Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
24 lutego 2022 roku świat zmienił się bezpowrotnie.
Wstrząsająca relacja autora, który jest z zawodu lekarzem pediatrą i psychiatrą, z akcji ratowania chorych onkologicznie dzieci i przewożenia ich z Ukrainy na leczenie do Polski i zachodniej Europy.
Od pierwszych dni wojny zajmował się chyba najważniejszym zadaniem logistycznym jego lekarskiego życia, jakim była koordynacja ewakuacji setek dzieci chorych na nowotwory, wraz z ich najbliższymi, ze strefy okrutnej i brutalnej wojny ukraińsko- rosyjskiej.
Następnie, bogaty w doświadczenia z pierwszych miesięcy wojny, dzięki grupie wspaniałych ludzi, z którymi ratował małych pacjentów, przeniósł się na wschód i południe Ukrainy, by leczyć, ewakuować, dostarczać pomoc humanitarną, a w pewnych sytuacjach ratować życie ofiarom konfliktu.
Przez ten czas, przyszło mu być świadkiem niesamowitej solidarności, bohaterstwa i profesjonalizmu obrońców Ukrainy, ale też wielkiego cierpienia milionów ludzi. Jego wcześniejsze działania jako lekarza, w tym doświadczenia międzynarodowe zdobyte w różnych kataklizmach i konfliktach zbrojnych na wszystkich kontynentach przygotowywały go do tego najważniejszego zadania, czyli pracy na Ukrainie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 290
Od pierwszych dosłownie dni wojny ukraińsko-rosyjskiej przyszło mi zajmować się chyba najważniejszym zadaniem logistycznym mojego lekarskiego życia, jakim była koordynacja ewakuacji setek dzieci chorych na nowotwory – wraz z ich najbliższymi – ze strefy okrutnej, brutalnej wojny współczesnego świata.
Następnie, bogaty w doświadczenia z pierwszych miesięcy 2022 roku, dzięki grupie wspaniałych ludzi, z którymi ratowaliśmy naszych małych pacjentów, przeniosłem się na wschód i południe Ukrainy, by leczyć, ewakuować i dostarczać pomoc humanitarną, a w pewnych sytuacjach ratować na miejscu życie ofiarom konfliktu.
Przez ten czas bywałem świadkiem niesamowitej solidarności, bohaterstwa i profesjonalizmu obrońców Ukrainy, ale też wielkiego cierpienia milionów ludzi. Odnoszę wrażenie, że moje wcześniejsze działania jako lekarza pediatry i psychiatry, w tym doświadczenia międzynarodowe, pozyskiwane w różnych obszarach kataklizmów i konfliktów zbrojnych – dosłownie na wszystkich kontynentach – przygotowywały mnie w pewnym sensie do tego najważniejszego zadania, czyli pracy na Ukrainie.
Zawsze będę pamiętać o poświęceniu medyków, żyjących miesiącami w punktach stabilizacyjnych, czy o bohaterstwie żołnierzy. Szczególnie tych, z którymi miałem kontakt w Donbasie, w okolicach Charkowa, w Zaporożu.
Nigdy nie zapomnę Piotra Skopca, który zachowując zimną krew, szybko wywiózł nas z miejsca ostrzału w Kramatorsku, ratując nam życie.
Nie zapomnę Tatiany, która zdobyła dla mnie z archiwum książkę o cmentarzu w Piatichatkach, gdzie pochowany jest brat mojego dziadka.
Nigdy nie zapomnę małego Ignata, chłopca, który 1 marca przekroczył granicę z Polską, idąc z trudem o kulach, nie mając jednej nogi, bo trzeba ją było odciąć z powodu nowotworu. Odprowadziłem go wzrokiem, licząc, że znajdzie lepsze życie, a gdy po roku dowiedziałem się, że zmarł, serce mi pękło.
Nie zapomnę braci z Mariupola, z których jeden, 12-latek, powiedział mi, że jego miasta już nie ma, ale drugi, 5-latek – że zostało jednak morze…
Nie zapomnę wyrazu oczu ojca, który podczas ostrzału okolic Kijowa stracił dwóch synów w ciągu niespełna kilkunastu sekund. Jeden zginął od odłamka, drugi od precyzyjnego strzału snajpera.
Nie zapomnę głosu kobiety, która krzyczała do słuchawki telefonu jej siostry, stojącej obok nas, że Rosjanin właśnie zastrzelił ich matkę i zaraz ją zabiera nie wiadomo dokąd.
Nie zapomnę widoku dzieci tulących w trakcie ostrzału swoje zwierzątka w piwnicy w Charkowie pośród ruin.
Nie zapomnę widoku zmiażdżonego auta pod Borodianką, w którym zginęła rodzina z półtorarocznym dzieckiem, czy sterty aut w Irpieniu – których pasażerowie mordowani byli jeden po drugim przez snajperów.
Nie zapomnę konającego żołnierza ZSU (Sił Zbrojnych Ukrainy), pozbawionego obu nóg.
Nie zapomnę zapisu EKG szesnastego dziecka, które dostało zawału serca w ostrzelanym Zaporożu.
Nie zapomnę widoku zakrwawionego krokodylka, który wypadł z ręki trafionego odłamkiem dziecka.
Nie zapomnę dzieci chorych na białaczkę drżących z zimna i choroby w piwnicach szpitala lwowskiego, kryjących się przed ostrzałem miasta.
Ta książka jest hołdem dla nich wszystkich.
Mimo tych strasznych strat.
Zwyciężysz, Ukraino!
I
Początek
W dzień wybuchu wojny 24 lutego 2022 roku obudził mnie w nocy ból żołądka. Zszedłem do kuchni po lekarstwo i wracając, postanowiłem zerknąć do komputera. Od 6 lat jestem członkiem zespołu ratunkowego Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM) i z tego między innymi względu współpracuję z ludźmi mieszkającymi w różnych strefach czasowych. Zwykle więc dzień zaczynam od sprawdzenia tego, co się wydarzyło, jakie informacje spłynęły do mnie minionej nocy.
Od razu po otwarciu laptopa moim oczom ukazał się komunikat, że przed około półgodziną wojska rosyjskie podjęły zmasowany atak na Ukrainę. Trwał ostrzał Kijowa, a Rosjanie rozpoczęli równoczesny atak i od wschodu, i od północy, i od południa tego kraju.
Natychmiast, mimo iż wciąż jeszcze była noc, napisałem do szefa PCPM, Wojtka Wilka, o tym, co się dzieje. Wojtek potwierdził i dodał, że mimo iż przebywa na Madagaskarze, gdzie pojechał z zespołem wesprzeć tamtejsze ofiary tajfunów – śledzi wydarzenia i postara się jak najszybciej do kraju wrócić, mimo niesprzyjających warunków pogodowych.
