Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Impulsywny reporter.
Tajemniczy milioner.
I brutalnie przerwany wywiad.
Gdańsk. Środek lata. Fale turystów wylewają się na deptaki i plaże.
Dziennikarz Teodor Kolt, miłośnik hawajskich koszul, demaskator i prowokator, zostaje zaproszony do domu zagadkowego multimilionera Alberta Mossakowskiego. Ma przeprowadzić ekskluzywny wywiad o branży zabawkarskiej i kulisach budowania imperium na... gumowych kaczuszkach do kąpieli.
W trakcie spotkania Mossakowski oferuje Koltowi pokaźną sumę w zamian za dostarczenie niewielkiej przesyłki pewnemu znajomemu, którym okazuje się groźny trójmiejski przestępca. Gdy na horyzoncie pojawia się trup, Kolt zostaje wciągnięty w rozgrywkę, której stawka jest zabójczo wysoka. Szybko orientuje się, że przeciwnik, z którym musi się zmierzyć, to wyjątkowo cwany i niebezpieczny typ, a bandyci z wybrzeża zasadniczo mają nieświeże oddechy i skłonności do zabijania.
Ale od czego są długie letnie dni, ponadprzeciętne zdolności dedukcyjne i zgraja redakcyjnych przyjaciół?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 368
ROZDZIAŁ 1
KOLT I NOGI Z WATY
Kilka minut przed piątą rano pomarańczowa niczym dojrzały grejpfrut kula wynurzyła się z morza i rozpaliła niebo.
Siedziałem na gdańskiej plaży, w okolicach wejścia numer siedemdziesiąt cztery, zanurzając bose stopy w chłodnym piasku. Bryza łaskotała moją skórę, a luźne rękawy kwiecistej hawajskiej koszuli poruszały się leniwie. Fale rozbijały się o brzeg, zostawiając mokre ślady, które po chwili znikały.
Przymknąłem oczy i pozwoliłem myślom odpłynąć w morze. Chłód sierpniowego poranka wprawiał mnie w dobry nastrój, który zapewne skończy się wraz z ukropem oczekiwanym w Gdańsku za kilka godzin. Starałem się uporządkować plan dnia.
Najpierw zamierzałem przeprowadzić gruntowny research w Internecie na temat Alberta Mossakowskiego. Później chciałem złapać na gorącym uczynku dilera narkotyków. Potem miałem wpaść do redakcji i przekazać szefowi artykuł o dilerze, a pod wieczór teleportować się do rezydencji Mossakowskiego na wywiad.
Wypełniłem płuca rześkim powietrzem nasyconym jodem oraz solą morską. Wyjąłem z plecaka laptop i położyłem go na udach. Połączyłem się z Internetem i wpisałem w wyszukiwarkę „Albert Mossakowski”, choć wątpiłem, czy uda mi się znaleźć jakiekolwiek nieznane mi informacje na jego temat. Wiedziałem już o Albercie co nieco, a trzeba przyznać, że facet chronił swoją prywatność lepiej niż Amerykanie strzegący złota w Fort Knox.
Mossakowski był multimilionerem, lokalnym prominentem, właścicielem największej w północnej Polsce fabryki zabawek, mecenasem kultury i filantropem. To wiedziałem z przekazów medialnych. Jak wyglądał, co lubił pijać, czy po domu chadzał w dresie, czy satynowym fraku oraz ile miał lat to wiedza tajemna. Słowem: człowiek zagadka.
Mossakowski zadzwonił kilka dni temu do naszej redakcji. Zgodził się, żebyśmy przeprowadzili z nim wywiad rzekę. Materiał na wyłączność. Poinformował, że będziemy mogli pytać go o wszystko: począwszy od początków pracy w fabryce zabawek, przez zdobycie fortuny, skończywszy na statusie hojnego darczyńcy. Od romansów i miłosnych przygód aż do powstania nowoczesnej i architektonicznie kontrowersyjnej przybudówki do gdańskiego falowca.
Dlaczego trafił akurat do Provocatio, podrzędnego i mało atrakcyjnego kolektywu dziennikarzy śledczych działających na terenie Przymorza? Podobno lubił wspierać lokalnych przedsiębiorców, a kilka naszych tekstów zwróciło jego uwagę podczas lektury ulubionych gazet. Miło.
Jako najbardziej doświadczony dziennikarz w redakcji podjąłem się przeprowadzenia rozmowy z Mossakowskim. Od lat powtarzałem sobie, że moją misją jest zadawać niewygodne pytania, otrzymywać nieprawdziwe odpowiedzi, a potem ponownie zadawać jeszcze bardziej niewygodne pytania i otrzymywać troszkę bardziej wiarygodne odpowiedzi. Czułem się w obowiązku prowokować i demaskować tych, którzy balansują na granicy prawa, by nagłaśniać skandale i informować obywateli o degeneratach wtapiających się w szare społeczności. Dlatego miałem jeszcze jeden ukryty cel wywiadu z Mossakowskim: uderzyć w jego czułe struny oraz poznać i ujawnić te tajemnice, które na zawsze miały pozostać uśpione.
Wyszukiwarka zakończyła pracę, a na ekranie laptopa pojawiło się kilkaset wyników. Artykuły na różnych portalach jedynie potwierdzały znane mi informacje.
„Mossakowski – tajemniczy król zabawek z Przymorza”, „Mossakowski wspiera dzieci z ubogich rodzin”, „Mossakowski ratuje bezdomne psy”, „Mossakowski inwestuje w sztukę”.
Przejrzałem większość artykułów, wypisałem w pliku tekstowym informacje, które zwróciły moją uwagę, i starałem się stworzyć zarys scenariusza wieczornego spotkania.
Fakt, że Mossakowski działał aktywnie w branży zabawek dla dzieci, sprawił, że poczułem się jak maluch, który przepełniony niecierpliwością i entuzjazmem nie może zasnąć w wieczór przed swoimi urodzinami. Czułem ekscytację i nie mogłem się doczekać spotkania z Albertem. Dla niego to świetna okazja na autoterapeutyczne podsumowanie dotychczasowej kariery zawodowej i postawienie medialnego pomnika, dla mnie szansa na kontrowersyjny i poczytny materiał. I już ja o to zadbam, by był on kontrowersyjny i poczytny.
Ponadto Mossakowski zasugerował hojne finansowe wsparcie redakcji, jeśli tekst mu się spodoba. Szef wspominał coś o nowym biurze i poprawie komfortu pracy, ja sugerowałem podwyżki, premie i imprezę integracyjną w ciepłych krajach. Trzeba mieć w życiu priorytety.
Spojrzałem przed siebie i przestałem stukać w klawisze. Krwistoczerwone słońce zawisło nad horyzontem. Taflę wody przeciął pomarańczowy pas, a rozbijające się o brzeg fale rozpryskiwały drobinki wody, które mieniły się feerią barw w blasku porannych promieni. Kilka mew stało na piasku na chudych nogach i z zainteresowaniem, nie mniejszym od mojego, obserwowało ten magiczny spektakl.
Mossakowski przestał mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Wszystko przestało mieć znaczenie. Cały świat się zatrzymał, a ja wraz z nim. Życie znów nabrało tempa, kiedy na plaży pojawił się podejrzany typ, na którego czekałem kilkadziesiąt minut.
Dwa dni wcześniej do siedziby Provocatio przyszedł jakiś mężczyzna i mimo że nasze biuro było zamknięte dla klientów z zewnątrz, szef postanowił go wysłuchać.
Sprawa wyglądała tajemniczo.
Każdego ranka facet spacerował w okolicach parku Reagana. Któregoś dnia zauważył, jak kilku nieciekawych osobników wymienia podejrzane pakunki na plaży. Gdy zorientował się, że paczuszki zawierają – jak to określił – śmiercionośne i zakazane substancje w postaci narkotyków, zaczaił się na porośniętych trawami wydmach, za co został ukarany mandatem za niszczenie przyrody. Mężczyzna stracił resztki szacunku dla władzy i nie zaangażował w akcję policji. Pojawił się w Provocatio i w zamian za gwarancję rzetelnego dziennikarskiego śledztwa oraz podania do publicznej wiadomości kulis sprawy przekazał informacje o handlarzu narkotyków.
Wiedziałem więc, kogo wypatrywać, i co robić: namierzyć cel i nakręcić materiał wideo w trakcie dokonywania nielegalnej transakcji. Musiałem porozmawiać z dilerem i kupić działkę towaru. Po prostu.
Domniemany handlarz wszedł na plażę wejściem, nieopodal którego siedziałem, minął mnie, nie zwracając na mnie uwagi, i oddalił się na około sto metrów na zachód. Mężczyzna miał trzydzieści pięć, może czterdzieści lat, kozią bródkę i ortalionowy dres oblepiony jasnymi kłakami. Odwrócił się do mnie plecami, jakby czuł, że go śledzę. Przyłożył telefon do ucha, zapewne informując potencjalnych kupców o swojej lokalizacji.
