Krzesło czarownic - Maciak Sebastian - ebook + audiobook + książka

Krzesło czarownic ebook i audiobook

Maciak Sebastian

2,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Intrygujący, szybki jak rollercoaster thriller,

mroczny klimat zbrodni i trudna miłość w tle. 

 

Po angielskim mieście Portsmouth i okolicach krąży seryjny morderca. Policja jest bezsilna, bo w kręgu podejrzanych pojawiają się coraz to nowe osoby.

Tropy prowadzą do kliniki chirurgii plastycznej w Southampton,na londyński pokaz mody, do odludnej części Meksyku oraz w odległy zakątek Rosji. Ale co z motywem?

Czy śledczym uda się rozwikłać skomplikowaną zagadkę

serii tajemniczych zabójstw? I jaki wpływ ma na to miłość naznaczona cierpieniem?

Filmowy rozmach i porywająca historia, która trzyma w napięciu do ostatniej strony.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 617

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 43 min

Lektor: Sebastian Maciak
Oceny
2,7 (6 ocen)
0
2
2
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JaDynia

Nie polecam

Za dużo skakania po wątkach.
00

Popularność




Część I

Prolog

Leżał wygięty w sinusoidę pod zatrzaśniętą klapą bagażnika. Klaustrofobicznie ciasne wnętrze mógłby nawet uznać za przytulne, gdyby nie przesiąknięta stęchlizną szmata pod plecami, przejmujący chłód i wbijająca się w lędźwie łyżka do opon. Miał dość miejsca, aby zmienić pozycję, ale nie zdołał. Bardziej wyczuł, niż dostrzegł cień za sobą. Ktoś złapał go za szyję, w którą od razu wbił mu strzykawkę. Igła weszła miękko, prawie bezboleśnie, a potem już nic nie czuł. Nie stracił przytomności, ale możność władania własnym ciałem. Mięśnie zwiotczały bardzo szybko. Ból przyszedł później. Minęło sporo czasu, odkąd się tu znalazł. Jechali już dwa, może trzy kwadranse, w nużąco jednostajnym tempie. Początkowy strach zdążył przerodzić się w złość, a ta w zobojętnienie. Wyzuty z sił i woli, oglądał siebie jakby z boku. Aż nagle zwolnili. Po odgłosie silnika rozpoznał redukcję biegów. Po chwili zmienili pas i zaczęli poruszać się po łuku. Zrozumiał, że zjeżdżają z autostrady. Właśnie wtedy zebrał się w sobie. Spróbował sięgnąć po klucz, który wyczuwał pod barkiem. Chciał przekręcić się na plecy, uprzedzić jego ruch. Wszystko jednak na nic. Nawet nie drgnął.

Samochód zatrzymał się i znowu ruszył. Mruczał przeciągle na wolnych obrotach, tłumiąc pokaźną moc. Skręcili dwa razy w prawo, po czym przystanęli. Wówczas przy tylnym zderzaku rozległ się warkot innego pojazdu. Światła reflektorów wdarły się przez dwa otwory po kulach i odbiły w części samurajskiego miecza, która wystawała ze skórzanej pochwy. Tęgie kopnięcie rozbroiłoby zamek. Ale nic z tego. Nogi pozostały drętwe, ręce sztywne, a blask metalu szybko utonął w mroku. Tamten ich wyprzedził. Ciszą ponownie zakołysał ruch tłoków w cylindrach. Przywykł już do słodkiego zapachu benzyny przy przyśpieszaniu i bezwładnego przesuwania się po podłodze. Wróciła normalność.