Wojtek Wilk założył fundację PCPM wraz ze swoją żoną Sylwią kilkanaście lat temu. Jest jednym z najniezwyklejszych ludzi, z jakimi miałem zaszczyt pracować. Zrealizowaliśmy wspólnie kilkanaście misji, począwszy od udzielania pomocy ofiarom lawin błotnych i powodzi w Peru, przez wspieranie uchodźców syryjskich, którzy znaleźli schronienie w Libanie, a skończywszy na misjach medycznych podczas pandemii covid-19, podjętych we współpracy z wojskiem i WHO.
Wojtek łączy ogromną energię do działania z równie ogromną wiedzą i kontaktami międzynarodowymi gromadzonymi jeszcze w czasach, gdy pracował w ONZ-ecie.
Jeszcze wczoraj rozmawialiśmy o potencjalnych scenariuszach rozwoju sytuacji na Ukrainie i doszliśmy do wspólnego wniosku, że Putin zapewne zaatakuje Ukrainę, jednak skupi się raczej na Donbasie i będzie stosować taktykę salami, zapoczątkowaną aneksją Krymu w 2014 roku.
Z drugiej wszakże strony otrzymałem pod koniec stycznia dwie sprzeczne informacje. Oto, będąc na największych na świecie targach medycznych Arab Health w Dubaju, spotkałem znajomą Rosjankę. Swietłana przeprowadziła się do Emiratów z Kaliningradu. Urodziła się jednak i dzieciństwo spędziła na Ukrainie. Jej ojciec był pilotem. Swietłana miała z tamtego okresu wielu przyjaciół na Ukrainie, również w kręgach wojskowych. Jej stosunek do Putina był bardzo krytyczny. Podczas kolacji w dubajskim centrum handlowym wprost spytałem, co sądzi o agresji na Ukrainę. Odparła, że według jej znajomych – zarówno z Rosji, jak i z Ukrainy – Putin blefuje i nic się nie stanie. Tak się złożyło, że zadzwonił wówczas do mnie mój przyjaciel, emerytowany były wysoki oficer polskiego kontrwywiadu wojskowego, i oznajmił, że powinienem siebie i rodzinę przygotować na agresję ze strony Rosji. Dodał, że Rosja napadnie na Ukrainę, że będzie to atak pełnoskalowy, bo już poczyniła takie przygotowania i poniosła takie koszta, że nie da się tego cofnąć.
Na co dzień pracowałem w tamtym czasie na oddziale pediatrii, a popołudniami jako psychiatra. Zajmuję się jednocześnie tymi dwiema dziedzinami medycyny. Jestem poza tym również biegłym sądowym w zakresie psychiatrii, stąd moja wiedza w dziedzinie psychopatologii wykracza ponad przeciętność. Jako człowiek, którego przodkowie walczyli podczas drugiej wojny światowej – i ponieśli znaczące ofiary, o czym wspomnę krótko w dalszej części – zawsze byłem wyczulony na Historię. Po przeczytaniu świetnych książek Krystyny Kurczab-Redlich oraz Catherine Belton – w których obydwie, doskonale orientujące się w kremlowskich realiach autorki opisywały postać Putina i jego otoczenia – nie miałem wątpliwości, że to psychopata, który chce przejść do historii nie jako pokojowy reformator w stylu Jelcyna czy Gorbaczowa, lecz raczej jako ktoś w rodzaju Józefa Stalina. Obydwie autorki jasno pokazywały, że chociażby przez tworzenie olbrzymiej sieci szkół kadetów prezydent Rosji od dawna szykuje się do wojny. Zatem wybuch wojny mnie nie zaskoczył.
Jako członek medycznego zespołu ratunkowego, uczestnik licznych misji medycznych, interesowałem się sytuacją geopolityczną dalece bardziej niż statystyczny lekarz. Nasz zespół ratunkowy jako jedyny w Europie Środkowo–Wschodniej jest akredytowany przy WHO. Zespół PCPM może w ciągu 48 godzin wyruszyć w dowolne miejsce świata, gdzie rozgrywa się akurat konflikt lub nastąpiła jakaś katastrofa. Takimi na przykład operacjami była misja do Nepalu po trzęsieniu ziemi, które nawiedziło ten kraj w 2015 roku, albo wspólna misja cywilno-wojskowa, realizowana z lekarzami z Wojskowego Instytutu Medycznego (WIM) oraz jednostkami GROM-u do włoskiej Lombardii na początku pandemii, za co zresztą zostaliśmy odznaczeni przez prezydenta RP Andrzeja Dudę krzyżami za dzielność. Było więc jasne, że gdy tylko rozpocznie się konflikt na Ukrainie, nasz zespół uda się tam w takim czy innym charakterze. Zwłaszcza że sama fundacja PCPM miała swoje przedstawicielstwo w Charkowie i była tam obecna z pomocą humanitarną od początku konfrontacji rosyjsko-ukraińskiej w Donbasie w 2014 roku, zwanej operacją ATO.
Tak się szczęśliwie złożyło, że podczas pandemii nasz zespół, który poznał skalę tragedii i realia covid-19 w Lombardii, został poproszony o pomoc w walce z pandemią w Tadżykistanie. Ta była republika ZSRR, położona blisko chińskiej granicy, jest silnie powiązana z Moskwą, a miejscowi lekarze słabo władają angielskim. By skutecznie z nimi współpracować, musiałem odświeżyć swój język rosyjski, którego nie używałem od czasów studenckich. Miesiąc pracy w Duszanbe pomógł mi jednak na nowo wejść w realia języka; wkrótce byłem gotów do pracy na Ukrainie. Drugim zbawiennym spadkiem po pandemii było rozpowszechnienie się leczenia on-line. Taki system w mojej ocenie nie sprawdza się w pediatrii – i nie powinien być w ogóle nadużywany, jednak w psychiatrii się sprawdza. Toteż jeszcze przed wybuchem konfliktu uzgodniłem z kierownictwem mojej przychodni, że może się okazać, że w razie wojny będę przez jakiś czas pracować w trybie on-line. Jednocześnie ustaliłem z ordynatorem oddziału dziecięcego, doktorem Bernardem Wójcikiem, iż w nadchodzącym roku biorę urlop bezpłatny. Bernard, znając moje zaangażowanie w medyczne misje humanitarne, przystał na to rozwiązanie, za co jestem mu niezmiernie wdzięczny.
W końcu rodzina, która zawsze wspierała mnie w moich medycznych działaniach, również zaakceptowała mój potencjalny wyjazd. Obiecałem im nie przekraczać czerwonych linii – i tak czynię do dziś.
