Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na przełomie XIX i XX wieku nazwisko Ferrein było w Moskwie tak dobrze znane, jak nazwiska złotnika Fabergé czy śpiewaka Szalapina. Znano je także na świecie – zwłaszcza wśród chemików, botaników, lekarzy czy farmaceutów – ponieważ Ferreinowie należeli do elity uczonych i przedsiębiorców i dzięki swojej pracowitości i umiejętności wprowadzania innowacji cieszyli się szczególnym uznaniem, a firmę farmaceutyczną, zarządzaną przez Woldemara Ferreina, można było uznać za wzór.
Daisy Ferrein opisuje swoje dzieciństwo spędzone w Moskwie, sielskie dni w majątku Butowo i w Szwajcarii. Pisze z uczuciem o charyzmatycznym dziadku, utalentowanej muzycznie babci i ukochanym rodzeństwie, o rodzinie, którą łączyły niezwykle silne więzy. A także o miłości swojego życia, mężu, Polaku Józefie Wagnerze.
Historia nie oszczędziła rodziny Ferreinów, pozbawieni przez bolszewików majątku, cierpieli głód i skazani zostali na tułaczkę, aż wreszcie rozjechali się po świecie. Drugą ojczyzną Daisy stała się Polska, a potem USA. Jej wspomnienia, choć pisane jedynie z myślą o wnukach, są niezwykle cennym i interesującym dokumentem epoki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 472
Wstęp
Wspomnienia te nie były przeznaczone do publikacji, nie miały też być czytane przez osoby spoza najbliższej rodziny ich autorki Daisy, a właściwie Małgorzaty Wagner, mojej babci.
Nie każdy ma to szczęście, by poznać swoich dziadków – wszystkich lub niektórych. Kto z nas je ma, doświadcza go jako dziecko, gdy zaledwie rozpoczął podróż po tym świecie, podczas gdy oni już ją kończą. Dzielą nas zatem nie tylko dziesiątki lat, ale i doświadczenia. Trudno nam, dzieciom, wyobrazić sobie czasy sprzed naszych narodzin – odległe, niemal abstrakcyjne, pełne wydarzeń, które z pozoru nas nie dotyczą, nasycone obrazami miejsc i przedmiotów, których już nie ma, o których się nie pamięta, a które stanowiły osnowę życia naszych przodków. Nie umiemy sobie wyobrazić trudów ich egzystencji, cierpienia, zmagań albo radości z rzeczy, które nam wydają się takie zwykłe, albo wcale ich nie znamy, a dla naszych babć czy dziadków miały znaczenie przełomowe. Dziadków, zanim ich poznamy, zabierają nam wojny, choroby, migracje albo ostatecznie czas.
Z czworga moich dziadków poznałam tylko babcię Daisy, która przyjechała do nas, do Stanów, w 1957 roku. Niewielu ludzi przybywających wtedy z Europy Wschodniej miało jakiekolwiek dobra materialne warte przewiezienia przez pół świata, moja babcia zdołała jednak uchronić przed zniszczeniem wiele rodzinnych pamiątek, umieszczając je u znajomych poza miastem.
Ponieważ w połowie lat pięćdziesiątych nie obowiązywał praktycznie żaden zakaz wywozu z Polski starych przedmiotów, babcia zdołała wysłać kilka olbrzymich drewnianych skrzyń pełnych pięknych obrazów, mahoniowych mebli z XIX wieku, porcelany, ręcznie dmuchanych kielichów i srebrnej zastawy stołowej z monogramami. Krótko mówiąc, przywiozła mi swój świat do Detroit w stanie Michigan, gdzie jej córka, a moja matka, wraz z mężem ciężko pracowała, aby osiągnąć i utrzymać poziom życia amerykańskiej klasy średniej.
Nagła obecność babci w naszym życiu dała się odczuć w każdym jego aspekcie. Kurczył się czas, jaki spędzaliśmy z Muszkieterami czy Samotnym strażnikiem, a stopniowo wydłużał ten poświęcony na naukę języka polskiego, historii, francuskiego, gry na pianinie i poznawanie kultury europejskiej. Metodyka babci polegała na miłości i ogromnej cierpliwości. Aby nas zachęcić, opowiadała historie i doświadczenia z własnego dzieciństwa, które, jak się okazało, spędzała nie w Polsce, lecz w Rosji. Jej syn zaś, wówczas już szanowany profesor prawa na Uniwersytecie Notre Dame, często słuchał tych opowieści i nagle zdał sobie sprawę, że sam niewiele wie o historii swojej matki i jej rodziny, poprosił więc Daisy, aby wszystko spisała, zwłaszcza dzieje swoich dziadków, rodziców i rodzeństwa.
Babcia spełniła tę prośbę, lecz nie pisała regularnie. W odróżnieniu od pamiętnika, który rejestruje wydarzenia w miarę ich rozwoju, wspomnienia babci dotyczyły tych wydarzeń, osób czy miejsc, które jej zdaniem mogłyby zainteresować jej potomków. Starannie opisała też swoje relacje z miłością swojego życia, Józefem, naszym dziadkiem, którego nie mieliśmy szczęścia poznać.
Ponieważ nie znosiła marnotrawstwa, pisała głównie na czystych kartkach częściowo zużytych zeszytów z notatkami ze studiów prawniczych swojego syna.
Moja decyzja o opublikowaniu wspomnień babci jest nie tylko należnym jej hołdem, lecz także podziękowaniem za to, że odkryła przed nami świat swojego dzieciństwa i młodości w tak ciekawy i bogaty sposób. Dzięki temu mogliśmy poznać ją samą oraz jej rodzeństwo, kuzynów, rodziców i przodków.
Mam nadzieję, że czytając strony tej książki i opisane w niej zawiłe dzieje wielopokoleniowej rodziny, czytelnik znajdzie punkty odniesienia do losów swoich przodków, którzy wszak powołali go na ten świat.
Anne Findeisen, wnuczka Daisy Ferrein
OD TŁUMACZA I REDAKCJI
Jak napisała powyżej pani Anne Findeisen, Daisy Ferrein nie prowadziła typowego dziennika, w którym zapisywała wydarzenia w porządku chronologicznym. Aby ułatwić Czytelnikom lekturę, zdecydowaliśmy się ułożyć je według tematów i w porządku (z grubsza) chronologicznym. Dokonaliśmy też niewielkich skrótów w miejscach, w których autorka się powtarza, dodaliśmy przypisy oraz tytuły części i śródtytuły.
Wspomnienia Daisy Ferrein 1895 – 1975
Część I Dzieciństwo
Przyszłam na świat 20 czerwca 1895 roku jako czwarte dziecko (i czwarta córka) moich rodziców, w majątku Dziadka, w naszym ukochanym Butowie pod Moskwą. Gdy nieco podrosłam, ja i starsza ode mnie zaledwie o kilkanaście miesięcy Lina (Karolina), byłyśmy nierozłączne jak bliźniaczki, choć wyglądałyśmy tak, jakby różnica wieku wynosiła dwa lub trzy lata, a charaktery i usposobienie miałyśmy zupełnie różne. Nasze starsze siostry, Sonia (Sofia) i Lili (Elisabeth), miały za to podobne temperamenty.
Rodzina bardzo się ucieszyła z mego przyjścia na świat, choć sądzę – mimo że nigdy nikt się do tego nie przyznał – iż Dziadkowie (a może do pewnego stopnia i rodzice) musieli być nieco zawiedzeni, że opatrzność znowu zesłała im córkę, a nie syna, dziedzica, którego tak wyczekiwali, ponieważ nasz Ojciec był jedynym synem i jedynym potomkiem tej linii Ferreinów – jego siostra Zofia zmarła przedwcześnie na suchoty.
Dwa lata po mnie wreszcie przyszedł na świat chłopiec, nasz brat Karol. Gdy byłam młoda, wydawało mi się, że pamiętam, jak któregoś dnia mama przywiozła go w dużym kartonie, w takim, w jakim kupuje się lalki. Gdy wieko zostało zdjęte, zobaczyliśmy leżącego w nim, niczym lalka, silnego chłopczyka. Dopiero wiele lat później zrozumiałam, że wspomnienie nie było prawdziwe – skąd się wzięło, nie potrafiłam wyjaśnić.
Pamiętam, że gdy Karol miał trzy czy cztery latka, był śliczny – długie loki, miękkie i lśniące, które niania kilka razy dziennie starannie i z miłością szczotkowała i układała, duże oczy, ciemne, uważne. Często nosił aksamitne ubranka z koronkowym kołnierzem.
Z nas sióstr wijące się włosy miała tylko najmłodsza Mania (Maria), młodsza ode mnie o cztery lata. Gdy była malutka, miała włosy jasne – potem zrobiły się popielate – a oczy zielone niczym wodna toń. Takiego koloru oczu nigdy później nie widziałam.
Było nas sześcioro, a różnica wieku między kolejnymi dziećmi wynosiła około dwóch lat. Wzrastaliśmy w ciepłej rodzinnej atmosferze, otaczała nas miłość i troska oraz starania cioć i licznej służby. Byliśmy radośni i szczęśliwi. Mieliśmy wszystko, czego dusza dziecka może zapragnąć, nie grymasiliśmy jednak i nigdy, mimo zbytku, jaki nas otaczał, nie staliśmy się zblazowani. Wszystko nas interesowało, radowało, ciekawiło.
To, że koło starszych i koło nas stale kręciła się służba, przybiegająca na każde skinienie, że pokojówki i portierzy w hotelach za granicą bardziej nadskakiwali naszej rodzinie niż innym, że administracja hoteli starała się nam dogadzać, było dla nas jak najbardziej naturalne.
Nie pyszniliśmy się jednak z tego powodu, nie byliśmy zarozumiali, po prostu się nad tym nie zastanawialiśmy.
Gdy Dziadek przyjeżdżał bez uprzedzenia z Butowa do Moskwy, nie zamawiano na dworzec powozu, dlatego na jego widok dorożkarze przekrzykiwali się nawzajem:
– Władimirze Karłowiczu! Władimirze Karłowiczu! Ku mnie, ku mnie!
Za granicą brano go często za Lwa Tołstoja, chociaż był o wiele od niego przystojniejszy, za to w Moskwie rozpoznawano go wszędzie. Jego „różowego” konia albinosa, który wzbudzał ogólny zachwyt, nazywano Ferreinowskim koniem, a sprzedawane na dużym jarmarku w Palmową Niedzielę szklane diabełki, skaczące w rurce z płynem, gdy się rurkę zagrzało w ręce, zwano Ferreinowskimi farmaceutami. Przyjmowaliśmy to wszystko jako coś należnego rodzinie, która w pojęciu nas, dzieci, w hierarchii społecznej zajmowała miejsce tuż po rodzinie carskiej.