Głownia mierzyła około trzydziestu pięciu cali. Wygięte ostrze wyglądało solidnie, rękojeść stylowo. Tyle potrafił ustalić. Nie mógł wiedzieć tego, że broń została wykonana z trzech rodzajów stali na zamówienie pierwszego zabójcy filii japońskiej mafii w Brooklynie, ani tego, że zdobiony oplot jelca ze skóry rekina często zaznawał smaku krwi…

Morderca pozostawał nieuchwytny nie dlatego, że zaszył się gdzieś na krańcu świata. Przeciwnie, nawet nie opuścił kraju. Działał jak duch. Umiał się maskować. Dbając o każdy szczegół, nie musiał oglądać się przez ramię. Za to na dobre rozsmakował się w amerykańskim stylu życia. Czerpał z atmosfery otwartości i ani myślał wracać. Podobało mu się niemal wszystko, zwłaszcza tamtejsze dziewczyny, popkultura i samochody. Kiedy do kolejnych stanów docierała niepojęta moda na japońskie i niemieckie marki aut, zaczątek wielkich kłopotów i długów Detroit, on kupił czarnego forda mustanga GT. Wymarzony nabytek wyjechał z fabryki w Dearborn przeszło dwie dekady wcześniej, a że poprzedni właściciel najwyraźniej lubił poszaleć i nie dbał o regularne przeglądy, silnik wymagał kapitalnego remontu. Należało też wymienić skrzynię biegów, która ciągle się zacinała. Ale karoseria wyglądała jak nowa, nie nosiła choćby śladu rdzy czy zarysowań. Zaledwie dziesięć tysięcy dolarów starczyło, aby tchnąć w maszynę drugie życie.

Zaraz na początku nowego tysiąclecia flagowy model forda przypłynął do portu w Southampton. W kontenerze okrętowym upchnięto jeszcze kilka kartonów i starą komodę. Stanowiły one cały majątek niejakiego Daisuke Murayamy, przyjętego na pierwszy semestr ekonomii na miejscowym uniwersytecie. Chłopak nigdy nie poznał swojej matki, powiedziano mu, że zmarła po porodzie wskutek zakażenia nabytego w szpitalu. Mieszkał tylko z ojcem, aż do pewnej niedzieli, kiedy po niego przyszli. Sprawy potoczyły się szybko. Wtedy wiele rzeczy okazało się kłamstwem… Jak na przykład historia o śmierci jego matki. Daisuke został sam. W zakładzie karnym o zaostrzonym rygorze nie pojawił się ani razu, choć jako syn miał prawo do okresowych widzeń. Nie napisał listu, nie otworzył odebranych.

W trakcie procesu Ameryka się zmieniała, by ostatecznie stać się mniej przyjaznym, dziwnie obcym krajem. Daisuke postanowił wyjechać stąd jak najdalej.

Planował wynająć małe mieszkanie w pobliżu uczelni, ale czynsze w tej okolicy znacznie przekraczały możliwości stypendium, niekiedy nawet dwukrotnie. Wprawdzie w nieznanym jeszcze wówczas policji domku nad jeziorem Michigan odkrył dwa pudła pełne studolarówek, lecz na razie nie zamierzał ich używać. Sąd orzekł przepadek środków zdeponowanych na kontach i lokatach, więc o gotówkę także mógł się upomnieć. Daisuke zgodził się na kwaterunek w dwuosobowym pokoju w akademiku. Jego współlokator, nieco wycofany student drugiego roku chemii, okazał się zupełnie bezproblemowy. Koncentrował się na nauce i potrafił zachować umiar we wszystkim. Obaj konsekwentnie unikali kłopotów i na ogół zdawali egzaminy w terminie. Wtedy jeszcze nic nie wskazywało na to, by któryś z nich mógł dopuścić się zuchwałej napaści, obezwładnić i wywieść kogoś za miasto.

W ciągu ćwierćwiecza w podobny sposób potraktowano co najmniej kilkanaście osób, ale dotąd żadnego Anglika. Ślady zębów na osłonie lampy należały do drobnego złodziejaszka ze wschodniej części BedFord-Stuyvesant, odcisk buta w karoserii powstał, jeszcze zanim ten się urodził. Przymusowe wycieczki organizowano z myślą o przyszłości. Nie chodziło tylko o karę wymierzaną jednostce, lecz głównie o szacunek ludzi z miasta. O wykształcenie powszechnego przekonania, że stawianie się grupie pana Murayamy oznacza poważne konsekwencje. Wzbraniającym się przed płaceniem haraczy podpalano sklepy lub słano pogróżki. O wiele gorzej obchodzono się z konkurencją.

Ale John Ward nie działał w półświatku, a porwany został nie przez przypadek.

Kilka godzin wcześniej analityk legitymujący się dokumentem wystawionym przez federalny organ ścigania powiązał dawno uregulowany mandat za nieprawidłowe parkowanie z zapisem z kamery przemysłowej, kradzieżą i anonimowym zgłoszeniem sprzed lat. Dzwoniący z automatu przy Nepperhan Avenue w Yonkers twierdził, że w bistro za rogiem doszło do poważnej awantury. Ponoć widział tłuczone o ściany butelki i krzesło przelatujące przez ladę. Jednak kiedy policja dotarła na miejsce, w lokalu panował porządek, a obsługa wszystkiemu zaprzeczyła. Sprawę potraktowano jako głupi żart i więcej do niej nie wracano. Następnej nocy z pobliskiego kościoła zniknęły dwa odlane z miedzi, posrebrzane i pozłacane kielichy. Oba przedmioty odzyskano już po miesiącu, kiedy paser przyniósł je do domu aukcyjnego, a rzeczoznawca dyskretnie zawiadomił policję. Przeoczono wówczas, że ten sam czarny ford, który zastawił drogę pożarową w dniu rzekomej kłótni, pojawił się w okolicy jeszcze trzy razy w ciągu tygodnia. Paser zaś prowadził sklep z wyrobami z porcelany i bibelotami na tej samej ulicy.

Gdy wyostrzył obraz i porównał numery rejestracyjne, związek między właścicielem pojazdu a włamaniem do kościoła nasunął się sam. Ale chwilę potem odkrył w bazie danych, że niejaki Murayama w owym czasie odsiadywał wyrok w kompleksie Auburn Correctional Facility, skąd nie wychodziło się na przepustki. Z kolei jego ford stał ponoć na parkingu policyjnym. Za zgodą więźnia i na mocy decyzji szeryfa miał bowiem zostać zlicytowany. Później zdziwił się jeszcze bardziej. Samochód przed pięcioma laty zarejestrowano w Wielkiej Brytanii na innego Murayamę. Syn? Czemu więc miała służyć aukcja?

Podniósł słuchawkę i wybrał numer. Ktoś odebrał dopiero po kilku sygnałach.

– Cholera, Johnson… – dobiegło z drugiej strony linii – naprawdę nie mogłeś poczekać do rana?

– Wybacz, Phil, ale…

– Dobra, mów. – Zapaliwszy lampę, znalazł coś do pisania.

1

Od ponurego brzasku deszcz bębnił o parapet renesansowej kamienicy nieopodal parku Victoria w Portsmouth. Krople wydawały się większe i cięższe niż to możliwe, gdy tak bez końca rozbijały się na blasze i szybach. Bradley Owen z kreską ust ułożoną w grymas z wolna wysunął dłoń spod poduszki i wyłączył budzik. Przy okazji strącił termos z nocnej szafki. Ten z głuchym brzdękiem odbił się od podłogi i potoczył pod łóżko. Dopiero wtedy mężczyzna otworzył oczy, po czym z mozołem wstał. Od razu otworzył okno. Przez chwilę chłonął cierpkie powietrze, patrząc na zakorkowaną Stanhope Road. Sznur samochodów ciągnął się w kierunku dworca. Ale zaraz potem zaczęło zacinać do środka, więc poszedł pod prysznic. Później pokroił bekon w cienkie plastry i usmażył wraz z jajkami. W międzyczasie posiekał kilka świeżych liści kolendry i skroił dwa pomidory. Wszystko wymieszał na talerzu, dodał zielonego pieprzu. Jadł, oglądając kanał informacyjny.