Można zatem powiedzieć, że napaść Rosji na Ukrainę nie zaskoczyła mnie. Byłem organizacyjnie, czasowo i kompetencyjnie przygotowany do tego, by ruszyć na wschód. Szczerze mówiąc, to, co mnie zaskoczyło, to raczej nieskuteczność Rosjan, ale tego jeszcze nie wiedzieliśmy w pierwszych godzinach konfliktu.
II
Pierwsze godziny wojny. U progu kataklizmu
Już 25 lutego 2022 roku moi przyjaciele, z którymi pod koniec 2015 pracowałem jako pediatra w sierocińcu pod ukraińskim miastem Iwano-Frankiwskiem, założyli na WhatsAppie grupę Ukrainian Team. To grupa absolutnie fantastycznych osób, głównie medyków. Jednym z nas jest polski ksiądz, ojciec Grzegorz Ząbek, pracujący na co dzień pod Lwowem. Szybko zebrano leki oraz środki opatrunkowe i wraz z prawniczką i filologiem, Anną Kuracińską, zdecydowaliśmy się zawieźć zebrany towar księdzu Grzegorzowi. Anna jest pełną niesamowitej energii 60-latką; poznałem ją nie tylko jako wspaniałą wolontariuszkę, ale też świetnego kierowcę. Nadawała się więc znakomicie do wyjazdu w strefę wojny. Potrafiła prowadzić samochód brawurowo, ale i bezpiecznie po niełatwych, bo często dziurawych ukraińskich drogach i bezdrożach. Bez problemu dojechaliśmy w okolice przejścia granicznego Medyka. Równolegle śledziliśmy doniesienia informujące o tym, iż do Polski zdążają setki tysięcy uchodźców. I już w drugim dniu wojny na własne oczy zobaczyliśmy sytuację na granicy. Muszę przyznać, iż byłem pod wrażeniem zarówno dużej liczby wolontariuszy oraz przedstawicieli służb państwowych, jak i jakości ich pracy.
W tym miejscu uczynię pewną dygresję. Od blisko 7 lat wielokrotnie uczestniczyłem w misjach medycznych, których celem było wsparcie uchodźców. Czy to syryjskich, którym PCPM pomagał w znalezieniu dachu nad głową i udzielał pomocy medycznej w klinice w Bire, znajdującej się kilka kilometrów od granicy między Syrią a Libanem; czy kurdyjskich, którym pomagaliśmy pod Mosulem w 2016; czy sudańskich, których leczyliśmy na pograniczu Sudanu z Ugandą podczas epidemii ebola trwającej w sąsiednim Kongo.
W Libanie odwiedziłem dosłownie dziesiątki mieszkań syryjskich uchodźców. Często byli to ludzie wykształceni, adwokaci lub zamożni przedsiębiorcy, mający potężne interesy w Homsie czy Damaszku, ludzie, którym w wyniku wojny przyszło mieszkać w namiocie, garażu czy naprędce zaadaptowanym budynku gospodarczym. Pamiętam dzieci, które badałem w prowizorycznych obozowiskach w górach północnego Libanu, a które jeszcze niedawno przechodziły zaawansowane zabiegi medyczne w klinikach w Damaszku. Pamiętam ludzi z wszczepionymi nowoczesnymi rozrusznikami serca albo protezami. I nagle wszyscy oni, niezależnie od własnej woli, lądowali w strasznych warunkach. Przerwane chemioterapie dzieci, przerwane zaawansowane zabiegi ortopedyczne. Katastrofa, stracone pokolenie. Wojna to – jak powiadają – moment, gdy nie czas żałować róż, gdy płoną lasy. Najbardziej zawsze tracą najsłabsi – chorzy, kalecy. Im jest najtrudniej. Mogą mówić o dużym szczęściu, jeśli w ogóle ujdą z życiem. W takich dramatycznych okolicznościach często nawet banalne zapalenie oskrzeli może zabić. Stąd tak ważne jest wspieranie uchodźców, ludzi, którzy nie z własnej woli znaleźli się gdzieś wśród nas.
W wywiadach wielokrotnie podawałem przykład, co by było, gdyby Putin najechał Polskę i nagle trzeba by było opuścić wygodne mieszkania i przenieść się gdzieś do stodół pod Bratysławą i żyć życiem obywateli drugiej kategorii. A w takiej właśnie sytuacji znaleźli się Syryjczycy w Libanie po 2015 roku. Wyobraźmy sobie teraz, że sąsiad zalał nam mieszkanie. Zniszczył meble, uszkodził książki, także ściany trzeba będzie odmalować, a dywany wyrzucić. Przecież dla wielu z nas byłaby to tragedia, którą byśmy latami wspominali. Tymczasem uchodźcy często bezpowrotnie tracą absolutnie wszystko. Wiem, że na początku pandemii wielu Polaków znalazło się poza granicami kraju, gdy poszczególne linie lotnicze zaczęły kasować połączenia, a granice państw zaczęły się zamykać. Sam byłem wśród takich ludzi, akurat przebywałem służbowo na Malcie. Naprawdę nikomu nie było do śmiechu, a wielu ludzi zaczynało wpadać w panikę. A co dopiero mówić o tych, którzy nagle tracą wszystko i z dnia na dzień są zmuszeni uciekać z własnego kraju nie wiadomo dokąd na nie wiadomo jak długi czas.
Toteż postawa wielu moich rodaków wzywających do zamykania granic przed uchodźcami, w tym niektórych moich przyjaciół, których skądinąd szanuję – zawsze mnie bolała. Kulminacją tych postaw była obojętność wobec uchodźców traktowanych przedmiotowo i instrumentalnie przez Łukaszenkę, a transportowanych na polsko-białoruską granicę zimą 2021 roku. Zdaję sobie oczywiście sprawę ze złożoności sytuacji, z tego, że nie możemy ulegać jako państwo prowokacjom dyktatorów, ale nikt nie powinien zamarzać na polskiej ziemi. Wiedziony tym przekonaniem zdecydowałem się wraz z zespołem PCPM pracować na granicy i podczas świąt Bożego Narodzenia starałem się udzielać pomocy tym ludziom.
Uciekanie przed krwawymi dyktatorami z obszarów objętych wojną czy okupacją to nie akt paniki – to bardzo racjonalna decyzja. Pracując w takich regionach, badałem dzieci poparzone ogniem lub środkami chemicznymi, ofiary sarinu, ofiary tortur, słyszałem setki historii mrożących krew w żyłach. Te obrazy pozostaną ze mną do końca życia. Bardzo wielu moich pacjentów było ofiarami wojny w Syrii. Ale to nie znaczy, że tylko ISIS czy Asada. Były to również ofiary rosyjskiego generała Dwornikowa, człowieka odpowiadającego za bombardowania celów cywilnych, w tym szkół, szpitali i sierocińców. Miałem okazję na własne oczy widzieć efekty jego zbrodniczych działań i na własne uszy słyszeć wiele historii. Wiedziałem, że armia rosyjska, która nie liczy się z losem swoich własnych żołnierzy, nie ma żadnej litości dla cywilów i jeśli zaczęła się z ich strony agresja militarna, to należy uciekać. Co więcej, zachowania zawodowych najemników z tzw. Grupy Wagnera, działającej tak w Syrii, jak i Afryce, oraz Rosjan podczas wojny w Czeczenii wskazują na częstokroć sadystyczne i seksualne zachowania rozpowszechnione w tej armii.
Nasza znakomita dziennikarka i znawczyni Rosji, w której mieszkała kilkanaście lat, wspomniana już Krystyna Kurczab-Redlich, opisuje w swojej wspaniałej książce Wowa, Wołodia, Władimir. Tajemnice Rosji Putina, jak rosyjscy żołnierze porwali kilkunastoletnią dziewczynkę z Czeczenii. Najpierw gwałcili ją zbiorowo przez blisko dwa tygodnie. Kiedy skończyli, była już tylko wrakiem dziecka. Następnie pochwycili czeczeńskiego chłopca i chcieli od niego wydobyć pewne interesujące ich informacje. Żeby go zmusić do mówienia, powiesili nagą dziewczynkę nad ziemią i najpierw odcięli jej nożem piersi, a potem siekierą odcinali konającej i wciąż żywej ofierze kończyny. Po wszystkim spakowali fragmenty jej ciała do worka, worek rzucili na skrzynkę, po czym przywiązali do skrzynki przerażonego, skatowanego chłopca i na koniec wysadzili go w powietrze. Jak się zdaje, najwyższe dowództwo sił zbrojnych Rosji świadomie przyzwala na te barbarzyństwa, z jednej strony chcąc terroryzować ofiary, z drugiej zaś przez zgodę na gwałty nagradzać w ten sposób żołnierzy. Równocześnie, nie dbając o logistykę ani opiekę medyczną, pozwalają wykrwawiać się swoim oddziałom, nie boją się więc, że zdemoralizowani żołnierze wrócą pewnego dnia do swoich miast i miasteczek w Rosji i tam będą dalej gwałcić i siać terror wśród własnych obywateli. Dlatego szybkie ewakuowanie się kobiet z dziećmi z terenów zajmowanych początkowo dość sprawnie przez Rosjan miało pełne uzasadnienie.
Kiedy Polska otworzyła granice przed uchodźcami z Ukrainy, odetchnąłem z ulgą. Jednak to, co zobaczyliśmy z Anną Kuracińską w Przemyślu i Medyce, przeszło moje oczekiwania. Naprawdę poczułem ogromną dumę z postawy moich rodaków i szczęście, że wreszcie pokazaliśmy nasze narodowe zalety: pozytywną emocjonalność, gościnność, chęć pomocy. Ludzie fantastycznie się zorganizowali. Spontanicznie, oddolnie. Podziwiałem zaangażowanie setek ludzi przygotowujących jedzenie dla naszych ukraińskich gości. Ale też autentyczną troskę i uprzejmość okazywane im przez nasze służby, począwszy od straży granicznej, a na policji skończywszy. Momentami nie dowierzałem własnym oczom, ale zachowanie tysięcy ludzi, którzy wyszli naprzeciw ukraińskim kobietom i dzieciom, było doprawdy fantastyczne. Uderzyło mnie to, że pomyślano absolutnie o wszystkim, włącznie ze smyczami i zabawkami dla zwierząt, które w wielkiej liczbie towarzyszyły uchodźcom. To było naprawdę wzruszające. Widząc świetną organizację pomocy i skalę potrzeb, doszliśmy z Anną do wniosku, że zostawimy ratownikom na granicy przywiezione rzeczy. Potrzebowali między innymi środków opatrunkowych do opatrywania poranionych często kilkudniowym marszem ludzi.
Dodatkowo, śledząc na bieżąco tak raporty amerykańskiego Institute of War, jak polskiego think tanku – Ośrodka Studiów Wschodnich – zdaliśmy sobie sprawę, że możemy wjechać na teren Ukrainy, ale już z niej nie wrócimy do Polski, gdyż kilkusettysięczna fala migrantów całkowicie sparaliżowała ukraińskie przejścia graniczne. Pozostawiliśmy więc zebrane środki medyczne w nomen omen Medyce i ustaliliśmy, że wracamy do domu.
Kiedy jechaliśmy z powrotem, przytrafiła nam się niezwykła historia. Dostrzegliśmy Ukrainkę z dzieckiem. Była wyraźnie zagubiona i zestresowana. Okazało się, że nie może się dodzwonić do polskich przyjaciół, którzy obiecali po nią przyjechać. Powód tego zagubienia był prozaiczny: nie miała roamingu. Zadzwoniłem więc ze swego telefonu na podany przez nią numer i po chwili podjechał człowiek, który również bezskutecznie jej szukał w nieodległym punkcie recepcyjnym. Jakaż była radość tych ludzi i jaka wdzięczność! Za tę drobną w końcu przysługę rzucili się nam na szyje. Naprawdę! Nieskromnie powiem, że udzieliłem później daleko bardziej istotnego wsparcia różnym ludziom, ale nikt nigdy ani wcześniej, ani później nie okazał mi aż takiej wdzięczności. To pokazuje, że czasami drobny gest ma dla ludzi ogromne znaczenie w jakimś momencie ich życia.
Gdy tylko wróciłem, na moim telefonie wyświetlił się numer siostry Małgorzaty Chmielewskiej. Wiedziałem, że skoro dzwoni, to szykuje się coś poważnego. I nie myliłem się.
III
Trzeba ratować ukraińskie dzieci
Siostra Małgorzata Chmielewska to w Polsce człowiek instytucja. Nie dość że jako założycielka Wspólnoty Chleb Życia udzieliła wsparcia dosłownie tysiącom osób bezdomnych i odrzuconych, wielokrotnie zabierała głos w sprawach ważnych, niezmiennie prezentując postawę łączącą miłość bliźniego ze zdrowym rozsądkiem, to jeszcze stała się prawdziwą matką dla adoptowanego rodzeństwa z Rumunii oraz ciężko chorego Artura – który mimo stanu zdrowia wiedzie dzięki niej szczęśliwe życie. Dla mnie jako lekarza zawsze największym wzorem godnym naśladowania są i będą rodzice dzieci niepełnosprawnych. To niezwykły krzyż, który dźwigają przez całe życie, drżąc przy tym, co będzie z ich dziećmi po ich śmierci. Siostra Małgorzata dobrowolnie obsadziła się w tej roli i wypełnia ją znakomicie, co wielokrotnie widziałem na własne oczy, odwiedzając ją.
Przed kilkoma laty jechałem autem i kątem oka dostrzegłem autostopowiczkę. Spieszyłem się i pewnie bym się nie zatrzymywał, ale zobaczyłem, że trzyma w ręku nosidełko, a dzień był rekordowo upalny. Zatrzymałem się, w nosidełku był noworodek. Po zweryfikowaniu, że dziecko nie wymaga natychmiastowej opieki szpitalnej, nie jest odwodnione, odruchowo zadzwoniłem do siostry Małgorzaty z prośbą o pomoc. Ta natychmiast poleciła mi przyjechać z dzieckiem i matką do niej do Nagorzyc i zajęła się nimi w najlepszy możliwy sposób.
Niedługo potem Małgorzata do mnie zadzwoniła.
– Doktorze – zaczęła, bo tak się do mnie zwraca, nieco ochrypłym głosem, bo niestety pali. – Trzeba zawieźć leki dla dzieci chorych na raka do Lwowa. Ponieważ sprawa dotyczy wojny i medycyny, to oczywiście dzwonię do pana.
Natychmiast poprosiłem o telefon do osoby zajmującej się tym projektem, okazała się nią pani Olga Młynarska z Rotary Club. Przekazała mi telefon do potencjalnego odbiorcy leków, doktora Romana Kizyma ze Lwowa. Wyobraziłem sobie leciwego profesora, słabo mówiącego po angielsku, ale co było robić. Zatrzymałem auto i zadzwoniłem na podany numer telefonu. Ku mojemu zaskoczeniu odezwał się młody głos, mówiący doskonałym angielskim. Powiedziałem, iż w mojej opinii poza dostarczeniem leków należy przede wszystkim ewakuować dzieci, bo lada chwila mogą zakończyć się możliwości leczenia tego typu zaawansowanych chorób, na co Roman odparł, że tak właśnie chcą zrobić i mają nawet miejsca w polskich i niemieckich klinikach, tyle że nie da się przejechać granicy. Dodał, że próbują wysyłać pojedyncze osoby, ale to i tak trudna sprawa.
Jednocześnie Roman przytomnie dał mi namiar na zajmujące się tą sprawą osoby w Polsce: doktor Martę Salek, Kanadyjkę polskiego pochodzenia, która pracuje w St Jude Children’s Research Hospital w Memphis, a właśnie przyjechała na pogrzeb swojego dziadka do Polski, oraz Małgorzatę Dudkiewicz, szefową Fundacji Herosi, która zajmuje się opieką nad dziećmi onkologicznymi i również zaangażowała się w tę operację. Panie potwierdziły, że tak, w istocie, jest możliwość hospitalizowaniu dzieci w Unii Europejskiej, ale jest problem z ich wywiezieniem przez zablokowane granice.
W tych okolicznościach postanowiłem wykorzystać zdarzenia, które miały miejsce w ubiegłych latach. Jak wspominałem, nasz zespół ratunkowy brał udział w misji związanej z covid-19 we włoskiej Lombardii; ktoś wpadł na pomysł, że skoro jestem znanym lekarzem, który działał w Lombardii, to będzie dobrze ustanowić mnie konsulem generalnym w Mediolanie. Byłem mile zaskoczony tą propozycją, ale na nią nie przystałem, jako że trwała pandemia i absolutnie nie wyobrażałem sobie porzucenia pracy lekarza dla stanowiska w dyplomacji. Owszem, kilka lat wcześniej byłem kandydatem ówczesnej opozycji na stanowisko rzecznika praw dziecka, rozważałem więc pewne ograniczenia w pracy lekarskiej na rzecz pracy organizacyjnej, ale z uwagi na to, że byłem rozpoznawany jako lekarz uchodźców i podczas przesłuchań w Sejmie domagałem się respektowania ich praw – większość sejmowa nie poparła mnie. Szczęśliwie w kuluarach oraz mediach moja kandydatura została dobrze przyjęta i po dziś dzień od czasu do czasu spotykam się z opiniami, iż źle się stało, że nie zostałem wybrany. Te wydarzenia sprawiły, że poznałem sporo wpływowych osób i mogłem dzięki tym kontaktom teraz utorować drogę do wywiezienia dzieci. Ostatecznie, po kilku godzinach działań i wykonaniu ogromnej liczby telefonów, otrzymałem zapewnienie od polskiej konsul generalnej we Lwowie, pani Elizy Dzwonkiewicz, że mogę liczyć na pomoc polskiego konsulatu w ewakuacji dzieci. Natychmiast obwieściłem tę informację niezawodnej Annie Kurasińskiej i następnego dnia ruszyliśmy ponownie w stronę Lwowa.
IV
Wyjeżdżamy na wojnę dobra ze złem. Czy aby na pewno wrócimy?
Do granicy dotarliśmy koło południa. Widząc nas, policjanci kontrolujący ostatni odcinek szosy przed granicą z Ukrainą pokiwali głowami z politowaniem; patrzyli na nas trochę jak na wariatów. Po chwili podjechaliśmy do punktu granicznego. Od polskiego konsulatu dostałem list, w którym polska placówka zgłaszała prośbę do wszystkich służb ukraińskich o udzielanie mi wsparcia przy ewakuacji dzieci. Ten dokument w przyszłości miał się okazać bardzo pomocny. Granicę przekraczaliśmy w praktyce sami. Nikt wówczas nie jechał na Ukrainę. Wolontariusze i kandydaci do tzw. legionu – czyli składającej się z obcokrajowców elitarnej jednostki wojskowej – dopiero mieli zacząć nadciągać nad granicę za kilka dni. Zaraz po przejechaniu punktu kontroli celnej zobaczyłem, że na środku drogi jeszcze na odcinku granicznym leży ciało starszego człowieka. Obok siedział płaczący syn. Okazało się, że mężczyzna zmarł, nie dotarłszy do celu podróży. Pomyślałem, że jest jak u Hitchcocka – zaczyna się trzęsieniem ziemi.