A rodziną carską interesowaliśmy się jako bardzo nam bliską i pokrewną. Carewiczówny były mniej więcej w naszym wieku, dużo o nich czytaliśmy i słyszeliśmy o ich zabawach, nauce, sposobie zachowania. Nie wątpiliśmy, że któregoś dnia poznamy je osobiście i bardzo się zaprzyjaźnimy. Często widywaliśmy dziewczynki w towarzystwie cara i jego żony, gdy będąc w Moskwie, wolno przejeżdżali ulicami, uśmiechając się do witających ich tłumów i wdzięcznym ruchem ręki odpowiadając na owacje. Wszystkie cztery dziewczynki były ładne, urocze, mnie szczególnie podobała się Anastazja. Najbardziej jednak lubiliśmy pięknego carewicza Aleksieja […].
Nasza Mama — ileż w niej niezmąconej pogody, spokojnej radości, życzliwości dla wszystkich, olimpijskiej równowagi. Nigdy nie widziałam jej zagniewanej, ani razu nie słyszałam, by podniosła głos lub okazała zniecierpliwienie. Jeszcze dziś rozbrzmiewa mi w uszach jej srebrzysty młody śmiech, wesoły i porywający, a jej beztroska – może tylko pozorna – była zaraźliwa. Uśmiech wywoływał uśmiechy u innych. Na widok Mamy wypogadzały się wszystkie twarze.
Gdy podrosłam, zdałam sobie sprawę, jak młodzieńcze usposobienie ma nasza Mama […]. Była bezpośrednia i szczera. Nie pamiętam, by kiedykolwiek krzywo spojrzała na któreś z dzieci lub odezwała się do nas surowo, mimo to miała posłuch.
Tylko raz jeden zostałam przez nią ukarana, miałam wtedy sześć albo osiem lat. Już nie pamiętam za jakie przewinienie, lecz pamiętam, jak bardzo mnie to dotknęło, ponieważ miałam nie dostać deseru. Mama powiedziała mi jednak o tym nie podczas obiadu, przy innych, lecz gdy byłyśmy tylko we dwie.
– Daisy, dzisiaj, proszę cię, nie bierz słodkiego.
Nie chodziło mi oczywiście o deser, aż tak łakoma nie byłam, ale o to, że mnie ukarano. Przy stole kochana Mama zapomniała jednak o swoim zakazie i już miała mnie spytać, dlaczego odmawiam deseru, lecz po chwili, spojrzawszy na mnie, przypomniała sobie o karze, urwała w pół słowa i się do mnie uśmiechnęła. Chciałam odwzajemnić uśmiech, jednak się powstrzymałam, ponieważ wydawało mi się — niesłusznie — że powinnam się trochę dąsać. Przez trzy następne dni nie jadłam deserów, a Mamusia udawała, że tego nie widzi, aż wreszcie zrozumiałam, że jestem niemądra i nie mam racji.
Przy całej swej równowadze i pogodzie ducha Mama była bardzo wrażliwa i łatwo się wzruszała niedolą innych ludzi, nawet tych fikcyjnych. Czytając powieści, litowała się nad bohaterami i popłakiwała cicho. Pragnąc oszczędzić jej zbytecznych wzruszeń, a może nawet wstrząsów, Ojciec prosił ją, by nigdy nie czytała Dostojewskiego. Obiecała mu to i dotrzymała słowa.
Bardzo interesowała się życiem swych dzieci i bacznie śledziła ich rozwój, zawsze gotowa oglądać i podziwiać nasze „arcydzieła”, doradzić, jak coś zrobić lub poprawić. A wszystko zawsze radośnie i spokojnie. Bardzo nas to zachęcało. Dla niej robiliśmy figurki i kwiaty z wosku, wycinaliśmy ludki i zwierzęta z kolorowego papieru, lepiliśmy wazoniki z gliny i garnuszki. Szczególnie pomysłowa i zręczna była w tych pracach Lina, a ja ją naśladowałam.
Urządzałyśmy dla Mamy przedstawienia, w których aktorami były nasze lalki. Inscenizowałyśmy nieraz całe rozdziały z Pisma Świętego.
Zanim ja i Lina skończyłyśmy dwanaście i trzynaście lat, uczyłyśmy się w domu, przychodzili do nas nauczyciele. Od czasu do czasu Mama przysłuchiwała się lekcjom, lecz nigdy nie zabierała głosu i jeśli miała jakąś uwagę do nauczyciela, nie przekazywała mu jej w naszej obecności.
Nasz Ojciec – zawsze poważny, milczący i skupiony, zamyślony – nie mógł mieć lepszej towarzyszki życia niż Mama, która stanowiła jakby przeciwwagę dla niego. Po śmierci naszej siostry Soni, która była dla nich wielkim ciosem, to Mama dawała Ojcu duże wsparcie. Po tym trudnym przeżyciu już nigdy nie był taki sam.
Przez pewien czas, gdy miałyśmy po kilkanaście lat, najstarsza z nas, Lili, nieraz patrzyła na Mamę z pewną pobłażliwością, mylnie biorąc jej prostotę, szczerość i otwartość za naiwność, jednak w nocy, po dniu, gdy Mama umarła, a my we trzy czuwałyśmy przy jej drogich zwłokach, to właśnie Lili, z trudem tłumiąc szloch, szeptała:
– Ach, jaka ona była mądra, nasza Mama, jak bardzo mądra… Choć nie wszyscy byli dostatecznie mądrzy, by to zrozumieć.
Pamiętam Ojca, Aleksandra Woldemarowicza Ferreina, jak obserwuje z parku Mamę siedzącą na werandzie — w liliowym szlafroku wyglądała jak wysoka piękna lalka. Rzadkie były chwile, gdy jego zawsze poważną twarz rozświetlał nieśmiały i przelotny uśmiech. Ciemne oczy patrzyły przenikliwie, pozostał w mej pamięci poważny, a nawet smutny, jakby skrywał jakąś niezbyt wesołą tajemnicę, która do pewnego stopnia odgradzała go od innych. Był zupełnie, ale to zupełnie inny od Mamy – był jej całkowitym przeciwieństwem.
Gdy byłyśmy jeszcze zupełnie malutkie, Ojciec był podobno żywiołowy i wesoły, lecz ja go takim nie pamiętam. Wiem jednak, że nieraz wchodził do dziecinnego pokoju i patrzył przez chwilę, jak się bawimy, a my czułyśmy się tym skrępowane. A potem mówił spokojnie i stanowczo, a mimo to nieśmiało:
– Chodźcie do mnie, poczytam wam.
Potulnie i bez słowa szłyśmy za nim do jego gabinetu, siadałyśmy na kanapie, a on brał z półki książkę i zaczynał czytać na głos, rzadko podnosząc na nas wzrok. Nie wiem, jakie książki Ojciec dla nas wybierał, ponieważ byłam tak oszołomiona, że nie słuchałam, sądzę jednak, że nie były one na naszym poziomie i traktowały o jakichś dziedzinach nauki. Starałyśmy się siedzieć jak najciszej, czekając na zakończenie lektury i naszej udręki, choć przecież Ojciec chciał nam tylko dostarczyć rozrywki. Mama często przerywała te sesje, wchodząc nieoczekiwanie do gabinetu, i półgłosem prosiła Ojca, by pozwolił nam odejść, ponieważ to, co czyta, jest dla nas za trudne. O tym, że zwracała mu na to uwagę, dowiedziałam się wiele lat później […].
Bielusieńkie włosy o srebrnym połysku, gładko zaczesane do tyłu, z przedziałkiem. Na głowie mały karbowany czepek z koronek. Jasnoszare, prawie niebieskie oczy, poważne, a jednocześnie pogodne, wszystko rozumiejące i bardzo przyjazne. Nos zgrabny i delikatnie zarysowany. Cera z lekka zaróżowiona, prawie tak gładka, jak u dziecka, tylko z bliska widać było bardzo drobne zmarszczki. Babcia była raczej średniego wzrostu, sprawiała jednak wrażenie wysokiej, tak dumną miała postawę i kształtną głowę. Nie narzucała swego autorytetu, nigdy nie podnosiła głosu, ale gdy przemawiała, wszyscy cichli i w skupieniu słuchali jej słów. Służba w domu Babci chodziła na paluszkach, czujna na najmniejszy jej gest.
To Babcia uczyła nas, gdy byłyśmy maleńkie, wyszywać ściegiem krzyżykowym wyplatane krzesła. W miarę, jak dorastałyśmy, czytała z nami (z Liną i ze mną, a wcześniej ze starszymi od nas Sonią i Lili) arcydzieła literatury rosyjskiej, starając się rozwinąć w nas odpowiednie podejście do poruszanych tematów, wzbudzić zachwyt i uznanie dla tego, co w nich piękne i cenne.
Pamiętam, że nie raz dziwiłam się, że Babcia nie podziela naszego zdania, jednak później zawsze dochodziłam do wniosku, że nie my, a ona miała rację. Cierpliwie słuchała, co miałyśmy do powiedzenia, i zachęcała nas do mówienia, mimo że Lina i ja odczuwałyśmy w stosunku do niej pewną nieśmiałość. Sądzę, że tak samo było z Sonią i Lilą. Nawet Karolek, który był o trzy lata młodszy ode mnie (a o cztery od Liny) i lubił swawolić, w obecności Babci tracił trochę ze swego tupetu (ale nie z żywości ani z pewnej – powiedziałabym – kokieterii).
Za panieńskich lat Babcia, jak to było w zwyczaju, prowadziła pamiętnik, w którym zwierzała się ze swoich przeżyć i myśli. Gdy pokochała Dziadka i miała wyjść za niego za mąż, zniszczyła pamiętnik, ponieważ nie chciała utrwalać żadnych swych przeżyć, których Dziadek z nią nie dzielił. Od tamtej chwili wszystko miało być wspólne i cenne dla niej było tylko to, co przeżywała razem z nim.
Jako dziecko nie zastanawiałam się nad tym (było to wszak takie naturalne i proste, i rozumiało się samo przez się), jak piękne i wzruszające były stosunki między Babcią i Dziadkiem, lecz gdy byłam już dorosłą kobietą, a szczególnie po tym, kiedy oboje już odeszli z tego świata, zdałam sobie sprawę, że ich wspólne życie
było niezwykłe, tyle w nim było wzajemnego szacunku, delikatności, troskliwości i głębokiej, niezmiennej miłości. Gdy Dziadek patrzył na Babcię, w jego oczach niezmiennie świeciły uczucie, ciepło, zachwyt, a Babcia odpowiadała cichym, ledwie dostrzegalnym, ale jakże wymownym uśmiechem.
Wielką tragedią w ich życiu była śmierć na suchoty jedynej córki Soni, która odeszła w wieku szesnastu lat, ciągle też bali się o zdrowie jedynego syna, a naszego ojca.
W ich salonie wisiał naturalnej wielkości portret naszej cioci Soni, namalowany przez siostrzeńca Dziadka, Hermanna Lascha1, który był znanym i cenionym w swoim czasie malarzem. Mnie i Linie ten obraz bardzo się podobał – ładne rysy, nieco smutne oczy, miły uśmiech cioci Soni, zgrabna postać, długie, ciężkie warkocze – jednak gdy wyrażałyśmy nasz zachwyt na głos, Babcia mówiła:
– Nie to jest ważne, że ciocia Sonia była ładna, ale to, że była bardzo, bardzo dobra… I ja wcale nie chcę, abyście wy były ładne, to nie jest istotne…
Te słowa Babci mnie zastanawiały. Ja od dzieciństwa lubiłam ładne twarze, a nieco później i ładne ręce, po których kształcie i wyrazie bezwiednie oceniałam ludzi.
Babcia zapisywała uwagi, które robiliśmy, gdy byliśmy dziećmi, opisywała w grubym, oprawionym w szare płótno zeszycie-albumie swoje wrażenia na nasz temat – zwięźle, ciekawie, z dużym humorem. Od czasu do czasu czytała nam urywki i całe scenki z tego albumu. Jakże nas to bawiło! Na przykład to, jak któregoś dnia po wszystkich kątach szukano jednorocznej Daisy, w czym pomocne były trzy starsze siostry „zaginionej” – jej słaby głosik ginął w ogólnej wrzawie, bo i tak z trudem wydobywał się z głębokiej dębowej szafy, w której, już nie pamiętam z jakich powodów lub w jakim celu, została ona zamknięta przez Lili i Sonię i przez nie zapomniana!
Babcia dzieliła się też z nami wspomnieniami ze swego dzieciństwa – było ich dużo i wszystkie nas fascynowały. Niestety w ciągu mojego długiego życia zatarły się w mojej pamięci. Tylko dwa czy trzy epizody umiałabym jeszcze powtórzyć, lecz oczywiście bez tych barw, bez tej iskry i blasku, jakimi świeciły w relacjach Babci.
– Dzieciństwo spędziłam w Carskim Siole2 pod Petersburgiem, gdzie nasz ojciec był pastorem przy carskim dworze – opowiadała pewnego razu. – Jak wiecie, było nas piętnaścioro rodzeństwa, w domu zawsze panował ruch i gwar i trudno mi było spokojnie się samej bawić. Zawsze przychodziło któreś z rodzeństwa i to zabierało zabawkę, którą się bawiłam, to bezwiednie, a może i świadomie, przewracało wzniesione przeze mnie budowle z kubików [klocków]. Pytacie o moje najdawniejsze wspomnienie… Niech pomyślę… już wiem. Musiałam być bardzo maleńka, bo wtedy jeszcze nie mówiłam, miałam pewnie nie więcej niż rok czy dwa. Niania posadziła mnie na poduszce na dywanie, przewiązała mi śliniaczek i przyniosła miseczkę z kaszką, którą postawiła mi na kolanach. Dała łyżeczkę do ręki, a sama poszła zająć się którymś z dzieci. Przez chwilę byłam sama. Z przyległych pokojów dochodził hałas i gwar, ale przy mnie nie było nikogo! Nikogo, kto mógłby mnie potrącić, wywrócić moją miseczkę, rozlać kaszkę na dywan, na moją sukienkę… Czułam się błogo – moje śniadanie, spożyte w spokoju, bez przeszkód i przerw, sprawiło mi nieopisaną przyjemność. Chociaż zawsze cieszyłam się, gdy otaczało mnie liczne rodzeństwo, nie czułam się wśród nich zupełnie bezpiecznie, byłam najmłodsza i bardzo bezbronna. W miarę jak dorastałam – ciągnęła Babcia – brałam żywy udział w zbytkach moich braci. Szczególnie bliski był mi o rok starszy ode mnie Piotr, do którego byłam bardzo podobna, więc często się przebieraliśmy on w moje, a ja w jego ubranie […].
Kiedyś rodzice wydawali obiad dla licznych i ważnych gości – snuła Babcia swoją opowieść. – Mama doglądała przygotowań […]. W zamieszaniu trochę zapomniano o nas, dzieciach. Zakradliśmy się do stołowego popatrzeć na piękne nakrycia. Na stole leżał haftowany obrus, lśniły kryształy i srebra. Przy każdym nakryciu misternie ułożono serwetkę. Odwijamy brzeżki, a w serwetkach są dwa kawałki chleba, każdy innego rodzaju. Przyszła nam chęć spróbować tego chleba. Bardzo nam zasmakował! Może byliśmy już nawet głodni, ponieważ służba nie zdążyła podać nam obiadu, który mieliśmy tym razem zjeść w naszym dużym pokoju rekreacyjnym. Skubnęliśmy więc z jednego kawałka chleba miękisz, a potem miękisz ze wszystkich pozostałych kawałków, skórek dokoła nie ruszyliśmy. Potem starannie włożyliśmy do serwetek po dwa kółka chleba, bez środków, i jakoś dziwnym trafem nikt nas przy tym zajęciu nie zaskoczył, a my uwijaliśmy się sprawnie i szybko. Gdy ze wszystkich plasterków chleba pozostały same tylko skórki, zabraliśmy się do naszych pokojów. Możecie sobie przedstawić zdumienie rodziców, gdy goście, usiadłszy przy stole i rozwinąwszy serwetki, znaleźli w nich same skórki!
Bardzo nam się ten epizod podobał […].
W rodzinnym domu Babci był długi i bardzo szeroki, jak galeria, korytarz. Jedną jego ścianę stanowiły okna sięgające prawie od samej podłogi do sufitu, a przeciwległa ściana na całej swej długości kryła szafy na ubrania. Galeria kończyła się podwójnymi drzwiami wejściowymi, prawie tak wielkimi jak brama. Stanowiła ulubione miejsce zabaw dzieci, był obszerna i nadawała się do gier ruchowych, a nawet hałaśliwych, gdyż była oddalona i od gabinetu ojca, i od pokojów matki.
Któregoś dnia, w kulminacyjnym punkcie walki między białymi a czerwonoskórymi, ktoś zapukał do drzwi wejściowych. Dzieci nie od razu odpowiedziały. Gdy stukanie się powtórzyło i przybysz sam zaczął otwierać niezamknięte na klucz drzwi, chłopcy gromadnie rzucili się, aby intruzowi zabronić wejścia, napierając na drzwi od wewnątrz. Wtedy rozległ się głos:
– Przychodzę z polecenia cara!
Dzieci odbiegły od drzwi, zapomniały o zabawie i przez kilka dni żyły w strachu, że zapłacą za swój figiel głowami. Wszystko przeszło jednak bez śladu, ku wielkiemu ich zdziwieniu i uldze.
Pewnej niedzieli, gdy młodzież pobiegła do galerii, aby wyjąć z szaf odświętne sukienki do kościoła, znalazła je wszystkie puste, na ziemi leżało tylko parę szmatek. Po zawiadomieniu rodziców dzieci wybiegły do ogrodu szukać śladów złodziei – z płotu zwisało kilka sukienek, spodnie, fartuszek… to było wszystko, co zostało z garderoby rodziców i dzieci. Na mszę udali się więc w strojach codziennych. Na drugi czy trzeci dzień zajechała kareta. Dwie damy dworu przywiozły poszkodowanej rodzinie Avenariusów skrzynki pięknych ubrań z karteczką od jednej z wielkich księżnych, która później zaszczyciła dom wizytą.
Szafy zapełniły się ponownie i gdy po pewnym czasie policja odszukała rabusiów i odzyskała skradzione ubrania, nie było już na nie miejsca!
Gdy Babcia miała dwanaście czy trzynaście lat, wstrząsnął nią wypadek. Dwóch starszych braci wybierało się na dłuższą wycieczkę, po drodze mieli zabrać przyjaciół. Sonia (nasza Babcia), która lubiła wszelkiego rodzaju wyprawy, błagała matkę o pozwolenie wzięcia udziału w wycieczce. Matka jej odmówiła, mieli być na niej sami chłopcy… Dziewczynka z żalem patrzyła przez okno, jak bracia ładują do powozu swój sprzęt, wsiadają i jak konie ruszają. Nie zdążyli daleko odjechać, gdy spłoszone czymś konie poniosły… i to prosto przed siebie, na przełaj, przez rów. Powóz się zatoczył, uderzył w jakąś większą przeszkodę, wywrócił, a chłopcy z impetem z niego wyrzuceni już się nie podnieśli – zginęli na miejscu. Działo się to na oczach ich siostry Soni, która początkowo z zazdrością patrzyła w ślad za nimi, a potem skamieniała z przerażenia i grozy. Miesiącami nie mogła dojść do siebie.
Wiele, wiele opowiadała nam Babcia o swoich przeżyciach i o losach rodzeństwa, pokazywała nam mnóstwo fotografii. Ogromnie nam się podobały i siostry, i bracia Babci – wszyscy postawni i bardzo przystojni. Szczególnie fascynował mnie Jakub. Walczył w wojnie tureckiej. W jednej z opuszczonych przez ludność wiosek w czasie przemarszu natknął się na uroczą malutką dziewczynkę. Zabrał ją ze sobą i cały pułk ją adoptował i otoczył troskliwą opieką, której zakończenie wojny nie przerwało – dali tej małej Turczynce dobre wychowanie i wykształcenie. Nie przestali się nią interesować nawet wtedy, gdy w wieku dwudziestu lat wyszła za mąż za jednego z młodych oficerów rodzinnego pułku, z nowego już pokolenia.
Służbę miała Babcia dobrze wyszkoloną. Przy stole kierowała nią wzrokiem, lekkim skinieniem głowy, rzadko słowem. W mieście do stołu podawał lokaj w białych rękawiczkach, pomagała mu pokojówka Natasza, córka jednej z praczek w Butowie, którą nauczono usługiwać przy stole i sprzątać pokoje.
W Butowie Babcia często rano obchodziła ogród, sad, sprawdzała wydajność krów (zarządzający oborą prowadził ścisłą statystykę) i wydawała zalecenia. Pamiętam, jak powoli i z gracją sunęła po ścieżkach ogrodu, trzymając nad głową otwartą miniaturową, koronkową parasolkę, która rzucała lekki cień na jej delikatną twarz. Przystawała przed rabatą z ulubionym pachnącym groszkiem lub lekko pochylała się nad krzewem herbacianych róż. Zatrzymywałyśmy się przy niej, rozgrzane od biegu, z przyspieszonym oddechem, a ona brała nas pod brody i zaglądała z troską w oczy.
– Czy nie dosyć tego biegania? Może trochę odpoczniecie? Pójdziecie ze mną do mleczarni? – pytała.
– O tak, Babciu! Chętnie.
Szłyśmy więc razem do basse-cour3, zaglądałyśmy do mleczarni, gdzie było chłodno i gdzie na szerokich półkach stały kamienne garnki z mlekiem, śmietaną, śmietanką, zsiadłym mlekiem, a potem do izdebki, do której wnoszono świeżo wydojone mleko w specjalnych kubłach z przykrywami, pieniące się i jeszcze parujące, i gdzie ubijano dla naszej Mamusi, cierpiącej na żołądek, słodkie masło.
Babci podsuwano krzesło, a ona siadała przy stole, wyjmowała z szuflady gruby zeszyt i notowała ranny udój każdej krowy. Najwięcej mleka dawała nasza ulubienica Krasotka, która rokrocznie niezawodnie rodziła dwa cielątka – bliźniaki.
Kiedyś żona administratora, Katerina, która dbała o drób, szykowała się, aby zanieść kurczętom kaszę jaglaną. Lina i ja spytałyśmy, czy możemy jej pomóc i same zanieść garnek z jagłami.
– Czy nie będzie za ciężki? – spytała Babcia, lecz nie mogła oprzeć się naszym prośbom.
Wzięłyśmy więc garnek i w asyście Kateriny poszłyśmy do kurników na dziedzińcu folwarcznym. Były tam kury rasy włoskiej, o lśniącym czarnym upierzeniu i białych „nausznikach”, duże i zgrabne, prawie białe kury rasy plymouth-rock i kwoki z kurczętami w specjalnych osiatkowanych ogrodzeniach. Karmiłyśmy je jaglaną kaszą, a przyglądając się, jak kwoka troskliwie zwołuje swoją gromadkę i uczy ją zbierać ziarno, choć sama nie je, częstowałyśmy się tą samą kaszą, która smakowała nam o wiele lepiej, niż gdy była gotowana dla nas.
Babcia opiekowała się wieloma biednymi rodzinami, interesowała chłopami z pobliskiej wsi Michajłowskoje, ich zdrowiem i dobrobytem. Nie tylko z tej, ale i z dalszych wsi przychodzili ludzie do dworu ze swymi kłopotami. Najczęściej były to jakieś wypadki wymagające pomocy lekarskiej – a to rolnik rozciął kosą nogę, a to drwal o mało nie odrąbał sobie ręki siekierą, a to znowu dziecko wylało na siebie dzban wrzątku. I Babcia, i Mama miały podręczne apteczki, a we dworze był większy asortyment leków i bandaży […].
Babcia pochodziła z bardzo licznej rodziny. Jej ojciec był pastorem przy dworze carskim. Miał piętnaścioro dzieci, z których dwoje czy troje zmarło w bardzo młodym wieku […]. Była bardzo przywiązana do swoich braci i sióstr i utrzymywała z nimi ścisłe kontakty. Kochała wszystkich Avenariusów, tych bliższych i tych dalszych, z linii rosyjskiej, niemieckiej, polskiej czy skandynawskiej […]. Korespondowała z nimi i często zapraszała ich do siebie na dłuższe pobyty. Stale gościł w jej domu ten czy inny Avenarius.
Zapraszała i tych spoza Rosji, a gdy przyjazd któregoś z nich nie był możliwy, utrzymywała z nim korespondencję, jak na przykład z poetą niemieckim Ferdynandem Avenariusem […].
Pamiętam młodziutkiego Lwa Avenariusa, studenta o błękitnych dziecinnych oczach i bujnej jasnej czuprynie, którego przez dłuższy czas spotykaliśmy u Babci na obiedzie. Przy stole mało mówił, jakby zamyślony nad czymś, sprawiał wrażenie bardzo nieśmiałego. Któregoś dnia zniknął bez pożegnania. Z zasłyszanych, a szeptanych między służbą opowieści wywnioskowałyśmy, że stryjek Lew odebrał sobie życie. Później dowiedzieliśmy się, że należał do grupy anarchistów i że wyznaczono mu zadanie rzucenia bomby na którąś z koronowanych głów. Nie czując się na siłach dokonać tego aktu, wolał raczej sam zakończyć życie. Było nam z Liną bardzo, bardzo żal Lwa, bo mimo iż był małomówny, lubiłyśmy go szczerze i podziwiałyśmy jego oczy, loki – całą postać.
Jedna z sióstr Babci (i może również jedna z jej kuzynek) wyszła za mąż za Fina. Z tego związku powstały dwie rodziny fińskich kuzynów: Soisalon-Soininen oraz Olsoni. Z Soisalonami-Soininenami była skomplikowana historia. Ich ojciec – nazywał się wtedy Johnsson – miał wysokie stanowisko w hierarchii państwowych urzędników. W tamtym okresie Finlandia znajdowała się pod zarządem Rosji. W mojej pamięci zachował się taki obraz: na audiencji (u Wielkiego Księcia? U cara?) zakonspirowany zamachowiec strzelił do władcy lub do ministra, którego zasłonił nasz stryj Johnsson. Musiało mi się to wszystko pomieszać w głowie, gdyż byłam przekonana, że w jakiś sposób i szesnastoletni syn Johnssona, Juhani, był wtedy z ojcem i go zasłonił. Jedna kula zabiła Johnssona, druga przeszyła nogę Juhaniego, a osoba, dla której była przeznaczona, uszła cało.
W nagrodę za odważny czyn Johnssona pozostałej po nim rodzinie przyznane zostały specjalne przywileje, a nazwisko zmieniono na Soisalon-Soininen4.
Przyznam, że za dziecinnych lat nigdy nie wątpiłam w prawdziwość tej historii, czy też legendy, i nigdy się nad nią nie zastanawiałam. A teraz już nawet nie mam kogo o to zapytać (siostry, które lepiej znały te sprawy, nie żyją), chyba że jeszcze kiedyś zobaczę się z Greti i Mary, które już dawno nie są Soisalon-Soininen, a ich brat Juhani nie żyje.
Chyba raz w roku do Butowa lub do Moskwy przyjeżdżała nasza ciocia Soisalon-Soininen z dwiema córeczkami, niezawodnie przywożąc nam w prezencie ogromne, szmaciane, fińskie lalki wielkości trzy- czteroletnich dzieci. Ja i Lina bardzo lubiłyśmy te lalki. Można je było podrzucać (nawet aż pod sufit), wchodzić z nimi na drzewa bez obawy, że się stłuką, jak wszystkie nasze piękne lalki z porcelany. Lubiłyśmy, oczywiście, i fińskie kuzynki: skupioną i nieco poważną blondynkę Greti i żywą jak rtęć Mary o ciemnych oczach Włoszki.
Pewnego razu przyjechał do nas z matką i siostrami także Juhani. Miał wtedy szesnaście lat. Było to w niespełna rok po wyżej opisanym wypadku, gdy został postrzelony, i jeszcze z lekka kulał. Ja miałam wtedy sześć czy siedem lat. Zdarzyło się, że odbywała się u nas jakaś zabawa taneczna. Jej przebiegu nie pamiętam, lecz pamiętam dobrze jeden z epizodów. Otóż w pewnej chwili ktoś zwrócił Juhaniemu uwagę, że jego jasne, gęste włosy zasypane są konfetti.
– To nic – odezwał się wesoło – poproszę Daisy i ona mi je z głowy zsypie. – Po czym wziął mnie pod pachy, ostrożnie postawił przed sobą na wysokim stole i pochylił głowę. Chciałam konfetti zsunąć z jego włosów, ale zaplątało się w bujnych falach. Wtedy wsunęłam paluszki w tę gęstwinę i zaczęłam ją lekko tarmosić. Konfetti posypało się jak deszcz, ja się roześmiałam, a Juhani patrzył na mnie rozbawiony. Gdy skończyłam, pod wpływem nie wiem jakiego wrażenia pochyliłam się nad głową Juhaniego i ucałowałam jego loki. On podniósł głowę, popatrzył na mnie poważnie, jakby pytająco, a potem delikatnie postawił na ziemi, na chwilę przytuliwszy. Było mi bardzo radośnie.
Wiele czasu później, prawie gdy wychodziłam już za mąż, dowiedziałam się, że Juhani po powrocie do Helsinek przez lata twierdził, że nie ożeni się z nikim innym, tylko ze mną, gdy dorosnę, jednak już nigdy w życiu się z nim nie widziałam. Nie widziałam też Mary i Greti. Pierwsza wojna światowa, rewolucja rosyjska, mój wyjazd do Polski przerwały nasze więzy, jak tyle innych. Prawdziwym cudem odnaleźliśmy się z fińskimi kuzynkami kilka lat temu i chociaż ja sama się z nimi nie spotkałam, słyszałam o nich od Lili i mego syna i wiem, że Juhani już nie żyje. A w pamięci wciąż mam wyraźny obraz jego postaci i pięknej twarzy w obramowaniu wijących się złotych włosów, jego oczy patrzące się na mnie z pytaniem – i jak ja to wtedy odczułam – z zachwytem.
Gdy parę lat temu [mój syn] Wieńczysław był w Finlandii, poznał Greti i Mary. Ta druga, dla uczczenia tej wizyty i by złożyć hołd moim Dziadkom, odczytała na familijnym obiedzie w Helsinkach napisany przez siebie poemacik5, w którym w sposób wzruszający wyrażała między innymi uniesienie, jakie odczuwała, gdy była dzieckiem i słuchała naszej Babci grającej na pianinie, bo grała ona koncertowo. Opowiadała, jak wraz z nami podkradała się w Butowie do otwartego okna salonu, z którego płynęły dźwięki. Ja jednak nie pamiętam, by nasze kuzynki wpadały w cichy skupiony zachwyt, słuchając jej muzyki, dlatego miło mi było i ciepło na sercu, gdy Wiś wręczył mi napisany dla niego, a poświęcony Babci i jej grze poemacik kuzynki Mary.
Każde z nas dostało od Babci oprawioną w skórę książeczkę Наша семейная летопись (Nasza kronika rodzinna) poświęconą rodzinie Avenariusów,6 jej rozwojowi od chwili, gdy pierwotne nazwisko Haberman – Haferman zgodnie z ówczesnym zwyczajem w 1519 roku zmieniono na Avenarius – (Hafer (niem.) – owies; avena (łac.) – owies) – oraz broszurkę napisaną przez nią po niemiecku o jej matce, pod tytułem Unsere Mutter (Nasza matka)7.
W ostatnich latach życia Babcia zmuszona była ze względu na zdrowie (cierpiała na angina pectoris8) prawie zupełnie wyrzec się fortepianu. Było jej to ciężarem i od czasu do czasu ulegała przemożnemu pragnieniu i siadała, by zagrać jedną ze swoich ulubionych sonat Beethovena. Wszystko dookoła cichło zasłuchane… Gdy Babcia kończyła, z widocznym wysiłkiem wstawała ze stołka i dłuższą chwilę stała, milcząc, oparta o fortepian, usiłując złapać oddech. Nigdy się na ból nie skarżyła, lecz widać było, że dotkliwie cierpiała.
Z nakazu lekarza ograniczyła też swoje wspaniałe przyjęcia. Nakryty koronkowym i haftowanym lnianym obrusem stół zawsze wyglądał pięknie, wznosiły się na nim wysokie patery z egzotycznymi owocami, cały był przystrojony kwiatami, skrzyły się kryształy, puchary, kielichy i kieliszki.
My, gdy byliśmy mali, siedzieliśmy na szarym końcu stołu, lecz jedliśmy te same potrawy, co dorośli – jesiotra lub łososia w galarecie, kaczki czy przeogromny rostbef z francuskim groszkiem, borówkami i gruszkami, pêche melbę9 lub lody w gorącym kożuszku z kruchego ciasta. Z deserów najbardziej lubiliśmy budyń flambé. Uważnie śledziliśmy, jak lokaj, postawiwszy przed Babcią budyń i podlawszy go obficie rumem, podawał jej palcami w białych rękawiczkach długą zapałkę z ogniem, który Babcia przenosiła na budyń. I tak bardzo czekaliśmy, aby raz, chociaż raz jeden, dotarł do nas budyń jeszcze płonący, jednak to nie zdarzyło się nigdy. Gdy Zelma nakładała deser na nasze talerze, był już wygasły […].
Babcia nie traciła na urodzie, lecz ubywało jej sił. Poruszała się wolniej i często przystawała, jednak zawsze miała na ustach ten sam pogodny uśmiech, a w oczach to samo jasne światło.
Nadszedł dzień, kiedy przestała wstawać z łóżka. Siedziała oparta o wysoko ułożone poduszki. Sama niewiele mówiła swoim cichym melodyjnym głosem, lecz nas zachęcała do opowiadania, co się dzieje w szkole i co robimy w wolnych chwilach.
Któregoś dnia, gdy byłam w szkole, wezwano mnie z klasy do gabinetu dyrektora. Patrząc poważnie oznajmił, że zwalnia mnie z dalszych lekcji, gdyż mam jechać do Babci, powóz już na mnie czeka. Zdawało mi się, że na chwilę przestało bić mi serce. Co się stało? Czy to możliwe?
Powóz stanął. Wbiegłam na schody. Przywitał mnie ojczym. W salonie, a właściwie w sali, gdzieśmy tyle tańczyli na balach organizowanych przez Babcię dla Lili, rozmawiali Mama, Dziadek i doktor. Wszyscy byli skupieni i zatroskani.
– Babcia chce cię zobaczyć, Daisy, pragnie się z tobą pożegnać…
Nie pytałam o nic więcej, tylko zamarłam, jakby mróz mnie skuł. Zelma zaprowadziła mnie do drzwi sypialni Babci, a gdy weszłam, cicho je za mną zamknęła. W pokoju Babci panował mrok i nie od razu mogłam rozróżnić jej – mój Boże – tak bardzo w tej chwili drobną postać w łóżku. Tym razem poduszki nie były ułożone wysoko, leżały płasko i głowa Babci, tak dziwnie mała, w nich ginęła. Jakaż straszna zmiana w ciągu paru dni… Babcia uniosła rękę – nie, nie rękę, lecz małą i chudziutką, jakby dziecinną rączkę – i dała mi słaby znak, bym podeszła.
– Babciu, moja Babciu… – tylko tyle mogłam wypowiedzieć… Nachyliłam się nad nią, a ona zrobiła nade mną znak krzyża i wyszeptała błogosławieństwo, po czym jej ręka opadła bezwładnie, a zmęczone oczy się zamknęły […]. Nachyliłam się niżej, ostrożnie ucałowałam te biedne drobne ręce i wyszłam […]. Każdego z nas, po kolei, żegnała w ten sposób Babcia i tegoż wieczoru odeszła od nas na zawsze10.
W sali balowej zrobiono chapelle ardente11 – która, gdyby nie gromnice – wyglądałaby jak ogród: wszędzie zieleń, kwiaty i małe drzewka pomarańczowe przywiezione z Butowa, narcyzy, lilie, kamelie. Jak ogród, lecz dla pełnej iluzji brakowało szczebiotu ptaków, bo nawet kanarki Babci nie śpiewały, no i gdyby nie tłum ludzi, którzy przychodzili i wychodzili bez końca.
Dasza, Natasza, kucharka, a nawet lokaj otwarcie popłakiwali. Wtem wszedł do sali swoim elastycznym krokiem Dziadek, nie wiem już po raz który, choć tamtego dnia krok ten był dziwnie nierówny. Wszyscy się przed nim rozstąpili, ucichły nawet szepty. Dziadek długą chwilę patrzył na piękną twarz Babci spojrzeniem przejmującym, rozdzierającym, jakby nieświadom otaczających go ludzi. Czule się nad nią pochylił, wyciągnął do zmarłej ręce, wziął delikatnie za ramiona i lekko, lekko nią potrząsał, jakby chciał ukołysać, a jego usta bezdźwięcznie coś do niej szeptały. Potem wyprostował się na całą swoją wysokość, szybkim ruchem ręki strząsnął z rzęsy ciężką łzę i nie patrząc na nikogo, a raczej nikogo nie widząc, ciężkim, nierównym krokiem wyszedł z sali.
Czy to możliwe, że Dziadek zostanie sam… Co będzie z Dziadkiem bez Babci?
Dziadek do końca życia zachował młodzieńczość, optymizm, radość życia i pewien entuzjazm. Do ludzi podchodził bezpośrednio i życzliwie, nie uznawał jednak hipokryzji, braku szczerości i sumienności oraz braku odpowiedzialności, na co reagował gwałtownie i ostro, aczkolwiek jego wybuchy nigdy nie trwały długo.
Wyrzeźbiony z jednej bryły, lecz dłutem subtelnym i delikatnymi posunięciami tegoż dłuta. Łatwo zapalał się do sprawy, którą uznał za słuszną. Trudno zliczyć to, co dawał na cele dobroczynne. Był bardzo szczodry, nigdy nikomu nie odmawiał pomocy. Ileż to razy pogorzelcy ciągnący
szosą koło Butowa z bardzo dalekich nawet stron otrzymywali od Dziadka przydziały drewna do odbudowy chat, a częstokroć dodatkowo i pomoc cieśli wysyłanych do nich przez Dziadka.
Nie uznawał kompromisów, był prostolinijny i otwarty do tego stopnia, że nie umiał ukryć niechęci, jaką wzbudzali w nim ludzie pokrętni. Aczkolwiek łatwo się unosił, gdy już darował komuś przewinienie, więcej do tej kwestii nie powracał. Trudności i przeszkody, jakie napotykał w pracy, i w ogóle w swej działalności, pokonywał spokojnie, traktując je jako coś nie do uniknięcia. Uważał, że należy się dobrze zastanowić nad zagadnieniem i sposobem jego rozwiązania, a nie martwić się nim i nadmiernie przejmować.
W domu przy Babci zawsze odświeżał siły. Swoim równym usposobieniem, anielską cierpliwością koiła go i w cudowny sposób nieraz hamowała jego wybuchy, chociaż nigdy mu w niczym nie zaprzeczała.
Będąc sam nadzwyczaj dokładnym i punktualnym, wymagał tych cech i od swoich pracowników, a młodzi ludzie, którym zdarzało się być zaproszonymi z jakichś powodów do domu Dziadka, stali nieraz zawczasu przed drzwiami, czekając, aż w przedpokoju wybije oznaczona godzina, i wtedy śmiało dzwonili do drzwi.
Któregoś dnia Dziadek oczekiwał przyjazdu do Butowa swojego starego przyjaciela z Petersburga. Wysłał po niego konie na stację i czekał z niecierpliwością. Przemierzał alejkę w parku biegnącą równolegle do drogi i co i raz spoglądał na zegarek.
Oto wjechał przez bramę powóz i zatrzymał się przed gankiem. Dziadek podszedł, chcąc pierwszy przywitać drogiego gościa, a tu z powozu wysiadła nieoczekiwana przez niego para ludzi. Dziadek był tak zawiedziony, że nie mógł ukryć irytacji.
– Nie tych mi przywiozłeś, durniu! – krzyknął na stangreta, odwrócił się do gości plecami i szybko odszedł.
Na szczęście Mama właśnie wyszła na ganek i zajęła się stropionymi i zażenowanymi przybyszami. Przecież często ktoś zajeżdżał do Butowa bez oficjalnego zaproszenia, a że powóz prawie w każde święto był wysyłany na stację, tak na wszelki wypadek, ci państwo skorzystali z niego i przyjechali do dworu.
Stangret zawrócił, żeby ponownie jechać na stację, lecz wtem nadjechała dorożka, którą oczekiwany przez Dziadka gość był wynajął, nie znalazłszy powozu z Butowa. Dziadek w miły sposób przeprosił niefortunnych przyjezdnych i dzień upłynął w bardzo pogodnym nastroju.
Zamierzając wprowadzić różne innowacje w parku i w ogrodzie, któregoś razu sprowadził ogrodnika z Zachodu, który uchodził za sławę w swojej dziedzinie.
Niestety biedak się jąkał, a przyzwyczajony do odpowiedniego tytułowania ludzi (był Niemcem), w każdym zdaniu i w każdej odpowiedzi na pytanie Dziadka zwracał się do niego Ihre Ex… ex… ex…x…xzellenz12.