Włożyłem buty i schowałem laptop do torby, którą przysypałem piaskiem, żeby nie rzucała się w oczy. Postanowiłem wcielić się w rolę zagubionego imprezowicza, który poprzedniego wieczoru wypił o jednego drinka za dużo i z niewiadomych powodów zakończył zabawę zgonem na plaży. Ach, wspomnienia.
Kiedy położyłem głowę na piasku, kątem oka zauważyłem truchtającego brzegiem morza biegacza. Mężczyzna rozejrzał się, jakby chciał się upewnić, że w pobliżu nie ma nikogo niepożądanego. Zwolnił, zmrużył oczy i wbił we mnie wzrok. Przekręciłem głowę na drugą stronę, wydałem serię bliżej niezidentyfikowanych dźwięków i wybełkotałem ciche: „Jeszcze po kropelce”. Bingo! Biegacz uznał, że nie stanowię zagrożenia, ponownie przyspieszył kroku i przeciął plażę, zmierzając w kierunku dilera.
Mężczyźni wymienili uścisk dłoni, po czym handlarz wskazał ręką płot, za którym skrywała się opuszczona i zaniedbana konstrukcja nieczynnej zjeżdżalni wodnej. Panowie ruszyli przed siebie, a ja straciłem ich z pola widzenia.
Wstałem, otrzepałem spodnie z piasku i chwiejnym krokiem zacząłem iść w ich stronę. Im bliżej byłem, tym głośniejsze i bardziej wyraźne stawały się ich głosy. Nie słyszałem, o czym dokładnie mówili, ale wraz z podmuchami wiatru dochodziły do mnie pojedyncze słowa. Z całą pewnością nie była to rozmowa o pogodzie, chyba że nowym zjawiskiem atmosferycznym stała się ostatnio metamfetamina.
Dotarłem do blaszanego płotu i powoli kroczyłem naprzód. Lewym ramieniem niemal szorowałem po jego chropowatej powierzchni. Raz po raz zerkałem pod nogi, żeby nie wdepnąć w kawałki drutu i skorodowanych śrub. Wyjąłem z kieszeni smartfon, włączyłem aparat i uruchomiłem nagrywanie. Spojrzałem przed siebie i zaskoczony ujrzałem handlarza, który świdrował mnie wzrokiem.
Gra się rozpoczęła.
– Czego tu szukasz? – spytał diler.
– Jestem sterem, białym żołnierzem – powiedziałem, stając pomiędzy handlarzem a biegaczem. – Dobra, ma mnie pan. Nie jestem sterem. Nie wiem, jak się nazywam i co tu robię. Wypiłem troszkę.
Diler rzucił okiem na swoją dłoń, zacisnął ją i włożył do kieszeni. Delikatnym skinieniem dał znać biegaczowi, aby wstrzymać się z transakcją. Ten przytaknął, oparł się dłońmi o płot i jak gdyby nigdy nic zaczął rytmicznie prostować nogi i rozciągać mięśnie łydek.
– Chcę kupić towar – oznajmiłem.
Diler westchnął ciężko.
– Zły adres.
– Widziałem, że skitrał pan do kieszeni jakiś pakunek. – Wlepiłem wzrok w jego przekrwione oczy.
– Dobrze widziałeś. To paczka z napisem „nie twój zasrany interes”. Wracaj na melanż, koleś, bo raczej się nie dogadamy.
– Z melanżu to ja właśnie wracam. Procenty zaczynają puszczać. Na pewno może pan mnie wspomóc. – Zbliżyłem się do handlarza.
– Zaraz za deptakiem jest monopolowy. Spierdalaj w tamte rejony. – Diler odwrócił się w stronę biegacza.
– Chyba się nie rozumiemy. – Stuknąłem go w ramię. – Potrzebuję czegoś mocniejszego.
– Mocny cios będzie okej? – zapytał, wypinając klatkę piersiową.
– Zależy, jakie pan lubi – odparłem z grobową miną.
Diler przewrócił oczami i głośno wypuścił powietrze nosem.
– Co ja mówię? Jaki pan? – kontynuowałem. – Znamy się na tyle dobrze, że możemy już przejść na ty.
– Od początku znajomości jestem z tobą na ty, śmieciu. – Mężczyzna spojrzał na telefon, który trzymałem, i zmarszczył brwi. – Nie jestem zbyt fotogeniczny. Twoja gęba też nie będzie, jak dalej będziesz się rzucał i mnie nagrywał.
Opuściłem rękę wzdłuż ciała, ale starałem się, aby obiektyw aparatu nadal był skierowany na dilera. Cofnąłem się o krok i zauważyłem, że biegacz przeszedł z fazy rozciągania do fazy wyrzucanych w powietrze kolan w skipie A. Przynajmniej on racjonalnie pożytkował czas.
– Czyli nie sprzedasz? – Upewniłem się.
– Sprzedam ci kopa w dupę. Spieprzaj do swojego piaskowego grajdołka!
– Widzę, że mi nie ufasz – powiedziałem. – Mam kasę, mam sporo forsy. O to się nie martw. Zapłacę. Powiedz tylko czym handlujesz? Trawka? Amfa? Meta?
– Posłuchaj. – Mężczyzna złapał mnie za koszulę i wykręcił ją, zaciskając materiał w okolicy mojego gardła. – Jeśli nie rozumiesz po polsku, to mogę przekazać ci komunikat w innym języku.
Diler puścił mnie i odepchnął.
Naruszenie mojej strefy komfortu, a co gorsza, potraktowanie markowej koszuli jak ciucha ze straganu sprawiło, że straciłem ochotę na dalsze potyczki słowne. Krew w moich żyłach zawrzała. Puls przyśpieszył. Jedno było pewne: ktoś zaraz dostanie wpierdol, i na pewno nie będę to ja.
Uśpiłem ekran telefonu, ale kamerę pozostawiłem włączoną. Schowałem telefon do kieszeni z pełną świadomością, że tracę materiał wideo, który w przyszłości mógłby przydać się do zdemaskowania handlarza. Pokręciłem głową w obie strony. Poczułem strzyknięcie w okolicach karku. Ściągnąłem łopatki w dół i spiąłem wszystkie mięśnie.
– Z całym szacunkiem lub bez, ale nie wyglądasz na poliglotę. I jeśli mógłbym mieć jedną małą prośbę, to – zgiąłem rękę, a łokciem walnąłem w podbródek dilera – zamykaj gębę jak do mnie mówisz!
Moje ramię niemal wbiło się w czaszkę handlarza. Głośne chrupnięcie zwiastowało złamanego zęba albo pękniętą żuchwę. Jego głowa odskoczyła do tyłu, a oczy uciekły w głąb czaszki.
Biegacz gwałtownie przerwał rozgrzewkę i zastygł. Jego twarz wyrażała wszystko to, czego nie był w stanie wypowiedzieć. Sportowiec przełknął ślinę i rzucił:
– Na to się nie pisałem!
Kiedy na sekundę przeniosłem wzrok na skonfundowanego dilera, niedoszły klient uciekł susami w stronę morza, po czym puścił się wzdłuż brzegu w kierunku sopockiego mola.
Diler wyglądał na zmieszanego. Kilkukrotnie zacisnął powieki i zmarszczył czoło. Nie spodziewał się ciosu w brodę wyprowadzonego przez niepozornego kolesia w hawajskiej koszuli. Nie wiedział, że w luźnych rękawach skrywałem bicki twarde niczym orzechy kokosowe.
Użyłem siły, bo stwierdziłem, że zwykłą rozmową nic nie wskóram. Postanowiłem zbić go z pantałyku i sprowokować do działania. Mój mózg pracował na pełnych obrotach i podsuwał coraz to dziwniejsze scenariusze naszego nielegalnego spotkania.
– Co mi tam! Raz się żyje – powiedziałem, po czym rzuciłem się z impetem na dilera.
Mój bark trafił na opasły brzuch, a mężczyzna – zaskoczony kolejnym atakiem – runął na piasek niczym bezwładna foka. Wylądowałem na nim, a nasze twarze się zbliżyły.
– Już po tobie, sukinsynu – wycedził przez zaciśnięte zęby.
Spojrzałem na jego usta i parsknąłem śmiechem.
Handlarz stracił pół górnej jedynki, a próbując powiedzieć „sukinsynu”, wypowiedział szeleszczące „szukinszszynu”. Facet był rozwścieczony niczym łakoma słodyczy osa i nieporadny, jak przewrócony na plecy i wierzgający nóżkami żuk gnojowy. Od początku wiedziałem, że kogoś mi przypomina. Tak, teraz wiedziałem: obsranego żuka.
Mężczyzna kołysał się coraz gwałtowniej i próbował zrzucić mnie z siebie. Przycisnąłem więc łokieć do jego szyi, a lewą ręką sięgnąłem do kieszeni ortalionowego dresu. Wymacałem tam mokrego peta, którego błyskawicznie wypuściłem z palców, a po chwili trafiłem na plastikową torebkę wypełnioną sypką zawartością.
– Aha! – wrzasnąłem. – To może jednak dobijemy targu? – Pomachałem pakunkiem przed jego oczami.
Na widok sporej porcji towaru w mojej dłoni mężczyzna podniósł się niczym rażony prądem i zepchnął mnie na piasek. Zwinnym ruchem złapał torebkę i gwałtownie szarpnął.