W swojej pracy lekarza widziałem dosłownie setki, jak nie tysiące ciał. Pracowałem w rejonach wojen i katastrof; wszyscy widzieliśmy w telewizji zdjęcia ogromnej liczby zmarłych transportowanych w Lombardii do kremacji. Ja to widziałem na własne oczy. Obsługiwałem tych pacjentów w ostatnich godzinach ich życia. Podczas studiów uczestniczyłem w sekcjach zwłok. A pracując jako biegły psychiatra sądowy, niejednokrotnie podczas analizowania dokumentacji sądowej oglądałem zdjęcia ofiar morderstw będących nierzadko w stanie rozkładu. Były to też ciała dzieci – zatem jestem naprawdę doświadczony. Rok wcześniej pożegnałem mojego ukochanego tatę. Byłem pogodzony z jego śmiercią, zmarł w domu, nie cierpiał, miał 90 lat; każdemu można życzyć takiego odejścia. Jednakże widok jego dłoni, której już nigdy nie miałem dotknąć, był dla mnie trudny. Kiedy więc zobaczyłem tego ojca i syna na granicy, poczułem ogromny smutek. Wyobraziłem sobie cierpienie syna i cierpienie ojca oraz jego stres. Nie wiem nawet, czy on zmierzał z powrotem na Ukrainę, czy z Ukrainy próbował się wydostać. Tak oto przywitała mnie Ukraina dosłownie w pierwszych sekundach mojego tam pobytu.
Ledwo przejechaliśmy pierwsze metry, a już prawie musieliśmy zatrzymać auto, gdyż wjechaliśmy w tłum ludzi jadących w stronę Polski. W zdecydowanej większości były to kobiety, młodzież oraz dzieci. Zdarzali się też starsi ludzie, mężczyzn widziałem niewielu. Znać było po nich ogromne zmęczenie mieszające się ze szczęściem, że już niebawem, za chwilę, często po kilku dniach podróży i wydostaniu się z ostrzeliwanych miast na wschodzie i południu kraju – trafią na teren Unii Europejskiej i NATO, czyli do naszego kraju. W pewnej chwili nie jechaliśmy, lecz toczyliśmy się z minimalną prędkością, bo ludzie dotykali ciałami naszego auta, nie mieszcząc się na chodniku.
Tutaj mała dygresja. Moja rodzina tak ze strony taty, jak i ze strony mamy boleśnie zostały dotknięte podczas drugiej wojny światowej. Mama z rodzeństwem jako bardzo mała dziewczynka przeszła przez niemiecki obóz przejściowy w podwarszawskim Pruszkowie (tzw. Dulag 121 Pruszków), gdzie Niemcy gromadzili ludność Warszawy po upadku powstania, by dalej ją deportować w różnych kierunkach. Brat dziadka, Władysław Szczuciński – oficer katyński i młody lekarz – zginął rozstrzelany przez NKWD. Brat babci, ksiądz Antoni Czarnecki, pracując w warszawskim getcie, ratował tamtejszych Żydów. Dlatego moje dzieciństwo przepełniały wojenne opowieści, a i sam później żywo interesowałem się historią Holokaustu.
I oto nagle przejeżdżałem obok tysięcy ludzi, wyglądających bardzo podobnie do tych ze zdjęć czy filmów o drugiej wojnie światowej. I wszystko to działo się na granicy mojej ojczyzny, w XXI wieku.
Po opuszczeniu punktu granicznego pojechaliśmy bez przeszkód do Lwowa. Przejazd był sprawny, choć przez kilkadziesiąt kilometrów od granicy ciągnął się nieskończony sznur ukraińskich aut. Niektóre z pustymi bakami – efekt wielogodzinnego oczekiwania w superkorku.
Checkpointy, punkty kontrolne, zwane tu blok-postami, były dopiero budowane i obsadzane. Pierwsza poważna kontrola czekała nas we Lwowie. Emocje sprawiły, że Anna, nasz wspaniały kierowca, o mało nie rozjechała na przejściu dla pieszych uzbrojonego w broń maszynową policjanta. Spojrzał na nas jak na wariatów i widząc polską rejestrację oraz nasze głupie miny, machnął ręką i poszedł w swoją stronę.
Cała ta surrealistyczna sytuacja rozładowała w nas napięcie i dobrych kilka minut śmieliśmy się z tego. Dość szybko dotarliśmy do polskiego konsulatu we Lwowie. Była to wówczas jedyna nieewakuowana placówka dyplomatyczna. Potężny budynek, w normalnym okresie zatrudniający około 90 osób personelu. Ponieważ do wybuchu drugiej wojny światowej Lwów był polskim miastem, mimo upływu dekad nadal mieszka tu wielu Polaków, a miejscowy cmentarz Orląt Lwowskich jest bardzo ważną polską nekropolią. Funkcje metropolity lwowskiego sprawuje Polak, były sekretarz papieża Jana Pawła II, arcybiskup Mieczysław Mokrzycki. Stąd nie dziwi, iż tutejszy konsulat jest ważnym punktem na mapie polskiej dyplomacji. Budynek zastaliśmy już ufortyfikowany i w znacznej części ewakuowany. Na zebraniu zorganizowanym przez panią konsul przedstawiono nam konsula Rafała Kocota, który został oddelegowany do ewakuacji.
Od razu złapaliśmy z konsulem znakomity kontakt. To energiczny i bardzo sympatyczny człowiek. Konsul Rafał powiedział wprost, że choć mają świadomość tego, że za chwilę mogą na miasto zacząć spadać iskandery, to jednak podobnie jak ambasada w Kijowie – konsulat działa i będzie działać. Bardzo mnie to ucieszyło, gdyż zrozumiałem, że będę współpracować nie z politycznymi, niekompetentnymi nominatami, którzy wszędzie się zdarzają, lecz z profesjonalnymi, odważnymi ludźmi i patriotami. Ta świadomość była dla mnie bardzo ważna. Z doświadczenia wiem, że ludzie z korpusu dyplomatycznego potrafią być bardzo trudni. Niektórzy z nich mają potężne ego. Ale dyplomaci, z którymi przyszło mi pracować we Lwowie, okazali się na szczęście fantastycznymi ludźmi. Bez nich cała ta potężna operacja nie miałaby szans powodzenia.
Rafał Kocot był doświadczonym dyplomatą. Od lat pracował na Ukrainie. Znał świetnie język, miasto, panujące tu zwyczaje. W charakterze konsula pracowała tu również jego żona Joanna. Takie dyplomatyczne małżeństwa nie są rzadkością. Ludzie poznają się często w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, a jeśli nowy pracownik ma już małżonka „spoza branży”, to często taka osoba zdobywa dodatkowy zawód, bo niezwykle trudno jest towarzyszyć latami dyplomacie, gdy ten zmienia placówki, kraje, a czasem nawet i kontynenty. Wtedy na przykład zdarza się, że lekarz musi zrezygnować ze swojego wyuczonego zawodu i zająć się pracą konsularną. Trudno w końcu co kilka lat nostryfikować dyplom, adaptować się do nowego środowiska zawodowego po to tylko, by po czterech latach jechać dalej. A tyle właśnie trwa kadencja konsula. Gdy wybuchła wojna, żona Rafała opuściła Lwów z dziećmi i wróciła do Polski, ale małżonkowie ustalili, iż będą się wymieniać – tak by żadna ze stron nie straciła z dziećmi kontaktu. I rzeczywiście, podczas pobytu na Ukrainie przyszło mi pracować również z żoną Rafała.
Jeszcze tego wieczora pojechaliśmy do szpitala dziecięcego przy ulicy Dnisterskiej 27. Szpital nazywany jest „Czarnobylski”‚ a nazwa ta pochodzi z czasów, gdy podczas awarii elektrowni atomowej w Czarnobylu w 1986 leczono tu ofiary katastrofy.
Gdy przyjechaliśmy na miejsce, trwało oklejanie okien specjalnymi taśmami oraz przyklejanie znaków wskazujących kierunek, w którym należy się udać do schronu, gdy miasto zacznie być bombardowane.
Niby wiesz, że jest wojna, niby widziałeś w Syrii zbombardowane przez Rosjan szpitale, ale nie dociera do ciebie, że 80 kilometrów od twojego kraju, w XXI wieku, szpital dziecięcy musi się przygotowywać na ostrzał. Szpital dziecięcy to specyficzne miejsce. Radosne i straszne zarazem. Dzieci tu odzyskują zdrowie, ale przedtem cierpią, a część nie wyzdrowieje. To miejsce przesiąknięte niesamowitymi emocjami. Ja, zanim zostałem pediatrą, pracowałem wiele lat na oddziałach psychiatrycznych. Widziałem setki ludzkich dramatów, nieraz odcinałem samobójców z drzew w przyszpitalnym ogrodzie; reanimowaliśmy ich z różnym skutkiem. Ale nigdy nie byłem odporny na cierpienie dzieci.
Pamiętam, jak w przededniu Dnia Dziecka w 2015 roku odchodził na moim oddziale 15-latek z powodu nowotworu żołądka. To bardzo rzadka sytuacja. Towarzyszyłem jemu i jego rodzicom do końca; pamiętam to jednak do dziś, nigdy nie zapomnę tych koszmarnych chwil. Nie ma we mnie zgody i nigdy nie było na cierpienie dzieci i pewnie dlatego zaangażowałem się właśnie w pomaganie dzieciom w ramach naszego zespołu ratunkowego. Aczkolwiek zestawienie cierpienia chorego dziecka z wojną jest szczególnie okrutne. Nie dość że walczy z chorobą, to jeszcze jest narażone na zagrożenie z ziemi i powietrza.
Widok moich kolegów i koleżanek, zabezpieczających okna szpitala przed pęknięciem w trakcie bombardowania, robił wrażenie. Szkło jest w takich sytuacjach szalenie niebezpieczne, po eksplozji w Bejrucie w 2020 roku mnóstwo osób odniosło obrażenia właśnie dlatego, że w chwili wybuchu znajdowało się blisko okien. Toteż w trakcie alarmów bombowych należy być możliwie daleko od nich, bo nie odłamki, ale właśnie szkło z okien może zadać wielkie cierpienie.
Szpital dziecięcy we Lwowie, zwłaszcza ten, do którego przyjechaliśmy, wygląda dokładnie tak, jak każdy inny szpital europejski – trwające w nim przygotowania do ataku po raz kolejny uzmysłowiły nam, gdzie jesteśmy. Bo jadąc wieczorem przez centrum Lwowa, można było o tym jeszcze nie pamiętać. Przez cały okres wojny wszystko działało w mieście w sposób raczej dość sprawny. Owszem, nie można było wypłacać dowolnych kwot w bankomatach, z czasem benzyna zaczęła być limitowana, ale w pierwszych dniach wojny tych problemów nie było.
Wspięliśmy się na piąte piętro, gdzie mieścił się oddział onkologiczny, i tak oto poznałem Romana, z którym wcześniej rozmawiałem telefonicznie.
Przede mną stał nie żaden leciwy, siwobrody profesor, jak sobie na początku wyobrażałem, lecz młody, przypominający bardziej gitarzystę rockowego niż ordynatora onkologii, energiczny lekarz. Znać było po nim ślady stresu i zmęczenia, ale zarazem myślał i działał w sposób bardzo jasny i logiczny. Roman był synem lekarzy. Jego ojciec pracował jako anestezjolog na Słowacji, a mama Zoriana była jego zastępczynią na oddziale. Szybko się zorientowałem, że będzie się nam dobrze współpracować. Roman okazał się wulkanem energii, człowiekiem absolutnie bezkompromisowym w walce o ratowanie swoich pacjentów. Nie mam też wątpliwości, że bez Romana nasza operacja z pewnością by się nie powiodła. To zresztą jego apel o pomoc zainicjował cały projekt.
Roman z jednej strony nie krył radości, że oto do Lwowa w chwili, gdy wszystko zdaje się walić i wojska rosyjskie podchodzą pod ważne ukraińskie miasta – w tym pod Kijów – przyjeżdża lekarz z UE, w dodatku zjawia się w obecności konsula, czyli sprawa jest poważna. Z drugiej zaś strony nie krył wątpliwości związanych z ewakuacją tak poważnie chorych dzieci.
Tutaj znów ważna dygresja. Trzeba mianowicie zauważyć, że ewakuacja osób zdrowych jest wyzwaniem wyłącznie logistyczno-prawnym. Ewakuacja dzieci chorych to o niebo trudniejsze zadanie. Ale ewakuacja dzieci chorych na nowotwory to zadanie skrajnie trudne. Po pierwsze, choroba nowotworowa u dziecka, zwłaszcza jeśli jest to choroba hematologiczna, czyli na przykład białaczka, jest bardzo poważna, wprost grozi śmiercią – ale zarazem jest ona w większości przypadków uleczalna. Jeśli zatem przerwie się, zaniedba lub za późno wdroży leczenie, to dziecko, które może przeżyć – umrze. Stąd rodzice i lekarze, którzy uczestniczą w ewakuacji, muszą mieć pewność, że chory, po pierwsze, przeżyje transport, a więc będzie do niego dobrze przygotowany, a po drugie, znajdzie się odpowiednio wykwalifikowany ośrodek, który podejmie się wysokospecjalistycznego leczenia. W czterdziestomilionowej populacji, takiej jak ukraińska czy polska, rocznie zapada na nowotwory około 1000 dzieci. Leczone są tylko w dużych ośrodkach miejskich, których jest kilkanaście. Leczenie jest długie i drogie. Powikłania częste i wymagają niejednokrotnie operacji chirurgicznych, w tym plastycznych. Choroba dziecka angażuje praktycznie całe rodziny. Stawka jest ogromna. Dzieci znajdują się w immunosupresji, co oznacza, że łatwo zapadają na infekcje stanowiące dla nich śmiertelne zagrożenie. Stres też nie pomaga. Transport, jeśli w ogóle wchodzi w grę – powinien odbywać się drogą lotniczą. A w naszym wypadku do tego wszystkiego doszło jeszcze połączenie wojny i zimy. Ogromny chaos na granicach, wojskowe priorytety państwa, które walczy o wszystko i za chwilę może stracić niepodległość, a wtedy już na pewno okupant nie wyda żadnych pieniędzy na specjalistyczne leczenie dzieci. Z drugiej strony zachodnia Ukraina, w tym Lwów, nie były wówczas atakowane militarnie, poza nielicznymi celami wojskowymi. To wszystko sprawiało, że mieliśmy świadomość stojącego przed nami karkołomnego wyzwania.
