Konwój życia - Paweł Wiktor Kukiz-Szczuciński - ebook

Konwój życia ebook

Paweł Wiktor Kukiz-Szczuciński

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

24 lutego 2022 roku świat zmienił się bezpowrotnie.

Wstrząsająca relacja autora, który jest z zawodu lekarzem pediatrą i psychiatrą, z akcji ratowania chorych onkologicznie dzieci i przewożenia ich z Ukrainy na leczenie do Polski i zachodniej Europy.

Od pierwszych dni wojny zajmował się chyba najważniejszym zadaniem logistycznym jego lekarskiego życia, jakim była koordynacja ewakuacji setek dzieci chorych na nowotwory, wraz z ich najbliższymi, ze strefy okrutnej i brutalnej wojny ukraińsko- rosyjskiej.

Następnie, bogaty w doświadczenia z pierwszych miesięcy wojny, dzięki grupie wspaniałych ludzi, z którymi ratował małych pacjentów, przeniósł się na wschód i południe Ukrainy, by leczyć, ewakuować, dostarczać pomoc humanitarną, a w pewnych sytuacjach ratować życie ofiarom konfliktu.

Przez ten czas, przyszło mu być świadkiem niesamowitej solidarności, bohaterstwa i profesjonalizmu obrońców Ukrainy, ale też wielkiego cierpienia milionów ludzi. Jego wcześniejsze działania jako lekarza, w tym doświadczenia międzynarodowe zdobyte w różnych kataklizmach i konfliktach zbrojnych na wszystkich kontynentach przygotowywały go do tego najważniejszego zadania, czyli pracy na Ukrainie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 290

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wstęp

Od pierw­szych dosłow­nie dni wojny ukra­iń­sko-rosyj­skiej przy­szło mi zaj­mo­wać się chyba naj­waż­niej­szym zada­niem logi­stycz­nym mojego lekar­skiego życia, jakim była koor­dy­na­cja ewa­ku­acji setek dzieci cho­rych na nowo­twory – wraz z ich naj­bliż­szymi – ze strefy okrut­nej, bru­tal­nej wojny współ­cze­snego świata.

Następ­nie, bogaty w doświad­cze­nia z pierw­szych mie­sięcy 2022 roku, dzięki gru­pie wspa­nia­łych ludzi, z któ­rymi rato­wa­li­śmy naszych małych pacjen­tów, prze­nio­słem się na wschód i połu­dnie Ukra­iny, by leczyć, ewa­ku­ować i dostar­czać pomoc huma­ni­tarną, a w pew­nych sytu­acjach rato­wać na miej­scu życie ofia­rom kon­fliktu.

Przez ten czas bywa­łem świad­kiem nie­sa­mo­wi­tej soli­dar­no­ści, boha­ter­stwa i pro­fe­sjo­na­li­zmu obroń­ców Ukra­iny, ale też wiel­kiego cier­pie­nia milio­nów ludzi. Odno­szę wra­że­nie, że moje wcze­śniej­sze dzia­ła­nia jako leka­rza pedia­try i psy­chia­try, w tym doświad­cze­nia mię­dzy­na­ro­dowe, pozy­ski­wane w róż­nych obsza­rach kata­kli­zmów i kon­flik­tów zbroj­nych – dosłow­nie na wszyst­kich kon­ty­nen­tach – przy­go­to­wy­wały mnie w pew­nym sen­sie do tego naj­waż­niej­szego zada­nia, czyli pracy na Ukra­inie.

Zawsze będę pamię­tać o poświę­ce­niu medy­ków, żyją­cych mie­sią­cami w punk­tach sta­bi­li­za­cyj­nych, czy o boha­ter­stwie żoł­nie­rzy. Szcze­gól­nie tych, z któ­rymi mia­łem kon­takt w Don­ba­sie, w oko­li­cach Char­kowa, w Zapo­rożu.

Ni­gdy nie zapo­mnę Pio­tra Skopca, który zacho­wu­jąc zimną krew, szybko wywiózł nas z miej­sca ostrzału w Kra­ma­tor­sku, ratu­jąc nam życie.

Nie zapo­mnę Tatiany, która zdo­była dla mnie z archi­wum książkę o cmen­ta­rzu w Pia­ti­chat­kach, gdzie pocho­wany jest brat mojego dziadka.

Ni­gdy nie zapo­mnę małego Ignata, chłopca, który 1 marca prze­kro­czył gra­nicę z Pol­ską, idąc z tru­dem o kulach, nie mając jed­nej nogi, bo trzeba ją było odciąć z powodu nowo­tworu. Odpro­wa­dzi­łem go wzro­kiem, licząc, że znaj­dzie lep­sze życie, a gdy po roku dowie­dzia­łem się, że zmarł, serce mi pękło.

Nie zapo­mnę braci z Mariu­pola, z któ­rych jeden, 12-latek, powie­dział mi, że jego mia­sta już nie ma, ale drugi, 5-latek – że zostało jed­nak morze…

Nie zapo­mnę wyrazu oczu ojca, który pod­czas ostrzału oko­lic Kijowa stra­cił dwóch synów w ciągu nie­spełna kil­ku­na­stu sekund. Jeden zgi­nął od odłamka, drugi od pre­cy­zyj­nego strzału snaj­pera.

Nie zapo­mnę głosu kobiety, która krzy­czała do słu­chawki tele­fonu jej sio­stry, sto­ją­cej obok nas, że Rosja­nin wła­śnie zastrze­lił ich matkę i zaraz ją zabiera nie wia­domo dokąd.

Nie zapo­mnę widoku dzieci tulą­cych w trak­cie ostrzału swoje zwie­rzątka w piw­nicy w Char­ko­wie pośród ruin.

Nie zapo­mnę widoku zmiaż­dżo­nego auta pod Boro­dianką, w któ­rym zgi­nęła rodzina z pół­to­ra­rocz­nym dziec­kiem, czy sterty aut w Irpie­niu – któ­rych pasa­że­ro­wie mor­do­wani byli jeden po dru­gim przez snaj­pe­rów.

Nie zapo­mnę kona­ją­cego żoł­nie­rza ZSU (Sił Zbroj­nych Ukra­iny), pozba­wio­nego obu nóg.

Nie zapo­mnę zapisu EKG szes­na­stego dziecka, które dostało zawału serca w ostrze­la­nym Zapo­rożu.

Nie zapo­mnę widoku zakrwa­wio­nego kro­ko­dylka, który wypadł z ręki tra­fio­nego odłam­kiem dziecka.

Nie zapo­mnę dzieci cho­rych na bia­łaczkę drżą­cych z zimna i cho­roby w piw­ni­cach szpi­tala lwow­skiego, kry­ją­cych się przed ostrza­łem mia­sta.

Ta książka jest hoł­dem dla nich wszyst­kich.

Mimo tych strasz­nych strat.

Zwy­cię­żysz, Ukra­ino!

Rozdział I. Początek

I

Począ­tek

W dzień wybu­chu wojny 24 lutego 2022 roku obu­dził mnie w nocy ból żołądka. Zsze­dłem do kuchni po lekar­stwo i wra­ca­jąc, posta­no­wi­łem zer­k­nąć do kom­pu­tera. Od 6 lat jestem człon­kiem zespołu ratun­ko­wego Pol­skiego Cen­trum Pomocy Mię­dzy­na­ro­do­wej (PCPM) i z tego mię­dzy innymi względu współ­pra­cuję z ludźmi miesz­ka­ją­cymi w róż­nych stre­fach cza­so­wych. Zwy­kle więc dzień zaczy­nam od spraw­dze­nia tego, co się wyda­rzyło, jakie infor­ma­cje spły­nęły do mnie minio­nej nocy.

Od razu po otwar­ciu lap­topa moim oczom uka­zał się komu­ni­kat, że przed około pół­go­dziną woj­ska rosyj­skie pod­jęły zma­so­wany atak na Ukra­inę. Trwał ostrzał Kijowa, a Rosja­nie roz­po­częli rów­no­cze­sny atak i od wschodu, i od pół­nocy, i od połu­dnia tego kraju.

Natych­miast, mimo iż wciąż jesz­cze była noc, napi­sa­łem do szefa PCPM, Wojtka Wilka, o tym, co się dzieje. Woj­tek potwier­dził i dodał, że mimo iż prze­bywa na Mada­ga­ska­rze, gdzie poje­chał z zespo­łem wes­przeć tam­tej­sze ofiary taj­fu­nów – śle­dzi wyda­rze­nia i postara się jak naj­szyb­ciej do kraju wró­cić, mimo nie­sprzy­ja­ją­cych warun­ków pogo­do­wych.

Woj­tek Wilk zało­żył fun­da­cję PCPM wraz ze swoją żoną Syl­wią kil­ka­na­ście lat temu. Jest jed­nym z naj­nie­zwy­klej­szych ludzi, z jakimi mia­łem zaszczyt pra­co­wać. Zre­ali­zo­wa­li­śmy wspól­nie kil­ka­na­ście misji, począw­szy od udzie­la­nia pomocy ofia­rom lawin błot­nych i powo­dzi w Peru, przez wspie­ra­nie uchodź­ców syryj­skich, któ­rzy zna­leźli schro­nie­nie w Liba­nie, a skoń­czyw­szy na misjach medycz­nych pod­czas pan­de­mii covid-19, pod­ję­tych we współ­pracy z woj­skiem i WHO.

Woj­tek łączy ogromną ener­gię do dzia­ła­nia z rów­nie ogromną wie­dzą i kon­tak­tami mię­dzy­na­ro­do­wymi gro­ma­dzo­nymi jesz­cze w cza­sach, gdy pra­co­wał w ONZ-ecie.

Jesz­cze wczo­raj roz­ma­wia­li­śmy o poten­cjal­nych sce­na­riu­szach roz­woju sytu­acji na Ukra­inie i doszli­śmy do wspól­nego wnio­sku, że Putin zapewne zaata­kuje Ukra­inę, jed­nak skupi się raczej na Don­ba­sie i będzie sto­so­wać tak­tykę salami, zapo­cząt­ko­waną anek­sją Krymu w 2014 roku.

Z dru­giej wszakże strony otrzy­ma­łem pod koniec stycz­nia dwie sprzeczne infor­ma­cje. Oto, będąc na naj­więk­szych na świe­cie tar­gach medycz­nych Arab Health w Dubaju, spo­tka­łem zna­jomą Rosjankę. Swie­tłana prze­pro­wa­dziła się do Emi­ra­tów z Kali­nin­gradu. Uro­dziła się jed­nak i dzie­ciń­stwo spę­dziła na Ukra­inie. Jej ojciec był pilo­tem. Swie­tłana miała z tam­tego okresu wielu przy­ja­ciół na Ukra­inie, rów­nież w krę­gach woj­sko­wych. Jej sto­su­nek do Putina był bar­dzo kry­tyczny. Pod­czas kola­cji w dubaj­skim cen­trum han­dlo­wym wprost spy­ta­łem, co sądzi o agre­sji na Ukra­inę. Odparła, że według jej zna­jo­mych – zarówno z Rosji, jak i z Ukra­iny – Putin ble­fuje i nic się nie sta­nie. Tak się zło­żyło, że zadzwo­nił wów­czas do mnie mój przy­ja­ciel, eme­ry­to­wany były wysoki ofi­cer pol­skiego kontr­wy­wiadu woj­sko­wego, i oznaj­mił, że powi­nie­nem sie­bie i rodzinę przy­go­to­wać na agre­sję ze strony Rosji. Dodał, że Rosja napad­nie na Ukra­inę, że będzie to atak peł­no­ska­lowy, bo już poczy­niła takie przy­go­to­wa­nia i ponio­sła takie koszta, że nie da się tego cof­nąć.

Na co dzień pra­co­wa­łem w tam­tym cza­sie na oddziale pedia­trii, a popo­łu­dniami jako psy­chia­tra. Zaj­muję się jed­no­cze­śnie tymi dwiema dzie­dzi­nami medy­cyny. Jestem poza tym rów­nież bie­głym sądo­wym w zakre­sie psy­chia­trii, stąd moja wie­dza w dzie­dzi­nie psy­cho­pa­to­lo­gii wykra­cza ponad prze­cięt­ność. Jako czło­wiek, któ­rego przod­ko­wie wal­czyli pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej – i ponie­śli zna­czące ofiary, o czym wspo­mnę krótko w dal­szej czę­ści – zawsze byłem wyczu­lony na Histo­rię. Po prze­czy­ta­niu świet­nych ksią­żek Kry­styny Kur­czab-Redlich oraz Cathe­rine Bel­ton – w któ­rych oby­dwie, dosko­nale orien­tu­jące się w krem­low­skich realiach autorki opi­sy­wały postać Putina i jego oto­cze­nia – nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, że to psy­cho­pata, który chce przejść do histo­rii nie jako poko­jowy refor­ma­tor w stylu Jel­cyna czy Gor­ba­czowa, lecz raczej jako ktoś w rodzaju Józefa Sta­lina. Oby­dwie autorki jasno poka­zy­wały, że cho­ciażby przez two­rze­nie olbrzy­miej sieci szkół kade­tów pre­zy­dent Rosji od dawna szy­kuje się do wojny. Zatem wybuch wojny mnie nie zasko­czył.

Jako czło­nek medycz­nego zespołu ratun­ko­wego, uczest­nik licz­nych misji medycz­nych, inte­re­so­wa­łem się sytu­acją geo­po­li­tyczną dalece bar­dziej niż sta­ty­styczny lekarz. Nasz zespół ratun­kowy jako jedyny w Euro­pie Środ­kowo–Wschod­niej jest akre­dy­to­wany przy WHO. Zespół PCPM może w ciągu 48 godzin wyru­szyć w dowolne miej­sce świata, gdzie roz­grywa się aku­rat kon­flikt lub nastą­piła jakaś kata­strofa. Takimi na przy­kład ope­ra­cjami była misja do Nepalu po trzę­sie­niu ziemi, które nawie­dziło ten kraj w 2015 roku, albo wspólna misja cywilno-woj­skowa, reali­zo­wana z leka­rzami z Woj­sko­wego Insty­tutu Medycz­nego (WIM) oraz jed­nost­kami GROM-u do wło­skiej Lom­bar­dii na początku pan­de­mii, za co zresztą zosta­li­śmy odzna­czeni przez pre­zy­denta RP Andrzeja Dudę krzy­żami za dziel­ność. Było więc jasne, że gdy tylko roz­pocz­nie się kon­flikt na Ukra­inie, nasz zespół uda się tam w takim czy innym cha­rak­te­rze. Zwłasz­cza że sama fun­da­cja PCPM miała swoje przed­sta­wi­ciel­stwo w Char­ko­wie i była tam obecna z pomocą huma­ni­tarną od początku kon­fron­ta­cji rosyj­sko-ukra­iń­skiej w Don­ba­sie w 2014 roku, zwa­nej ope­ra­cją ATO.

Tak się szczę­śli­wie zło­żyło, że pod­czas pan­de­mii nasz zespół, który poznał skalę tra­ge­dii i realia covid-19 w Lom­bar­dii, został popro­szony o pomoc w walce z pan­de­mią w Tadży­ki­sta­nie. Ta była repu­blika ZSRR, poło­żona bli­sko chiń­skiej gra­nicy, jest sil­nie powią­zana z Moskwą, a miej­scowi leka­rze słabo wła­dają angiel­skim. By sku­tecz­nie z nimi współ­pra­co­wać, musia­łem odświe­żyć swój język rosyj­ski, któ­rego nie uży­wa­łem od cza­sów stu­denc­kich. Mie­siąc pracy w Duszanbe pomógł mi jed­nak na nowo wejść w realia języka; wkrótce byłem gotów do pracy na Ukra­inie. Dru­gim zba­wien­nym spad­kiem po pan­de­mii było roz­po­wszech­nie­nie się lecze­nia on-line. Taki sys­tem w mojej oce­nie nie spraw­dza się w pedia­trii – i nie powi­nien być w ogóle nad­uży­wany, jed­nak w psy­chia­trii się spraw­dza. Toteż jesz­cze przed wybu­chem kon­fliktu uzgod­ni­łem z kie­row­nic­twem mojej przy­chodni, że może się oka­zać, że w razie wojny będę przez jakiś czas pra­co­wać w try­bie on-line. Jed­no­cze­śnie usta­li­łem z ordy­na­to­rem oddziału dzie­cię­cego, dok­to­rem Ber­nar­dem Wój­ci­kiem, iż w nad­cho­dzą­cym roku biorę urlop bez­płatny. Ber­nard, zna­jąc moje zaan­ga­żo­wa­nie w medyczne misje huma­ni­tarne, przy­stał na to roz­wią­za­nie, za co jestem mu nie­zmier­nie wdzięczny.

W końcu rodzina, która zawsze wspie­rała mnie w moich medycz­nych dzia­ła­niach, rów­nież zaak­cep­to­wała mój poten­cjalny wyjazd. Obie­ca­łem im nie prze­kra­czać czer­wo­nych linii – i tak czy­nię do dziś.

Można zatem powie­dzieć, że napaść Rosji na Ukra­inę nie zasko­czyła mnie. Byłem orga­ni­za­cyj­nie, cza­sowo i kom­pe­ten­cyj­nie przy­go­to­wany do tego, by ruszyć na wschód. Szcze­rze mówiąc, to, co mnie zasko­czyło, to raczej nie­sku­tecz­ność Rosjan, ale tego jesz­cze nie wie­dzie­li­śmy w pierw­szych godzi­nach kon­fliktu.

Rozdział II. Pierwsze godziny wojny. U progu kataklizmu

II

Pierw­sze godziny wojny. U progu kata­kli­zmu

Już 25 lutego 2022 roku moi przy­ja­ciele, z któ­rymi pod koniec 2015 pra­co­wa­łem jako pedia­tra w sie­ro­cińcu pod ukra­iń­skim mia­stem Iwano-Fran­kiw­skiem, zało­żyli na What­sAp­pie grupę Ukra­inian Team. To grupa abso­lut­nie fan­ta­stycz­nych osób, głów­nie medy­ków. Jed­nym z nas jest pol­ski ksiądz, ojciec Grze­gorz Ząbek, pra­cu­jący na co dzień pod Lwo­wem. Szybko zebrano leki oraz środki opa­trun­kowe i wraz z praw­niczką i filo­lo­giem, Anną Kura­ciń­ską, zde­cy­do­wa­li­śmy się zawieźć zebrany towar księ­dzu Grze­gorzowi. Anna jest pełną nie­sa­mo­wi­tej ener­gii 60-latką; pozna­łem ją nie tylko jako wspa­niałą wolon­ta­riuszkę, ale też świet­nego kie­rowcę. Nada­wała się więc zna­ko­mi­cie do wyjazdu w strefę wojny. Potra­fiła pro­wa­dzić samo­chód bra­wu­rowo, ale i bez­piecz­nie po nie­ła­twych, bo czę­sto dziu­ra­wych ukra­iń­skich dro­gach i bez­dro­żach. Bez pro­blemu doje­cha­li­śmy w oko­lice przej­ścia gra­nicz­nego Medyka. Rów­no­le­gle śle­dzi­li­śmy donie­sie­nia infor­mu­jące o tym, iż do Pol­ski zdą­żają setki tysięcy uchodź­ców. I już w dru­gim dniu wojny na wła­sne oczy zoba­czy­li­śmy sytu­ację na gra­nicy. Muszę przy­znać, iż byłem pod wra­że­niem zarówno dużej liczby wolon­ta­riu­szy oraz przed­sta­wi­cieli służb pań­stwo­wych, jak i jako­ści ich pracy.

W tym miej­scu uczy­nię pewną dygre­sję. Od bli­sko 7 lat wie­lo­krot­nie uczest­ni­czy­łem w misjach medycz­nych, któ­rych celem było wspar­cie uchodź­ców. Czy to syryj­skich, któ­rym PCPM poma­gał w zna­le­zie­niu dachu nad głową i udzie­lał pomocy medycz­nej w kli­nice w Bire, znaj­du­ją­cej się kilka kilo­me­trów od gra­nicy mię­dzy Syrią a Liba­nem; czy kur­dyj­skich, któ­rym poma­ga­li­śmy pod Mosu­lem w 2016; czy sudań­skich, któ­rych leczy­li­śmy na pogra­ni­czu Sudanu z Ugandą pod­czas epi­de­mii ebola trwa­ją­cej w sąsied­nim Kongo.

W Liba­nie odwie­dzi­łem dosłow­nie dzie­siątki miesz­kań syryj­skich uchodź­ców. Czę­sto byli to ludzie wykształ­ceni, adwo­kaci lub zamożni przed­się­biorcy, mający potężne inte­resy w Hom­sie czy Damaszku, ludzie, któ­rym w wyniku wojny przy­szło miesz­kać w namio­cie, garażu czy naprędce zaadap­to­wa­nym budynku gospo­dar­czym. Pamię­tam dzieci, które bada­łem w pro­wi­zo­rycz­nych obo­zo­wi­skach w górach pół­noc­nego Libanu, a które jesz­cze nie­dawno prze­cho­dziły zaawan­so­wane zabiegi medyczne w kli­ni­kach w Damaszku. Pamię­tam ludzi z wsz­cze­pio­nymi nowo­cze­snymi roz­rusz­ni­kami serca albo pro­te­zami. I nagle wszy­scy oni, nie­za­leż­nie od wła­snej woli, lądo­wali w strasz­nych warun­kach. Prze­rwane che­mio­te­ra­pie dzieci, prze­rwane zaawan­so­wane zabiegi orto­pe­dyczne. Kata­strofa, stra­cone poko­le­nie. Wojna to – jak powia­dają – moment, gdy nie czas żało­wać róż, gdy płoną lasy. Naj­bar­dziej zawsze tracą naj­słabsi – cho­rzy, kalecy. Im jest naj­trud­niej. Mogą mówić o dużym szczę­ściu, jeśli w ogóle ujdą z życiem. W takich dra­ma­tycz­nych oko­licz­no­ściach czę­sto nawet banalne zapa­le­nie oskrzeli może zabić. Stąd tak ważne jest wspie­ra­nie uchodź­ców, ludzi, któ­rzy nie z wła­snej woli zna­leźli się gdzieś wśród nas.

W wywia­dach wie­lo­krot­nie poda­wa­łem przy­kład, co by było, gdyby Putin naje­chał Pol­skę i nagle trzeba by było opu­ścić wygodne miesz­ka­nia i prze­nieść się gdzieś do sto­dół pod Bra­ty­sławą i żyć życiem oby­wa­teli dru­giej kate­go­rii. A w takiej wła­śnie sytu­acji zna­leźli się Syryj­czycy w Liba­nie po 2015 roku. Wyobraźmy sobie teraz, że sąsiad zalał nam miesz­ka­nie. Znisz­czył meble, uszko­dził książki, także ściany trzeba będzie odma­lo­wać, a dywany wyrzu­cić. Prze­cież dla wielu z nas byłaby to tra­ge­dia, którą byśmy latami wspo­mi­nali. Tym­cza­sem uchodźcy czę­sto bez­pow­rot­nie tracą abso­lut­nie wszystko. Wiem, że na początku pan­de­mii wielu Pola­ków zna­la­zło się poza gra­ni­cami kraju, gdy poszcze­gólne linie lot­ni­cze zaczęły kaso­wać połą­cze­nia, a gra­nice państw zaczęły się zamy­kać. Sam byłem wśród takich ludzi, aku­rat prze­by­wa­łem służ­bowo na Mal­cie. Naprawdę nikomu nie było do śmie­chu, a wielu ludzi zaczy­nało wpa­dać w panikę. A co dopiero mówić o tych, któ­rzy nagle tracą wszystko i z dnia na dzień są zmu­szeni ucie­kać z wła­snego kraju nie wia­domo dokąd na nie wia­domo jak długi czas.

Toteż postawa wielu moich roda­ków wzy­wa­ją­cych do zamy­ka­nia gra­nic przed uchodź­cami, w tym nie­któ­rych moich przy­ja­ciół, któ­rych skąd­inąd sza­nuję – zawsze mnie bolała. Kul­mi­na­cją tych postaw była obo­jęt­ność wobec uchodź­ców trak­to­wa­nych przed­mio­towo i instru­men­tal­nie przez Łuka­szenkę, a trans­por­to­wa­nych na pol­sko-bia­ło­ru­ską gra­nicę zimą 2021 roku. Zdaję sobie oczy­wi­ście sprawę ze zło­żo­no­ści sytu­acji, z tego, że nie możemy ule­gać jako pań­stwo pro­wo­ka­cjom dyk­ta­to­rów, ale nikt nie powi­nien zama­rzać na pol­skiej ziemi. Wie­dziony tym prze­ko­na­niem zde­cy­do­wa­łem się wraz z zespo­łem PCPM pra­co­wać na gra­nicy i pod­czas świąt Bożego Naro­dze­nia sta­ra­łem się udzie­lać pomocy tym ludziom.

Ucie­ka­nie przed krwa­wymi dyk­ta­to­rami z obsza­rów obję­tych wojną czy oku­pa­cją to nie akt paniki – to bar­dzo racjo­nalna decy­zja. Pra­cu­jąc w takich regio­nach, bada­łem dzieci popa­rzone ogniem lub środ­kami che­micz­nymi, ofiary sarinu, ofiary tor­tur, sły­sza­łem setki histo­rii mro­żą­cych krew w żyłach. Te obrazy pozo­staną ze mną do końca życia. Bar­dzo wielu moich pacjen­tów było ofia­rami wojny w Syrii. Ale to nie zna­czy, że tylko ISIS czy Asada. Były to rów­nież ofiary rosyj­skiego gene­rała Dwor­ni­kowa, czło­wieka odpo­wia­da­ją­cego za bom­bar­do­wa­nia celów cywil­nych, w tym szkół, szpi­tali i sie­ro­ciń­ców. Mia­łem oka­zję na wła­sne oczy widzieć efekty jego zbrod­ni­czych dzia­łań i na wła­sne uszy sły­szeć wiele histo­rii. Wie­dzia­łem, że armia rosyj­ska, która nie liczy się z losem swo­ich wła­snych żoł­nie­rzy, nie ma żad­nej lito­ści dla cywi­lów i jeśli zaczęła się z ich strony agre­sja mili­tarna, to należy ucie­kać. Co wię­cej, zacho­wa­nia zawo­do­wych najem­ni­ków z tzw. Grupy Wagnera, dzia­ła­ją­cej tak w Syrii, jak i Afryce, oraz Rosjan pod­czas wojny w Cze­cze­nii wska­zują na czę­sto­kroć sady­styczne i sek­su­alne zacho­wa­nia roz­po­wszech­nione w tej armii.

Nasza zna­ko­mita dzien­ni­karka i znaw­czyni Rosji, w któ­rej miesz­kała kil­ka­na­ście lat, wspo­mniana już Kry­styna Kur­czab-Redlich, opi­suje w swo­jej wspa­nia­łej książce Wowa, Woło­dia, Wła­di­mir. Tajem­nice Rosji Putina, jak rosyj­scy żoł­nie­rze porwali kil­ku­na­sto­let­nią dziew­czynkę z Cze­cze­nii. Naj­pierw gwał­cili ją zbio­rowo przez bli­sko dwa tygo­dnie. Kiedy skoń­czyli, była już tylko wra­kiem dziecka. Następ­nie pochwy­cili cze­czeń­skiego chłopca i chcieli od niego wydo­być pewne inte­re­su­jące ich infor­ma­cje. Żeby go zmu­sić do mówie­nia, powie­sili nagą dziew­czynkę nad zie­mią i naj­pierw odcięli jej nożem piersi, a potem sie­kierą odci­nali kona­ją­cej i wciąż żywej ofie­rze koń­czyny. Po wszyst­kim spa­ko­wali frag­menty jej ciała do worka, worek rzu­cili na skrzynkę, po czym przy­wią­zali do skrzynki prze­ra­żo­nego, ska­to­wa­nego chłopca i na koniec wysa­dzili go w powie­trze. Jak się zdaje, naj­wyż­sze dowódz­two sił zbroj­nych Rosji świa­do­mie przy­zwala na te bar­ba­rzyń­stwa, z jed­nej strony chcąc ter­ro­ry­zo­wać ofiary, z dru­giej zaś przez zgodę na gwałty nagra­dzać w ten spo­sób żoł­nie­rzy. Rów­no­cze­śnie, nie dba­jąc o logi­stykę ani opiekę medyczną, pozwa­lają wykrwa­wiać się swoim oddzia­łom, nie boją się więc, że zde­mo­ra­li­zo­wani żoł­nie­rze wrócą pew­nego dnia do swo­ich miast i mia­ste­czek w Rosji i tam będą dalej gwał­cić i siać ter­ror wśród wła­snych oby­wa­teli. Dla­tego szyb­kie ewa­ku­owa­nie się kobiet z dziećmi z tere­nów zaj­mo­wa­nych począt­kowo dość spraw­nie przez Rosjan miało pełne uza­sad­nie­nie.

Kiedy Pol­ska otwo­rzyła gra­nice przed uchodź­cami z Ukra­iny, ode­tchną­łem z ulgą. Jed­nak to, co zoba­czy­li­śmy z Anną Kura­ciń­ską w Prze­my­ślu i Medyce, prze­szło moje ocze­ki­wa­nia. Naprawdę poczu­łem ogromną dumę z postawy moich roda­ków i szczę­ście, że wresz­cie poka­za­li­śmy nasze naro­dowe zalety: pozy­tywną emo­cjo­nal­ność, gościn­ność, chęć pomocy. Ludzie fan­ta­stycz­nie się zor­ga­ni­zo­wali. Spon­ta­nicz­nie, oddol­nie. Podzi­wia­łem zaan­ga­żo­wa­nie setek ludzi przy­go­to­wu­ją­cych jedze­nie dla naszych ukra­iń­skich gości. Ale też auten­tyczną tro­skę i uprzej­mość oka­zy­wane im przez nasze służby, począw­szy od straży gra­nicz­nej, a na poli­cji skoń­czyw­szy. Momen­tami nie dowie­rza­łem wła­snym oczom, ale zacho­wa­nie tysięcy ludzi, któ­rzy wyszli naprze­ciw ukra­iń­skim kobie­tom i dzie­ciom, było doprawdy fan­ta­styczne. Ude­rzyło mnie to, że pomy­ślano abso­lut­nie o wszyst­kim, włącz­nie ze smy­czami i zabaw­kami dla zwie­rząt, które w wiel­kiej licz­bie towa­rzy­szyły uchodź­com. To było naprawdę wzru­sza­jące. Widząc świetną orga­ni­za­cję pomocy i skalę potrzeb, doszli­śmy z Anną do wnio­sku, że zosta­wimy ratow­ni­kom na gra­nicy przy­wie­zione rze­czy. Potrze­bo­wali mię­dzy innymi środ­ków opa­trun­ko­wych do opa­try­wa­nia pora­nio­nych czę­sto kil­ku­dnio­wym mar­szem ludzi.

Dodat­kowo, śle­dząc na bie­żąco tak raporty ame­ry­kań­skiego Insti­tute of War, jak pol­skiego think tanku – Ośrodka Stu­diów Wschod­nich – zda­li­śmy sobie sprawę, że możemy wje­chać na teren Ukra­iny, ale już z niej nie wró­cimy do Pol­ski, gdyż kil­ku­set­ty­sięczna fala migran­tów cał­ko­wi­cie spa­ra­li­żo­wała ukra­iń­skie przej­ścia gra­niczne. Pozo­sta­wi­li­śmy więc zebrane środki medyczne w nomen omen Medyce i usta­li­li­śmy, że wra­camy do domu.

Kiedy jecha­li­śmy z powro­tem, przy­tra­fiła nam się nie­zwy­kła histo­ria. Dostrze­gli­śmy Ukra­inkę z dziec­kiem. Była wyraź­nie zagu­biona i zestre­so­wana. Oka­zało się, że nie może się dodzwo­nić do pol­skich przy­ja­ciół, któ­rzy obie­cali po nią przy­je­chać. Powód tego zagu­bie­nia był pro­za­iczny: nie miała roamingu. Zadzwo­ni­łem więc ze swego tele­fonu na podany przez nią numer i po chwili pod­je­chał czło­wiek, który rów­nież bez­sku­tecz­nie jej szu­kał w nie­od­le­głym punk­cie recep­cyj­nym. Jakaż była radość tych ludzi i jaka wdzięcz­ność! Za tę drobną w końcu przy­sługę rzu­cili się nam na szyje. Naprawdę! Nie­skrom­nie powiem, że udzie­li­łem póź­niej daleko bar­dziej istot­nego wspar­cia róż­nym ludziom, ale nikt ni­gdy ani wcze­śniej, ani póź­niej nie oka­zał mi aż takiej wdzięcz­no­ści. To poka­zuje, że cza­sami drobny gest ma dla ludzi ogromne zna­cze­nie w jakimś momen­cie ich życia.

Gdy tylko wró­ci­łem, na moim tele­fo­nie wyświe­tlił się numer sio­stry Mał­go­rzaty Chmie­lew­skiej. Wie­dzia­łem, że skoro dzwoni, to szy­kuje się coś poważ­nego. I nie myli­łem się.

Rozdział III. Trzeba ratować ukraińskie dzieci

III

Trzeba rato­wać ukra­iń­skie dzieci

Sio­stra Mał­go­rzata Chmie­lew­ska to w Pol­sce czło­wiek insty­tu­cja. Nie dość że jako zało­ży­cielka Wspól­noty Chleb Życia udzie­liła wspar­cia dosłow­nie tysiącom osób bez­dom­nych i odrzu­co­nych, wie­lo­krot­nie zabie­rała głos w spra­wach waż­nych, nie­zmien­nie pre­zen­tu­jąc postawę łączącą miłość bliź­niego ze zdro­wym roz­sąd­kiem, to jesz­cze stała się praw­dziwą matką dla adop­to­wa­nego rodzeń­stwa z Rumu­nii oraz ciężko cho­rego Artura – który mimo stanu zdro­wia wie­dzie dzięki niej szczę­śliwe życie. Dla mnie jako leka­rza zawsze naj­więk­szym wzo­rem god­nym naśla­do­wa­nia są i będą rodzice dzieci nie­peł­no­spraw­nych. To nie­zwy­kły krzyż, który dźwi­gają przez całe życie, drżąc przy tym, co będzie z ich dziećmi po ich śmierci. Sio­stra Mał­go­rzata dobro­wol­nie obsa­dziła się w tej roli i wypeł­nia ją zna­ko­mi­cie, co wie­lo­krot­nie widzia­łem na wła­sne oczy, odwie­dza­jąc ją.

Przed kil­koma laty jecha­łem autem i kątem oka dostrze­głem auto­sto­po­wiczkę. Spie­szy­łem się i pew­nie bym się nie zatrzy­my­wał, ale zoba­czy­łem, że trzyma w ręku nosi­dełko, a dzień był rekor­dowo upalny. Zatrzy­ma­łem się, w nosi­dełku był nowo­ro­dek. Po zwe­ry­fi­ko­wa­niu, że dziecko nie wymaga natych­mia­sto­wej opieki szpi­tal­nej, nie jest odwod­nione, odru­chowo zadzwo­ni­łem do sio­stry Mał­go­rzaty z prośbą o pomoc. Ta natych­miast pole­ciła mi przy­je­chać z dziec­kiem i matką do niej do Nago­rzyc i zajęła się nimi w naj­lep­szy moż­liwy spo­sób.

Nie­długo potem Mał­go­rzata do mnie zadzwo­niła.

– Dok­to­rze – zaczęła, bo tak się do mnie zwraca, nieco ochry­płym gło­sem, bo nie­stety pali. – Trzeba zawieźć leki dla dzieci cho­rych na raka do Lwowa. Ponie­waż sprawa doty­czy wojny i medy­cyny, to oczy­wi­ście dzwo­nię do pana.

Natych­miast popro­si­łem o tele­fon do osoby zaj­mu­ją­cej się tym pro­jek­tem, oka­zała się nią pani Olga Mły­nar­ska z Rotary Club. Prze­ka­zała mi tele­fon do poten­cjal­nego odbiorcy leków, dok­tora Romana Kizyma ze Lwowa. Wyobra­zi­łem sobie leci­wego pro­fe­sora, słabo mówią­cego po angiel­sku, ale co było robić. Zatrzy­ma­łem auto i zadzwo­ni­łem na podany numer tele­fonu. Ku mojemu zasko­cze­niu ode­zwał się młody głos, mówiący dosko­na­łym angiel­skim. Powie­dzia­łem, iż w mojej opi­nii poza dostar­cze­niem leków należy przede wszyst­kim ewa­ku­ować dzieci, bo lada chwila mogą zakoń­czyć się moż­li­wo­ści lecze­nia tego typu zaawan­so­wa­nych cho­rób, na co Roman odparł, że tak wła­śnie chcą zro­bić i mają nawet miej­sca w pol­skich i nie­miec­kich kli­ni­kach, tyle że nie da się prze­je­chać gra­nicy. Dodał, że pró­bują wysy­łać poje­dyn­cze osoby, ale to i tak trudna sprawa.

Jed­no­cze­śnie Roman przy­tom­nie dał mi namiar na zaj­mu­jące się tą sprawą osoby w Pol­sce: dok­tor Martę Salek, Kana­dyjkę pol­skiego pocho­dze­nia, która pra­cuje w St Jude Chil­dren’s Rese­arch Hospi­tal w Mem­phis, a wła­śnie przy­je­chała na pogrzeb swo­jego dziadka do Pol­ski, oraz Mał­go­rzatę Dud­kie­wicz, sze­fową Fun­da­cji Herosi, która zaj­muje się opieką nad dziećmi onko­lo­gicz­nymi i rów­nież zaan­ga­żo­wała się w tę ope­ra­cję. Panie potwier­dziły, że tak, w isto­cie, jest moż­li­wość hospi­ta­li­zo­wa­niu dzieci w Unii Euro­pej­skiej, ale jest pro­blem z ich wywie­zie­niem przez zablo­ko­wane gra­nice.

W tych oko­licz­no­ściach posta­no­wi­łem wyko­rzy­stać zda­rze­nia, które miały miej­sce w ubie­głych latach. Jak wspo­mi­na­łem, nasz zespół ratun­kowy brał udział w misji zwią­za­nej z covid-19 we wło­skiej Lom­bar­dii; ktoś wpadł na pomysł, że skoro jestem zna­nym leka­rzem, który dzia­łał w Lom­bar­dii, to będzie dobrze usta­no­wić mnie kon­su­lem gene­ral­nym w Medio­la­nie. Byłem mile zasko­czony tą pro­po­zy­cją, ale na nią nie przy­sta­łem, jako że trwała pan­de­mia i abso­lut­nie nie wyobra­ża­łem sobie porzu­ce­nia pracy leka­rza dla sta­no­wi­ska w dyplo­ma­cji. Ow­szem, kilka lat wcze­śniej byłem kan­dy­da­tem ówcze­snej opo­zy­cji na sta­no­wi­sko rzecz­nika praw dziecka, roz­wa­ża­łem więc pewne ogra­ni­cze­nia w pracy lekar­skiej na rzecz pracy orga­ni­za­cyj­nej, ale z uwagi na to, że byłem roz­po­zna­wany jako lekarz uchodź­ców i pod­czas prze­słu­chań w Sej­mie doma­ga­łem się respek­to­wa­nia ich praw – więk­szość sej­mowa nie poparła mnie. Szczę­śli­wie w kulu­arach oraz mediach moja kan­dy­da­tura została dobrze przy­jęta i po dziś dzień od czasu do czasu spo­ty­kam się z opi­niami, iż źle się stało, że nie zosta­łem wybrany. Te wyda­rze­nia spra­wiły, że pozna­łem sporo wpły­wo­wych osób i mogłem dzięki tym kon­tak­tom teraz uto­ro­wać drogę do wywie­zie­nia dzieci. Osta­tecz­nie, po kilku godzi­nach dzia­łań i wyko­na­niu ogrom­nej liczby tele­fo­nów, otrzy­ma­łem zapew­nie­nie od pol­skiej kon­sul gene­ral­nej we Lwo­wie, pani Elizy Dzwon­kie­wicz, że mogę liczyć na pomoc pol­skiego kon­sulatu w ewa­ku­acji dzieci. Natych­miast obwie­ści­łem tę infor­ma­cję nie­za­wod­nej Annie Kura­siń­skiej i następ­nego dnia ruszy­li­śmy ponow­nie w stronę Lwowa.

Rozdział IV. Wyjeżdżamy na wojnę dobra ze złem. Czy aby na pewno wrócimy?

IV

Wyjeż­dżamy na wojnę dobra ze złem. Czy aby na pewno wró­cimy?

Do gra­nicy dotar­li­śmy koło połu­dnia. Widząc nas, poli­cjanci kon­tro­lu­jący ostatni odci­nek szosy przed gra­nicą z Ukra­iną poki­wali gło­wami z poli­to­wa­niem; patrzyli na nas tro­chę jak na waria­tów. Po chwili pod­je­cha­li­śmy do punktu gra­nicz­nego. Od pol­skiego kon­su­latu dosta­łem list, w któ­rym pol­ska pla­cówka zgła­szała prośbę do wszyst­kich służb ukra­iń­skich o udzie­la­nie mi wspar­cia przy ewa­ku­acji dzieci. Ten doku­ment w przy­szło­ści miał się oka­zać bar­dzo pomocny. Gra­nicę prze­kra­cza­li­śmy w prak­tyce sami. Nikt wów­czas nie jechał na Ukra­inę. Wolon­ta­riu­sze i kan­dy­daci do tzw. legionu – czyli skła­da­ją­cej się z obco­kra­jow­ców eli­tar­nej jed­nostki woj­sko­wej – dopiero mieli zacząć nad­cią­gać nad gra­nicę za kilka dni. Zaraz po prze­je­cha­niu punktu kon­troli cel­nej zoba­czy­łem, że na środku drogi jesz­cze na odcinku gra­nicz­nym leży ciało star­szego czło­wieka. Obok sie­dział pła­czący syn. Oka­zało się, że męż­czy­zna zmarł, nie dotarł­szy do celu podróży. Pomy­śla­łem, że jest jak u Hitch­cocka – zaczyna się trzę­sie­niem ziemi.

W swo­jej pracy leka­rza widzia­łem dosłow­nie setki, jak nie tysiące ciał. Pra­co­wa­łem w rejo­nach wojen i kata­strof; wszy­scy widzie­li­śmy w tele­wi­zji zdję­cia ogrom­nej liczby zmar­łych trans­por­to­wa­nych w Lom­bar­dii do kre­ma­cji. Ja to widzia­łem na wła­sne oczy. Obsłu­gi­wa­łem tych pacjen­tów w ostat­nich godzi­nach ich życia. Pod­czas stu­diów uczest­ni­czy­łem w sek­cjach zwłok. A pra­cu­jąc jako bie­gły psy­chia­tra sądowy, nie­jed­no­krot­nie pod­czas ana­li­zo­wa­nia doku­men­ta­cji sądo­wej oglą­da­łem zdję­cia ofiar mor­derstw będą­cych nie­rzadko w sta­nie roz­kładu. Były to też ciała dzieci – zatem jestem naprawdę doświad­czony. Rok wcze­śniej poże­gna­łem mojego uko­cha­nego tatę. Byłem pogo­dzony z jego śmier­cią, zmarł w domu, nie cier­piał, miał 90 lat; każ­demu można życzyć takiego odej­ścia. Jed­nakże widok jego dłoni, któ­rej już ni­gdy nie mia­łem dotknąć, był dla mnie trudny. Kiedy więc zoba­czy­łem tego ojca i syna na gra­nicy, poczu­łem ogromny smu­tek. Wyobra­zi­łem sobie cier­pie­nie syna i cier­pie­nie ojca oraz jego stres. Nie wiem nawet, czy on zmie­rzał z powro­tem na Ukra­inę, czy z Ukra­iny pró­bo­wał się wydo­stać. Tak oto przy­wi­tała mnie Ukra­ina dosłow­nie w pierw­szych sekun­dach mojego tam pobytu.

Ledwo prze­je­cha­li­śmy pierw­sze metry, a już pra­wie musie­li­śmy zatrzy­mać auto, gdyż wje­cha­li­śmy w tłum ludzi jadą­cych w stronę Pol­ski. W zde­cy­do­wa­nej więk­szo­ści były to kobiety, mło­dzież oraz dzieci. Zda­rzali się też starsi ludzie, męż­czyzn widzia­łem nie­wielu. Znać było po nich ogromne zmę­cze­nie mie­sza­jące się ze szczę­ściem, że już nie­ba­wem, za chwilę, czę­sto po kilku dniach podróży i wydo­sta­niu się z ostrze­li­wa­nych miast na wscho­dzie i połu­dniu kraju – tra­fią na teren Unii Euro­pej­skiej i NATO, czyli do naszego kraju. W pew­nej chwili nie jecha­li­śmy, lecz toczy­li­śmy się z mini­malną pręd­ko­ścią, bo ludzie doty­kali cia­łami naszego auta, nie miesz­cząc się na chod­niku.

Tutaj mała dygre­sja. Moja rodzina tak ze strony taty, jak i ze strony mamy bole­śnie zostały dotknięte pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej. Mama z rodzeń­stwem jako bar­dzo mała dziew­czynka prze­szła przez nie­miecki obóz przej­ściowy w pod­war­szaw­skim Prusz­ko­wie (tzw. Dulag 121 Prusz­ków), gdzie Niemcy gro­ma­dzili lud­ność War­szawy po upadku powsta­nia, by dalej ją depor­to­wać w róż­nych kie­run­kach. Brat dziadka, Wła­dy­sław Szczu­ciń­ski – ofi­cer katyń­ski i młody lekarz – zgi­nął roz­strze­lany przez NKWD. Brat babci, ksiądz Antoni Czar­necki, pra­cu­jąc w war­szaw­skim get­cie, rato­wał tam­tej­szych Żydów. Dla­tego moje dzie­ciń­stwo prze­peł­niały wojenne opo­wie­ści, a i sam póź­niej żywo inte­re­so­wa­łem się histo­rią Holo­kau­stu.

I oto nagle prze­jeż­dża­łem obok tysięcy ludzi, wyglą­da­ją­cych bar­dzo podob­nie do tych ze zdjęć czy fil­mów o dru­giej woj­nie świa­to­wej. I wszystko to działo się na gra­nicy mojej ojczy­zny, w XXI wieku.

Po opusz­cze­niu punktu gra­nicz­nego poje­cha­li­śmy bez prze­szkód do Lwowa. Prze­jazd był sprawny, choć przez kil­ka­dzie­siąt kilo­me­trów od gra­nicy cią­gnął się nie­skoń­czony sznur ukra­iń­skich aut. Nie­które z pustymi bakami – efekt wie­lo­go­dzin­nego ocze­ki­wa­nia w super­korku.

Check­po­inty, punkty kon­tro­lne, zwane tu blok-postami, były dopiero budo­wane i obsa­dzane. Pierw­sza poważna kon­trola cze­kała nas we Lwo­wie. Emo­cje spra­wiły, że Anna, nasz wspa­niały kie­rowca, o mało nie roz­je­chała na przej­ściu dla pie­szych uzbro­jo­nego w broń maszy­nową poli­cjanta. Spoj­rzał na nas jak na waria­tów i widząc pol­ską reje­stra­cję oraz nasze głu­pie miny, mach­nął ręką i poszedł w swoją stronę.

Cała ta sur­re­ali­styczna sytu­acja roz­ła­do­wała w nas napię­cie i dobrych kilka minut śmie­li­śmy się z tego. Dość szybko dotar­li­śmy do pol­skiego kon­su­latu we Lwo­wie. Była to wów­czas jedyna nie­ewa­ku­owana pla­cówka dyplo­ma­tyczna. Potężny budy­nek, w nor­mal­nym okre­sie zatrud­nia­jący około 90 osób per­so­nelu. Ponie­waż do wybu­chu dru­giej wojny świa­to­wej Lwów był pol­skim mia­stem, mimo upływu dekad na­dal mieszka tu wielu Pola­ków, a miej­scowy cmen­tarz Orląt Lwow­skich jest bar­dzo ważną pol­ską nekro­po­lią. Funk­cje metro­po­lity lwow­skiego spra­wuje Polak, były sekre­tarz papieża Jana Pawła II, arcy­bi­skup Mie­czy­sław Mokrzycki. Stąd nie dziwi, iż tutej­szy kon­su­lat jest waż­nym punk­tem na mapie pol­skiej dyplo­ma­cji. Budy­nek zasta­li­śmy już ufor­ty­fi­ko­wany i w znacz­nej czę­ści ewa­ku­owany. Na zebra­niu zor­ga­ni­zo­wa­nym przez panią kon­sul przed­sta­wiono nam kon­sula Rafała Kocota, który został odde­le­go­wany do ewa­ku­acji.

Od razu zła­pa­li­śmy z kon­su­lem zna­ko­mity kon­takt. To ener­giczny i bar­dzo sym­pa­tyczny czło­wiek. Kon­sul Rafał powie­dział wprost, że choć mają świa­do­mość tego, że za chwilę mogą na mia­sto zacząć spa­dać iskan­dery, to jed­nak podob­nie jak amba­sada w Kijo­wie – kon­su­lat działa i będzie dzia­łać. Bar­dzo mnie to ucie­szyło, gdyż zro­zu­mia­łem, że będę współ­pra­co­wać nie z poli­tycz­nymi, nie­kom­pe­tent­nymi nomi­na­tami, któ­rzy wszę­dzie się zda­rzają, lecz z pro­fe­sjo­nal­nymi, odważ­nymi ludźmi i patrio­tami. Ta świa­do­mość była dla mnie bar­dzo ważna. Z doświad­cze­nia wiem, że ludzie z kor­pusu dyplo­ma­tycz­nego potra­fią być bar­dzo trudni. Niektó­rzy z nich mają potężne ego. Ale dyplo­maci, z któ­rymi przy­szło mi pra­co­wać we Lwo­wie, oka­zali się na szczę­ście fan­ta­stycz­nymi ludźmi. Bez nich cała ta potężna ope­ra­cja nie mia­łaby szans powo­dze­nia.

Rafał Kocot był doświad­czo­nym dyplo­matą. Od lat pra­co­wał na Ukra­inie. Znał świet­nie język, mia­sto, panu­jące tu zwy­czaje. W cha­rak­te­rze kon­sula pra­co­wała tu rów­nież jego żona Joanna. Takie dyplo­ma­tyczne mał­żeń­stwa nie są rzad­ko­ścią. Ludzie poznają się czę­sto w Mini­ster­stwie Spraw Zagra­nicz­nych, a jeśli nowy pra­cow­nik ma już mał­żonka „spoza branży”, to czę­sto taka osoba zdo­bywa dodat­kowy zawód, bo nie­zwy­kle trudno jest towa­rzy­szyć latami dyplo­ma­cie, gdy ten zmie­nia pla­cówki, kraje, a cza­sem nawet i kon­ty­nenty. Wtedy na przy­kład zda­rza się, że lekarz musi zre­zy­gno­wać ze swo­jego wyuczo­nego zawodu i zająć się pracą kon­sularną. Trudno w końcu co kilka lat nostry­fi­ko­wać dyplom, adap­to­wać się do nowego śro­do­wi­ska zawo­do­wego po to tylko, by po czte­rech latach jechać dalej. A tyle wła­śnie trwa kaden­cja kon­sula. Gdy wybu­chła wojna, żona Rafała opu­ściła Lwów z dziećmi i wró­ciła do Pol­ski, ale mał­żon­ko­wie usta­lili, iż będą się wymie­niać – tak by żadna ze stron nie stra­ciła z dziećmi kon­taktu. I rze­czy­wi­ście, pod­czas pobytu na Ukra­inie przy­szło mi pra­co­wać rów­nież z żoną Rafała.

Jesz­cze tego wie­czora poje­cha­li­śmy do szpi­tala dzie­cię­cego przy ulicy Dni­ster­skiej 27. Szpi­tal nazy­wany jest „Czar­no­byl­ski”‚ a nazwa ta pocho­dzi z cza­sów, gdy pod­czas awa­rii elek­trowni ato­mo­wej w Czar­no­bylu w 1986 leczono tu ofiary kata­strofy.

Gdy przy­je­cha­li­śmy na miej­sce, trwało okle­ja­nie okien spe­cjal­nymi taśmami oraz przy­kle­ja­nie zna­ków wska­zu­ją­cych kie­ru­nek, w któ­rym należy się udać do schronu, gdy mia­sto zacznie być bom­bar­do­wane.

Niby wiesz, że jest wojna, niby widzia­łeś w Syrii zbom­bar­do­wane przez Rosjan szpi­tale, ale nie dociera do cie­bie, że 80 kilo­me­trów od two­jego kraju, w XXI wieku, szpi­tal dzie­cięcy musi się przy­go­to­wy­wać na ostrzał. Szpi­tal dzie­cięcy to spe­cy­ficzne miej­sce. Rado­sne i straszne zara­zem. Dzieci tu odzy­skują zdro­wie, ale przed­tem cier­pią, a część nie wyzdro­wieje. To miej­sce prze­siąk­nięte nie­sa­mo­wi­tymi emo­cjami. Ja, zanim zosta­łem pedia­trą, pra­co­wa­łem wiele lat na oddzia­łach psy­chia­trycz­nych. Widzia­łem setki ludz­kich dra­ma­tów, nie­raz odci­na­łem samo­bój­ców z drzew w przyszpi­talnym ogro­dzie; reani­mo­wa­li­śmy ich z róż­nym skut­kiem. Ale ni­gdy nie byłem odporny na cier­pie­nie dzieci.

Pamię­tam, jak w przeded­niu Dnia Dziecka w 2015 roku odcho­dził na moim oddziale 15-latek z powodu nowo­tworu żołądka. To bar­dzo rzadka sytu­acja. Towa­rzy­szy­łem jemu i jego rodzi­com do końca; pamię­tam to jed­nak do dziś, ni­gdy nie zapo­mnę tych kosz­mar­nych chwil. Nie ma we mnie zgody i ni­gdy nie było na cier­pie­nie dzieci i pew­nie dla­tego zaan­ga­żo­wa­łem się wła­śnie w poma­ga­nie dzie­ciom w ramach naszego zespołu ratun­ko­wego. Acz­kol­wiek zesta­wie­nie cier­pie­nia cho­rego dziecka z wojną jest szcze­gól­nie okrutne. Nie dość że wal­czy z cho­robą, to jesz­cze jest nara­żone na zagro­że­nie z ziemi i powie­trza.

Widok moich kole­gów i kole­ża­nek, zabez­pie­cza­ją­cych okna szpi­tala przed pęk­nię­ciem w trak­cie bom­bar­do­wa­nia, robił wra­że­nie. Szkło jest w takich sytu­acjach sza­le­nie nie­bez­pieczne, po eks­plo­zji w Bej­ru­cie w 2020 roku mnó­stwo osób odnio­sło obra­że­nia wła­śnie dla­tego, że w chwili wybu­chu znaj­do­wało się bli­sko okien. Toteż w trak­cie alar­mów bom­bo­wych należy być moż­li­wie daleko od nich, bo nie odłamki, ale wła­śnie szkło z okien może zadać wiel­kie cier­pie­nie.

Szpi­tal dzie­cięcy we Lwo­wie, zwłasz­cza ten, do któ­rego przy­je­cha­li­śmy, wygląda dokład­nie tak, jak każdy inny szpi­tal euro­pej­ski – trwa­jące w nim przy­go­to­wa­nia do ataku po raz kolejny uzmy­sło­wiły nam, gdzie jeste­śmy. Bo jadąc wie­czo­rem przez cen­trum Lwowa, można było o tym jesz­cze nie pamię­tać. Przez cały okres wojny wszystko dzia­łało w mie­ście w spo­sób raczej dość sprawny. Ow­szem, nie można było wypła­cać dowol­nych kwot w ban­ko­ma­tach, z cza­sem ben­zyna zaczęła być limi­to­wana, ale w pierw­szych dniach wojny tych pro­ble­mów nie było.

Wspię­li­śmy się na piąte pię­tro, gdzie mie­ścił się oddział onko­lo­giczny, i tak oto pozna­łem Romana, z któ­rym wcze­śniej roz­ma­wia­łem tele­fo­nicz­nie.

Przede mną stał nie żaden leciwy, siwo­brody pro­fe­sor, jak sobie na początku wyobra­ża­łem, lecz młody, przy­po­mi­na­jący bar­dziej gita­rzy­stę roc­ko­wego niż ordy­na­tora onko­lo­gii, ener­giczny lekarz. Znać było po nim ślady stresu i zmę­cze­nia, ale zara­zem myślał i dzia­łał w spo­sób bar­dzo jasny i logiczny. Roman był synem leka­rzy. Jego ojciec pra­co­wał jako ane­ste­zjo­log na Sło­wa­cji, a mama Zoriana była jego zastęp­czy­nią na oddziale. Szybko się zorien­to­wa­łem, że będzie się nam dobrze współ­pra­co­wać. Roman oka­zał się wul­ka­nem ener­gii, czło­wie­kiem abso­lut­nie bez­kom­pro­mi­so­wym w walce o rato­wa­nie swo­ich pacjen­tów. Nie mam też wąt­pli­wo­ści, że bez Romana nasza ope­ra­cja z pew­no­ścią by się nie powio­dła. To zresztą jego apel o pomoc zaini­cjo­wał cały pro­jekt.

Roman z jed­nej strony nie krył rado­ści, że oto do Lwowa w chwili, gdy wszystko zdaje się walić i woj­ska rosyj­skie pod­cho­dzą pod ważne ukra­iń­skie mia­sta – w tym pod Kijów – przy­jeż­dża lekarz z UE, w dodatku zja­wia się w obec­no­ści kon­sula, czyli sprawa jest poważna. Z dru­giej zaś strony nie krył wąt­pli­wo­ści zwią­za­nych z ewa­ku­acją tak poważ­nie cho­rych dzieci.

Tutaj znów ważna dygre­sja. Trzeba mia­no­wi­cie zauwa­żyć, że ewa­ku­acja osób zdro­wych jest wyzwa­niem wyłącz­nie logi­styczno-praw­nym. Ewa­ku­acja dzieci cho­rych to o niebo trud­niej­sze zada­nie. Ale ewa­ku­acja dzieci cho­rych na nowo­twory to zada­nie skraj­nie trudne. Po pierw­sze, cho­roba nowo­two­rowa u dziecka, zwłasz­cza jeśli jest to cho­roba hema­to­lo­giczna, czyli na przy­kład bia­łaczka, jest bar­dzo poważna, wprost grozi śmier­cią – ale zara­zem jest ona w więk­szo­ści przy­pad­ków ule­czalna. Jeśli zatem prze­rwie się, zanie­dba lub za późno wdroży lecze­nie, to dziecko, które może prze­żyć – umrze. Stąd rodzice i leka­rze, któ­rzy uczest­ni­czą w ewa­ku­acji, muszą mieć pew­ność, że chory, po pierw­sze, prze­żyje trans­port, a więc będzie do niego dobrze przy­go­to­wany, a po dru­gie, znaj­dzie się odpo­wied­nio wykwa­li­fi­ko­wany ośro­dek, który podej­mie się wyso­ko­spe­cja­li­stycz­nego lecze­nia. W czter­dzie­sto­mi­lio­no­wej popu­la­cji, takiej jak ukra­iń­ska czy pol­ska, rocz­nie zapada na nowo­twory około 1000 dzieci. Leczone są tylko w dużych ośrod­kach miej­skich, któ­rych jest kil­ka­na­ście. Lecze­nie jest dłu­gie i dro­gie. Powi­kła­nia czę­ste i wyma­gają nie­jed­no­krot­nie ope­ra­cji chi­rur­gicz­nych, w tym pla­stycz­nych. Cho­roba dziecka anga­żuje prak­tycz­nie całe rodziny. Stawka jest ogromna. Dzieci znaj­dują się w immu­no­su­pre­sji, co ozna­cza, że łatwo zapa­dają na infek­cje sta­no­wiące dla nich śmier­telne zagro­że­nie. Stres też nie pomaga. Trans­port, jeśli w ogóle wcho­dzi w grę – powi­nien odby­wać się drogą lot­ni­czą. A w naszym wypadku do tego wszyst­kiego doszło jesz­cze połą­cze­nie wojny i zimy. Ogromny chaos na gra­ni­cach, woj­skowe prio­ry­tety pań­stwa, które wal­czy o wszystko i za chwilę może stra­cić nie­pod­le­głość, a wtedy już na pewno oku­pant nie wyda żad­nych pie­nię­dzy na spe­cja­li­styczne lecze­nie dzieci. Z dru­giej strony zachod­nia Ukra­ina, w tym Lwów, nie były wów­czas ata­ko­wane mili­tar­nie, poza nie­licz­nymi celami woj­sko­wymi. To wszystko spra­wiało, że mie­li­śmy świa­do­mość sto­ją­cego przed nami kar­ko­łom­nego wyzwa­nia.

Roman słusz­nie zauwa­żył, iż wysła­nie nawet jed­nego dziecka to ope­ra­cja, którą nor­mal­nie prze­pro­wa­dza się tygo­dniami i szcze­gó­łowo uzgad­nia. A w ogóle robi się takie rze­czy rzadko. A tu nagle mamy prze­wieźć dwa­dzie­ścioro dzieci. Mało tego, w trak­cie roz­mowy oka­zało się, że w jeden z dzie­cię­cych szpi­tali w Kijo­wie ude­rzyła wła­śnie rakieta i nocą przy­je­dzie stam­tąd grupa czter­na­ściorga dzieci. Roman spy­tał mnie wprost, czy ja jestem pewien, że te dzieci zostaną oto­czone wła­ściwą opieką. Odpar­łem mu na to z całą odpo­wie­dzial­no­ścią, że tak, a to dla­tego, że wie­dzia­łem, iż po pol­skiej stro­nie ope­ra­cję prze­ka­zy­wa­nia dzieci koor­dy­nuje pro­fe­sor Woj­ciech Mły­nar­ski.

Z per­spek­tywy czasu uwa­żam, iż ukra­iń­skie dzieci, które udało nam się ewa­ku­ować na dal­sze lecze­nie za gra­nicę, miały naprawdę nie­sa­mo­wi­cie dużo szczę­ścia. Na to szczę­ście zło­żyło się mnó­stwo ele­men­tów, ale jed­nym z nich był fakt, że część osób zaan­ga­żo­wa­nych w pro­jekt znała się wcze­śniej lub przy­naj­mniej o sobie sły­szała. Taką wła­śnie osobą, z którą przed laty się zetkną­łem, był pro­fe­sor Woj­ciech Mły­nar­ski. Tak się zło­żyło, że odby­wa­łem staż z onko­lo­gii dzie­cię­cej w Łodzi, w kie­ro­wa­nej przez niego pla­cówce. Pro­fe­sor miał impo­nu­jące kwa­li­fi­ka­cje, nie dość że był leka­rzem, to na doda­tek ukoń­czył stu­dia w zakre­sie bio­lo­gii mole­ku­lar­nej, a także spe­cja­li­zo­wał się w gene­tyce. Jego wie­dza była doprawdy nie­zwy­kła. Dla­tego gdy już na samym początku usły­sza­łem, że to wła­śnie on jest zaan­ga­żo­wany w pro­jekt z ramie­nia Pol­skiego Towa­rzy­stwa Onko­lo­gii i Hema­to­lo­gii Dzie­cię­cej (PTO­iHD) – wie­dzia­łem, że stoją za tym poważni ludzie i że mogę się w to zaan­ga­żo­wać, a także, że mogę zaan­ga­żo­wać służby pań­stwowe.

Fak­tem jest jed­nak bez­spor­nym, że w medy­cy­nie za pacjenta zawsze odpo­wiada lekarz, który się nim aktu­al­nie zaj­muje. I nie cho­dzi tu wyłącz­nie o odpo­wie­dzial­ność moralną, która dla każ­dego praw­dzi­wego leka­rza jest naj­waż­niej­sza, ale też i prawną. To na mnie z Roma­nem spa­dała ta odpo­wie­dzial­ność od momentu, gdy dzieci tra­fiały do lwow­skiego hubu, aż po chwilę, gdy były prze­ka­zy­wane kolej­nemu zespo­łowi. Moje poło­że­nie wyda­wało się dość spe­cy­ficzne, ponie­waż jestem leka­rzem mają­cym licen­cję na upra­wia­nie zawodu na tere­nie Pol­ski, Malty oraz Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów Arab­skich. Nato­miast nie na tere­nie Ukra­iny. Warunki jed­nakże były szcze­gólne, zanim­bym uzy­skał upraw­nie­nia, minę­łoby pew­nie kilka mie­sięcy, a oko­licz­no­ści były, jakie były. Na szczę­ście żad­nemu z pacjen­tów będą­cych pod moją opieką nic się nie stało, ale w przeded­niu pierw­szego kon­woju nie mogłem być tego wcale pewny. Czas poka­zał, że ukra­iń­scy spe­cja­li­ści świet­nie przy­go­to­wali i zakwa­li­fi­ko­wali dzieci do trans­portu, ale w pierw­szych dniach marca naprawdę ska­ka­łem na główkę i nie byłem pewien, czy w base­nie jest woda.

Tym razem, pierw­szy raz w histo­rii moich mię­dzy­na­ro­do­wych przed­się­wzięć, byłem pozba­wiony ludzi z mojego zespołu ratun­ko­wego. Nasza ekipa dopiero wra­cała z Mada­ga­skaru. Musia­łem zdać się wyłącz­nie na wspar­cie ludzi, któ­rych kom­pe­ten­cji nie zna­łem.

Do tego poja­wiło się dodat­kowe wyzwa­nie: język. Gdy pra­co­wa­łem na Bli­skim Wscho­dzie, sprawa była jasna – mia­łem tłu­ma­cza z arab­skiego. Pod­czas więk­szo­ści misji posłu­gi­wa­łem się angiel­skim, tu jed­nak nie tylko nie wszy­scy mówili po angiel­sku, lecz jesz­cze nie­któ­rzy albo nie chcieli, albo nie umieli mówić po rosyj­sku. Z cza­sem dotar­li­śmy się, ale na początku wcale nie było łatwo. Pod koniec dnia byłem cza­sami już tak zmę­czony, że mówi­łem do Ukra­iń­ców po angiel­sku, do Pola­ków po rosyj­sku, a do lud­no­ści rosyj­sko­ję­zycz­nej po pol­sku.

Szczę­śli­wie jed­nak po dru­giej stro­nie gra­nicy mia­łem pro­fe­sora Mły­nar­skiego, który znał wszyst­kich pacjen­tów, bo ich kwa­li­fi­ko­wał do poszcze­gól­nych kli­nik po kon­sul­ta­cjach on-line z zespo­łem Romana Kizymy, mogłem więc liczyć na wiel­kie wspar­cie łódz­kiej kli­niki.

Staż, który odby­łem w łódz­kiej kli­nice, był bez­spor­nie naj­trud­niej­szym okre­sem w mojej spe­cja­li­za­cji pedia­trycz­nej. Pedia­tria to tak naprawdę chyba jedna z naj­wdzięcz­niej­szych dzie­dzin medy­cyny. Co cie­kawe, jest na całym świe­cie bar­dzo do sie­bie podobna. Tak jak interna w Afryce i Euro­pie różni się, i to bar­dzo – tak pedia­tria wszę­dzie wygląda dość podob­nie. To przede wszyst­kim obszar cho­rób zakaź­nych, czę­sto powi­kła­nych aler­giami, i doty­czy głów­nie pro­ble­mów prze­wodu pokar­mo­wego oraz układu odde­cho­wego. Szczę­śli­wie dzieci rzadko cho­rują na serce i rzadko zapa­dają na nowo­twory. W Afryce gorączka u dziecka w okre­sie listo­pad–gru­dzień będzie czę­sto ozna­czać mala­rię, która nie wystę­puje w Euro­pie, ale już w innych fazach roku dzieci będą cho­ro­wać na zapa­le­nie oskrzeli, płuc i inne popu­larne cho­roby infek­cyjne. Pedia­trzy powinni się więc kształ­cić nie tyle w lecze­niu cho­rób onko­lo­gicz­nych, bo tym zaj­mują się onko­lo­dzy, ale umieć takie cho­roby roz­po­zna­wać jesz­cze we wcze­snej fazie. Ta umie­jęt­ność jest ważna rów­nież dla leka­rzy rodzin­nych, nie jest to wszakże pro­ste.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki