Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
ZAOSTRZONY OŁÓWEK. REPORTER BEZ ZAHAMOWAŃ. I SZARADA ŚMIERCI.
Trójmiasto. Ostatnie uśmiechy lata. Szef dziennikarskiego kolektywu Provocatio wyjeżdża na urlop i mianuje ekscentrycznego reportera Teodora Kolta tymczasowym naczelnym. Już pierwszego dnia w redakcji pojawia się nieznajomy i, co gorsza, nieżywy mężczyzna. Z jego gardła sterczy ołówek HB.
Kolt z redakcyjną partnerką Matyldą ruszają tropem kryminalnej łamigłówki i trafiają wprost do sopockiego Grand Hotelu, gdzie wplątują się w gęstą sieć tajemnic, wiszącą nad uczestnikami dorocznego konwentu krzyżówkowiczów i szaradzistów.
W sercu kurortu dziennikarze tropią mordercę, walcząc z czasem i własnymi demonami. Czy zdążą odgadnąć wszystkie hasła i znaleźć rozwiązanie krwawej krzyżówki, nim wrzask krążących nad głowami mew przerodzi się w przeraźliwy krzyk kolejnej ofiary?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 275
Dla babci Ali –
czerwonowłosego anioła
ROZDZIAŁ 1
KOLT I AWANS W OPARACH SPLINU
Trzy tygodnie temu zaszło we mnie słońce.
Ciemność opanowała moje wnętrze jak szaleńczy rój mrówek oblepiający cząstkę mango, która niezamierzenie zatopiła się w piasku. Każda moja żyła, każda jama i każda przestrzeń międzykomórkowa tonęła w czerni nieregularnie drgających, wypełnionych żrącym kwasem odwłoków.
Jeśli uśmiechy, to wymuszone. Jeśli filmy, to dobijające. Piosenki – melancholijne. Rozmowy – tylko konieczne. Wszystko w potężnej kontrze do nad wyraz pogodnej wrześniowej aury. Czas leczy rany, twierdzą naiwni, choć, trzeba im oddać, wyrwa po eksplozji serca przestała już dymić, a temperatura tlących się zgliszcz spadła.
Zaprosiłem na spacer Michaela McDonalda, który po godzinach przygrywał w The Doobie Brothers. Wepchnąłem czarne słuchawki głęboko w uszy i nonszalancko włożyłem ręce do kieszeni. Muzyka stała się paliwem, prądem. Moje ciało bujało się na boki, a ja rozglądałem się wokoło i wchłaniałem wieczorną atmosferę Oliwy łapiącej oddech po chaotycznym dniu. Zupełnie jak ja.
Zmierzałem w kierunku najwyższego budynku w okolicy. Przypominająca monstrualną łódź i podświetlona od dołu Hala Olivia zdawała się płynąć w moją stronę. W pewnym momencie pośród szklanych biur pojawił się wiatr, który musnął moją skórę chłodem. Spojrzałem na swoją koszulę z lyocellu – samotny tukan wpatrywał się w słońce, które zachodziło akurat na drugiej pole. Pomyślałem wtedy, po raz pierwszy od wielu miesięcy, że lato bezpowrotnie przemija, a ciepło ustępuje miejsca lodowi.
Uniosłem głowę i zerknąłem na rozświetlone szyby najwyższego piętra wieżowca. Przystanąłem na chwilę i zastanowiłem się, czy na pewno chcę tam dotrzeć. Zawsze mogłem skręcić w kierunku Bałtyku, od którego dzielił mnie półgodzinny spacer. Morze nie pyta, morze jest. Po chwili ruszyłem. Bez przekonania.
McDonald skończył śpiewać o problemach z pamięcią.
Dotknąłem lewej słuchawki i poprosiłem go, żeby zrobił to jeszcze raz. Tylko dla mnie.
Zgodził się.
I keep forgettin’ we’re not in love anymore
I keep forgettin’ things will never be the same again
I keep forgettin’ how you made that so clear
I keep forgettin’[1]
Zawiesiłem wzrok na niebie. Dźwięki zapełnionej klientami restauracji przycichły, ale tylko wewnątrz mojej głowy. Pozwoliłem oczom błądzić, a sercu się uspokoić.
Róż. Do tego plejada nieregularnych granatowych obłoków. Kosmiczne zjawisko, które było ciekawsze od tego, co przede mną. W tle lekkie pianino i jazzowa melodia, snująca się po sali niczym rzadka mgła.
Młody kelner, nieświadomy, że właśnie łapię chwilę, stanął między mną a kolejnym stolikiem i przesłonił mi widok na okno. Pomięta koszula i błyszczące spodnie wyrwały mnie z zamyślenia.
Wziąłem spokojny oddech i spojrzałem na swoich współtowarzyszy – dwoje zakochanych i trzymających się za ręce zdrajców oraz zdezorientowanego łysawego starca. Oto moja rzeczywistość.
Witek głośno przełknął ślinę i uniósł dłoń, w której trzymał lampkę szampana.
– Za nowy początek – powiedział z entuzjazmem.
Matylda lekko ścisnęła usta.
– Żeby praca nam się układała. I współpraca też. – Skinęła głową w moją stronę, po czym niepewnie zerknęła na Adama.
Adam zmarszczył nos i poprawił prostokątne okulary.
– Mam coś wymyślić? – Zawahał się. – W takim razie... Chwytliwych tematów i otwartych rozmówców. Rozgłosu!
Niespiesznie podniosłem smukły kieliszek do połowy wypełniony wodą.
– Za więcej spokoju, choć w gruncie rzeczy chaos to nasz sprzymierzeniec i chlebodawca – dodałem, czując, że powinienem.
Cztery kieliszki zawisły w powietrzu. Brzdęk szkła.
Zabawiłem się w jasnowidza i spróbowałem odczytać myśli kompanów. Oni wierzyli w to, że wróciliśmy do normalności po ostatniej przygodzie z niepoczytalnym właścicielem fabryki zabawek. „Provocatio znów w starym składzie! Silne jak nigdy i gotowe do kolejnych dziennikarskich śledztw. Razem możemy więcej”. Zemdliło mnie od tych niewypowiedzianych frazesów. Zmusiłem się do uśmiechu i wypiłem wodę. Jednym haustem.
Kolacja integracyjna na trzydziestym drugim piętrze wieżowca w sercu Oliwy brzmiała jak dobra okazja, by przypieczętować naszą jedność, wyjaśnić nieporozumienia i odpuścić. Zacementować dziury w sercach. Zapomnieć o pracy i o miłości i po prostu się zabawić. Taki był plan Witka, mojego podstarzałego szefa z wielkim sercem i jeszcze większymi ubytkami trychologicznymi. Tylko że te pozory – teatralne uprzejmości, puste słowa, eleganckie ubrania i umiarkowanie drogi szampan, były niczym. To tak, jakby chcieć pozbierać drobinki szkła z rozbitej szyby skasowanego samochodu z nadzieją, że da się je jeszcze posklejać. Nie da się.
Nagłe olśnienie.
„Jesteś profesjonalistą, Kolt”, pomyślałem. „Potraktuj wszystko i wszystkich z dystansem. Prywatne sprawy zostaw za progiem biura. To twoi współpracownicy, nie przyjaciele. Matylda wybrała innego, pogódź się z tym”.
Mimowolnie sobie przytaknąłem. I znów się uśmiechnąłem. Tym razem szczerze. I postanowiłem – od teraz będę miły. Nad wyraz miły.
Matylda i Adam poszli przypudrować noski, a Witek zaciągnął mnie do baru i kazał usiąść na złotym hokerze.
– Wódka? – zapytał. – Walniesz sobie?
Pokręciłem głową.
– Chcę być trzeźwy. Ostatnio nie ciągnie mnie do alkoholu. – Wskazałem ręką na menu drinków. – Ty zaszalej. Spróbuj czegoś innego niż czysta czysta – zaproponowałem.
Witek zmrużył oczy i zbliżył menu do twarzy, próbując je rozczytać.
– Pozwól. – Zwróciłem się do kelnera: – Wódka z peppermintem raz.
– Dzięki. – Szef odłożył menu na blat baru.
– Zanim przejdziesz do meritum, czymkolwiek ono jest, zwrócę jedynie uwagę, że facet na jedenastej za twoimi plecami gapił się na nas, gdy wspólnie siedzieliśmy przy stole. Obstawiam, że ktoś z nas wpadł mu w oko. – Ścisnąłem Witka za ramię. – Kędzierzawa siwa broda, zielonkawa kamizelka z pojemnymi kieszeniami, świecące czoło, pełne czerwone usta... Bardzo całuśne.
Szef złapał dłonią za bar. Zaczął się obracać na krześle, aby spojrzeć na mężczyznę, którego przed sekundą opisałem. Zatrzymałem Witka w miejscu.
– Opanuj żądze! – rzuciłem półgłosem. – Zrobiłoby się niezręcznie, gdybyśmy obaj patrzyli na niego w tym samym czasie. Mógłby pomyśleć, że coś do niego czujemy albo że mamy na niego chrapkę...
Witek westchnął ciężko i schował twarz w dłoniach. Gdy po kilku sekundach ją odsłonił, oczy miał przymknięte, a jego palce momentalnie wylądowały na skroniach, energicznie je masując.
– Kolt, pierdolety na bok – odezwał się po chwili. – Chciałbym poruszyć pewien drażliwy temat. Na poważnie. – Odchrząknął.
Wsparłem stopy na podnóżku hokera i spiąłem mięśnie, przygotowując się na nadciągający wykład.
– Wiem, za kogo mnie masz... Nie jestem w ciemię bity – zaczął. – Myślisz: to ten stary patafian, który lata temu pożegnał się z rozumem. Denerwujące nawyki i emeryckie plany. – Wyprostował palec wskazujący i uniósł go. – Nie zaprzeczaj.
– Nie będę, ale źle to odbierasz. Nigdy nie chciałem...
– Posłuchaj, daj mi skończyć. – Przerwał mi. – Nieważne, co o mnie sądzisz. Nie interesuje mnie to, dopóki zgrywasz dobrego pracownika i nie zakładasz mi śmietnika na łeb. Widzę natomiast, jak traktujesz Matyldę i Adama.
W mojej głowie zapaliła się lampka – niewielka, ledwie przypominająca diodę, ale jej koloru nie mogłem pomylić z niczym innym. Pulsująca jaskrawa czerwień! Ta rozmowa skręcała w niewłaściwym kierunku.
– Zdaje mi się, że od pewnego czasu chodzisz podkurwiony. Właśnie przez Matyldę – stwierdził Witek. – Nie jestem detektywem, ale swoje wiem. – Rozejrzał się konspiracyjnie po sali. – Ta panienka wpadła ci w oko – oznajmił, nie pytał.
Fala gorąca. Niewypowiedziane właśnie zostało wypowiedziane. Wódka się rozlała i zapaliła.
Złapałem za hawajską koszulę i przykryłem wizerunek tukana symbolem pomarańczowego słońca.
– Wymyślasz. Między nami nic nie ma. – Splotłem nerwowo ramiona.
– A było – odparł z przekonaniem naczelny.
– Nie było – zaprzeczyłem ponownie.
Witek przejechał dłonią po łysej glacy, odbijającej ciepłe światło niczym plamisty księżyc w pełni.
– Ile ty masz lat, Kolt?
– Skończyłem trzydzieści.
– Naprawdę? Nieźle się trzymasz.
– Trzy lata temu – dopowiedziałem.
– Dałbym ci maksymalnie trzydzieści dwa. Ta broda cię odmładza. Infantylne koszule cię odmładzają. – Szef zmarszczył czoło, a ja zanotowałem w pamięci, by zapytać go kiedyś, w jaki sposób zarost może działać odmładzająco. – W tym wieku powinieneś już wiedzieć: życie oszukasz, ale mnie nie oszukasz. – Nachylił się w moją stronę. – Mam żonę. Od kilkudziesięciu lat tę samą. Wiem coś o kobietach. Znam się na tych sprawach. Widziałem, jak na siebie patrzyliście i jak sobie pomagaliście. Ty i Matylda, rzecz jasna. Nie ty i moja żona.
– Witek... – Odchyliłem tors do tyłu, odsuwając się od szefa i uważając, by nie spaść z krzesła. – Jeśli czujesz, że jestem dla ciebie niemiły, to przepraszam. Postaram się zmienić. A w ramach rekompensaty zapłacę za twojego drinka. Ale...
W tym momencie barman postawił przed Witkiem wąski pokal wypełniony kruszonym lodem i zielonkawym płynem. Z naczynia wystawała papierowa słomka.
Szef sięgnął po szklankę, przyłożył słomkę do ust i upił łyka. Jego policzki się uniosły, prawe oko przymknęło, a górna warga powędrowała w kierunku nosa.
– Ja pierdolę, co to za gówno? Płyn do mycia naczyń? – Spojrzał z obrzydzeniem na pokal i odstawił go na blat. – Piperment? Tak go nazwałeś?
Parsknąłem śmiechem.
– Pij. Ważne, że trzepie – odpowiedziałem. – A co do twoich podejrzeń...
– Faktów, nie podejrzeń.
– Co do twoich spekulacji... Chciałbym, żeby w biurze było miło, a atmosfera stała się swobodna. Nie rozdrapujmy starych ran. Jesteśmy zawodowcami.
– Może porozmawiacie i wyjaśnicie zaszłości? – spytał szef, ostentacyjnie mlaskając i próbując się pozbyć miętowego smaku z języka. – Strasznie ostatnio marudzisz. Ciągle tylko: to nie tak, tamto źle. Ciężko się tego słucha. Ten szajs rozlewa się na nas wszystkich. Zamiast ekscytacji rezygnacja. Coś z ciebie uleciało, Kolt. Nie podoba mi się to. Nie lubię tego.
Potarłem czoło.
– Złamane serce jest okej. – Westchnąłem. – Przejdzie mi.
Witek przeszył mnie drwiącym spojrzeniem.
– Jakie złamane serce? – Ponownie zbliżył twarz do mojej. Dotarł do mnie jego alkoholowy oddech. – Ustalmy, Matylda nic ci nie złamała. Sam się połamałeś. Swoimi urojeniami. Nigdy nie byliście razem.
Zastygłem.
Poczułem, jak moje serce samoistnie próbuje przyspieszyć, a mózg wariacko wysyła sygnały, by zwolniło. A może wcale tego nie czułem, tylko to sobie wyobrażałem. W desperacji uniosłem kąciki ust.
– Pójdę na taras widokowy. Przewietrzę się – powiedziałem. – I dzięki za rozmowę, mój ty samozwańczy psycholu... Psychologu, znaczy się.
Zeskoczyłem z siedziska i ruszyłem w stronę automatycznych drzwi na zewnątrz. Obejrzałem się.
Witek naprędce siorbał swojego drinka, niemiłosiernie wykrzywiając przy tym twarz. Biedaczysko. Chciał dobrze, chciał mnie pocieszyć. A wyszło jak zawsze.
– Uważaj na tego siwuska w zielonej kamizelce – wyszeptałem, przechodząc przez drzwi. – Albo nie uważaj – dodałem po chwili sam do siebie.
Rzędy bloków. Niebo, które zgubiło purpurę. Zieleń drzew. Falowce jak węże. I morze w oddali. Wszystko tonące w coraz gęstszym mroku. Z wysokości stu trzydziestu metrów miasto wydawało się śnięte, choć z pewnością oddychało miarowo.
Wysokie szyby dawały poczucie bezpieczeństwa. Wiatr łopotał materiałem kolorowej koszuli. Włosy szalały. Dłonie miałem mokre, ale tego akurat nie potrafiłem kontrolować. Błądziłem wzrokiem po horyzoncie i myślałem o słowach Witka.
– Nie boisz się? – usłyszałem nagle za plecami.
Nie musiałem się odwracać, by wiedzieć, kto pyta.
Matylda Kotarska.
– Twoja metoda terapii szokowej zadziałała. – Patrzyłem przed siebie. – Nogi z waty to przeszłość.
Z dołu dobiegły do nas dźwięki klaksonów i szum przejeżdżającego pociągu Szybkiej Kolei Miejskiej. Kiedy skład się oddalił, Matylda się odezwała:
– Kolt... Jeśli masz ochotę porozmawiać, daj znać.
Milczałem.
– Chciałabym, żeby było jak wcześniej. Wspólne śledztwa, szaleńcze pogonie za kryminalistami, nocne włamania. Jak sobie o tym przypomnę... – Trąciła mnie ramieniem. – Tęsknię za naszymi przygodami. Luźny wieczór jest dobrą okazją, żeby wyjaśnić sobie...
– Jest dobrze, jak jest – przerwałem jej. – Czasem musi być gorzej, żeby mogło być lepiej. A może wcale nie będzie lepiej. – Skierowałem wzrok na Matyldę, która impulsywnie przygładzała włosy. – I nie myśl sobie, że wszystkie te kryminalne hece to coś normalnego. Przytrafiło się raz, nie przytrafi się więcej. To byłoby absurdalne! Wracamy do nudnego życia.
Matylda rozluźniła mięśnie twarzy, a na jej policzkach ukazały się niewielkie dołki.
– Okej, jak chcesz. Odpuszczam – podsumowała. – Czysta karta. Splin i marazm.
– Sztama. Splin brzmi idealnie.
Za naszymi plecami pojawili się Witek z Adamem. Panowie dyskutowali.
Adam podszedł do Matyldy, złapał ją pewnie za biodra i pocałował w lewy policzek. Beztrosko dotknął jej dłoni. Szepnął coś do ucha.
Drgnąłem. Nie mogłem na to patrzeć. Nie potrafiłem. Zacisnąłem zęby i wypełniłem płuca powietrzem.
– Będę leciał. – Obróciłem się, szukając drogi ucieczki.
– Poczekaj. – Witek gestem dłoni zasugerował, abyśmy się do niego zbliżyli. – Mam dla was ważną wiadomość...
– Odchodzisz? – wypalił Adam.
Szef głośno westchnął.
– Z tego świata? – dokończyłem, zanim naczelny się odezwał. – Złośliwy nowotwór gałek ocznych wdarł ci się do mózgu?
Oczy Matyldy się powiększyły.
– Daj Boże, ale jeszcze nie teraz – stwierdził Witek. – Wyjeżdżam. Obiecałem Stasi ciepłe kraje. Padło na Tunezję z pakietem Ol Ekskjuzmi. Wygrzeję tyłek, najem się na zapas, napiję do oporu, a potem wrócę opalony i szczęśliwy, że przez chwilę nie musiałem słuchać głupot, które wygadujecie. – Zaśmiał się, po czym wskazał na mnie palcem. – Ty, Kolt, przejmujesz dowodzenie. Na tydzień stajesz się naczelnym.
Adam i Matylda wyglądali na zmieszanych, a ich twarze zdradzały lekkie rozczarowanie.
Wzruszyłem obojętnie ramionami.
– Jakieś przywileje? – Uniosłem pytająco brwi. – Benefity?
– Możesz zająć moje biurko. Poczujesz się jak prawdziwy szefunio. W górnej szufladzie leży dobra kawa. Sypana. Ta droższa. Nie krępuj się.
– Kusisz – skwitowałem.
– To nie propozycja. To polecenie. – Witek zwrócił się do Matyldy i Adama. – Dogadacie się?
– Czasem musi być gorzej, żeby mogło być lepiej. – Matylda powtórzyła moje wcześniejsze słowa i uśmiechnęła się do mnie.
– Potrzebujemy więcej wiary i ognia – zakomunikowałem. – Będę najlepszym szefem pod słońcem. Surowy, ale kompetentny. Przystojny, ale znający granice. Wymagający, ale kochany.
Adam przewrócił oczami.
– Poniedziałek, ósma rano zebranie – oznajmiłem. – Operatywka. Przegląd tematów. Zabierzcie notatniki, napoje z kofeiną i dobre humory.
– To będzie koszmar. – Adam nachylił się do Matyldy i celowo szepnął tak doniośle, abyśmy wszyscy usłyszeli jego słowa.
„Nie wiesz, chłopie, co to koszmar”, pomyślałem, patrząc na niego przyjaźnie.
PRZYPISY