Roman słusznie zauważył, iż wysłanie nawet jednego dziecka to operacja, którą normalnie przeprowadza się tygodniami i szczegółowo uzgadnia. A w ogóle robi się takie rzeczy rzadko. A tu nagle mamy przewieźć dwadzieścioro dzieci. Mało tego, w trakcie rozmowy okazało się, że w jeden z dziecięcych szpitali w Kijowie uderzyła właśnie rakieta i nocą przyjedzie stamtąd grupa czternaściorga dzieci. Roman spytał mnie wprost, czy ja jestem pewien, że te dzieci zostaną otoczone właściwą opieką. Odparłem mu na to z całą odpowiedzialnością, że tak, a to dlatego, że wiedziałem, iż po polskiej stronie operację przekazywania dzieci koordynuje profesor Wojciech Młynarski.
Z perspektywy czasu uważam, iż ukraińskie dzieci, które udało nam się ewakuować na dalsze leczenie za granicę, miały naprawdę niesamowicie dużo szczęścia. Na to szczęście złożyło się mnóstwo elementów, ale jednym z nich był fakt, że część osób zaangażowanych w projekt znała się wcześniej lub przynajmniej o sobie słyszała. Taką właśnie osobą, z którą przed laty się zetknąłem, był profesor Wojciech Młynarski. Tak się złożyło, że odbywałem staż z onkologii dziecięcej w Łodzi, w kierowanej przez niego placówce. Profesor miał imponujące kwalifikacje, nie dość że był lekarzem, to na dodatek ukończył studia w zakresie biologii molekularnej, a także specjalizował się w genetyce. Jego wiedza była doprawdy niezwykła. Dlatego gdy już na samym początku usłyszałem, że to właśnie on jest zaangażowany w projekt z ramienia Polskiego Towarzystwa Onkologii i Hematologii Dziecięcej (PTOiHD) – wiedziałem, że stoją za tym poważni ludzie i że mogę się w to zaangażować, a także, że mogę zaangażować służby państwowe.
Faktem jest jednak bezspornym, że w medycynie za pacjenta zawsze odpowiada lekarz, który się nim aktualnie zajmuje. I nie chodzi tu wyłącznie o odpowiedzialność moralną, która dla każdego prawdziwego lekarza jest najważniejsza, ale też i prawną. To na mnie z Romanem spadała ta odpowiedzialność od momentu, gdy dzieci trafiały do lwowskiego hubu, aż po chwilę, gdy były przekazywane kolejnemu zespołowi. Moje położenie wydawało się dość specyficzne, ponieważ jestem lekarzem mającym licencję na uprawianie zawodu na terenie Polski, Malty oraz Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Natomiast nie na terenie Ukrainy. Warunki jednakże były szczególne, zanimbym uzyskał uprawnienia, minęłoby pewnie kilka miesięcy, a okoliczności były, jakie były. Na szczęście żadnemu z pacjentów będących pod moją opieką nic się nie stało, ale w przededniu pierwszego konwoju nie mogłem być tego wcale pewny. Czas pokazał, że ukraińscy specjaliści świetnie przygotowali i zakwalifikowali dzieci do transportu, ale w pierwszych dniach marca naprawdę skakałem na główkę i nie byłem pewien, czy w basenie jest woda.
Tym razem, pierwszy raz w historii moich międzynarodowych przedsięwzięć, byłem pozbawiony ludzi z mojego zespołu ratunkowego. Nasza ekipa dopiero wracała z Madagaskaru. Musiałem zdać się wyłącznie na wsparcie ludzi, których kompetencji nie znałem.
Do tego pojawiło się dodatkowe wyzwanie: język. Gdy pracowałem na Bliskim Wschodzie, sprawa była jasna – miałem tłumacza z arabskiego. Podczas większości misji posługiwałem się angielskim, tu jednak nie tylko nie wszyscy mówili po angielsku, lecz jeszcze niektórzy albo nie chcieli, albo nie umieli mówić po rosyjsku. Z czasem dotarliśmy się, ale na początku wcale nie było łatwo. Pod koniec dnia byłem czasami już tak zmęczony, że mówiłem do Ukraińców po angielsku, do Polaków po rosyjsku, a do ludności rosyjskojęzycznej po polsku.
Szczęśliwie jednak po drugiej stronie granicy miałem profesora Młynarskiego, który znał wszystkich pacjentów, bo ich kwalifikował do poszczególnych klinik po konsultacjach on-line z zespołem Romana Kizymy, mogłem więc liczyć na wielkie wsparcie łódzkiej kliniki.
Staż, który odbyłem w łódzkiej klinice, był bezspornie najtrudniejszym okresem w mojej specjalizacji pediatrycznej. Pediatria to tak naprawdę chyba jedna z najwdzięczniejszych dziedzin medycyny. Co ciekawe, jest na całym świecie bardzo do siebie podobna. Tak jak interna w Afryce i Europie różni się, i to bardzo – tak pediatria wszędzie wygląda dość podobnie. To przede wszystkim obszar chorób zakaźnych, często powikłanych alergiami, i dotyczy głównie problemów przewodu pokarmowego oraz układu oddechowego. Szczęśliwie dzieci rzadko chorują na serce i rzadko zapadają na nowotwory. W Afryce gorączka u dziecka w okresie listopad–grudzień będzie często oznaczać malarię, która nie występuje w Europie, ale już w innych fazach roku dzieci będą chorować na zapalenie oskrzeli, płuc i inne popularne choroby infekcyjne. Pediatrzy powinni się więc kształcić nie tyle w leczeniu chorób onkologicznych, bo tym zajmują się onkolodzy, ale umieć takie choroby rozpoznawać jeszcze we wczesnej fazie. Ta umiejętność jest ważna również dla lekarzy rodzinnych, nie jest to wszakże proste.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki