Kolt. Sopocka gorączka - Wagner Michał - ebook

Kolt. Sopocka gorączka ebook

Wagner Michał

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

ZAOSTRZONY OŁÓWEK. REPORTER BEZ ZAHAMOWAŃ. I SZARADA ŚMIERCI.

Trójmiasto. Ostatnie uśmiechy lata. Szef dziennikarskiego kolektywu Provocatio wyjeżdża na urlop i mianuje ekscentrycznego reportera Teodora Kolta tymczasowym naczelnym. Już pierwszego dnia w redakcji pojawia się nieznajomy i, co gorsza, nieżywy mężczyzna. Z jego gardła sterczy ołówek HB.

Kolt z redakcyjną partnerką Matyldą ruszają tropem kryminalnej łamigłówki i trafiają wprost do sopockiego Grand Hotelu, gdzie wplątują się w gęstą sieć tajemnic, wiszącą nad uczestnikami dorocznego konwentu krzyżówkowiczów i szaradzistów.

W sercu kurortu dziennikarze tropią mordercę, walcząc z czasem i własnymi demonami. Czy zdążą odgadnąć wszystkie hasła i znaleźć rozwiązanie krwawej krzyżówki, nim wrzask krążących nad głowami mew przerodzi się w przeraźliwy krzyk kolejnej ofiary?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 275

Oceny
3,9 (36 ocen)
15
10
6
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
akoczela

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna!
30
KrysiolS55

Nie polecam

Nawet Mniszkówna jest lepsza.
00
LadyPchla1979

Dobrze spędzony czas

swiatna książka z Sopockim Molem w tle
00
ksiazki_i_pierogi

Nie oderwiesz się od lektury

[współpraca recenzencka] Myślę, że jeżeli tak jak ja uwielbiacie barwnych bohaterów książek, Teodor zdecydowanie Was kupi! Drugi tom udowodnił mi, że dobrze napisana pierwsza część nie była dziełem przypadku, bowiem sequel utrzymuje ten poziom, a nawet jeszcze go podwyższa! Przez książkę już od pierwszych stron się płynie. Cała fabuła wywarzona jest wręcz idealny sposób, nie brakuje tam ani opisów, ani dialogów. Dodatkowo autor wprowadza wiele muzycznych oraz filmowych smaczków, będących całkiem fajnym dodatkiem, dającym również możliwość cofnięcia się chociaż o te kilka lat. Kolejną rzeczą na plus jest sam charakter Teodora. Potrafi on zarówno rozbawić (nawet do łez), ale również zachęcić do chwili refleksji i pokazania, że osoby z kart książek mają uczucia, a ich życie nie musi być w pełni idealne. Będzie to idealna pozycja zarówno na ten ostatni miesiąc typowych szkolnych wakacji, ale i na schyłek lata.
00
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

dobrze sie czyta. książka wciaga
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt okładki TO­MASZ MA­JEW­SKI
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuNA­TA­LIA STECKA-KU­BA­NEKKA­LINA KO­NA­RZEW­SKA
Re­dak­cjaUR­SZULA ŚMIE­TANA
Ko­rektaBO­GU­SŁAWA OTFI­NOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Mi­chał Wa­gner, Pu­bli­cat S.A., MMXXIV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6703-3
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

Dla babci Ali –

czer­wo­no­wło­sego anioła

ROZ­DZIAŁ 1

KOLT I AWANS W OPA­RACH SPLINU

Trzy ty­go­dnie temu za­szło we mnie słońce.

Ciem­ność opa­no­wała moje wnę­trze jak sza­leń­czy rój mró­wek ob­le­pia­jący cząstkę mango, która nie­za­mie­rze­nie za­to­piła się w pia­sku. Każda moja żyła, każda jama i każda prze­strzeń mię­dzy­ko­mór­kowa to­nęła w czerni nie­re­gu­lar­nie drga­ją­cych, wy­peł­nio­nych żrą­cym kwa­sem od­wło­ków.

Je­śli uśmie­chy, to wy­mu­szone. Je­śli filmy, to do­bi­ja­jące. Pio­senki – me­lan­cho­lijne. Roz­mowy – tylko ko­nieczne. Wszystko w po­tęż­nej kontrze do nad wy­raz po­god­nej wrze­śnio­wej aury. Czas le­czy rany, twier­dzą na­iwni, choć, trzeba im od­dać, wy­rwa po eks­plo­zji serca prze­stała już dy­mić, a tem­pe­ra­tura tlą­cych się zgliszcz spa­dła.

Za­pro­si­łem na spa­cer Mi­cha­ela McDo­nalda, który po go­dzi­nach przy­gry­wał w The Do­obie Bro­thers. We­pchną­łem czarne słu­chawki głę­boko w uszy i non­sza­lancko wło­ży­łem ręce do kie­szeni. Mu­zyka stała się pa­li­wem, prą­dem. Moje ciało bu­jało się na boki, a ja roz­glą­da­łem się wo­koło i wchła­nia­łem wie­czorną at­mos­ferę Oliwy ła­pią­cej od­dech po cha­otycz­nym dniu. Zu­peł­nie jak ja.

Zmie­rza­łem w kie­runku naj­wyż­szego bu­dynku w oko­licy. Przy­po­mi­na­jąca mon­stru­alną łódź i pod­świe­tlona od dołu Hala Oli­via zda­wała się pły­nąć w moją stronę. W pew­nym mo­men­cie po­śród szkla­nych biur po­ja­wił się wiatr, który mu­snął moją skórę chło­dem. Spoj­rza­łem na swoją ko­szulę z lyocellu – sa­motny tu­kan wpa­try­wał się w słońce, które za­cho­dziło aku­rat na dru­giej pole. Po­my­śla­łem wtedy, po raz pierw­szy od wielu mie­sięcy, że lato bez­pow­rot­nie prze­mija, a cie­pło ustę­puje miej­sca lo­dowi.

Unio­słem głowę i zer­k­ną­łem na roz­świe­tlone szyby naj­wyż­szego pię­tra wie­żowca. Przy­sta­ną­łem na chwilę i za­sta­no­wi­łem się, czy na pewno chcę tam do­trzeć. Za­wsze mo­głem skrę­cić w kie­runku Bał­tyku, od któ­rego dzie­lił mnie pół­go­dzinny spa­cer. Mo­rze nie pyta, mo­rze jest. Po chwili ru­szy­łem. Bez prze­ko­na­nia.

McDo­nald skoń­czył śpie­wać o pro­ble­mach z pa­mię­cią.

Do­tkną­łem le­wej słu­chawki i po­pro­si­łem go, żeby zro­bił to jesz­cze raz. Tylko dla mnie.

Zgo­dził się.

I keep for­get­tin’ we’re not in love any­more

I keep for­get­tin’ things will ne­ver be the same again

I keep for­get­tin’ how you made that so clear

I keep for­get­tin’[1]

Za­wie­si­łem wzrok na nie­bie. Dźwięki za­peł­nio­nej klien­tami re­stau­ra­cji przy­ci­chły, ale tylko we­wnątrz mo­jej głowy. Po­zwo­li­łem oczom błą­dzić, a sercu się uspo­koić.

Róż. Do tego ple­jada nie­re­gu­lar­nych gra­na­to­wych ob­ło­ków. Ko­smiczne zja­wi­sko, które było cie­kaw­sze od tego, co przede mną. W tle lek­kie pia­nino i jaz­zowa me­lo­dia, snu­jąca się po sali ni­czym rzadka mgła.

Młody kel­ner, nie­świa­domy, że wła­śnie ła­pię chwilę, sta­nął mię­dzy mną a ko­lej­nym sto­li­kiem i prze­sło­nił mi wi­dok na okno. Po­mięta ko­szula i błysz­czące spodnie wy­rwały mnie z za­my­śle­nia.

Wzią­łem spo­kojny od­dech i spoj­rza­łem na swo­ich współ­to­wa­rzy­szy – dwoje za­ko­cha­nych i trzy­ma­ją­cych się za ręce zdraj­ców oraz zdez­o­rien­to­wa­nego ły­sa­wego starca. Oto moja rze­czy­wi­stość.

Wi­tek gło­śno prze­łknął ślinę i uniósł dłoń, w któ­rej trzy­mał lampkę szam­pana.

– Za nowy po­czą­tek – po­wie­dział z en­tu­zja­zmem.

Ma­tylda lekko ści­snęła usta.

– Żeby praca nam się ukła­dała. I współ­praca też. – Ski­nęła głową w moją stronę, po czym nie­pew­nie zer­k­nęła na Adama.

Adam zmarsz­czył nos i po­pra­wił pro­sto­kątne oku­lary.

– Mam coś wy­my­ślić? – Za­wa­hał się. – W ta­kim ra­zie... Chwy­tli­wych te­ma­tów i otwar­tych roz­mów­ców. Roz­głosu!

Nie­spiesz­nie pod­nio­słem smu­kły kie­li­szek do po­łowy wy­peł­niony wodą.

– Za wię­cej spo­koju, choć w grun­cie rze­czy chaos to nasz sprzy­mie­rze­niec i chle­bo­dawca – do­da­łem, czu­jąc, że po­wi­nie­nem.

Cztery kie­liszki za­wi­sły w po­wie­trzu. Brzdęk szkła.

Za­ba­wi­łem się w ja­sno­wi­dza i spró­bo­wa­łem od­czy­tać my­śli kom­pa­nów. Oni wie­rzyli w to, że wró­ci­li­śmy do nor­mal­no­ści po ostat­niej przy­go­dzie z nie­po­czy­tal­nym wła­ści­cie­lem fa­bryki za­ba­wek. „Pro­vo­ca­tio znów w sta­rym skła­dzie! Silne jak ni­gdy i go­towe do ko­lej­nych dzien­ni­kar­skich śledztw. Ra­zem mo­żemy wię­cej”. Ze­mdliło mnie od tych nie­wy­po­wie­dzia­nych fra­ze­sów. Zmu­si­łem się do uśmie­chu i wy­pi­łem wodę. Jed­nym hau­stem.

Ko­la­cja in­te­gra­cyjna na trzy­dzie­stym dru­gim pię­trze wie­żowca w sercu Oliwy brzmiała jak do­bra oka­zja, by przy­pie­czę­to­wać na­szą jed­ność, wy­ja­śnić nie­po­ro­zu­mie­nia i od­pu­ścić. Za­ce­men­to­wać dziury w ser­cach. Za­po­mnieć o pracy i o mi­ło­ści i po pro­stu się za­ba­wić. Taki był plan Witka, mo­jego pod­sta­rza­łego szefa z wiel­kim ser­cem i jesz­cze więk­szymi ubyt­kami try­cho­lo­gicz­nymi. Tylko że te po­zory – te­atralne uprzej­mo­ści, pu­ste słowa, ele­ganc­kie ubra­nia i umiar­ko­wa­nie drogi szam­pan, były ni­czym. To tak, jakby chcieć po­zbie­rać dro­binki szkła z roz­bi­tej szyby ska­so­wa­nego sa­mo­chodu z na­dzieją, że da się je jesz­cze po­skle­jać. Nie da się.

Na­głe olśnie­nie.

„Je­steś pro­fe­sjo­na­li­stą, Kolt”, po­my­śla­łem. „Po­trak­tuj wszystko i wszyst­kich z dy­stan­sem. Pry­watne sprawy zo­staw za pro­giem biura. To twoi współ­pra­cow­nicy, nie przy­ja­ciele. Ma­tylda wy­brała in­nego, po­gódź się z tym”.

Mi­mo­wol­nie so­bie przy­tak­ną­łem. I znów się uśmiech­ną­łem. Tym ra­zem szcze­rze. I po­sta­no­wi­łem – od te­raz będę miły. Nad wy­raz miły.

Ma­tylda i Adam po­szli przy­pu­dro­wać no­ski, a Wi­tek za­cią­gnął mnie do baru i ka­zał usiąść na zło­tym ho­ke­rze.

– Wódka? – za­py­tał. – Wal­niesz so­bie?

Po­krę­ci­łem głową.

– Chcę być trzeźwy. Ostat­nio nie cią­gnie mnie do al­ko­holu. – Wska­za­łem ręką na menu drin­ków. – Ty za­sza­lej. Spró­buj cze­goś in­nego niż czy­sta czy­sta – za­pro­po­no­wa­łem.

Wi­tek zmru­żył oczy i zbli­żył menu do twa­rzy, pró­bu­jąc je roz­czy­tać.

– Po­zwól. – Zwró­ci­łem się do kel­nera: – Wódka z pep­per­min­tem raz.

– Dzięki. – Szef odło­żył menu na blat baru.

– Za­nim przej­dziesz do me­ri­tum, czym­kol­wiek ono jest, zwrócę je­dy­nie uwagę, że fa­cet na je­de­na­stej za two­imi ple­cami ga­pił się na nas, gdy wspól­nie sie­dzie­li­śmy przy stole. Ob­sta­wiam, że ktoś z nas wpadł mu w oko. – Ści­sną­łem Witka za ra­mię. – Kę­dzie­rzawa siwa broda, zie­lon­kawa ka­mi­zelka z po­jem­nymi kie­sze­niami, świe­cące czoło, pełne czer­wone usta... Bar­dzo ca­łu­śne.

Szef zła­pał dło­nią za bar. Za­czął się ob­ra­cać na krze­śle, aby spoj­rzeć na męż­czy­znę, któ­rego przed se­kundą opi­sa­łem. Za­trzy­ma­łem Witka w miej­scu.

– Opa­nuj żą­dze! – rzu­ci­łem pół­gło­sem. – Zro­bi­łoby się nie­zręcz­nie, gdy­by­śmy obaj pa­trzyli na niego w tym sa­mym cza­sie. Mógłby po­my­śleć, że coś do niego czu­jemy albo że mamy na niego chrapkę...

Wi­tek wes­tchnął ciężko i scho­wał twarz w dło­niach. Gdy po kilku se­kun­dach ją od­sło­nił, oczy miał przy­mknięte, a jego palce mo­men­tal­nie wy­lą­do­wały na skro­niach, ener­gicz­nie je ma­su­jąc.

– Kolt, pier­do­lety na bok – ode­zwał się po chwili. – Chciał­bym po­ru­szyć pe­wien draż­liwy te­mat. Na po­waż­nie. – Od­chrząk­nął.

Wspar­łem stopy na pod­nóżku ho­kera i spią­łem mię­śnie, przy­go­to­wu­jąc się na nad­cią­ga­jący wy­kład.

– Wiem, za kogo mnie masz... Nie je­stem w cie­mię bity – za­czął. – My­ślisz: to ten stary pa­ta­fian, który lata temu po­że­gnał się z ro­zu­mem. De­ner­wu­jące na­wyki i eme­ryc­kie plany. – Wy­pro­sto­wał pa­lec wska­zu­jący i uniósł go. – Nie za­prze­czaj.

– Nie będę, ale źle to od­bie­rasz. Ni­gdy nie chcia­łem...

– Po­słu­chaj, daj mi skoń­czyć. – Prze­rwał mi. – Nie­ważne, co o mnie są­dzisz. Nie in­te­re­suje mnie to, do­póki zgry­wasz do­brego pra­cow­nika i nie za­kła­dasz mi śmiet­nika na łeb. Wi­dzę na­to­miast, jak trak­tu­jesz Ma­tyldę i Adama.

W mo­jej gło­wie za­pa­liła się lampka – nie­wielka, le­d­wie przy­po­mi­na­jąca diodę, ale jej ko­loru nie mo­głem po­my­lić z ni­czym in­nym. Pul­su­jąca ja­skrawa czer­wień! Ta roz­mowa skrę­cała w nie­wła­ści­wym kie­runku.

– Zdaje mi się, że od pew­nego czasu cho­dzisz pod­kur­wiony. Wła­śnie przez Ma­tyldę – stwier­dził Wi­tek. – Nie je­stem de­tek­ty­wem, ale swoje wiem. – Ro­zej­rzał się kon­spi­ra­cyj­nie po sali. – Ta pa­nienka wpa­dła ci w oko – oznaj­mił, nie py­tał.

Fala go­rąca. Nie­wy­po­wie­dziane wła­śnie zo­stało wy­po­wie­dziane. Wódka się roz­lała i za­pa­liła.

Zła­pa­łem za ha­waj­ską ko­szulę i przy­kry­łem wi­ze­ru­nek tu­kana sym­bo­lem po­ma­rań­czo­wego słońca.

– Wy­my­ślasz. Mię­dzy nami nic nie ma. – Splo­tłem ner­wowo ra­miona.

– A było – od­parł z prze­ko­na­niem na­czelny.

– Nie było – za­prze­czy­łem po­now­nie.

Wi­tek prze­je­chał dło­nią po ły­sej glacy, od­bi­ja­ją­cej cie­płe świa­tło ni­czym pla­mi­sty księ­życ w pełni.

– Ile ty masz lat, Kolt?

– Skoń­czy­łem trzy­dzie­ści.

– Na­prawdę? Nie­źle się trzy­masz.

– Trzy lata temu – do­po­wie­dzia­łem.

– Dał­bym ci mak­sy­mal­nie trzy­dzie­ści dwa. Ta broda cię od­mła­dza. In­fan­tylne ko­szule cię od­mła­dzają. – Szef zmarsz­czył czoło, a ja za­no­to­wa­łem w pa­mięci, by za­py­tać go kie­dyś, w jaki spo­sób za­rost może dzia­łać od­mła­dza­jąco. – W tym wieku po­wi­nie­neś już wie­dzieć: ży­cie oszu­kasz, ale mnie nie oszu­kasz. – Na­chy­lił się w moją stronę. – Mam żonę. Od kil­ku­dzie­się­ciu lat tę samą. Wiem coś o ko­bie­tach. Znam się na tych spra­wach. Wi­dzia­łem, jak na sie­bie pa­trzy­li­ście i jak so­bie po­ma­ga­li­ście. Ty i Ma­tylda, rzecz ja­sna. Nie ty i moja żona.

– Wi­tek... – Od­chy­li­łem tors do tyłu, od­su­wa­jąc się od szefa i uwa­ża­jąc, by nie spaść z krze­sła. – Je­śli czu­jesz, że je­stem dla cie­bie nie­miły, to prze­pra­szam. Po­sta­ram się zmie­nić. A w ra­mach re­kom­pen­saty za­płacę za two­jego drinka. Ale...

W tym mo­men­cie bar­man po­sta­wił przed Wit­kiem wą­ski po­kal wy­peł­niony kru­szo­nym lo­dem i zie­lon­ka­wym pły­nem. Z na­czy­nia wy­sta­wała pa­pie­rowa słomka.

Szef się­gnął po szklankę, przy­ło­żył słomkę do ust i upił łyka. Jego po­liczki się unio­sły, prawe oko przy­mknęło, a górna warga po­wę­dro­wała w kie­runku nosa.

– Ja pier­dolę, co to za gówno? Płyn do my­cia na­czyń? – Spoj­rzał z obrzy­dze­niem na po­kal i od­sta­wił go na blat. – Pi­per­ment? Tak go na­zwa­łeś?

Par­sk­ną­łem śmie­chem.

– Pij. Ważne, że trze­pie – od­po­wie­dzia­łem. – A co do two­ich po­dej­rzeń...

– Fak­tów, nie po­dej­rzeń.

– Co do two­ich spe­ku­la­cji... Chciał­bym, żeby w biu­rze było miło, a at­mos­fera stała się swo­bodna. Nie roz­dra­pujmy sta­rych ran. Je­ste­śmy za­wo­dow­cami.

– Może po­roz­ma­wia­cie i wy­ja­śni­cie za­szło­ści? – spy­tał szef, osten­ta­cyj­nie mla­ska­jąc i pró­bu­jąc się po­zbyć mię­to­wego smaku z ję­zyka. – Strasz­nie ostat­nio ma­ru­dzisz. Cią­gle tylko: to nie tak, tamto źle. Ciężko się tego słu­cha. Ten szajs roz­lewa się na nas wszyst­kich. Za­miast eks­cy­ta­cji re­zy­gna­cja. Coś z cie­bie ule­ciało, Kolt. Nie po­doba mi się to. Nie lu­bię tego.

Po­tar­łem czoło.

– Zła­mane serce jest okej. – Wes­tchną­łem. – Przej­dzie mi.

Wi­tek prze­szył mnie drwią­cym spoj­rze­niem.

– Ja­kie zła­mane serce? – Po­now­nie zbli­żył twarz do mo­jej. Do­tarł do mnie jego al­ko­ho­lowy od­dech. – Ustalmy, Ma­tylda nic ci nie zła­mała. Sam się po­ła­ma­łeś. Swo­imi uro­je­niami. Ni­gdy nie by­li­ście ra­zem.

Za­sty­głem.

Po­czu­łem, jak moje serce sa­mo­ist­nie pró­buje przy­spie­szyć, a mózg wa­riacko wy­syła sy­gnały, by zwol­niło. A może wcale tego nie czu­łem, tylko to so­bie wy­obra­ża­łem. W de­spe­ra­cji unio­słem ką­ciki ust.

– Pójdę na ta­ras wi­do­kowy. Prze­wie­trzę się – po­wie­dzia­łem. – I dzięki za roz­mowę, mój ty sa­mo­zwań­czy psy­cholu... Psy­cho­logu, zna­czy się.

Ze­sko­czy­łem z sie­dzi­ska i ru­szy­łem w stronę au­to­ma­tycz­nych drzwi na ze­wnątrz. Obej­rza­łem się.

Wi­tek na­prędce sior­bał swo­jego drinka, nie­mi­ło­sier­nie wy­krzy­wia­jąc przy tym twarz. Bie­da­czy­sko. Chciał do­brze, chciał mnie po­cie­szyć. A wy­szło jak za­wsze.

– Uwa­żaj na tego si­wu­ska w zie­lo­nej ka­mi­zelce – wy­szep­ta­łem, prze­cho­dząc przez drzwi. – Albo nie uwa­żaj – do­da­łem po chwili sam do sie­bie.

Rzędy blo­ków. Niebo, które zgu­biło pur­purę. Zie­leń drzew. Fa­lowce jak węże. I mo­rze w od­dali. Wszystko to­nące w co­raz gęst­szym mroku. Z wy­so­ko­ści stu trzy­dzie­stu me­trów mia­sto wy­da­wało się śnięte, choć z pew­no­ścią od­dy­chało mia­rowo.

Wy­so­kie szyby da­wały po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. Wiatr ło­po­tał ma­te­ria­łem ko­lo­ro­wej ko­szuli. Włosy sza­lały. Dło­nie mia­łem mo­kre, ale tego aku­rat nie po­tra­fi­łem kon­tro­lo­wać. Błą­dzi­łem wzro­kiem po ho­ry­zon­cie i my­śla­łem o sło­wach Witka.

– Nie bo­isz się? – usły­sza­łem na­gle za ple­cami.

Nie mu­sia­łem się od­wra­cać, by wie­dzieć, kto pyta.

Ma­tylda Ko­tar­ska.

– Twoja me­toda te­ra­pii szo­ko­wej za­dzia­łała. – Pa­trzy­łem przed sie­bie. – Nogi z waty to prze­szłość.

Z dołu do­bie­gły do nas dźwięki klak­so­nów i szum prze­jeż­dża­ją­cego po­ciągu Szyb­kiej Ko­lei Miej­skiej. Kiedy skład się od­da­lił, Ma­tylda się ode­zwała:

– Kolt... Je­śli masz ochotę po­roz­ma­wiać, daj znać.

Mil­cza­łem.

– Chcia­ła­bym, żeby było jak wcze­śniej. Wspólne śledz­twa, sza­leń­cze po­go­nie za kry­mi­na­li­stami, nocne wła­ma­nia. Jak so­bie o tym przy­po­mnę... – Trą­ciła mnie ra­mie­niem. – Tę­sk­nię za na­szymi przy­go­dami. Luźny wie­czór jest do­brą oka­zją, żeby wy­ja­śnić so­bie...

– Jest do­brze, jak jest – prze­rwa­łem jej. – Cza­sem musi być go­rzej, żeby mo­gło być le­piej. A może wcale nie bę­dzie le­piej. – Skie­ro­wa­łem wzrok na Ma­tyldę, która im­pul­syw­nie przy­gła­dzała włosy. – I nie myśl so­bie, że wszyst­kie te kry­mi­nalne hece to coś nor­mal­nego. Przy­tra­fiło się raz, nie przy­trafi się wię­cej. To by­łoby ab­sur­dalne! Wra­camy do nud­nego ży­cia.

Ma­tylda roz­luź­niła mię­śnie twa­rzy, a na jej po­licz­kach uka­zały się nie­wiel­kie dołki.

– Okej, jak chcesz. Od­pusz­czam – pod­su­mo­wała. – Czy­sta karta. Splin i ma­razm.

– Sztama. Splin brzmi ide­al­nie.

Za na­szymi ple­cami po­ja­wili się Wi­tek z Ada­mem. Pa­no­wie dys­ku­to­wali.

Adam pod­szedł do Ma­tyldy, zła­pał ją pew­nie za bio­dra i po­ca­ło­wał w lewy po­li­czek. Bez­tro­sko do­tknął jej dłoni. Szep­nął coś do ucha.

Drgną­łem. Nie mo­głem na to pa­trzeć. Nie po­tra­fi­łem. Za­ci­sną­łem zęby i wy­peł­ni­łem płuca po­wie­trzem.

– Będę le­ciał. – Ob­ró­ci­łem się, szu­ka­jąc drogi ucieczki.

– Po­cze­kaj. – Wi­tek ge­stem dłoni za­su­ge­ro­wał, aby­śmy się do niego zbli­żyli. – Mam dla was ważną wia­do­mość...

– Od­cho­dzisz? – wy­pa­lił Adam.

Szef gło­śno wes­tchnął.

– Z tego świata? – do­koń­czy­łem, za­nim na­czelny się ode­zwał. – Zło­śliwy no­wo­twór ga­łek ocznych wdarł ci się do mó­zgu?

Oczy Ma­tyldy się po­więk­szyły.

– Daj Boże, ale jesz­cze nie te­raz – stwier­dził Wi­tek. – Wy­jeż­dżam. Obie­ca­łem Stasi cie­płe kraje. Pa­dło na Tu­ne­zję z pa­kie­tem Ol Eks­kju­zmi. Wy­grzeję ty­łek, na­jem się na za­pas, na­piję do oporu, a po­tem wrócę opa­lony i szczę­śliwy, że przez chwilę nie mu­sia­łem słu­chać głu­pot, które wy­ga­du­je­cie. – Za­śmiał się, po czym wska­zał na mnie pal­cem. – Ty, Kolt, przej­mu­jesz do­wo­dze­nie. Na ty­dzień sta­jesz się na­czel­nym.

Adam i Ma­tylda wy­glą­dali na zmie­sza­nych, a ich twa­rze zdra­dzały lek­kie roz­cza­ro­wa­nie.

Wzru­szy­łem obo­jęt­nie ra­mio­nami.

– Ja­kieś przy­wi­leje? – Unio­słem py­ta­jąco brwi. – Be­ne­fity?

– Mo­żesz za­jąć moje biurko. Po­czu­jesz się jak praw­dziwy sze­fu­nio. W gór­nej szu­fla­dzie leży do­bra kawa. Sy­pana. Ta droż­sza. Nie krę­puj się.

– Ku­sisz – skwi­to­wa­łem.

– To nie pro­po­zy­cja. To po­le­ce­nie. – Wi­tek zwró­cił się do Ma­tyldy i Adama. – Do­ga­da­cie się?

– Cza­sem musi być go­rzej, żeby mo­gło być le­piej. – Ma­tylda po­wtó­rzyła moje wcze­śniej­sze słowa i uśmiech­nęła się do mnie.

– Po­trze­bu­jemy wię­cej wiary i ognia – za­ko­mu­ni­ko­wa­łem. – Będę naj­lep­szym sze­fem pod słoń­cem. Su­rowy, ale kom­pe­tentny. Przy­stojny, ale zna­jący gra­nice. Wy­ma­ga­jący, ale ko­chany.

Adam prze­wró­cił oczami.

– Po­nie­dzia­łek, ósma rano ze­bra­nie – oznaj­mi­łem. – Ope­ra­tywka. Prze­gląd te­ma­tów. Za­bierz­cie no­tat­niki, na­poje z ko­fe­iną i do­bre hu­mory.

– To bę­dzie kosz­mar. – Adam na­chy­lił się do Ma­tyldy i ce­lowo szep­nął tak do­nio­śle, aby­śmy wszy­scy usły­szeli jego słowa.

„Nie wiesz, chło­pie, co to kosz­mar”, po­my­śla­łem, pa­trząc na niego przy­jaź­nie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Mi­chael McDo­nald, I Keep For­get­tin’ (Every Time You’re Near), 1982.