Opracował on obszerny projekt odmiennego rozplanowania pewnych części parku, założenia basenu z egzotycznymi wodorostami i rybami, a bodajże również krokodylami, co wzbudziło zainteresowanie Dziadka. Jego mowa i jego ciągłe jąkanie się, zwłaszcza przy Ex… ex… exzellenz tak jednak go niecierpliwiły, że po kilku miesiącach rozstał się ze sławnym ogrodnikiem. A może spowodował to wybuch pierwszej wojny światowej…
Zainteresowania Dziadka były bardzo szerokie, najwięcej jednak czasu poświęcał oczywiście zakładom farmaceutycznym założonym jeszcze przez jego ojca jako dopełnienie słynnej Staro-Nikolskiej apteki13, która w ciągu roku realizowała liczbę recept wielokrotnie przekraczającą roczne osiągnięcia innych, najbardziej znanych w świecie aptek. Trzydziestego pierwszego grudnia depeszowano Dziadkowi, co godzinę – o ile nie był w tym czasie w Moskwie – jak duża jest liczba recept, i tak aż do północy.
Zakłady (i obrót apteki) tak rosły, że Dziadkowi wielokrotnie radzono, aby założył filie w różnych innych miastach, co ułatwiłoby pokrycie zapotrzebowania. Dziadek jednak nigdy się na to nie zgodził, wychodząc z założenia, że tylko jego osobisty nadzór może zapewnić doskonałość produktów i funkcjonowanie laboratoriów i zakładów.
Nie uznawał też reklamy i mimo usilnej kampanii nigdy w ten sposób nie podkreślał zalet swych wytworów, które i tak osiągały rozgłos w świecie medycznym i u szerokiej klienteli.
Wymagał we wszystkim bezsprzecznej doskonałości i pilnował jej w najdrobniejszych szczegółach, toteż firma Ф (Ferrein) cieszyła się bezgranicznym zaufaniem całej ludności Rosji i powołana była do zapewniania dostaw na carski dwór.
Dla zatrudnionych w zakładach pracowników, w celu uzupełnienia ich wykształcenia, wybitni fachowcy prowadzili wykłady z chemii, biologii i innych gałęzi nauk tak zwanych przyrodniczych, a szczodrze udzielane urlopy zapewniały im siły i zadowolenie z pracy. Na wykłady w laboratoriach chętnie chodziłyśmy i my.
Odpoczynkiem dla Dziadka były częste wyjazdy za granicę. W Butowie uprawiał z zamiłowaniem jazdę konną, nawet w wieku przeszło osiemdziesięciu lat. Lubiliśmy wszyscy jeździć konno w jego towarzystwie.
Uroczyście i szumnie obchodzony był jubileusz Dziadka (nie pamiętam który). Zjechali się liczni i wybitni przedstawiciele jego profesji z kraju i z całego świata, zalali główne aleje w Butowie, a ze stacji nadjeżdżały coraz to nowe powozy.
W dużej świerkowej alei rozstawiono długi stół. Nakryto również do stołu na tarasie, a dla młodzieży na trawniku pod lipami.
W pewnej chwili Dziadek, otoczony gośćmi, dostrzegł młodą Cygankę w fałdzistej wzorzystej spódnicy, w chusteczce ledwie przykrywającej rozrzucone włosy, która, idąc charakterystycznym płynnym, a jednocześnie nieco wyzywającym krokiem, wynurzyła się z bocznej alei. Głowę miała wysoko podniesioną, lecz na widok Dziadka przybrała wyraz twarzy skromny i pełen szacunku. Zbliżyła się wolnym krokiem, przystanęła i zmusiła całe towarzystwo do zatrzymania się. Potem podeszła do Dziadka i spytała, czy może mu powróżyć, odkryć, co w przyszłości go spotka, powiedzieć o tym, co było, co ma już za sobą. Wyciągnęła rękę po dłoń jubilata, nachyliła się nad nią, badała jej linie, nieustannie tłumacząc i mówiąc… nieraz z krótkimi przystankami, jakby się namyślając, szukając odpowiednich wyrazów dla jego przeżyć, osiągnięć, pracy i triumfów… Od czasu do czasu potrząsała głową, brzęczały nanizane na sznurek złote monety na jej szyi i czole, wtórowały im bransoletki. Wszyscy słuchali z zaciekawieniem i zachwytem, a Dziadek z nieukrywanym wzruszeniem. We wróżbie dużo miejsca Cyganka poświęciła i Babci. Nie można mówić o Dziadku, nie wspominając i o niej.
Piękną, zręczną i dowcipną wróżbę ułożył Wasilij Pietrowicz Avenarius, poeta i pisarz, brat Babci. Cyganką zaś byłam ja i podobno doskonale wywiązałam się ze swojego zadania. Może dlatego, że wiersz był piękny, a sama „robota” bardzo przypadła mi do gustu.
Następnie zainscenizowano jeszcze inne występy, między innymi dziewczynki i kilka ich koleżanek wystąpiły w sukienkach jako liście jesienne o różnych odcieniach czerwieni, brązu i złota, wirując na deskach przez niby wiatr pędzone, to znów upadając bezsilnie na ziemię, aby się po chwili znów poderwać w szalonym tourbillon14. A potem bawiono się w parku do późna w nocy, przy świetle licznych lampionów i księżyca.
Jak daleko tylko potrafię sięgnąć pamięcią do moich dziecinnych lat, moja Babcia, Zofia de Ferrein, urodzona de Avenarius, zawsze stanowiła dla mnie symbol tego, co się rozumie pod określeniem Grande Dame (lady).
Jej prosta postawa, równy głos (nigdy go nie podnosiła), wykwintna uprzejmość, która jednak nie upoważniała ludzi do zbytniego zbliżenia się do niej – wszystkie te cechy ogromnie mi imponowały.
Babcia była dla mnie wzorem, którego doskonałość od najmłodszych lat starałam się osiągnąć, chociaż zdawałam sobie sprawę, że to niemożliwe, ponieważ brak mi było subtelnego poczucia humoru Babci i jej urody. Nosiła gładko zaczesane, z dwoma przedziałkami, włosy, bielusieńkie i świecące niczym płynne srebro, co jeszcze podkreślało delikatność jej pięknej cery. Miała wąskie ręce o długich palcach okolone koronkową falbanką rękawa, a przede wszystkim błękitne oczy, które potrafiły iskrzyć się w młodzieńczym uniesieniu, gdy mówiła o czymś pięknym. Czy to w ogóle można sobie było przedstawić, że istniały gdzieś inne, starsze panie, które byłyby do niej choć w przybliżeniu, podobne?
Kiedyś, gdy w naszej okolicy odbywały się manewry, gościł u nas generał von Eck, który był bardzo kulturalnym człowiekiem. Całkowicie uległ urokowi tej mądrej i subtelnej kobiety.
– Gdy jej nie stanie, wszystko się tu zmieni – powiedział.
Rozumiał, że atmosfera, jaką Babcia stwarzała dokoła siebie, że jej emanacje muszą zginąć razem z nią, że nie mogą jej przeżyć.
Pierwszych lekcji religii udzielała nam Babcia.
– Na początku było słowo… – Oczy jej się świeciły. Próbowała objaśnić nam głębię i piękno tego zdania.
Myśmy wtedy tego nie rozumiały, byłyśmy na to jeszcze za głupie. Historię świętą opowiadała nam Babcia tak barwnie, żeśmy ją kiedyś zapytały, czy osobiście znała Adama i Ewę. Niektórych rzeczy nie mogliśmy jednak pojąć. Uważałyśmy na przykład zdania, że Abraham nie był cnotliwym człowiekiem. Jakżeż on mógł tak po prostu wypędzić na pustynię swego syna Izmaela, który przecież w niczym nie zawinił?
Sprawa Ezawa i Jakuba także nie była według nas w porządku, lecz uwagi zachowywałyśmy dla siebie, bo szacunek dla Babci nie pozwalał nam ich wypowiadać.
Co niedziela Babcia przyjeżdżała swoim powozem i zabierała nas do kościoła ewangelickiego. Nam się jednak o wiele bardziej podobała prawosławna cerkiew z cudownym chórem i kadzidłem, dokąd nas po kryjomu prowadziła niania, po to pewnie, aby uzyskać zbawienie dla naszych „pogańskich” duszyczek.
W kościele ewangelickim stale towarzyszyły muzyce organowej nierówne, łamiące się głosy starych kobiet. Nie mogłam zrozumieć, jak mogła to znosić nasza, tak bardzo muzykalna Babcia.
Najbardziej lubiłam, gdy siadała do fortepianu. Nigdy nie zapomnę jej interpretacji Beethovena, Schumanna, Chopina… Mogę wyliczyć zaledwie kilku wielkich pianistów, których gra dawałaby mi takie uniesienie, takie poczucie szczęścia, jak gra Babci. Często chodziła na koncerty, nigdy nie przepuściła występu Nikischa15, a przed koncertem sama odtwarzała w tym dniu cały program.
W ostatnich latach życia chodziła już tylko na próby generalne, które odbywały się w godzinach przedpołudniowych. Koncerty wieczorne ją wyczerpywały.
Wychowanie Babcia otrzymała w Smolnym Instytucie – był to internat dla panienek z arystokratycznych domów. Wiele nam opowiadała o tym miejscu. Dzieci, niestety, są bardzo nieuważne, dlatego pamiętam niewiele z tego, co nam mówiła, na przykład to, że do późnej jesieni wychowanki instytutu były przed lekcjami prowadzone na spacer do parku w lekkich sukienkach z krótkimi rękawami i w białych pelerynkach, bez płaszczy, wskutek czego wracały do klasy aż sine z zimna.
Gdy Babcia skończyła siedemnaście lat i wróciła do rodzinnego domu, starsza siostra krytycznie jej się przyjrzała.
– Ty w ogóle nie masz talii! – wykrzyknęła.
Przyniesiono gorset i Babcia została zasznurowana. Wynik był smutny – zemdlała.
Rodzina nadwornego pastora de Avenariusa, ojca Babci, była liczna, a środki finansowe ograniczone, toteż do opery zabierano tylko najbardziej muzykalne dzieci. Te z nich, które po powrocie potrafiły odśpiewać kilka arii, uzyskiwały zgodę na ponowne pójście do teatru. Babcia próbę tę przeszła zwycięsko.
Przypomina mi się jeszcze jeden epizod, o którym Babcia nam opowiedziała. Któregoś dnia, zupełnie nieoczekiwanie, odwiedziła rodzinę pastora żona cara. Matka naszej Babci była tym zaszczytem tak skonfundowana, że mocno potrząsnęła jej ręką.
W Moskwie było wiele organizacji dobroczynności, między innymi Związek Niemek. Członkinie tej organizacji uczestniczyły w zebraniach w białych skórzanych rękawiczkach glacé16, jak to było w tamtych czasach przyjęte. Urządzano loterie i dobroczynne bazary, te drugie były zresztą bardzo atrakcyjne.
W okresie Bożego Narodzenia zgłaszało się do Babci wiele staruszek, które Babcia obdarzała prezencikami na święta. Jedna z tych babulek kiedyś przez dłuższy czas badawczo przyglądała się Babci.
– Czy pani jest zmarłą panią Ferrein?
– Niestety nie! – odrzekła zaskoczona tym pytaniem Babcia. Staruszki ta odpowiedź jednak nie zadowoliła.
– Zatem pani nie jest zmarłą panią Ferrein?
Babcia się uśmiechnęła.
– Przecież ja jeszcze żyję!
Nastąpiła krótka chwila milczenia.
– Szkoda, wielka szkoda – szepnęła staruszka.
Babcia opowiadała nam o tym zajściu ze swoim uroczym, nieco ironicznym uśmiechem. Co babulinka miała na myśli, pozostało zagadką.
Kiedyś w pewnym kurorcie w Niemczech jakaś osiemdziesięcioletnia pani poprosiła Babcię, aby zagrała coś na jej pianinie. Było to okropne stare pudło. Babcia jednak, jako stoik, wytrzymała fałszywe dźwięki, aby tylko zrobić przyjemność tej pani. Gdy przestała grać, starsza pani powiedziała w rozmarzeniu:
– Jakiż to piękny instrument!
Inna pani zapytała Babcię, od jak dawna przebywa w kurorcie.
– Od dwóch tygodni – brzmiała odpowiedź.
– Niemożliwe. I pani już tak dobrze mówi po niemiecku?!
Babcia uśmiechnęła się ubawiona naiwnością tej uwagi.
– Ja także umiem trochę pisać po niemiecku – odrzekła.
Dziadkowie bardzo dużo podróżowali. Zdaje mi się, że w Nicei byli rokrocznie. Stamtąd przysyłano nam w zimie najpiękniejsze kwiaty owinięte w wilgotny mech.
Zdarzyło się parokrotnie, że Dziadkowie nie zamówili sobie z góry pokojów i przy ich przyjeździe hotele były przepełnione. W jednym z takich przypadków Dziadek zgodził się, aby umieszczono go tymczasowo w pokoju bilardowym, za którego użycie musiał zapłacić według stawki obliczonej dla gry w bilard!
Kiedy indziej dali Dziadkom do dyspozycji jeden z salonów, lecz inni goście w hotelu nie zostali o tym powiadomieni. Wiodące do salonu drzwi były zrobione z matowego szkła. Ze względu na to, że Babcia miała bóle reumatyczne, robiła dla siebie, a przy okazji i dla Dziadka, szydełkowe koszulki z długimi rękawami z cieniusieńkiej wełny koloru różowego. Oboje wstawali wcześnie i wcześnie kładli się wieczorem do łóżka. Gdy się tak szykowali do nocnego spoczynku, zobaczyli naraz całą galerię twarzy jakby przylepionych do oszklonych drzwi: byli to goście hotelowi, którzy chcieli wejść do salonu, lecz znalazłszy, że drzwi są zamknięte, i widząc przez przydymione szkło, że ktoś się za nimi porusza, przybliżyli się do szyby, aby się zorientować, co się dzieje. Ujrzeli dwie postacie w cielistych kombinezonach i wywnioskowali, że to para akrobatów, którzy powtarzają swój numer, i że dzisiejszą atrakcją wieczoru będzie właśnie ich występ.
Wydaje mi się, że Babcia nie miała rozwiniętego zmysłu orientacji. Zdarzyło się, że zabłądziła kiedyś w Paryżu, wyszedłszy z hotelu na krótką przechadzkę. Było to na Place de la Concorde. Wsiadła do dorożki i kazała się odwieźć do hotelu. Dorożkarz oczywiście objechał dwukrotnie w poprzek plac i stanął przed hotelem, który był tuż na rogu Rue St. Honoré.
– Przepraszam pana, gdzie my jesteśmy? – spytała Babcia.
– W Paryżu, łaskawa pani, w Paryżu – odpowiedział bezczelny woźnica.
Dziadkowie mieli tylko jednego syna. Ich córka Sonia umarła w bardzo młodym wieku i Babcia skupiła całą swoją uwagę na najdrobniejszych szczegółach naszego wychowania. Przed południem prowadzono nas do Babci, abyśmy się z nią przywitali (dziadkowie mieszkali niedaleko od nas). Lubiliśmy ich stary dom, który przeżył najście Napoleona, jako że był budowany z kamienia i ocalał podczas pożaru, gdy Moskwa została podpalona przed nadejściem wojsk francuskich. Przy przebudowie domu i przekopywaniu otaczającego go gruntu znajdowano zamurowane i zakopane skrzynie ze starymi złotymi monetami. Dawni właściciele widocznie uciekli przed Napoleonem i już nie wrócili.
Wszystko w tym domu było tak inne niż w nowoczesnych domach. Na dole w kącie stał stary wolterowski fotel pradziadka z ruchomą podstawką na świecznik i półeczką na książki, który wzbudzał nasze zaciekawienie.
Od drzwi wejściowych prowadziły na górę – do mieszkania – schody pokryte czarno-białym dywanem. Przy zakrętach schodów stały w kątach oraz na oknach kwiaty i różnorodne egzotyczne rośliny. Do przedpokoju prowadziły drzwi z grawerowanego szkła, którego desenie bardzo nam się podobały. W przedpokoju wisiała wenecka latarnia z kutego żelaza o ściankach z barwnego szkła, jak witraże. Na prawo wchodziło się do gabinetu Dziadka, na lewo – bezpośrednio do wielkiej sali z fortepianem Bechsteina, nad którym wisiał naturalnej wielkości portret zmarłej córki dziadków, Soni.
Babcia najchętniej przebywała w tym pokoju, przy fortepianie lub z ręczną robótką przy oknie. Pamiętam, że jako dziecko podziwiałam jej mały złoty naparstek.
Najpiękniejsze były jednak liczne pokoje, które nie miały drzwi i do których schodziło się z salonu po paru jedynie stopniach, i gdzie można było urządzać wspaniałe zabawy.
Tam mieściła się biblioteka z bardzo wysoką drabi-ną. Nas, dzieci, interesowały tylko książki botaniczne, ponieważ były w nich piękne ilustracje. Babcia często zdejmowała z półki kronikę rodziny Avenariusów, pokazywała nam portrety rodzinne i zwracała nam uwagę na to, jak typ „Avenariusowski” dziedziczył się z pokolenia na pokolenie […].
Stale mieszkali w domu dziadków jej bratankowie czy siostrzeńcy studiujący w Moskwie, a pochodzący z innych miast.
Z naszą wychowawczynią Selmą, Niemką pochodzącą z dzielnicy bałtyckiej, Babcia prowadziła długie rozmowy na temat naszego wychowania i wyjaśniała jej swoje w tej kwestii poglądy i życzenia.
Któregoś dnia szczerze się oburzyła, gdy wychowawczyni powiedziała:
– Kto to wie, Zofio Pietrowna, czy wnukom pani nie przyjdzie jeszcze kiedyś paść świń?
Nasza wychowawczyni przypomniała sobie o tym, gdy bolszewicy wpędzili nas w największą nędzę, odebrawszy majątek i wszystkie nasze posiadłości. Ale któż to mógł przewidzieć?
Dwa razy w tygodniu miała Babcia tak zwane jour fixe’y17 – jednego dnia po południu, a drugiego wieczorem. Nakrywano do dużego stołu, panował nieprzerwany ruch – jedni goście wychodzili, gdy przychodzili inni. Mimo licznej służby było to jednak męczące dla starszej kobiety, ale o wiele prostsze niż urządzanie przyjęć dla poszczególnych grup przyjaciół i znajomych. Na jour fixe mógł przyjść każdy.
Dziadek i Babcia bardzo się od siebie różnili, mimo to nie mogę sobie wyobrazić bardziej harmonijnego małżeństwa. Ich wzajemny stosunek był zawsze i niezmiennie zabarwiony wzajemną głęboką miłością. Już na śmiertelnym łożu Babcia wzywała mnie kilkakrotnie – między jednym okropnym atakiem anginy pectoris a drugim – aby powiedzieć:
– Nie zostawiajcie Dziadka samego, gdy mnie nie stanie!
Cała jej troskliwość przed odejściem z tego świata skierowana była na Dziadka. Właśnie w tamtym okresie ćwiczyłam Etiudę f-moll i Nokturn c-moll Chopina. Te dwa utwory pozostały w mej pamięci na zawsze związane ze wspomnieniem o Babci.
Motto Dziadka brzmiało: „Jeżeli życie było piękne, to podstawą jego były trud i praca”. Miał to rzadkie szczęście, że lubił swoją pracę, w niej się wyżywał. Stale był w ruchu. Jeszcze teraz mam go przed oczami, jak przemierza tam i z powrotem wielką salę, a następnie znika w swym gabinecie, aby coś zanotować.
Zdarzało się, że w takich chwilach zapominał nawet o gościu, który właśnie był u niego, dlatego że przyszedł mu do głowy jakiś ważny pomysł. Tylko w sobotnie wieczory, przy grze w szachy, mógł godzinami siedzieć spokojnie, lub gdy zagłębiał się w ulubioną lekturę – chemię organiczną.
Jestem pewna, że jedynie przez grzeczność czytał na głos modne w tamtych czasach utwory Matyldy Serao18, Il piccolo Mondo Antico, powieści Fogazzara19 czy Narzeczonych20.
Chodził czasem Dziadek do teatru, lecz często opuszczał salę już po pierwszym akcie – coś pilnego musiało być niezwłocznie załatwione!
Stale nosił w kieszeni mały tomik Marka Aureliusza21, z którego nam nieraz odczytywał parę zdań.
W zimie Dziadek wstawał o szóstej rano, a latem o piątej. Do późnej jesieni przed śniadaniem kąpał się w stawie. Po śniadaniu kładł się na dziesięć minut i wstawał odświeżony i pełny energii. Jego hobby były piękne konie. Z wyjątkiem Babci u nas wszyscy jeździli konno. Gdy my, jako małe dzieci, podążaliśmy wzrokiem za oddalającą się kawalkadą, nie mogliśmy się doczekać, kiedy i my dosiądziemy koni. O ile wiem, nasi rodzice zaręczyli się również podczas konnej wycieczki.
Gdy po długiej zimie w mieszkaniu w Moskwie wyjmowano podwójne okna i grube warstwy lodu narastające na nich podczas mrozów nie zasłaniały nam widoku, ogarniało nas – dzieci – podniecenie. Oznaczało to, że niedługo nastąpi wyjazd do Butowa, naszej letniej rezydencji, którą Babcia obdarzyła nazwą Poselippo22, ponieważ bardzo lubiła tę włoską miejscowość.
Większą część lata spędzaliśmy w Butowie, jednak na parę tygodni wyjeżdżaliśmy nad morze. Lato przynosiło nam większą swobodę.
Pamiętam nudne spacery po moskiewskim bulwarze, gdzie inne dzieci wesoło się bawiły, a my, pod nadzorem naszej guwernantki, maszerowaliśmy grzecznie i nie wolno nam było wchodzić w żadne kontakty z innymi dziećmi.
W Butowie natomiast mogliśmy urządzać dzikie zabawy, wchodzić na drzewa, szukać grzybów bez rękawiczek, a nawet bez kapeluszy – o których nam jednak często przypominano, i które zakładano nam na głowy, mocując je gumką pod brodą, ponieważ zsuwaliśmy je na plecy – i przez cały dzień mogliśmy być na świeżym powietrzu.
Lato miało tylko jedną złą stronę: w miejsce jednej guwernantki mieliśmy ich aż trzy: Niemkę, Rosjankę i Francuzkę, i przez godzinę dziennie musieliśmy kuć francuskie czasowniki na jednym z tarasów.
Przed willą dziadków rozciągał się […] plac do różnych gier: krokieta, badmintona, cerceau23 i innych. W zimie wylewano na podwórzu przed domem ślizgawkę. Babcia lubiła się przyglądać naszym zabawom.
Gdy budziliśmy się rano, patrzyliśmy przede wszystkim przez okno: jaką też będziemy mieli tego dnia pogodę? Przez barwne witraże przedstawiające sceny z popularnych bajek dziecinnych trudno było sądzić o pogodzie: kolorowe szyby łatwo wprowadzały w błąd i kiedy się przez nie patrzyło, miało się zawsze wrażenie, że świeci słońce.
Gdy pogoda była piękna, z przykrością poddawaliśmy się przymusowej kąpieli zdrowotnej, po której musieliśmy pół godziny poleżeć, kiedy akurat ciągnęły nas ogród, basse-cour czy las. Babcia bardzo pilnowała, aby dla naszego zdrowia było zrobione wszystko, co można (nasz ojciec i jego siostra zmarli przecież na gruźlicę), i niczego nie szczędzono dla jego wzmocnienia. We wszystkich kurortach, do których jeździliśmy, obowiązkowa była dla nas także szwedzka gimnastyka i gimnastyka terapeutyczna, do czego mieliśmy dość niewielkie wtedy zrozumienie.
Również latem rozkład dnia był ściśle przestrzegany. Po południowej herbatce mieliśmy godzinę francuskiej lektury, jednocześnie z robótkami ręcznymi. Wieczorem – przymusowy spacer z trzema guwernantkami. Szliśmy wtedy poza park, przez kutą żelazną bramę na szosę i do lasu, który należał do majątku dziadków. Park, otoczony ogrodzeniem, był duży, mimo to czuliśmy się w nim do pewnego stopnia zamknięci, dlatego że nie wolno nam było wychodzić z niego bez opieki, bo zbyt wielu podejrzanych ludzi przechodziło drogą: ciągnęły nią piesze pielgrzymki do wszelkich możliwych świętych miejsc, turkotały karawany Cyganów, którzy nas fascynowali. Gdy rozlegał się gong wzywający na posiłek (u rodziców chiński, u dziadków japoński), pielgrzymi żegnali się znakiem krzyża, bo myśleli, że za żelazną bramą znajduje się ukryty pośród drzew klasztor.
Na niedzielę często zapraszano pracowników farmaceutycznych zakładów Dziadka, aby mogli spędzić beztroski dzień w pięknym parku. Wieczorem wyjeżdżali wypoczęci i obdarzeni ogromnymi bukietami kwiatów.
– Dzieci – zwracała się do nas nieraz Babcia, a jej oczy cudownie świeciły – jakże jesteście szczęśliwe, jak dobrze wam jest…
Rozglądaliśmy się: tak, wszystko, co nas otaczało, było piękne. Wypielęgnowane aleje parku, które codziennie posypywano świeżym piaskiem, cudne drzewa, dworek rodziców cały opleciony bluszczem, ogród różany przed willą dziadków, w którym pyszniło się przeszło dwieście różnych gatunków róż i gdzie rosły nawet – na małych wzgórzach – szarotki (dla Dziadka nie było niczego niemożliwego), szeroka aleja wiodąca do rzeki obsadzona jodłami – pewnego dnia zastąpiły one topole, których Dziadek nie lubił… Tak, to wszystko było piękne.
Dziadek zamierzał założyć w ogrodzie różanym tropikalny basen z centralnym ogrzewaniem i kryty szklanym kulistym dachem, lecz wojna w 1914 roku i później rewolucja zniweczyły te plany.
Piękne były także oranżerie, szczególnie ta, w której hodowano tropikalne rośliny, gdzie zwisały ze ścian orchidee najróżniejszych gatunków i gdzie nasza różowa kakadu czuła się doskonale, a złote i inne rybki wesoło pluskały się w basenie. Był w tej oranżerii kącik ze stolikiem i krzesłami – tuż przy basenie, można tam było posiedzieć i nacieszyć się widokiem bujnej egzotycznej roślinności. Gdy przyjeżdżaliśmy do Butowa w porze zimowej, nieraz piliśmy tam herbatę ze śmietanką tak gęstą jak masło, zajadając się świeżo upieczoną przez żonę zarządcy bułką, choć gdy się dłużej posiedziało, wilgotny upał tam panujący był nie do wytrzymania.
Były w Butowie także plantacje roślin leczniczych i do przygotowywania ich do suszenia na potrzeby apteki zatrudniano wiele pracownic. Dziadkowi udało się nawet z powodzeniem założyć hodowlę Hydrastis canadensis24 – po uprzednim otrzymaniu licznych okrętowych ładunków przywiędłych roślin, które nieumiejętnie pakowane, ginęły w drodze.
Każdemu, kto okazywał zainteresowanie hodowlą tej rośliny, Dziadek za darmo rozdawał okazy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Carl Hermann Lasch (1861-1926) – niemiecki malarz pejzażysta, przedstawiciel szkoły düsseldorfskiej. [wróć]
2. Barokowy kompleks pałacowy z XVIII w. położony 25 km od Petersburga. [wróć]
3. Basse-cour (fr.) – podwórko. [wróć]
4. Eliel Soisalon-Soininen, Johnsson (1856-1905) – wyniesiony do stanu szlacheckiego fiński gubernator i prokurator, ojciec Juhaniego; w rzeczywistości zamachu dokonano na samego Eliela Soisalona–Soininena, który został zastrzelony przez fińskiego studenta Karla Lennarta-Hohenthala, walczącego z rosyjską dominacją w Finlandii. Po zabójstwie Eliela między zamachowcem a ochraniającym go oficerem dyżurnym doszło do strzelaniny, do której przyłączył się Juhani i został postrzelony w nogę [@]: https://en.wikipedia.org/wiki/Eliel_Soisalon-Soininen, dostęp: 10.01.2022. [wróć]
5. Wspomniany poemacik się nie zachował. [wróć]
6. https://archive.org/details/avenarianischech00aven/page/n3/mode/2up. Do dziś dnia można nabyć Avenarianische Chronik: Blätter aus Drei Jahrhunderten Einer Deutschen Bürgerfamilie (Classic Reprint) (German Edition) Paperback – February 21, 2018 [wróć]
7. Kopia książki napisanej przez Zofię Pietrowną jest zachowana w biobliotece Library of Congress pod CALL NUMBER CT1218.A8 F4: [Ferrein, Sophie (Avenarius), Frau], Unsere mutter. Ein lebensbild. Meinen geschwistern in treuer liebe gewidmet. [Moskau, Buchdr. von E. Liessner & J. Romahn, 1892] [wróć]
8.Angina pectoris (łac.) – dusznica bolesna, postać choroby niedokrwiennej serca. [wróć]
9. Pêche Melba – popularny wśród arystokracji deser. Przepis opracował Auguste Escoffier, reformator kuchni francuskiej, na cześć australijskiej śpiewaczki Nellie Melby. [wróć]
10. Babcia Daisy zmarła w 1911 r. [wróć]
11.Chapelle ardente (fr.) – kaplica lub pokój, w którym ciało ważnej osobistości spoczywa do czasu pogrzebu; nazwa nawiązuje do świec płonących wokół katafalku. [wróć]
12. Ihre Exzellenz (niem.) – Wasza Ekscelencjo. [wróć]
13. Istnieje nadal pod zmienioną nazwą; oczywiście poziom jest już nie ten, co był (przyp. aut.). W latach 2000 parter i pierwsze piętro zostały zagospodarowane przez firmę Baccarat; schody zachowano w stanie oryginalnym [@]:https://cristalroombaccarat.ru/ dostęp: 25.01.2022. [wróć]
14. Tourbillon (fr.) – wir. [wróć]
15. Może tu chodzić zarówno o uznanego węgierskiego dyrygenta Artura Nikischa, jak i o jego syna, pianistę Mitię Nikischa. [wróć]
16. Rękawiczki z miękkiej, błyszczącej skóry jagnięcej lub koźlęcej. [wróć]
17. Jour fixe (fr.) – dzień ustalony, dawniej stały dzień w tygodniu przeznaczony na przyjmowanie gości. [wróć]
18.Matilde Serao (1856-1927) – włoska dziennikarka i pisarka, pierwsza w historii Włoch kobieta, która założyła i prowadziła własną gazetę. [wróć]
19.Antonio Fogazzaro (1842-1911) – włoski powieściopisarz i zwolennik liberalnego katolicyzmu; siedmiokrotnie nominowany do literackiej Nagrody Nobla. [wróć]
20. Narzeczeni − włoska powieść historyczna z 1827 r. autorstwa Alessandra Manzoniego. [wróć]
21.Rozmyślania rzymskiego cesarza Marka Aureliusza z drugiego wieku. [wróć]
22. Poselippo – obecnie zamożna dzielnica Neapolu. [wróć]
23. Serso (z fr. cerceau – obręcz) – pochodząca ze starożytnego Rzymu gra polegająca na rzucaniu i chwytaniu niewielkiego wiklinowego kółka na kijek; popularna w XIX i XX w. [wróć]
24. Gorzknik kanadyjski (Hydrastis canadensis) – gatunek rośliny z rodziny jaskrowatych, która działa jak naturalny antybiotyk; zawiera m.in. berberynę, alkaloid pomagający w zwalczaniu zakażeń bakteryjnych i wirusowych. [wróć]