Szybko przestało padać i znacznie pojaśniało. Pogodynka mówiła o ośmiu stopniach ciepła i suchym niebie. Obrał dwa banany i zmiksował z trzema kiwi, sokiem z połowy limonki, łyżką miodu oraz płatkami owsianymi. Nisko zawieszone chmury wydawały się przerzedzać, ale wciąż dość mocno wiało. Drzewa w oddali smętnie kołysały się na niosącym wilgoć wietrze. W biurowcu naprzeciwko paliła się już więcej niż połowa świateł. Nadeszła pora.

Czym prędzej założył strój do biegania i wyszedł. Ze schowka w piwnicy zabrał nartorolki i ruszył na swoją trasę. Kiedy śnieg zalegał na łąkach i wrzosowiskach wzdłuż rzeki, używał klasycznych biegówek. Ale ta zima była szara i ponura jak jesienna panorama Oslo.

Po krótkiej rozgrzewce dotarł do nadbrzeża. Na wysokości wiodącego do Le Havre morskiego szlaku handlowego znacznie zwiększył tempo. Potem zboczył w lewo, trzymając się drogi rowerowej biegnącej wzdłuż linii brzegowej. Energicznie odpychał się kijkami, zwalniając jedynie przed zakrętami. Silne podmuchy z południa wymagały wytężonej pracy nóg i nienagannej pozycji.

Przez niemal dwie mile ścigał się z jakimś chłopakiem na włoskiej szosówce, nim zdał sobie sprawę z tego, że ten został gdzieś w tyle. W końcu dotarł do przystani. Cumujące tam jachty, żaglówki i łodzie niespokojnie kołysały się na wodzie. Do brzegu dobijał właśnie prom. Aby zrobić pętlę wokół Kanału Langstone, musiał dostać się na wyspę Hayling. Bogata w polne przestrzenie i bujną roślinność okalającą szosy, emanowała spokojem. W lecie pachniała kwietnymi łąkami i kłosami zbóż, od późnej jesieni zaś rześką bryzą.

Zdążył usiąść na drewnianej ławce na lewej burcie, gdy zaczęło mżyć. Naciągnął kaptur głęboko na czoło i wyjął bidon. Kiedy wyspę ogarniał zgniły chłód, niewiele osób przeprawiało się na drugą stronę. Oprócz niego zabrały się tylko dwie rowerzystki. Przez warkot motoru co jakiś czas przedzierał się pisk rybitw. Zwykle krążyły nad gołymi masztami i białymi kadłubami, upatrując zdobyczy na płyciznach lub polując na owady. Nieraz jednak zapędzały się w okolice środka zbiornika. Wtedy wysoko kreśliły ósemki, by nagle wedrzeć się między fale i jeszcze szybciej ponownie poderwać do lotu już z rybą w szponach.

Kiedy tylko zszedł na stały ląd, wsunął buty w zatrzaski i pobiegł przed siebie. Minął puste osiedle domków letniskowych i ścieżkę przylepioną do wschodniego skraju wyspy. Wytyczona szlakiem dawnej linii kolejowej, bardziej nadawała się na spacery i konne przejażdżki. Wszystko przez grząskie, piaszczyste podłoże.

Granat chmur kłębił się coraz bliżej koron starych dębów, a widoczność stale spadała, więc włączył lampki na ramieniu i nogawce. Znajdował się w połowie prostej do ostrego zakrętu, gdy usłyszał przeciągłe wycie silnika. Brzmiało co najmniej niepokojąco i narastało z każdą chwilą. Jakby ktoś urządził sobie tutaj rajd. Mimo mokrej nawierzchni i zakazu płoszenia zwierzyny na terenie rezerwatu przyrody. Owen wyprostował się, aby wytracić szybkość i nie zrównać z nim na łuku drogi. Wtem między krzakami mignęła czerwień lakieru i tuż przed wirażem pojawił się mały sedan. Sunął bokiem. Ktoś zawzięcie kręcił kierownicą, kontrował. Tylnym kołem złapał pobocze, lecz nie ściągnęło go w zarośla. Parę bryzgów ziemi spod opony i jakoś udało mu się wyjść z poślizgu. Ale za to pęd wyniósł samochód na przeciwległy pas. Wprost na Owena. Ten wahał się tylko przez moment. Potem odskoczył w bok. Prawa narta wypięła się od razu. Druga dopiero po kontakcie z nadkolem. Mężczyzna zrobił przewrót w przód i upadł na bark. Uderzył w mazistą ścianę rowu, w oczy chlusnęła mu woda. Ściągnął okulary i dostrzegł jak dwudrzwiowe renault gwałtownie odbija do osi jezdni, traci przyczepność, obraca się i staje w poprzek drogi. Chwilę później prawe koła oderwały się od asfaltu i auto upadło na bok. Szczęk zgniatanej blachy, ciężki zgrzyt tarcia i sypiące się iskry. Owen wsparł się na łokciach, samochód szybko osunął się na dach. Potem na lewą stronę. W mgnieniu oka przekoziołkował kolejne dwanaście jardów. W końcu z sykiem zatrzymał się na kołach. Zakołysał się i zastygł.

Owen na czworakach wygrzebał się z błotnistego dołu i popędził w kierunku wraku. Zgniecione nadwozie przypominało nadepniętą puszkę coli. Karoseria dymiła w miejscach odartych z koloru. Cisza kłuła w uszy. Dopiero po chwili drobne kawałki szkła zaczęły chrzęścić pod butami. Dopadł do drzwi i złapał za klamkę. Ciągnął z całych sił, jednak te nawet nie drgnęły. Nie widział nikogo wewnątrz. Przednia szyba powyginała się i popękała, ale nie odpadła. Za to z bocznych prawie nic nie zostało. Wsadził głowę do środka. Pusto.

– Halo? – Kolejny raz omiótł wnętrze wzrokiem. Zobaczył krew. Dużo krwi. Na poduszce powietrznej, na fotelu pasażera i wokół uszczelki zwisającej z otworu nad bagażnikiem. Cofnął się i rozejrzał wokół. – Halo? Czy ktoś mnie słyszy? – zawołał głośniej.

Dobiegł do pobocza. I wtedy wreszcie ją zobaczył. Zwiniętą postać w jasnym płaszczu i czarnych spodniach. Leżała wśród zbrązowiałych łodyg i gnijących liści. Lwim susem przesadził oderwaną część zderzaka i rzucił się przed nią na kolana. Najpierw sprawdził tętno, przykładając dwa palce do szyi. Wolne, jakby spała. Młoda kobieta o czarnych włosach i drobnej twarzy. Wyczuł słaby, płytki oddech. Mocno krwawiła z nosa, miała podrapane policzki i rozcięte czoło. Nie reagowała ani na głos, ani na dotyk.

Wezwał ambulans, znalazł apteczkę i opatrzył jej nos. Przemył też ranę za uchem. Ponieważ przez podarte strzępy ubrania prześwitywała goła skóra, zdjął kurtkę i bluzę i okrył ją od stóp po podbródek. Na końcu po jednej stronie ustawił trójkąt ostrzegawczy, a po drugiej złożył stelaż z nart i zawiesił na nim kamizelkę odblaskową.

Na asfalcie deszcz mieszał się z olejem, ale paliwo nie wyciekało. Czym prędzej wrócił do kobiety i rozłożył nad nią parasol znaleziony między siedzeniami.

Gdzieś w oddali rozbrzmiał sygnał karetki.