czasów średniowiecza mnie nie interesują” – odpowiedział dość obcesowo. Teraz nagle zmienił zdanie. – Urszulko, moja droga, gdzie są te wykopaliska, o których mi wspominałaś – starał się być miły jak tylko potrafił.
– Na południu Warmii, w okolicach Nowego Miasta. A jednak cię to zainteresowało? – powiedziała z takim chłodem, że wzrokiem byłaby w stanie zamrozić przelatującego gołębia.
We wtorek z samego rana Mądrala wyruszył swoim mini cooperem w kolorze green british racing do Nowego Miasta. Wyszedł ze swojego mieszkania przy ul. Wiejskiej, wsiadł do windy i zjechał do podziemnego garażu. Tak jak się spodziewał, na ulicach było pusto, dochodziła dopiero szósta rano. Posłowie jeszcze spali, podobnie jak adwokaci i szefowie korporacji. Powinien szybko wydostać się z Warszawy, tłoczno będzie za godzinę lub dwie.
Otworzył pilotem bramę i wyjechał na ulicę. Mógł sobie pozwolić na odrobinę fantazji. Opony piszczały na zakrętach, hamulce się grzały, a jego samochód, który tolerował tylko gładki asfalt, podskakiwał na wszystkich nierównościach dróg, ulic i mostów. Zjechał z mostu Poniatowskiego i z impetem ruszył wzdłuż Wisły na północny zachód, nie zdejmując nogi z gazu. O tej porze zwykle nie widać policyjnych radiowozów.
Chciał jak najszybciej być na miejscu. Nowe Miasto to niewielkie miasteczko położone na zachód od Drwęcy, w dolinie między okolicznymi pagórkami. Przebywał tam dr Jan Mrówka, archeolog i antropolog specjalizujący się w badaniach grobów, mumii i resztek szkieletów. Tam też tkwił klucz do rozwiązania jego zagadki.
– Przyjadę z samego rana – powiedział Mądrala, nie określając, co znaczy „rano”.
Jadąc, starał się ustalić fakty. W Google znalazł osiem osób o imieniu i nazwisku Sławomir Karpuszko. Jeden Karpuszko zginął w wypadku drogowym, drugi był księdzem, odprawiał msze na Jasnej Górze. Pominął jeszcze kilka innych osób i znalazł tego, którego szukał – pracownika Ośrodka Badań Biologicznych. Karpuszko, Sławomir, bez wątpienia ten, który zakaził się dżumą.
Znowu przeszukał Internet. Dowiedział się, że można wyizolować drobnoustroje z próbek tkanek z odległej przeszłości, kiedy ludzie żyli w szałasach i posługiwali się głównie maczugą. W wiecznej zmarzlinie zamierają niemal na wieczność, na setki lub tysiące lat albo jeszcze dłużej. Lecz nawet po tak długim okresie biolodzy potrafią je ożywić. Czasami drobnoustroje ożywają same, na przykład na skutek efektu cieplarnianego.
W próbkach pobranych na Syberii francuski biolog prof. Jean-Michel Claverie wykrył w pełni zachowanego wirusa sprzed 30 tys. lat. Mądrala wyczytał, że to jeden z największych odkrytych wirusów i że można go dostrzec pod zwykłym mikroskopem. Naukowiec postanowił go ożywić. I patogen ożył. Zaatakował amebę, a potem zaczął się rozmnażać. I wszystko mogło się wydarzyć.
Co mogło się wydarzyć w Ośrodku Badań Biologicznych? Mądrala był przekonany, że sensację ma na wyciagnięcie ręki.
– Piękny widok, prawda? – powiedział dr Mrówka. Stali na wzgórzu w Kurzętniku, gdzie sterczą wciąż ruiny, a raczej resztki dawnego zamku krzyżackiego. Stąd widać całe Nowe Miasto i okoliczne tereny. Ale Nowe Miasto wcale nie jest nowe, powstało w czasach średniowiecza na terenach dawnego Zakonu Krzyżackiego.
Mądrala stał i słuchał, choć dzieje tego miasta najmniej go interesowały. Nie miał, na razie, innego wyjścia.
– Wie pan, że niewiele brakowało, a tutaj Jagiełło w lipcu 1410 r. starłby się z Krzyżakami? Ulrich von Jungingen zastawił na niego pułapkę nad wijącą się w dole rzeką Drwęcą. A Polacy nie dali się nabrać. Ominęli to miejsce i poszli dalej. Spotkali się dopiero pod Grunwaldem. Historia tego miasta mogła zupełnie inaczej wyglądać.
Ciekawe…
Mądrala zmarszczył brwi i nadymał policzki. Ale Mrówka nie zwracał na to uwagi. Od dawna czekał na swoją ofiarę. Archeolog miał na sobie martensy, dżinsy i skórzaną pilotkę.
– Widzi pan w dole zakola Drwęcy? Na lewo od nich są mokradła i bagna. Tu jest ukryta cała historia tych terenów i wiele tajemnic do rozwikłania.
Ciekawe…
– Na razie odkryliśmy tylko jedną z nich, a ledwie ruszyliśmy to miejsce. Może kiedyś odkopiemy rycerza krzyżackiego w pełnej zbroi, z hełmem na głowie, razem z koniem! – dr Mrówka zaśmiał się. Był w swoim żywiole.
Zeszli w dół do rozlewiska. Teraz dopiero było widać, że poza bagnami są tam również torfowiska. W pobliżu stała koparka i maszyna do rozdrabniania torfu, obok barak dla pracowników. Prace w pełni, choć teraz nikogo tu nie było. Mądrala miał już o to zapytać, ale jego przewodnik jeszcze nie skończył:
– Wcześniej nikt nie wydobywał stąd torfu. Ledwie jednak zaczęto prace, a policja je natychmiast przerwała. – Doktor Mrówka spojrzał bacznie na dziennikarza. Nie widząc żadnej reakcji, jedynie bladą twarz, kontynuował: – Całe szczęście, bo skorzysta na tym nauka.
Archeolog ścignął prawy policzek i po raz kolejny mrugnął okiem. Ale to nie było to, o czym myślał Mądrala. Żadna poufałość ani próba skrócenia dystansu. Tik nerwowy. Musiał włożyć sporo wysiłku w to, żeby powstrzymać mimowolny grymas.
– Jakiś wypadek? – zapytał, bo dalsze milczenie źle by się dla niego skończyło.
– Wypadek? – zdziwił się Mrówka. – Nie, przynajmniej nie taki jak pan myśli. Pracownicy byli jednak mocno przerażeni.
– Pewnie przestraszyli się duchów – zagadnął. – Bagna, mgła, a nierzadko i dziwne odgłosy, to znakomita pożywka dla horrorów. Nawet zagorzały ateista może zwątpić – zażartował, ale to nie był jego najlepszy dowcip.
Archeolog ściągnął twarz. Chyba nie bardzo wiedział, co za osobnik do niego przyjechał. Raczej spodziewał się czegoś więcej.
– Dwóch pracowników torfowiska przyszło do pracy tuż przed siódmą rano, jak zwykle – opowiadał. – Przebrali się w tym oto baraku – wskazał ręką – i uruchomili sprzęt. Po kilkunastu minutach jeden z nich krzyknął: „Zatrzymać maszynę do rozdrabniania torfu!”. Doktor Mrówka zawiesił głos i wytrzeszczył oczy jak ryba wrzucana na patelnię.
– Coś go zdziwiło? – zapytał Mądrala, uzmysławiając sobie, że toruński archeolog byłby świetnym showmanem. Wyobraził sobie, jak muszą wyglądać jego wykłady na uczelni.
– Jakby pan przy tym był, redaktorze. – W podajniku znajdował się oblepiony czarną mazią przedmiot przypominający piłkę. Dziwne, prawda? Jeden z mężczyzn nawet żartował, że to może jajo dinozaura. „Albo głowa twojej teściowej” – powiedział drugi.
Mądrala nieco się rozluźnił i wszedł w narrację archeologa.
– Podejrzewam, że rację miał ten drugi?
– Zafrapowani pracownicy postanowili oczyścić znalezisko z torfu, zobaczyli wtedy czaszkę człowieka. Ze skórą, zębami, włosami i jednym okiem. Była niemal kompletna, jakby ktoś ją tu niedawno ukrył. Jeden z mężczyzn zemdlał od razu. Drugi, bardziej rozgarnięty, owinął głowę w ręcznik, wrzucił do bagażnika samochodu. I jak tylko ocucił kolegę, pojechał na policję. „Znalazłem głowę Baranowskiej” – oznajmił na komisariacie w Nowym Mieście.
– Jaka Baranowska? Mądrala był już całkowicie zdezorientowany. Archeolog chyba to dostrzegł.
– Niech pan wybaczy, muszę to opowiedzieć, inaczej nic pan nie zrozumie. – Alicja Baranowska zaginęła ponad 20 lat temu – wyjaśnił – i przez wszystkie te lata plotkowano, że została zamordowana przez swego zazdrosnego męża. Była dużo młodsza od niego i podobno zdradzała go z miejscowymi wielbicielami, a było ich wielu. Czasami nie wracała na noc. A mąż? Po prostu cierpliwie na nią czekał, nie robił jej wyrzutów. Wyobraża pan sobie?
Dziennikarz z Warszawy nie wyobrażał sobie tego. Czekał cierpliwie jak widz w kinie, który pomylił seans i zastanawia się, co ma robić dalej.
– Któregoś dnia Baranowska nie wróciła do domu. Mąż zgłosił jej zaginięcie. Śledztwo nic jednak nie wykazało. Ludzie wiedzieli jednak swoje. Że to mąż ją zamordował i zakopał w lesie lub utopił w pobliskim jezierze. Albo wrzucił do Drwęcy.
– A ciało?
– Jakie ciało?
– Baranowskiej.
– Ciała Baranowskiej nigdy nie odnaleziono. Podejrzewano, że mogła być w ciąży i faktycznie została zamordowana, ale przez jednego z jej kochanków – opowiadał Mrówka. – Również i tej wersji nie potwierdzono. Uznano ją za zaginioną, a śledztwo umorzono. Oczywiście, mieszkańcy Baranowskiemu nie dowierzali. Stał się wyrzutkiem, żył samotnie, nawet w niedzielę na msze przestał chodzić. Czasami widywano go na spacerze z psem, który też był jakiś dziwny, bo gonił koty i gryzł się z psami z sąsiedztwa. Potem nie widziano ani jego, ani psa.
– Wyjechał? – wtrącił Mądrala.
– Panie redaktorze, powiesił się na wewnętrznej klamce drzwi wejściowych do domu. Mieszkańcy, święcie wierząc w swoją wersję tragedii, powtarzali, że popełnił samobójstwo. Ponoć ruszyło go sumienie.
Nie wiadomo jak długo tak leżał po śmierci, nikt go nie odwiedzał. Jego zwłoki odkryto dopiero wtedy, gdy do drzwi domu zapukał przedstawiciel urzędu miasta w towarzystwie komornika i ślusarza. Mężczyzna nie płacił podatków, nie reagował na wezwania. Odcięto mu prąd, wodę i gaz, miał jeszcze inne długi wobec miasta.
Z opowiadania dr. Mrówki wynikało, że ślusarz sforsował zamki, ale nie był w stanie otworzyć drzwi. Pomógł komornik i urzędnik. Wszyscy trzej z taką mocą napierali, aż przewracając się, wpadli do mieszkania. Wprost pod nogi nieżyjącego Baranowskiego.
Ten leżał martwy, nie przypominał człowieka, przynajmniej tego, którego znali. Na czarno ubrany, miał długie posiwiałe włosy, nienaturalnie podłużną głowę oraz wysuszone ciało, a ubranie wyglądało na nim jak u stracha na wróble.
Jedynie ślusarz był w stanie wezwać policję. Urzędnik natychmiast wybiegł z mieszkania i odnaleziono go dopiero na drugi dzień w kościele, kiedy na wpół żywy leżał krzyżem na zimnej posadzce pod posągiem Chrystusa.
Komornik blady na twarzy rzucił się na rozkładające się zwłoki Baranowskiego, obejmując jego głowę. – Prosił o wybaczenie. Wyobraża pan sobie? – Mrówka spojrzał Mądrali prosto w oczy. – W takiej pozycji go znaleziono: szlochającego i obejmującego trupa. I nigdy już nie wrócił do siebie. Był w takim szoku, że trzeba było go odwieźć na leczenie do szpitala psychiatrycznego.
Komornik z poczuciem winy powtarzał, że Baranowski nadal żyje, i że go odwiedza. Jedynie sfingował swoje samobójstwo, żeby ludzie dali mu spokój. Prowadzi z nim długie dysputy. Mieszkańcy jak zwykle plotkowali, że nawiedza go duch Baranowskiego, który się mści za romans z jego żoną.
– To bardzo interesujące, ale chyba odeszliśmy trochę od tematu – wtrącił Mądrala, kiedy archeolog nabrał powietrza. – Nie widzę w tym związku…
Doktor Mrówka podniósł głowę.
– Pan wybaczy, to nie koniec tej historii. Na posesji za domem znaleziono ślady świeżej ziemi. Zaczęto w tym miejscu kopać, sądząc, że może być tam pochowana Baranowska. Że po latach wszystko się wreszcie wyjaśni. „Chciał się z nią pożegnać przed śmiercią”, plotkowano. Jednak w ziemi znaleziono jedynie szczątki psa.
– No tak, tego chyba można było się spodziewać – wtrącił pogodzony z losem Mądrala.
– Tak pan sądzi? Teraz ta stara historia ożyła. Na torfowisko pojechali miejscowi policjanci. Wspólnie z pracownikami w pośpiechu zaczęli przerzucać kolejne bryły torfu. Towarzyszyli im okoliczni mieszkańcy, którzy tłumnie się zbiegli. Wydobyto różne fragmenty ciała: stopę, rękę, część nogi i pośladki, a potem rozczłonkowany tułów. Wszystkie rozrzucone w promieniu 15 m. I wszystkie w dobrym stanie.
„Porąbał ją na kawałki i wrzucił do torfowiska, drań”.
Dopiero wtedy wezwano ekipę śledczą z Torunia. – Ktoś jednak poszedł po rozum do głowy i na wszelki wypadek zwrócono się również do naukowców – powiedział dr Mrówka, znowu mrugając okiem. – Nasze badania antropologiczne szybko wykazały, że mumia z torfowiska to nie Baranowska. W ogóle były to szczątki mężczyzny, a nie kobiety.
Po całkowitym oczyszczeniu głowy wyraźnie widoczne były fragmenty brody, wąsów i bokobrodów. Włosy na głowie były przycięte, najprawdopodobniej dokonano tego tuż przed śmiercią. Również anatomia ciała nie pozostawiła żadnych wątpliwości: to szczątki osobnika płci męskiej.
– Ludzie jednak wiedzą swoje. I nic ich nie przekona. Rozpuszczono plotki, że policjanci z Torunia podmienili odkryte w torfie fragmenty ciała, bo chcieli ukryć nieudolność poprzedniego śledztwa.
Doktor Mrówka badawczo popatrzył na swojego gościa, badając, czy ten na pewno rozumie, o czym mówi. Tym razem się nie zawiódł.
– Trudno się przyznać do błędu, a jeszcze bardziej do zaszczucia człowieka – powiedział Mądrala.
Archeolog rozejrzał się po torfowisku, potem odwrócił się do dziennikarza. – Może zmienią zdanie jak obejrzą zrekonstruowaną głowę mężczyzny i niemal całe poskładane ciało. Pracujemy nad tym. Mam zamiar wystawić je na środku rynku w centrum miasta, między kościołem a ratuszem.
– Radzę dobrze je chronić, szczególnie nocą. A gdzie teraz jest mumia? – zapytał Mądrala.
Mrówka zawahał się, jeszcze raz rozejrzał się po wykopaliskach, potem machnął ręką. – Niedaleko stąd. – Spojrzał na mini coopera, który niewiele wystawał ponad trawnik na pobliskiej łące. Znowu mrugnął okiem i powiedział: – Chodźmy, pojedziemy moim samochodem. Tylko proszę zachować tajemnicę.
Jaką?
Nowe Miasto liczy zaledwie 10 tys. mieszkańców. Wystarczyło kilka minut, by znaleźli się na skraju tego miasteczka, gdzie kończy się ulica, a zaczynają pola, łąki i lasy, a za nimi jeziora. Tam, gdzie znajdował się jedyny w okolicy dom wybudowany w stylu zakopiańskim.
Dom i jego obejście były trochę zaniedbane. Trawnik raczej rozjeżdżony przez samochody niż przycięty. Drewniany stolik oraz krzesła ogrodowe w kontrolowanym nieładzie. Ktoś tu mieszkał, ale brakowały w tym ręki kobiety.
– Dom Baranowskiego? – zapytał nieśmiało Mądrala, kiedy samochód się zatrzymał.
– W rzeczy samej. Użyczyło go nam miasto na czas wykopalisk – powiedział dr Mrówka. – Mamy tu sprzęt i wydobyte przedmioty, a także noclegownię, bo cały dzień i tak spędzamy na torfowisku. Jest nas tylko kilka osób, a dom dość duży. Dziś wyjątkowo nikogo tu nie ma.
Kiedy weszli, Mądrala przyjrzał się drzwiom wejściowym, na których powiesił się właściciel domu, niemal dotykając klamki nosem. – Nie zmienialiśmy jej, nie była zepsuta. Nam to nie przeszkadza – powiedział Mrówka.
Przystanęli w głównym korytarzu mieszkania, jakby się zastanawiali, od czego zacząć zwiedzanie tego domu. Mądrala rozglądał się zakłopotany. Nagle usłyszał:
– Jest pan gotowy?
– Oczywiście, ale na co?
– Na spotkanie ze śmiercią. To nie był żart, archeolog powiedział to z całą powagą. Mądrala jedynie przełknął ślinę. Ze śmiercią miał już do czynienia.
– Chce mnie pan zniechęcić?
– Ani trochę. Odwiedził mnie burmistrz miasta. Kazał pokazać mumię, chciał osobiście się przekonać, że niczego nie ściemniamy. Przyprowadziliśmy go tutaj. Spocił się jak tylko weszliśmy do budynku. Wie pan, ludzie mają wyobraźnię. Kiedy pokazaliśmy wykopane szczątki, zrobił się blady i zemdlał. Twierdził potem, że jest osłabiony, bo złapał grypę. Nigdy więcej już tu się nie zjawił. Idziemy?
Zeszli do piwnicy, gdzie mieścił się garaż i kotłownia oraz sporych rozmiarów pomieszczenie. Było chłodno, podpiwniczenie dość głęboko wkopane w ziemię. Mądrala zauważył mumię niemal od razu. Po prawej stronie stał przeszklony sarkofag, podobny do tych, jakie widział w katakumbach pod klasztorem Kapucynów w Palermo na Sycylii.
Wciąż miał przed oczami zmumifikowane ciała duchownych i świeckich, dziewic, starców i dzieci, które leżą, stoją lub wiszą na ścianach. Część mumii przechowywana była w przeszklonych sarkofagach. Najbardziej zapamiętał Rosalię Lombardo. Dziewczynka zmarła w 1920 r. na zapalenie płuc. Miała zaledwie 2 lata. Jej ciało zabalsamowano. I wciąż wygląda, jakby spała.
Mumia mężczyzny z nowomiejskich torfowisk wyglądała podobnie, choć nie była kompletna. W głowie nie było jednego oka, lewa noga to tylko stopa, a z prawej zachowało się udo i fragment kończyny. Tyle, ile udało się wykopać z torfowiska. Wszystko to poskładano w postać ludzkiego ciała, z niemal całym tułowiem. Podobnie po katastrofie składa się szczątki samolotu, by ustalić, jak do niej doszło.
– W sarkofagu utrzymujemy stałą temperaturę i odpowiednią wilgotność, zastosowaliśmy również środki konserwujące. Wszystko po to, żeby zapewnić warunki podobne do tych, dzięki którym ciało to przetrwało kilkaset lat – wyjaśniał dr Mrówka. Nie ukrywał, że jest dumny ze swych badań.
– Zrobiliście datowanie mumii? Z jakiego okresu pochodzi? – Mądrala miał nadzieję, że archeolog wreszcie odpowie na jego pytania. Wymownym wzrokiem mówił: „Zmiłuj się nade mną”.
– Badaliśmy. Oczywiście. Mamy niemal pewność, że odkopane ciało jest z czasów średniowiecza, może nawet z okresu, kiedy na tych terenach miejscową ludność zaatakowała epidemia dżumy. Czy to pana interesuje? Wysłaliśmy już próbki tkanek do zbadania na obecność patogenów. Czekamy na wyniki.
Mądrala wypuścił powietrze. Po tych słowach był nawet gotów spędzić tu noc razem z mumią.
– Odkopaliście pozostałości innych osób?
– Poza mężczyzną natrafiliśmy w torfowisku na szkielety kobiety i dwojga dzieci. To mogła być cała rodzina, która zmarła na dżumę i pochowano ją razem, na bagnach, żeby nie stanowili zagrożenia dla innych mieszkańców. Na razie nie chcemy tego nagłaśniać. Znowu będziemy mieli na karku mieszkańców twierdzących, że to Baranowska, jej kochanek oraz ich dzieci, których pewnie razem zamordowano.
– A gdzie wysłaliście próbki do badania na obecność drobnoustrojów? – To Mądralę interesowało najbardziej.
– Jak to, gdzie? Do prof. Bazylego Lipszyca, szefa Ośrodka Badań Biologicznych w Warszawie – powiedział dr Mrówka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.