Plastikowy woreczek pękł, a błękitne kryształki tajemniczej substancji wystrzeliły w powietrze niczym obłoki kosmicznych gazów w komputerowej symulacji Wielkiego Wybuchu. Czas się na chwilę zatrzymał, narkotyk zdawał się lewitować, a promienie słońca, jakby przepuszczone przez pryzmat, rozszczepiły się na dziesiątki kolorowych pasków, które znikły tak szybko, jak się pojawiły. Po chwili niebieska chmura opadła i zmieszała się z brudnym piaskiem.
Diler zamarł, po czym zrobił coś, czego się po nim nie spodziewałem.
Zawsze zastanawiało mnie, czy bycie handlarzem dragów automatycznie zobowiązuje do bycia ćpunem. Czy diler, niczym tester z fabryki czekolady, sprawdza swoje produkty, by klienci otrzymywali towar najlepszego sortu? Czy czuje się odpowiedzialny za jakość narkotyków? A może w branży funkcjonują tajne normatywy określające wymaganą bezprawiem zawartość narkotyku w narkotyku?
Facet w ortalionowym dresie, z kozią bródką i złamaną jedynką nie przypominał ćpuna, choć nowo nabyty dentalny ubytek sprawił, że można było mieć w tej kwestii wątpliwości. Mężczyzna nie miał zapadniętych oczu, nie był przeraźliwie chudy, strupy nie pokrywały jego dłoni. Co prawda zachowywał się nieco irracjonalnie, ale zdawało mi się, że koleś miał po prostu żyłkę do interesów oraz apetyt na szybką i dużą kasę. Możliwe też, że moja wizja narkomana była nieaktualna, a współcześni wielbiciele tabsów nie wyglądali jak heroiniści z lat dziewięćdziesiątych dający w żyłę na Centralnym w Warszawie.
Dostrzegłem w jego oczach jakiś rodzaj szaleństwa. Jakby nagle – i o jakieś dziesięć minut za późno – uświadomił sobie, że wcale nie jestem młodym imprezowiczem żądnym kolejnego narkotykowego tripu, lecz policyjnym tajniakiem. Rychło w czas.
Diler rozejrzał się wokół, potem zajrzał w moje oczy – a chyba i w głąb duszy. Przeprowadził błyskawiczny bilans zysków i strat, po czym wybrał opcję, dzięki której minimalizował ryzyko schwytania i trafienia do pierdla.
Podniosłem głowę, a mój puls przyspieszył.
Masywna konstrukcja nieczynnej zjeżdżalni wodnej była wysoka na dziesięć metrów i nie miałem wątpliwości, że czasy jej świetności dawno już minęły. Niegdyś miejsce zapewniające dzieciom frajdę, teraz straszyło i przywodziło na myśl przerażające atrakcje rodem z Joylandu Kinga. Na górną platformę prowadziły ażurowe schody, których bieg zaczynał się na wysokości pierwszego piętra. Pozostała część nie zachowała się. Gdzieniegdzie dostrzegłem pochodzące zapewne sprzed dwudziestu lat pozostałości żółtej farby, która płatami odchodziła od metalu. Poczułem dreszcz na widok fragmentu prostej zjeżdżalni urywającej się w połowie. Idealne miejsce na złamanie karku.
Co gorsza, mężczyzna najwyraźniej nie znał przepisów BHP i nim zdążyłem do niego dobiec, wspiął się po skorodowanych belkach na pierwszy spocznik schodów, po czym w kilka sekund dotarł na szczyt wieży.
Zakręciło mi się w głowie na myśl, że miałbym wejść za nim.
– Tego szukasz, zasrany psie? – Diler patrzył na mnie z góry, uśmiechał się i machał torebką z niebieską zawartością, którą wyjął z drugiej kieszeni spodni. – Myślałeś, że nie poznam gliny? Z kilometra was wyczuwam. Możecie mi naskoczyć!
Facet splunął, a ja uskoczyłem, żeby nie dostać śliną w oko.
Główkowałem nad strategią działania, ale perspektywa wspinania się na zjeżdżalnię paraliżowała mnie i odbierała zdolność racjonalnego myślenia. Mogłem zaczekać, aż diler się znudzi i zejdzie na dół, ale z twarzy patafiana wyczytałem, że będzie siedział tam tak długo, jak tylko się da. Choćby do końca świata.
Zamknąłem oczy, złapałem za metalową belkę i włożyłem nogę między pręty wzmacniające konstrukcję. Starałem się opanować drżenie rąk, po czym podjąłem męską decyzję i rozpocząłem wspinaczkę na szczyt.