Księżniczki z Kriwokolennej - Daisy Ferrein - ebook + audiobook + książka

Księżniczki z Kriwokolennej ebook

Ferrein Daisy

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Na przełomie XIX i XX wieku nazwisko Ferrein było w Moskwie tak dobrze znane, jak nazwiska złotnika Fabergé czy śpiewaka Szalapina. Znano je także na świecie – zwłaszcza wśród chemików, botaników, lekarzy czy farmaceutów – ponieważ Ferreinowie należeli do elity uczonych i przedsiębiorców i dzięki swojej pracowitości i umiejętności wprowadzania innowacji cieszyli się szczególnym uznaniem, a firmę farmaceutyczną, zarządzaną przez Woldemara Ferreina, można było uznać za wzór.

Daisy Ferrein opisuje swoje dzieciństwo spędzone w Moskwie, sielskie dni w majątku Butowo i w Szwajcarii. Pisze z uczuciem o charyzmatycznym dziadku, utalentowanej muzycznie babci i ukochanym rodzeństwie, o rodzinie, którą łączyły niezwykle silne więzy. A także o miłości swojego życia, mężu, Polaku Józefie Wagnerze.

Historia nie oszczędziła rodziny Ferreinów, pozbawieni przez bolszewików majątku, cierpieli głód i skazani zostali na tułaczkę, aż wreszcie rozjechali się po świecie. Drugą ojczyzną Daisy stała się Polska, a potem USA. Jej wspomnienia, choć pisane jedynie z myślą o wnukach, są niezwykle cennym i interesującym dokumentem epoki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 472

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Drzewo genealogiczne

Wstęp

Wstęp

Wspo­mnie­nia te nie były prze­zna­czone do publi­ka­cji, nie miały też być czy­tane przez osoby spoza naj­bliż­szej rodziny ich autorki Daisy, a wła­ści­wie Mał­go­rzaty Wagner, mojej babci.

Nie każdy ma to szczę­ście, by poznać swo­ich dziad­ków – wszyst­kich lub nie­któ­rych. Kto z nas je ma, doświad­cza go jako dziecko, gdy zale­d­wie roz­po­czął podróż po tym świe­cie, pod­czas gdy oni już ją koń­czą. Dzielą nas zatem nie tylko dzie­siątki lat, ale i doświad­cze­nia. Trudno nam, dzie­ciom, wyobra­zić sobie czasy sprzed naszych naro­dzin – odle­głe, nie­mal abs­trak­cyjne, pełne wyda­rzeń, które z pozoru nas nie doty­czą, nasy­cone obra­zami miejsc i przed­mio­tów, któ­rych już nie ma, o któ­rych się nie pamięta, a które sta­no­wiły osnowę życia naszych przod­ków. Nie umiemy sobie wyobra­zić tru­dów ich egzy­sten­cji, cier­pie­nia, zma­gań albo rado­ści z rze­czy, które nam wydają się takie zwy­kłe, albo wcale ich nie znamy, a dla naszych babć czy dziad­ków miały zna­cze­nie prze­ło­mowe. Dziad­ków, zanim ich poznamy, zabie­rają nam wojny, cho­roby, migra­cje albo osta­tecz­nie czas.

Z czworga moich dziad­ków pozna­łam tylko bab­cię Daisy, która przy­je­chała do nas, do Sta­nów, w 1957 roku. Nie­wielu ludzi przy­by­wa­ją­cych wtedy z Europy Wschod­niej miało jakie­kol­wiek dobra mate­rialne warte prze­wie­zie­nia przez pół świata, moja bab­cia zdo­łała jed­nak uchro­nić przed znisz­cze­niem wiele rodzin­nych pamią­tek, umiesz­cza­jąc je u zna­jo­mych poza mia­stem.

Ponie­waż w poło­wie lat pięć­dzie­sią­tych nie obo­wią­zy­wał prak­tycz­nie żaden zakaz wywozu z Pol­ski sta­rych przed­mio­tów, bab­cia zdo­łała wysłać kilka olbrzy­mich drew­nia­nych skrzyń peł­nych pięk­nych obra­zów, maho­nio­wych mebli z XIX wieku, por­ce­lany, ręcz­nie dmu­cha­nych kie­li­chów i srebr­nej zastawy sto­ło­wej z mono­gra­mami. Krótko mówiąc, przy­wio­zła mi swój świat do Detroit w sta­nie Michi­gan, gdzie jej córka, a moja matka, wraz z mężem ciężko pra­co­wała, aby osią­gnąć i utrzy­mać poziom życia ame­ry­kań­skiej klasy śred­niej.

Nagła obec­ność babci w naszym życiu dała się odczuć w każ­dym jego aspek­cie. Kur­czył się czas, jaki spę­dza­li­śmy z Musz­kie­te­rami czy Samot­nym straż­ni­kiem, a stop­niowo wydłu­żał ten poświę­cony na naukę języka pol­skiego, histo­rii, fran­cu­skiego, gry na pia­ni­nie i pozna­wa­nie kul­tury euro­pej­skiej. Meto­dyka babci pole­gała na miło­ści i ogrom­nej cier­pli­wo­ści. Aby nas zachę­cić, opo­wia­dała histo­rie i doświad­cze­nia z wła­snego dzie­ciń­stwa, które, jak się oka­zało, spę­dzała nie w Pol­sce, lecz w Rosji. Jej syn zaś, wów­czas już sza­no­wany pro­fe­sor prawa na Uni­wer­sy­te­cie Notre Dame, czę­sto słu­chał tych opo­wie­ści i nagle zdał sobie sprawę, że sam nie­wiele wie o histo­rii swo­jej matki i jej rodziny, popro­sił więc Daisy, aby wszystko spi­sała, zwłasz­cza dzieje swo­ich dziad­ków, rodzi­ców i rodzeń­stwa.

Bab­cia speł­niła tę prośbę, lecz nie pisała regu­lar­nie. W odróż­nie­niu od pamięt­nika, który reje­struje wyda­rze­nia w miarę ich roz­woju, wspo­mnie­nia babci doty­czyły tych wyda­rzeń, osób czy miejsc, które jej zda­niem mogłyby zain­te­re­so­wać jej potom­ków. Sta­ran­nie opi­sała też swoje rela­cje z miło­ścią swo­jego życia, Józe­fem, naszym dziad­kiem, któ­rego nie mie­li­śmy szczę­ścia poznać.

Ponie­waż nie zno­siła mar­no­traw­stwa, pisała głów­nie na czy­stych kart­kach czę­ściowo zuży­tych zeszy­tów z notat­kami ze stu­diów praw­ni­czych swo­jego syna.

Moja decy­zja o opu­bli­ko­wa­niu wspo­mnień babci jest nie tylko należ­nym jej hoł­dem, lecz także podzię­ko­wa­niem za to, że odkryła przed nami świat swo­jego dzie­ciń­stwa i mło­do­ści w tak cie­kawy i bogaty spo­sób. Dzięki temu mogli­śmy poznać ją samą oraz jej rodzeń­stwo, kuzy­nów, rodzi­ców i przod­ków.

Mam nadzieję, że czy­ta­jąc strony tej książki i opi­sane w niej zawiłe dzieje wie­lo­po­ko­le­nio­wej rodziny, czy­tel­nik znaj­dzie punkty odnie­sie­nia do losów swo­ich przod­ków, któ­rzy wszak powo­łali go na ten świat.

Anne Fin­de­isen, wnuczka Daisy Fer­rein

Od tłumacza i redakcji

OD TŁU­MA­CZA I REDAK­CJI

Jak napi­sała powy­żej pani Anne Fin­de­isen, Daisy Fer­rein nie pro­wa­dziła typo­wego dzien­nika, w któ­rym zapi­sy­wała wyda­rze­nia w porządku chro­no­lo­gicz­nym. Aby uła­twić Czy­tel­ni­kom lek­turę, zde­cy­do­wa­li­śmy się uło­żyć je według tema­tów i w porządku (z grub­sza) chro­no­lo­gicz­nym. Doko­na­li­śmy też nie­wiel­kich skró­tów w miej­scach, w któ­rych autorka się powta­rza, doda­li­śmy przy­pisy oraz tytuły czę­ści i śród­ty­tuły.

Część I. Dzieciństwo

Wspo­mnie­nia Daisy Fer­rein 1895 – 1975

Część I Dzie­ciń­stwo

Przy­szłam na świat 20 czerwca 1895 roku jako czwarte dziecko (i czwarta córka) moich rodzi­ców, w majątku Dziadka, w naszym uko­cha­nym Buto­wie pod Moskwą. Gdy nieco pod­ro­słam, ja i star­sza ode mnie zale­d­wie o kil­ka­na­ście mie­sięcy Lina (Karo­lina), były­śmy nie­roz­łączne jak bliź­niaczki, choć wyglą­da­ły­śmy tak, jakby róż­nica wieku wyno­siła dwa lub trzy lata, a cha­rak­tery i uspo­so­bie­nie mia­ły­śmy zupeł­nie różne. Nasze star­sze sio­stry, Sonia (Sofia) i Lili (Eli­sa­beth), miały za to podobne tem­pe­ra­menty.

Rodzina bar­dzo się ucie­szyła z mego przyj­ścia na świat, choć sądzę – mimo że ni­gdy nikt się do tego nie przy­znał – iż Dziad­ko­wie (a może do pew­nego stop­nia i rodzice) musieli być nieco zawie­dzeni, że opatrz­ność znowu zesłała im córkę, a nie syna, dzie­dzica, któ­rego tak wycze­ki­wali, ponie­waż nasz Ojciec był jedy­nym synem i jedy­nym potom­kiem tej linii Fer­re­inów – jego sio­stra Zofia zmarła przed­wcze­śnie na suchoty.

Dwa lata po mnie wresz­cie przy­szedł na świat chło­piec, nasz brat Karol. Gdy byłam młoda, wyda­wało mi się, że pamię­tam, jak któ­re­goś dnia mama przy­wio­zła go w dużym kar­to­nie, w takim, w jakim kupuje się lalki. Gdy wieko zostało zdjęte, zoba­czy­li­śmy leżą­cego w nim, niczym lalka, sil­nego chłop­czyka. Dopiero wiele lat póź­niej zro­zu­mia­łam, że wspo­mnie­nie nie było praw­dziwe – skąd się wzięło, nie potra­fi­łam wyja­śnić.

Pamię­tam, że gdy Karol miał trzy czy cztery latka, był śliczny – dłu­gie loki, mięk­kie i lśniące, które nia­nia kilka razy dzien­nie sta­ran­nie i z miło­ścią szczot­ko­wała i ukła­dała, duże oczy, ciemne, uważne. Czę­sto nosił aksa­mitne ubranka z koron­ko­wym koł­nie­rzem.

Z nas sióstr wijące się włosy miała tylko naj­młod­sza Mania (Maria), młod­sza ode mnie o cztery lata. Gdy była malutka, miała włosy jasne – potem zro­biły się popie­late – a oczy zie­lone niczym wodna toń. Takiego koloru oczu ni­gdy póź­niej nie widzia­łam.

Było nas sze­ścioro, a róż­nica wieku mię­dzy kolej­nymi dziećmi wyno­siła około dwóch lat. Wzra­sta­li­śmy w cie­płej rodzin­nej atmos­fe­rze, ota­czała nas miłość i tro­ska oraz sta­ra­nia cioć i licz­nej służby. Byli­śmy rado­śni i szczę­śliwi. Mie­li­śmy wszystko, czego dusza dziecka może zapra­gnąć, nie gry­ma­si­li­śmy jed­nak i ni­gdy, mimo zbytku, jaki nas ota­czał, nie sta­li­śmy się zbla­zo­wani. Wszystko nas inte­re­so­wało, rado­wało, cie­ka­wiło.

To, że koło star­szych i koło nas stale krę­ciła się służba, przy­bie­ga­jąca na każde ski­nie­nie, że poko­jówki i por­tie­rzy w hote­lach za gra­nicą bar­dziej nad­ska­ki­wali naszej rodzi­nie niż innym, że admi­ni­stra­cja hoteli sta­rała się nam doga­dzać, było dla nas jak najbar­dziej natu­ralne.

Nie pysz­ni­li­śmy się jed­nak z tego powodu, nie byli­śmy zaro­zu­miali, po pro­stu się nad tym nie zasta­na­wia­li­śmy.

Gdy Dzia­dek przy­jeż­dżał bez uprze­dze­nia z Butowa do Moskwy, nie zama­wiano na dwo­rzec powozu, dla­tego na jego widok doroż­ka­rze prze­krzy­ki­wali się nawza­jem:

– Wła­di­mi­rze Kar­ło­wi­czu! Wła­di­mi­rze Kar­ło­wi­czu! Ku mnie, ku mnie!

Za gra­nicą brano go czę­sto za Lwa Toł­stoja, cho­ciaż był o wiele od niego przy­stoj­niej­szy, za to w Moskwie roz­po­zna­wano go wszę­dzie. Jego „różo­wego” konia albi­nosa, który wzbu­dzał ogólny zachwyt, nazy­wano Fer­re­inow­skim koniem, a sprze­da­wane na dużym jar­marku w Pal­mową Nie­dzielę szklane dia­bełki, ska­czące w rurce z pły­nem, gdy się rurkę zagrzało w ręce, zwano Fer­re­inow­skimi far­ma­ceu­tami. Przyj­mo­wa­li­śmy to wszystko jako coś należ­nego rodzi­nie, która w poję­ciu nas, dzieci, w hie­rar­chii spo­łecz­nej zaj­mo­wała miej­sce tuż po rodzi­nie car­skiej.

A rodziną car­ską inte­re­so­wa­li­śmy się jako bar­dzo nam bli­ską i pokrewną. Care­wi­czówny były mniej wię­cej w naszym wieku, dużo o nich czy­ta­li­śmy i sły­sze­li­śmy o ich zaba­wach, nauce, spo­so­bie zacho­wa­nia. Nie wąt­pi­li­śmy, że któ­re­goś dnia poznamy je oso­bi­ście i bar­dzo się zaprzy­jaź­nimy. Czę­sto widy­wa­li­śmy dziew­czynki w towa­rzy­stwie cara i jego żony, gdy będąc w Moskwie, wolno prze­jeż­dżali uli­cami, uśmie­cha­jąc się do wita­ją­cych ich tłu­mów i wdzięcz­nym ruchem ręki odpo­wia­da­jąc na owa­cje. Wszyst­kie cztery dziew­czynki były ładne, uro­cze, mnie szcze­gól­nie podo­bała się Ana­sta­zja. Naj­bar­dziej jed­nak lubi­li­śmy pięk­nego care­wi­cza Alek­sieja […].

Mama

Nasza Mama — ileż w niej nie­zmą­co­nej pogody, spo­koj­nej rado­ści, życz­li­wo­ści dla wszyst­kich, olim­pij­skiej rów­no­wagi. Ni­gdy nie widzia­łam jej zagnie­wa­nej, ani razu nie sły­sza­łam, by pod­nio­sła głos lub oka­zała znie­cier­pli­wie­nie. Jesz­cze dziś roz­brzmiewa mi w uszach jej sre­brzy­sty młody śmiech, wesoły i pory­wa­jący, a jej bez­tro­ska – może tylko pozorna – była zaraź­liwa. Uśmiech wywo­ły­wał uśmie­chy u innych. Na widok Mamy wypo­ga­dzały się wszyst­kie twa­rze.

Gdy pod­ro­słam, zda­łam sobie sprawę, jak mło­dzień­cze uspo­so­bie­nie ma nasza Mama […]. Była bez­po­śred­nia i szczera. Nie pamię­tam, by kie­dy­kol­wiek krzywo spoj­rzała na któ­reś z dzieci lub ode­zwała się do nas surowo, mimo to miała posłuch.

Tylko raz jeden zosta­łam przez nią uka­rana, mia­łam wtedy sześć albo osiem lat. Już nie pamię­tam za jakie prze­wi­nie­nie, lecz pamię­tam, jak bar­dzo mnie to dotknęło, ponie­waż mia­łam nie dostać deseru. Mama powie­działa mi jed­nak o tym nie pod­czas obiadu, przy innych, lecz gdy były­śmy tylko we dwie.

– Daisy, dzi­siaj, pro­szę cię, nie bierz słod­kiego.

Nie cho­dziło mi oczy­wi­ście o deser, aż tak łakoma nie byłam, ale o to, że mnie uka­rano. Przy stole kochana Mama zapo­mniała jed­nak o swoim zaka­zie i już miała mnie spy­tać, dla­czego odma­wiam deseru, lecz po chwili, spoj­rzaw­szy na mnie, przy­po­mniała sobie o karze, urwała w pół słowa i się do mnie uśmiech­nęła. Chcia­łam odwza­jem­nić uśmiech, jed­nak się powstrzy­ma­łam, ponie­waż wyda­wało mi się — nie­słusz­nie — że powin­nam się tro­chę dąsać. Przez trzy następne dni nie jadłam dese­rów, a Mamu­sia uda­wała, że tego nie widzi, aż wresz­cie zro­zu­mia­łam, że jestem nie­mą­dra i nie mam racji.

Przy całej swej rów­no­wa­dze i pogo­dzie ducha Mama była bar­dzo wraż­liwa i łatwo się wzru­szała nie­dolą innych ludzi, nawet tych fik­cyj­nych. Czy­ta­jąc powie­ści, lito­wała się nad boha­te­rami i popła­ki­wała cicho. Pra­gnąc oszczę­dzić jej zby­tecz­nych wzru­szeń, a może nawet wstrzą­sów, Ojciec pro­sił ją, by ni­gdy nie czy­tała Dosto­jew­skiego. Obie­cała mu to i dotrzy­mała słowa.

Bar­dzo inte­re­so­wała się życiem swych dzieci i bacz­nie śle­dziła ich roz­wój, zawsze gotowa oglą­dać i podzi­wiać nasze „arcy­dzieła”, dora­dzić, jak coś zro­bić lub popra­wić. A wszystko zawsze rado­śnie i spo­koj­nie. Bar­dzo nas to zachę­cało. Dla niej robi­li­śmy figurki i kwiaty z wosku, wyci­na­li­śmy ludki i zwie­rzęta z kolo­ro­wego papieru, lepi­li­śmy wazo­niki z gliny i gar­nuszki. Szcze­gól­nie pomy­słowa i zręczna była w tych pra­cach Lina, a ja ją naśla­do­wa­łam.

Urzą­dza­ły­śmy dla Mamy przed­sta­wie­nia, w któ­rych akto­rami były nasze lalki. Insce­ni­zo­wa­ły­śmy nie­raz całe roz­działy z Pisma Świę­tego.

Zanim ja i Lina skoń­czy­ły­śmy dwa­na­ście i trzy­na­ście lat, uczy­ły­śmy się w domu, przy­cho­dzili do nas nauczy­ciele. Od czasu do czasu Mama przy­słu­chi­wała się lek­cjom, lecz ni­gdy nie zabie­rała głosu i jeśli miała jakąś uwagę do nauczy­ciela, nie prze­ka­zy­wała mu jej w naszej obec­no­ści.

Nasz Ojciec – zawsze poważny, mil­czący i sku­piony, zamy­ślony – nie mógł mieć lep­szej towa­rzyszki życia niż Mama, która sta­no­wiła jakby prze­ciw­wagę dla niego. Po śmierci naszej sio­stry Soni, która była dla nich wiel­kim cio­sem, to Mama dawała Ojcu duże wspar­cie. Po tym trud­nym prze­ży­ciu już ni­gdy nie był taki sam.

Przez pewien czas, gdy mia­ły­śmy po kil­ka­na­ście lat, naj­star­sza z nas, Lili, nie­raz patrzyła na Mamę z pewną pobłaż­li­wo­ścią, myl­nie bio­rąc jej pro­stotę, szcze­rość i otwar­tość za naiw­ność, jed­nak w nocy, po dniu, gdy Mama umarła, a my we trzy czu­wa­ły­śmy przy jej dro­gich zwło­kach, to wła­śnie Lili, z tru­dem tłu­miąc szloch, szep­tała:

– Ach, jaka ona była mądra, nasza Mama, jak bar­dzo mądra… Choć nie wszy­scy byli dosta­tecz­nie mądrzy, by to zro­zu­mieć.

Ojciec

Pamię­tam Ojca, Alek­san­dra Wol­de­ma­ro­wi­cza Fer­re­ina, jak obser­wuje z parku Mamę sie­dzącą na weran­dzie — w lilio­wym szla­froku wyglą­dała jak wysoka piękna lalka. Rzad­kie były chwile, gdy jego zawsze poważną twarz roz­świe­tlał nie­śmiały i prze­lotny uśmiech. Ciemne oczy patrzyły prze­ni­kli­wie, pozo­stał w mej pamięci poważny, a nawet smutny, jakby skry­wał jakąś nie­zbyt wesołą tajem­nicę, która do pew­nego stop­nia odgra­dzała go od innych. Był zupeł­nie, ale to zupeł­nie inny od Mamy – był jej cał­ko­wi­tym prze­ci­wień­stwem.

Gdy były­śmy jesz­cze zupeł­nie malut­kie, Ojciec był podobno żywio­łowy i wesoły, lecz ja go takim nie pamię­tam. Wiem jed­nak, że nie­raz wcho­dził do dzie­cin­nego pokoju i patrzył przez chwilę, jak się bawimy, a my czu­ły­śmy się tym skrę­po­wane. A potem mówił spo­koj­nie i sta­now­czo, a mimo to nie­śmiało:

– Chodź­cie do mnie, poczy­tam wam.

Potul­nie i bez słowa szły­śmy za nim do jego gabi­netu, sia­da­ły­śmy na kana­pie, a on brał z półki książkę i zaczy­nał czy­tać na głos, rzadko pod­no­sząc na nas wzrok. Nie wiem, jakie książki Ojciec dla nas wybie­rał, ponie­waż byłam tak oszo­ło­miona, że nie słu­cha­łam, sądzę jed­nak, że nie były one na naszym pozio­mie i trak­to­wały o jakichś dzie­dzi­nach nauki. Sta­ra­ły­śmy się sie­dzieć jak naj­ci­szej, cze­ka­jąc na zakoń­cze­nie lek­tury i naszej udręki, choć prze­cież Ojciec chciał nam tylko dostar­czyć roz­rywki. Mama czę­sto prze­ry­wała te sesje, wcho­dząc nie­ocze­ki­wa­nie do gabi­netu, i pół­gło­sem pro­siła Ojca, by pozwo­lił nam odejść, ponie­waż to, co czyta, jest dla nas za trudne. O tym, że zwra­cała mu na to uwagę, dowie­dzia­łam się wiele lat póź­niej […].

Babcia

Bie­lu­sień­kie włosy o srebr­nym poły­sku, gładko zacze­sane do tyłu, z prze­dział­kiem. Na gło­wie mały kar­bo­wany cze­pek z koro­nek. Jasno­szare, pra­wie nie­bie­skie oczy, poważne, a jed­no­cze­śnie pogodne, wszystko rozu­mie­jące i bar­dzo przy­ja­zne. Nos zgrabny i deli­kat­nie zary­so­wany. Cera z lekka zaró­żo­wiona, pra­wie tak gładka, jak u dziecka, tylko z bli­ska widać było bar­dzo drobne zmarszczki. Bab­cia była raczej śred­niego wzro­stu, spra­wiała jed­nak wra­że­nie wyso­kiej, tak dumną miała postawę i kształtną głowę. Nie narzu­cała swego auto­ry­tetu, ni­gdy nie pod­no­siła głosu, ale gdy prze­ma­wiała, wszy­scy cichli i w sku­pie­niu słu­chali jej słów. Służba w domu Babci cho­dziła na palusz­kach, czujna na naj­mniej­szy jej gest.

To Bab­cia uczyła nas, gdy były­śmy maleń­kie, wyszy­wać ście­giem krzy­ży­ko­wym wypla­tane krze­sła. W miarę, jak dora­sta­ły­śmy, czy­tała z nami (z Liną i ze mną, a wcze­śniej ze star­szymi od nas Sonią i Lili) arcy­dzieła lite­ra­tury rosyj­skiej, sta­ra­jąc się roz­wi­nąć w nas odpo­wied­nie podej­ście do poru­sza­nych tema­tów, wzbu­dzić zachwyt i uzna­nie dla tego, co w nich piękne i cenne.

Pamię­tam, że nie raz dzi­wi­łam się, że Bab­cia nie podziela naszego zda­nia, jed­nak póź­niej zawsze docho­dzi­łam do wnio­sku, że nie my, a ona miała rację. Cier­pli­wie słu­chała, co mia­ły­śmy do powie­dze­nia, i zachę­cała nas do mówie­nia, mimo że Lina i ja odczu­wa­ły­śmy w sto­sunku do niej pewną nie­śmia­łość. Sądzę, że tak samo było z Sonią i Lilą. Nawet Karo­lek, który był o trzy lata młod­szy ode mnie (a o cztery od Liny) i lubił swa­wo­lić, w obec­no­ści Babci tra­cił tro­chę ze swego tupetu (ale nie z żywo­ści ani z pew­nej – powie­dzia­ła­bym – kokie­te­rii).

Za panień­skich lat Bab­cia, jak to było w zwy­czaju, pro­wa­dziła pamięt­nik, w któ­rym zwie­rzała się ze swo­ich prze­żyć i myśli. Gdy poko­chała Dziadka i miała wyjść za niego za mąż, znisz­czyła pamięt­nik, ponie­waż nie chciała utrwa­lać żad­nych swych prze­żyć, któ­rych Dzia­dek z nią nie dzie­lił. Od tam­tej chwili wszystko miało być wspólne i cenne dla niej było tylko to, co prze­ży­wała razem z nim.

Jako dziecko nie zasta­na­wia­łam się nad tym (było to wszak takie natu­ralne i pro­ste, i rozu­miało się samo przez się), jak piękne i wzru­sza­jące były sto­sunki mię­dzy Bab­cią i Dziad­kiem, lecz gdy byłam już doro­słą kobietą, a szcze­gól­nie po tym, kiedy oboje już ode­szli z tego świata, zda­łam sobie sprawę, że ich wspólne życie

było nie­zwy­kłe, tyle w nim było wza­jem­nego sza­cunku, deli­kat­no­ści, tro­skli­wo­ści i głę­bo­kiej, nie­zmien­nej miło­ści. Gdy Dzia­dek patrzył na Bab­cię, w jego oczach nie­zmien­nie świe­ciły uczu­cie, cie­pło, zachwyt, a Bab­cia odpo­wia­dała cichym, led­wie dostrze­gal­nym, ale jakże wymow­nym uśmie­chem.

Wielką tra­ge­dią w ich życiu była śmierć na suchoty jedy­nej córki Soni, która ode­szła w wieku szes­na­stu lat, cią­gle też bali się o zdro­wie jedy­nego syna, a naszego ojca.

W ich salo­nie wisiał natu­ral­nej wiel­ko­ści por­tret naszej cioci Soni, nama­lo­wany przez sio­strzeńca Dziadka, Her­manna Lascha1, który był zna­nym i cenio­nym w swoim cza­sie mala­rzem. Mnie i Linie ten obraz bar­dzo się podo­bał – ładne rysy, nieco smutne oczy, miły uśmiech cioci Soni, zgrabna postać, dłu­gie, cięż­kie war­ko­cze – jed­nak gdy wyra­ża­ły­śmy nasz zachwyt na głos, Bab­cia mówiła:

– Nie to jest ważne, że cio­cia Sonia była ładna, ale to, że była bar­dzo, bar­dzo dobra… I ja wcale nie chcę, aby­ście wy były ładne, to nie jest istotne…

Te słowa Babci mnie zasta­na­wiały. Ja od dzie­ciń­stwa lubi­łam ładne twa­rze, a nieco póź­niej i ładne ręce, po któ­rych kształ­cie i wyra­zie bez­wied­nie oce­nia­łam ludzi.

Bab­cia zapi­sy­wała uwagi, które robi­li­śmy, gdy byli­śmy dziećmi, opi­sy­wała w gru­bym, opra­wio­nym w szare płótno zeszy­cie-albu­mie swoje wra­że­nia na nasz temat – zwięźle, cie­ka­wie, z dużym humo­rem. Od czasu do czasu czy­tała nam urywki i całe scenki z tego albumu. Jakże nas to bawiło! Na przy­kład to, jak któ­re­goś dnia po wszyst­kich kątach szu­kano jed­no­rocz­nej Daisy, w czym pomocne były trzy star­sze sio­stry „zagi­nio­nej” – jej słaby gło­sik ginął w ogól­nej wrza­wie, bo i tak z tru­dem wydo­by­wał się z głę­bo­kiej dębo­wej szafy, w któ­rej, już nie pamię­tam z jakich powo­dów lub w jakim celu, została ona zamknięta przez Lili i Sonię i przez nie zapo­mniana!

Bab­cia dzie­liła się też z nami wspo­mnie­niami ze swego dzie­ciń­stwa – było ich dużo i wszyst­kie nas fascy­no­wały. Nie­stety w ciągu mojego dłu­giego życia zatarły się w mojej pamięci. Tylko dwa czy trzy epi­zody umia­ła­bym jesz­cze powtó­rzyć, lecz oczy­wi­ście bez tych barw, bez tej iskry i bla­sku, jakimi świe­ciły w rela­cjach Babci.

– Dzie­ciń­stwo spę­dzi­łam w Car­skim Siole2 pod Peters­bur­giem, gdzie nasz ojciec był pasto­rem przy car­skim dwo­rze – opo­wia­dała pew­nego razu. – Jak wie­cie, było nas pięt­na­ścioro rodzeń­stwa, w domu zawsze pano­wał ruch i gwar i trudno mi było spo­koj­nie się samej bawić. Zawsze przy­cho­dziło któ­reś z rodzeń­stwa i to zabie­rało zabawkę, którą się bawi­łam, to bez­wied­nie, a może i świa­do­mie, prze­wra­cało wznie­sione przeze mnie budowle z kubi­ków [kloc­ków]. Pyta­cie o moje naj­daw­niej­sze wspo­mnie­nie… Niech pomy­ślę… już wiem. Musia­łam być bar­dzo maleńka, bo wtedy jesz­cze nie mówi­łam, mia­łam pew­nie nie wię­cej niż rok czy dwa. Nia­nia posa­dziła mnie na poduszce na dywa­nie, prze­wią­zała mi śli­nia­czek i przy­nio­sła miseczkę z kaszką, którą posta­wiła mi na kola­nach. Dała łyżeczkę do ręki, a sama poszła zająć się któ­rymś z dzieci. Przez chwilę byłam sama. Z przy­le­głych poko­jów docho­dził hałas i gwar, ale przy mnie nie było nikogo! Nikogo, kto mógłby mnie potrą­cić, wywró­cić moją miseczkę, roz­lać kaszkę na dywan, na moją sukienkę… Czu­łam się błogo – moje śnia­da­nie, spo­żyte w spo­koju, bez prze­szkód i przerw, spra­wiło mi nie­opi­saną przy­jem­ność. Cho­ciaż zawsze cie­szy­łam się, gdy ota­czało mnie liczne rodzeń­stwo, nie czu­łam się wśród nich zupeł­nie bez­piecz­nie, byłam naj­młod­sza i bar­dzo bez­bronna. W miarę jak dora­sta­łam – cią­gnęła Bab­cia – bra­łam żywy udział w zbyt­kach moich braci. Szcze­gól­nie bli­ski był mi o rok star­szy ode mnie Piotr, do któ­rego byłam bar­dzo podobna, więc czę­sto się prze­bie­ra­li­śmy on w moje, a ja w jego ubra­nie […].

Kie­dyś rodzice wyda­wali obiad dla licz­nych i waż­nych gości – snuła Bab­cia swoją opo­wieść. – Mama doglą­dała przy­go­to­wań […]. W zamie­sza­niu tro­chę zapo­mniano o nas, dzie­ciach. Zakra­dli­śmy się do sto­ło­wego popa­trzeć na piękne nakry­cia. Na stole leżał hafto­wany obrus, lśniły krysz­tały i sre­bra. Przy każ­dym nakry­ciu mister­nie uło­żono ser­wetkę. Odwi­jamy brzeżki, a w ser­wet­kach są dwa kawałki chleba, każdy innego rodzaju. Przy­szła nam chęć spró­bo­wać tego chleba. Bar­dzo nam zasma­ko­wał! Może byli­śmy już nawet głodni, ponie­waż służba nie zdą­żyła podać nam obiadu, który mie­li­śmy tym razem zjeść w naszym dużym pokoju rekre­acyj­nym. Skub­nę­li­śmy więc z jed­nego kawałka chleba mię­kisz, a potem mię­kisz ze wszyst­kich pozo­sta­łych kawał­ków, skó­rek dokoła nie ruszy­li­śmy. Potem sta­ran­nie wło­ży­li­śmy do ser­we­tek po dwa kółka chleba, bez środ­ków, i jakoś dziw­nym tra­fem nikt nas przy tym zaję­ciu nie zasko­czył, a my uwi­ja­li­śmy się spraw­nie i szybko. Gdy ze wszyst­kich pla­ster­ków chleba pozo­stały same tylko skórki, zabra­li­śmy się do naszych poko­jów. Może­cie sobie przed­sta­wić zdu­mie­nie rodzi­ców, gdy goście, usiadł­szy przy stole i roz­wi­nąw­szy ser­wetki, zna­leźli w nich same skórki!

Bar­dzo nam się ten epi­zod podo­bał […].

W rodzin­nym domu Babci był długi i bar­dzo sze­roki, jak gale­ria, kory­tarz. Jedną jego ścianę sta­no­wiły okna się­ga­jące pra­wie od samej pod­łogi do sufitu, a prze­ciw­le­gła ściana na całej swej dłu­go­ści kryła szafy na ubra­nia. Gale­ria koń­czyła się podwój­nymi drzwiami wej­ścio­wymi, pra­wie tak wiel­kimi jak brama. Sta­no­wiła ulu­bione miej­sce zabaw dzieci, był obszerna i nada­wała się do gier rucho­wych, a nawet hała­śli­wych, gdyż była odda­lona i od gabi­netu ojca, i od poko­jów matki.

Któ­re­goś dnia, w kul­mi­na­cyj­nym punk­cie walki mię­dzy bia­łymi a czer­wo­no­skó­rymi, ktoś zapu­kał do drzwi wej­ścio­wych. Dzieci nie od razu odpo­wie­działy. Gdy stu­ka­nie się powtó­rzyło i przy­bysz sam zaczął otwie­rać nie­za­mknięte na klucz drzwi, chłopcy gro­mad­nie rzu­cili się, aby intru­zowi zabro­nić wej­ścia, napie­ra­jąc na drzwi od wewnątrz. Wtedy roz­legł się głos:

– Przy­cho­dzę z pole­ce­nia cara!

Dzieci odbie­gły od drzwi, zapo­mniały o zaba­wie i przez kilka dni żyły w stra­chu, że zapłacą za swój figiel gło­wami. Wszystko prze­szło jed­nak bez śladu, ku wiel­kiemu ich zdzi­wie­niu i uldze.

Pew­nej nie­dzieli, gdy mło­dzież pobie­gła do gale­rii, aby wyjąć z szaf odświętne sukienki do kościoła, zna­la­zła je wszyst­kie puste, na ziemi leżało tylko parę szma­tek. Po zawia­do­mie­niu rodzi­ców dzieci wybie­gły do ogrodu szu­kać śla­dów zło­dziei – z płotu zwi­sało kilka sukie­nek, spodnie, far­tu­szek… to było wszystko, co zostało z gar­de­roby rodzi­ców i dzieci. Na mszę udali się więc w stro­jach codzien­nych. Na drugi czy trzeci dzień zaje­chała kareta. Dwie damy dworu przy­wio­zły poszko­do­wa­nej rodzi­nie Ave­na­riu­sów skrzynki pięk­nych ubrań z kar­teczką od jed­nej z wiel­kich księż­nych, która póź­niej zaszczy­ciła dom wizytą.

Szafy zapeł­niły się ponow­nie i gdy po pew­nym cza­sie poli­cja odszu­kała rabu­siów i odzy­skała skra­dzione ubra­nia, nie było już na nie miej­sca!

Gdy Bab­cia miała dwa­na­ście czy trzy­na­ście lat, wstrzą­snął nią wypa­dek. Dwóch star­szych braci wybie­rało się na dłuż­szą wycieczkę, po dro­dze mieli zabrać przy­ja­ciół. Sonia (nasza Bab­cia), która lubiła wszel­kiego rodzaju wyprawy, bła­gała matkę o pozwo­le­nie wzię­cia udziału w wycieczce. Matka jej odmó­wiła, mieli być na niej sami chłopcy… Dziew­czynka z żalem patrzyła przez okno, jak bra­cia ładują do powozu swój sprzęt, wsia­dają i jak konie ruszają. Nie zdą­żyli daleko odje­chać, gdy spło­szone czymś konie ponio­sły… i to pro­sto przed sie­bie, na prze­łaj, przez rów. Powóz się zato­czył, ude­rzył w jakąś więk­szą prze­szkodę, wywró­cił, a chłopcy z impe­tem z niego wyrzu­ceni już się nie pod­nie­śli – zgi­nęli na miej­scu. Działo się to na oczach ich sio­stry Soni, która począt­kowo z zazdro­ścią patrzyła w ślad za nimi, a potem ska­mie­niała z prze­ra­że­nia i grozy. Mie­sią­cami nie mogła dojść do sie­bie.

Wiele, wiele opo­wia­dała nam Bab­cia o swo­ich prze­ży­ciach i o losach rodzeń­stwa, poka­zy­wała nam mnó­stwo foto­gra­fii. Ogrom­nie nam się podo­bały i sio­stry, i bra­cia Babci – wszy­scy postawni i bar­dzo przy­stojni. Szcze­gól­nie fascy­no­wał mnie Jakub. Wal­czył w woj­nie turec­kiej. W jed­nej z opusz­czo­nych przez lud­ność wio­sek w cza­sie prze­mar­szu natknął się na uro­czą malutką dziew­czynkę. Zabrał ją ze sobą i cały pułk ją adop­to­wał i oto­czył tro­skliwą opieką, któ­rej zakoń­cze­nie wojny nie prze­rwało – dali tej małej Tur­czynce dobre wycho­wa­nie i wykształ­ce­nie. Nie prze­stali się nią inte­re­so­wać nawet wtedy, gdy w wieku dwu­dzie­stu lat wyszła za mąż za jed­nego z mło­dych ofi­ce­rów rodzin­nego pułku, z nowego już poko­le­nia.

Służbę miała Bab­cia dobrze wyszko­loną. Przy stole kie­ro­wała nią wzro­kiem, lek­kim ski­nie­niem głowy, rzadko sło­wem. W mie­ście do stołu poda­wał lokaj w bia­łych ręka­wicz­kach, poma­gała mu poko­jówka Nata­sza, córka jed­nej z pra­czek w Buto­wie, którą nauczono usłu­gi­wać przy stole i sprzą­tać pokoje.

W Buto­wie Bab­cia czę­sto rano obcho­dziła ogród, sad, spraw­dzała wydaj­ność krów (zarzą­dza­jący oborą pro­wa­dził ści­słą sta­ty­stykę) i wyda­wała zale­ce­nia. Pamię­tam, jak powoli i z gra­cją sunęła po ścież­kach ogrodu, trzy­ma­jąc nad głową otwartą minia­tu­rową, koron­kową para­solkę, która rzu­cała lekki cień na jej deli­katną twarz. Przy­sta­wała przed rabatą z ulu­bio­nym pach­ną­cym grosz­kiem lub lekko pochy­lała się nad krze­wem her­ba­cia­nych róż. Zatrzy­my­wa­ły­śmy się przy niej, roz­grzane od biegu, z przy­spie­szo­nym odde­chem, a ona brała nas pod brody i zaglą­dała z tro­ską w oczy.

– Czy nie dosyć tego bie­ga­nia? Może tro­chę odpocz­nie­cie? Pój­dzie­cie ze mną do mle­czarni? – pytała.

– O tak, Bab­ciu! Chęt­nie.

Szły­śmy więc razem do basse-cour3, zaglą­da­ły­śmy do mle­czarni, gdzie było chłodno i gdzie na sze­ro­kich pół­kach stały kamienne garnki z mle­kiem, śmie­taną, śmie­tanką, zsia­dłym mle­kiem, a potem do izdebki, do któ­rej wno­szono świeżo wydo­jone mleko w spe­cjal­nych kubłach z przy­kry­wami, pie­niące się i jesz­cze paru­jące, i gdzie ubi­jano dla naszej Mamusi, cier­pią­cej na żołą­dek, słod­kie masło.

Babci pod­su­wano krze­sło, a ona sia­dała przy stole, wyj­mo­wała z szu­flady gruby zeszyt i noto­wała ranny udój każ­dej krowy. Naj­wię­cej mleka dawała nasza ulu­bie­nica Kra­sotka, która rok­rocz­nie nie­za­wod­nie rodziła dwa cie­lątka – bliź­niaki.

Kie­dyś żona admi­ni­stra­tora, Kate­rina, która dbała o drób, szy­ko­wała się, aby zanieść kur­czę­tom kaszę jaglaną. Lina i ja spy­ta­ły­śmy, czy możemy jej pomóc i same zanieść gar­nek z jagłami.

– Czy nie będzie za ciężki? – spy­tała Bab­cia, lecz nie mogła oprzeć się naszym proś­bom.

Wzię­ły­śmy więc gar­nek i w asy­ście Kate­riny poszły­śmy do kur­ni­ków na dzie­dzińcu fol­warcz­nym. Były tam kury rasy wło­skiej, o lśnią­cym czar­nym upie­rze­niu i bia­łych „nausz­ni­kach”, duże i zgrabne, pra­wie białe kury rasy ply­mo­uth-rock i kwoki z kur­czę­tami w spe­cjal­nych osiat­ko­wa­nych ogro­dze­niach. Kar­mi­ły­śmy je jaglaną kaszą, a przy­glą­da­jąc się, jak kwoka tro­skli­wie zwo­łuje swoją gro­madkę i uczy ją zbie­rać ziarno, choć sama nie je, czę­sto­wa­ły­śmy się tą samą kaszą, która sma­ko­wała nam o wiele lepiej, niż gdy była goto­wana dla nas.

Bab­cia opie­ko­wała się wie­loma bied­nymi rodzi­nami, inte­re­so­wała chło­pami z pobli­skiej wsi Michaj­łow­skoje, ich zdro­wiem i dobro­by­tem. Nie tylko z tej, ale i z dal­szych wsi przy­cho­dzili ludzie do dworu ze swymi kło­po­tami. Naj­czę­ściej były to jakieś wypadki wyma­ga­jące pomocy lekar­skiej – a to rol­nik roz­ciął kosą nogę, a to drwal o mało nie odrą­bał sobie ręki sie­kierą, a to znowu dziecko wylało na sie­bie dzban wrzątku. I Bab­cia, i Mama miały pod­ręczne apteczki, a we dwo­rze był więk­szy asor­ty­ment leków i ban­daży […].

Bab­cia pocho­dziła z bar­dzo licz­nej rodziny. Jej ojciec był pasto­rem przy dwo­rze car­skim. Miał pięt­na­ścioro dzieci, z któ­rych dwoje czy troje zmarło w bar­dzo mło­dym wieku […]. Była bar­dzo przy­wią­zana do swo­ich braci i sióstr i utrzy­my­wała z nimi ści­słe kon­takty. Kochała wszyst­kich Ave­na­riu­sów, tych bliż­szych i tych dal­szych, z linii rosyj­skiej, nie­miec­kiej, pol­skiej czy skan­dy­naw­skiej […]. Kore­spon­do­wała z nimi i czę­sto zapra­szała ich do sie­bie na dłuż­sze pobyty. Stale gościł w jej domu ten czy inny Ave­na­rius.

Zapra­szała i tych spoza Rosji, a gdy przy­jazd któ­re­goś z nich nie był moż­liwy, utrzy­my­wała z nim kore­spon­den­cję, jak na przy­kład z poetą nie­miec­kim Fer­dy­nan­dem Ave­na­riu­sem […].

Pamię­tam mło­dziut­kiego Lwa Ave­na­riusa, stu­denta o błę­kit­nych dzie­cin­nych oczach i buj­nej jasnej czu­pry­nie, któ­rego przez dłuż­szy czas spo­ty­ka­li­śmy u Babci na obie­dzie. Przy stole mało mówił, jakby zamy­ślony nad czymś, spra­wiał wra­że­nie bar­dzo nie­śmia­łego. Któ­re­goś dnia znik­nął bez poże­gna­nia. Z zasły­sza­nych, a szep­ta­nych mię­dzy służbą opo­wie­ści wywnio­sko­wa­ły­śmy, że stry­jek Lew ode­brał sobie życie. Póź­niej dowie­dzie­li­śmy się, że nale­żał do grupy anar­chi­stów i że wyzna­czono mu zada­nie rzu­ce­nia bomby na któ­rąś z koro­no­wa­nych głów. Nie czu­jąc się na siłach doko­nać tego aktu, wolał raczej sam zakoń­czyć życie. Było nam z Liną bar­dzo, bar­dzo żal Lwa, bo mimo iż był mało­mówny, lubi­ły­śmy go szcze­rze i podzi­wia­ły­śmy jego oczy, loki – całą postać.

Jedna z sióstr Babci (i może rów­nież jedna z jej kuzy­nek) wyszła za mąż za Fina. Z tego związku powstały dwie rodziny fiń­skich kuzy­nów: Soisa­lon-Soini­nen oraz Olsoni. Z Soisa­lonami-Soini­nenami była skom­pli­ko­wana histo­ria. Ich ojciec – nazy­wał się wtedy Johns­son – miał wyso­kie sta­no­wi­sko w hie­rar­chii pań­stwo­wych urzęd­ni­ków. W tam­tym okre­sie Fin­lan­dia znaj­do­wała się pod zarzą­dem Rosji. W mojej pamięci zacho­wał się taki obraz: na audien­cji (u Wiel­kiego Księ­cia? U cara?) zakon­spi­ro­wany zama­cho­wiec strze­lił do władcy lub do mini­stra, któ­rego zasło­nił nasz stryj Johns­son. Musiało mi się to wszystko pomie­szać w gło­wie, gdyż byłam prze­ko­nana, że w jakiś spo­sób i szes­na­sto­letni syn Johns­sona, Juhani, był wtedy z ojcem i go zasło­nił. Jedna kula zabiła Johns­sona, druga prze­szyła nogę Juha­niego, a osoba, dla któ­rej była prze­zna­czona, uszła cało.

W nagrodę za odważny czyn Johns­sona pozo­sta­łej po nim rodzi­nie przy­znane zostały spe­cjalne przy­wi­leje, a nazwi­sko zmie­niono na Soisa­lon-Soini­nen4.

Przy­znam, że za dzie­cin­nych lat ni­gdy nie wąt­pi­łam w praw­dzi­wość tej histo­rii, czy też legendy, i ni­gdy się nad nią nie zasta­na­wia­łam. A teraz już nawet nie mam kogo o to zapy­tać (sio­stry, które lepiej znały te sprawy, nie żyją), chyba że jesz­cze kie­dyś zoba­czę się z Greti i Mary, które już dawno nie są Soisa­lon-Soini­nen, a ich brat Juhani nie żyje.

Chyba raz w roku do Butowa lub do Moskwy przy­jeż­dżała nasza cio­cia Soisa­lon-Soini­nen z dwiema córecz­kami, nie­za­wod­nie przy­wo­żąc nam w pre­zen­cie ogromne, szma­ciane, fiń­skie lalki wiel­ko­ści trzy- czte­ro­let­nich dzieci. Ja i Lina bar­dzo lubi­ły­śmy te lalki. Można je było pod­rzu­cać (nawet aż pod sufit), wcho­dzić z nimi na drzewa bez obawy, że się stłuką, jak wszyst­kie nasze piękne lalki z por­ce­lany. Lubi­ły­śmy, oczy­wi­ście, i fiń­skie kuzynki: sku­pioną i nieco poważną blon­dynkę Greti i żywą jak rtęć Mary o ciem­nych oczach Włoszki.

Pew­nego razu przy­je­chał do nas z matką i sio­strami także Juhani. Miał wtedy szes­na­ście lat. Było to w nie­spełna rok po wyżej opi­sa­nym wypadku, gdy został postrze­lony, i jesz­cze z lekka kulał. Ja mia­łam wtedy sześć czy sie­dem lat. Zda­rzyło się, że odby­wała się u nas jakaś zabawa taneczna. Jej prze­biegu nie pamię­tam, lecz pamię­tam dobrze jeden z epi­zo­dów. Otóż w pew­nej chwili ktoś zwró­cił Juha­niemu uwagę, że jego jasne, gęste włosy zasy­pane są kon­fetti.

– To nic – ode­zwał się wesoło – popro­szę Daisy i ona mi je z głowy zsy­pie. – Po czym wziął mnie pod pachy, ostroż­nie posta­wił przed sobą na wyso­kim stole i pochy­lił głowę. Chcia­łam kon­fetti zsu­nąć z jego wło­sów, ale zaplą­tało się w buj­nych falach. Wtedy wsu­nę­łam paluszki w tę gęstwinę i zaczę­łam ją lekko tar­mo­sić. Kon­fetti posy­pało się jak deszcz, ja się roze­śmia­łam, a Juhani patrzył na mnie roz­ba­wiony. Gdy skoń­czy­łam, pod wpły­wem nie wiem jakiego wra­że­nia pochy­liłam się nad głową Juha­niego i uca­ło­wa­łam jego loki. On pod­niósł głowę, popa­trzył na mnie poważ­nie, jakby pyta­jąco, a potem deli­kat­nie posta­wił na ziemi, na chwilę przy­tu­liw­szy. Było mi bar­dzo rado­śnie.

Wiele czasu póź­niej, pra­wie gdy wycho­dzi­łam już za mąż, dowie­dzia­łam się, że Juhani po powro­cie do Hel­si­nek przez lata twier­dził, że nie ożeni się z nikim innym, tylko ze mną, gdy doro­snę, jed­nak już ni­gdy w życiu się z nim nie widzia­łam. Nie widzia­łam też Mary i Greti. Pierw­sza wojna świa­towa, rewo­lu­cja rosyj­ska, mój wyjazd do Pol­ski prze­rwały nasze więzy, jak tyle innych. Praw­dzi­wym cudem odna­leź­li­śmy się z fiń­skimi kuzyn­kami kilka lat temu i cho­ciaż ja sama się z nimi nie spo­tka­łam, sły­sza­łam o nich od Lili i mego syna i wiem, że Juhani już nie żyje. A w pamięci wciąż mam wyraźny obraz jego postaci i pięk­nej twa­rzy w obra­mo­wa­niu wiją­cych się zło­tych wło­sów, jego oczy patrzące się na mnie z pyta­niem – i jak ja to wtedy odczu­łam – z zachwy­tem.

Gdy parę lat temu [mój syn] Wień­czy­sław był w Fin­lan­dii, poznał Greti i Mary. Ta druga, dla uczcze­nia tej wizyty i by zło­żyć hołd moim Dziad­kom, odczy­tała na fami­lij­nym obie­dzie w Hel­sin­kach napi­sany przez sie­bie poema­cik5, w któ­rym w spo­sób wzru­sza­jący wyra­żała mię­dzy innymi unie­sie­nie, jakie odczu­wała, gdy była dziec­kiem i słu­chała naszej Babci gra­ją­cej na pia­ni­nie, bo grała ona kon­cer­towo. Opo­wia­dała, jak wraz z nami pod­kra­dała się w Buto­wie do otwar­tego okna salonu, z któ­rego pły­nęły dźwięki. Ja jed­nak nie pamię­tam, by nasze kuzynki wpa­dały w cichy sku­piony zachwyt, słu­cha­jąc jej muzyki, dla­tego miło mi było i cie­pło na sercu, gdy Wiś wrę­czył mi napi­sany dla niego, a poświę­cony Babci i jej grze poema­cik kuzynki Mary.

Każde z nas dostało od Babci opra­wioną w skórę ksią­żeczkę Наша семейная летопись (Nasza kro­nika rodzinna) poświę­coną rodzi­nie Ave­na­riu­sów,6 jej roz­wo­jowi od chwili, gdy pier­wotne nazwi­sko Haber­man – Hafer­man zgod­nie z ówcze­snym zwy­cza­jem w 1519 roku zmie­niono na Ave­na­rius – (Hafer (niem.) – owies; avena (łac.) – owies) – oraz bro­szurkę napi­saną przez nią po nie­miecku o jej matce, pod tytu­łem Unsere Mut­ter (Nasza matka)7.

W ostat­nich latach życia Bab­cia zmu­szona była ze względu na zdro­wie (cier­piała na angina pec­to­ris8) pra­wie zupeł­nie wyrzec się for­te­pianu. Było jej to cię­ża­rem i od czasu do czasu ule­gała prze­moż­nemu pra­gnie­niu i sia­dała, by zagrać jedną ze swo­ich ulu­bio­nych sonat Beetho­vena. Wszystko dookoła cichło zasłu­chane… Gdy Bab­cia koń­czyła, z widocz­nym wysił­kiem wsta­wała ze stołka i dłuż­szą chwilę stała, mil­cząc, oparta o for­te­pian, usi­łu­jąc zła­pać oddech. Ni­gdy się na ból nie skar­żyła, lecz widać było, że dotkli­wie cier­piała.

Z nakazu leka­rza ogra­ni­czyła też swoje wspa­niałe przy­ję­cia. Nakryty koron­ko­wym i hafto­wa­nym lnia­nym obru­sem stół zawsze wyglą­dał pięk­nie, wzno­siły się na nim wyso­kie patery z egzo­tycz­nymi owo­cami, cały był przy­stro­jony kwia­tami, skrzyły się krysz­tały, puchary, kie­li­chy i kie­liszki.

My, gdy byli­śmy mali, sie­dzie­li­śmy na sza­rym końcu stołu, lecz jedli­śmy te same potrawy, co doro­śli – jesio­tra lub łoso­sia w gala­re­cie, kaczki czy prze­ogromny rost­bef z fran­cu­skim grosz­kiem, borów­kami i grusz­kami, pêche melbę9 lub lody w gorą­cym kożuszku z kru­chego cia­sta. Z dese­rów naj­bar­dziej lubi­li­śmy budyń flambé. Uważ­nie śle­dzi­li­śmy, jak lokaj, posta­wiw­szy przed Bab­cią budyń i pod­law­szy go obfi­cie rumem, poda­wał jej pal­cami w bia­łych ręka­wicz­kach długą zapałkę z ogniem, który Bab­cia prze­no­siła na budyń. I tak bar­dzo cze­ka­li­śmy, aby raz, cho­ciaż raz jeden, dotarł do nas budyń jesz­cze pło­nący, jed­nak to nie zda­rzyło się ni­gdy. Gdy Zelma nakła­dała deser na nasze tale­rze, był już wyga­sły […].

Bab­cia nie tra­ciła na uro­dzie, lecz uby­wało jej sił. Poru­szała się wol­niej i czę­sto przy­sta­wała, jed­nak zawsze miała na ustach ten sam pogodny uśmiech, a w oczach to samo jasne świa­tło.

Nad­szedł dzień, kiedy prze­stała wsta­wać z łóżka. Sie­działa oparta o wysoko uło­żone poduszki. Sama nie­wiele mówiła swoim cichym melo­dyj­nym gło­sem, lecz nas zachę­cała do opo­wia­da­nia, co się dzieje w szkole i co robimy w wol­nych chwi­lach.

Któ­re­goś dnia, gdy byłam w szkole, wezwano mnie z klasy do gabi­netu dyrek­tora. Patrząc poważ­nie oznaj­mił, że zwal­nia mnie z dal­szych lek­cji, gdyż mam jechać do Babci, powóz już na mnie czeka. Zda­wało mi się, że na chwilę prze­stało bić mi serce. Co się stało? Czy to moż­liwe?

Powóz sta­nął. Wbie­głam na schody. Przy­wi­tał mnie ojczym. W salo­nie, a wła­ści­wie w sali, gdzie­śmy tyle tań­czyli na balach orga­ni­zo­wa­nych przez Bab­cię dla Lili, roz­ma­wiali Mama, Dzia­dek i dok­tor. Wszy­scy byli sku­pieni i zatro­skani.

– Bab­cia chce cię zoba­czyć, Daisy, pra­gnie się z tobą poże­gnać…

Nie pyta­łam o nic wię­cej, tylko zamar­łam, jakby mróz mnie skuł. Zelma zapro­wa­dziła mnie do drzwi sypialni Babci, a gdy weszłam, cicho je za mną zamknęła. W pokoju Babci pano­wał mrok i nie od razu mogłam roz­róż­nić jej – mój Boże – tak bar­dzo w tej chwili drobną postać w łóżku. Tym razem poduszki nie były uło­żone wysoko, leżały pła­sko i głowa Babci, tak dziw­nie mała, w nich ginęła. Jakaż straszna zmiana w ciągu paru dni… Bab­cia unio­sła rękę – nie, nie rękę, lecz małą i chu­dziutką, jakby dzie­cinną rączkę – i dała mi słaby znak, bym pode­szła.

– Bab­ciu, moja Bab­ciu… – tylko tyle mogłam wypo­wie­dzieć… Nachy­li­łam się nad nią, a ona zro­biła nade mną znak krzyża i wyszep­tała bło­go­sła­wień­stwo, po czym jej ręka opa­dła bez­wład­nie, a zmę­czone oczy się zamknęły […]. Nachy­li­łam się niżej, ostroż­nie uca­ło­wa­łam te biedne drobne ręce i wyszłam […]. Każ­dego z nas, po kolei, żegnała w ten spo­sób Bab­cia i tegoż wie­czoru ode­szła od nas na zawsze10.

W sali balo­wej zro­biono cha­pelle ardente11 – która, gdyby nie grom­nice – wyglą­da­łaby jak ogród: wszę­dzie zie­leń, kwiaty i małe drzewka poma­rań­czowe przy­wie­zione z Butowa, nar­cyzy, lilie, kame­lie. Jak ogród, lecz dla peł­nej ilu­zji bra­ko­wało szcze­biotu pta­ków, bo nawet kanarki Babci nie śpie­wały, no i gdyby nie tłum ludzi, któ­rzy przy­cho­dzili i wycho­dzili bez końca.

Dasza, Nata­sza, kucharka, a nawet lokaj otwar­cie popła­ki­wali. Wtem wszedł do sali swoim ela­stycz­nym kro­kiem Dzia­dek, nie wiem już po raz który, choć tam­tego dnia krok ten był dziw­nie nie­równy. Wszy­scy się przed nim roz­stą­pili, uci­chły nawet szepty. Dzia­dek długą chwilę patrzył na piękną twarz Babci spoj­rze­niem przej­mu­ją­cym, roz­dzie­ra­ją­cym, jakby nie­świa­dom ota­cza­ją­cych go ludzi. Czule się nad nią pochy­lił, wycią­gnął do zmar­łej ręce, wziął deli­kat­nie za ramiona i lekko, lekko nią potrzą­sał, jakby chciał uko­ły­sać, a jego usta bez­dź­więcz­nie coś do niej szep­tały. Potem wypro­sto­wał się na całą swoją wyso­kość, szyb­kim ruchem ręki strzą­snął z rzęsy ciężką łzę i nie patrząc na nikogo, a raczej nikogo nie widząc, cięż­kim, nie­równym kro­kiem wyszedł z sali.

Czy to moż­liwe, że Dzia­dek zosta­nie sam… Co będzie z Dziad­kiem bez Babci?

Dziadek

Dzia­dek do końca życia zacho­wał mło­dzień­czość, opty­mizm, radość życia i pewien entu­zjazm. Do ludzi pod­cho­dził bez­po­śred­nio i życz­li­wie, nie uzna­wał jed­nak hipo­kry­zji, braku szcze­ro­ści i sumien­no­ści oraz braku odpo­wie­dzial­no­ści, na co reago­wał gwał­tow­nie i ostro, acz­kol­wiek jego wybu­chy ni­gdy nie trwały długo.

Wyrzeź­biony z jed­nej bryły, lecz dłu­tem sub­tel­nym i deli­kat­nymi posu­nię­ciami tegoż dłuta. Łatwo zapa­lał się do sprawy, którą uznał za słuszną. Trudno zli­czyć to, co dawał na cele dobro­czynne. Był bar­dzo szczo­dry, ni­gdy nikomu nie odma­wiał pomocy. Ileż to razy pogo­rzelcy cią­gnący

szosą koło Butowa z bar­dzo dale­kich nawet stron otrzy­my­wali od Dziadka przy­działy drewna do odbu­dowy chat, a czę­sto­kroć dodat­kowo i pomoc cie­śli wysy­ła­nych do nich przez Dziadka.

Nie uzna­wał kom­pro­mi­sów, był pro­sto­li­nijny i otwarty do tego stop­nia, że nie umiał ukryć nie­chęci, jaką wzbu­dzali w nim ludzie pokrętni. Acz­kol­wiek łatwo się uno­sił, gdy już daro­wał komuś prze­wi­nie­nie, wię­cej do tej kwe­stii nie powra­cał. Trud­no­ści i prze­szkody, jakie napo­ty­kał w pracy, i w ogóle w swej dzia­łal­no­ści, poko­ny­wał spo­koj­nie, trak­tu­jąc je jako coś nie do unik­nię­cia. Uwa­żał, że należy się dobrze zasta­no­wić nad zagad­nie­niem i spo­so­bem jego roz­wią­za­nia, a nie mar­twić się nim i nad­mier­nie przej­mo­wać.

W domu przy Babci zawsze odświe­żał siły. Swoim rów­nym uspo­so­bie­niem, aniel­ską cier­pli­wo­ścią koiła go i w cudowny spo­sób nie­raz hamo­wała jego wybu­chy, cho­ciaż ni­gdy mu w niczym nie zaprze­czała.

Będąc sam nad­zwy­czaj dokład­nym i punk­tu­al­nym, wyma­gał tych cech i od swo­ich pra­cow­ni­ków, a mło­dzi ludzie, któ­rym zda­rzało się być zapro­szo­nymi z jakichś powo­dów do domu Dziadka, stali nie­raz zawczasu przed drzwiami, cze­ka­jąc, aż w przed­po­koju wybije ozna­czona godzina, i wtedy śmiało dzwo­nili do drzwi.

Któ­re­goś dnia Dzia­dek ocze­ki­wał przy­jazdu do Butowa swo­jego sta­rego przy­ja­ciela z Peters­burga. Wysłał po niego konie na sta­cję i cze­kał z nie­cier­pli­wo­ścią. Prze­mie­rzał alejkę w parku bie­gnącą rów­no­le­gle do drogi i co i raz spo­glą­dał na zega­rek.

Oto wje­chał przez bramę powóz i zatrzy­mał się przed gan­kiem. Dzia­dek pod­szedł, chcąc pierw­szy przy­wi­tać dro­giego gościa, a tu z powozu wysia­dła nie­ocze­ki­wana przez niego para ludzi. Dzia­dek był tak zawie­dziony, że nie mógł ukryć iry­ta­cji.

– Nie tych mi przy­wio­złeś, dur­niu! – krzyk­nął na stan­greta, odwró­cił się do gości ple­cami i szybko odszedł.

Na szczę­ście Mama wła­śnie wyszła na ganek i zajęła się stro­pio­nymi i zaże­no­wa­nymi przy­by­szami. Prze­cież czę­sto ktoś zajeż­dżał do Butowa bez ofi­cjal­nego zapro­sze­nia, a że powóz pra­wie w każde święto był wysy­łany na sta­cję, tak na wszelki wypa­dek, ci pań­stwo sko­rzy­stali z niego i przy­je­chali do dworu.

Stan­gret zawró­cił, żeby ponow­nie jechać na sta­cję, lecz wtem nad­je­chała dorożka, którą ocze­ki­wany przez Dziadka gość był wyna­jął, nie zna­la­zł­szy powozu z Butowa. Dzia­dek w miły spo­sób prze­pro­sił nie­for­tun­nych przy­jezd­nych i dzień upły­nął w bar­dzo pogod­nym nastroju.

Zamie­rza­jąc wpro­wa­dzić różne inno­wa­cje w parku i w ogro­dzie, któ­re­goś razu spro­wa­dził ogrod­nika z Zachodu, który ucho­dził za sławę w swo­jej dzie­dzi­nie.

Nie­stety bie­dak się jąkał, a przy­zwy­cza­jony do odpo­wied­niego tytu­ło­wa­nia ludzi (był Niem­cem), w każ­dym zda­niu i w każ­dej odpo­wie­dzi na pyta­nie Dziadka zwra­cał się do niego Ihre Ex… ex… ex…x…xzel­lenz12.

Opra­co­wał on obszerny pro­jekt odmien­nego roz­pla­no­wa­nia pew­nych czę­ści parku, zało­że­nia basenu z egzo­tycz­nymi wodo­ro­stami i rybami, a bodajże rów­nież kro­ko­dy­lami, co wzbu­dziło zain­te­re­so­wa­nie Dziadka. Jego mowa i jego cią­głe jąka­nie się, zwłasz­cza przy Ex… ex… exzel­lenz tak jed­nak go nie­cier­pli­wiły, że po kilku mie­sią­cach roz­stał się ze sław­nym ogrod­ni­kiem. A może spo­wo­do­wał to wybuch pierw­szej wojny świa­to­wej…

Zain­te­re­so­wa­nia Dziadka były bar­dzo sze­ro­kie, naj­wię­cej jed­nak czasu poświę­cał oczy­wi­ście zakła­dom far­ma­ceu­tycz­nym zało­żo­nym jesz­cze przez jego ojca jako dopeł­nie­nie słyn­nej Staro-Nikol­skiej apteki13, która w ciągu roku reali­zo­wała liczbę recept wie­lo­krot­nie prze­kra­cza­jącą roczne osią­gnię­cia innych, naj­bar­dziej zna­nych w świe­cie aptek. Trzy­dzie­stego pierw­szego grud­nia depe­szo­wano Dziad­kowi, co godzinę – o ile nie był w tym cza­sie w Moskwie – jak duża jest liczba recept, i tak aż do pół­nocy.

Zakłady (i obrót apteki) tak rosły, że Dziad­kowi wie­lo­krot­nie radzono, aby zało­żył filie w róż­nych innych mia­stach, co uła­twi­łoby pokry­cie zapo­trze­bo­wa­nia. Dzia­dek jed­nak ni­gdy się na to nie zgo­dził, wycho­dząc z zało­że­nia, że tylko jego oso­bi­sty nad­zór może zapew­nić dosko­na­łość pro­duk­tów i funk­cjo­no­wa­nie labo­ra­to­riów i zakła­dów.

Nie uzna­wał też reklamy i mimo usil­nej kam­pa­nii ni­gdy w ten spo­sób nie pod­kre­ślał zalet swych wytwo­rów, które i tak osią­gały roz­głos w świe­cie medycz­nym i u sze­ro­kiej klien­teli.

Wyma­gał we wszyst­kim bez­sprzecz­nej dosko­na­ło­ści i pil­no­wał jej w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach, toteż firma Ф (Fer­rein) cie­szyła się bez­gra­nicz­nym zaufa­niem całej lud­no­ści Rosji i powo­łana była do zapew­nia­nia dostaw na car­ski dwór.

Dla zatrud­nio­nych w zakła­dach pra­cow­ni­ków, w celu uzu­peł­nie­nia ich wykształ­ce­nia, wybitni fachowcy pro­wa­dzili wykłady z che­mii, bio­lo­gii i innych gałęzi nauk tak zwa­nych przy­rod­ni­czych, a szczo­drze udzie­lane urlopy zapew­niały im siły i zado­wo­le­nie z pracy. Na wykłady w labo­ra­to­riach chęt­nie cho­dzi­ły­śmy i my.

Odpo­czyn­kiem dla Dziadka były czę­ste wyjazdy za gra­nicę. W Buto­wie upra­wiał z zami­ło­wa­niem jazdę konną, nawet w wieku prze­szło osiem­dzie­się­ciu lat. Lubi­li­śmy wszy­scy jeź­dzić konno w jego towa­rzy­stwie.

Uro­czy­ście i szum­nie obcho­dzony był jubi­le­usz Dziadka (nie pamię­tam który). Zje­chali się liczni i wybitni przed­sta­wi­ciele jego pro­fe­sji z kraju i z całego świata, zalali główne aleje w Buto­wie, a ze sta­cji nad­jeż­dżały coraz to nowe powozy.

W dużej świer­ko­wej alei roz­sta­wiono długi stół. Nakryto rów­nież do stołu na tara­sie, a dla mło­dzieży na traw­niku pod lipami.

W pew­nej chwili Dzia­dek, oto­czony gośćmi, dostrzegł młodą Cygankę w fał­dzi­stej wzo­rzy­stej spód­nicy, w chu­s­teczce led­wie przy­kry­wa­ją­cej roz­rzu­cone włosy, która, idąc cha­rak­te­ry­stycz­nym płyn­nym, a jed­no­cze­śnie nieco wyzy­wa­ją­cym kro­kiem, wynu­rzyła się z bocz­nej alei. Głowę miała wysoko pod­nie­sioną, lecz na widok Dziadka przy­brała wyraz twa­rzy skromny i pełen sza­cunku. Zbli­żyła się wol­nym kro­kiem, przy­sta­nęła i zmu­siła całe towa­rzy­stwo do zatrzy­ma­nia się. Potem pode­szła do Dziadka i spy­tała, czy może mu powró­żyć, odkryć, co w przy­szło­ści go spo­tka, powie­dzieć o tym, co było, co ma już za sobą. Wycią­gnęła rękę po dłoń jubi­lata, nachy­liła się nad nią, badała jej linie, nie­ustan­nie tłu­ma­cząc i mówiąc… nie­raz z krót­kimi przy­stan­kami, jakby się namy­śla­jąc, szu­ka­jąc odpo­wied­nich wyra­zów dla jego prze­żyć, osią­gnięć, pracy i trium­fów… Od czasu do czasu potrzą­sała głową, brzę­czały nani­zane na sznu­rek złote monety na jej szyi i czole, wtó­ro­wały im bran­so­letki. Wszy­scy słu­chali z zacie­ka­wie­niem i zachwy­tem, a Dzia­dek z nie­ukry­wa­nym wzru­sze­niem. We wróż­bie dużo miej­sca Cyganka poświę­ciła i Babci. Nie można mówić o Dziadku, nie wspo­mi­na­jąc i o niej.

Piękną, zręczną i dow­cipną wróżbę uło­żył Wasi­lij Pie­tro­wicz Ave­na­rius, poeta i pisarz, brat Babci. Cyganką zaś byłam ja i podobno dosko­nale wywią­za­łam się ze swo­jego zada­nia. Może dla­tego, że wiersz był piękny, a sama „robota” bar­dzo przy­pa­dła mi do gustu.

Następ­nie zain­sce­ni­zo­wano jesz­cze inne występy, mię­dzy innymi dziew­czynki i kilka ich kole­ża­nek wystą­piły w sukien­kach jako liście jesienne o róż­nych odcie­niach czer­wieni, brązu i złota, wiru­jąc na deskach przez niby wiatr pędzone, to znów upa­da­jąc bez­sil­nie na zie­mię, aby się po chwili znów pode­rwać w sza­lo­nym tour­bil­lon14. A potem bawiono się w parku do późna w nocy, przy świe­tle licz­nych lam­pio­nów i księ­życa.

Babcia i Dziadek we wspomnieniach Lili

Jak daleko tylko potra­fię się­gnąć pamię­cią do moich dzie­cin­nych lat, moja Bab­cia, Zofia de Fer­rein, uro­dzona de Ave­na­rius, zawsze sta­no­wiła dla mnie sym­bol tego, co się rozu­mie pod okre­śle­niem Grande Dame (lady).

Jej pro­sta postawa, równy głos (ni­gdy go nie pod­no­siła), wykwintna uprzej­mość, która jed­nak nie upo­waż­niała ludzi do zbyt­niego zbli­że­nia się do niej – wszyst­kie te cechy ogrom­nie mi impo­no­wały.

Bab­cia była dla mnie wzo­rem, któ­rego dosko­na­łość od naj­młod­szych lat sta­ra­łam się osią­gnąć, cho­ciaż zda­wa­łam sobie sprawę, że to nie­moż­liwe, ponie­waż brak mi było sub­tel­nego poczu­cia humoru Babci i jej urody. Nosiła gładko zacze­sane, z dwoma prze­dział­kami, włosy, bie­lu­sień­kie i świe­cące niczym płynne sre­bro, co jesz­cze pod­kre­ślało deli­kat­ność jej pięk­nej cery. Miała wąskie ręce o dłu­gich pal­cach oko­lone koron­kową fal­banką rękawa, a przede wszyst­kim błę­kitne oczy, które potra­fiły iskrzyć się w mło­dzień­czym unie­sie­niu, gdy mówiła o czymś pięk­nym. Czy to w ogóle można sobie było przed­sta­wić, że ist­niały gdzieś inne, star­sze panie, które byłyby do niej choć w przy­bli­że­niu, podobne?

Kie­dyś, gdy w naszej oko­licy odby­wały się manewry, gościł u nas gene­rał von Eck, który był bar­dzo kul­tu­ral­nym czło­wie­kiem. Cał­ko­wi­cie uległ uro­kowi tej mądrej i sub­tel­nej kobiety.

– Gdy jej nie sta­nie, wszystko się tu zmieni – powie­dział.

Rozu­miał, że atmos­fera, jaką Bab­cia stwa­rzała dokoła sie­bie, że jej ema­na­cje muszą zgi­nąć razem z nią, że nie mogą jej prze­żyć.

Pierw­szych lek­cji reli­gii udzie­lała nam Bab­cia.

– Na początku było słowo… – Oczy jej się świe­ciły. Pró­bo­wała obja­śnić nam głę­bię i piękno tego zda­nia.

Myśmy wtedy tego nie rozu­miały, były­śmy na to jesz­cze za głu­pie. Histo­rię świętą opo­wia­dała nam Bab­cia tak barw­nie, żeśmy ją kie­dyś zapy­tały, czy oso­bi­ście znała Adama i Ewę. Nie­któ­rych rze­czy nie mogli­śmy jed­nak pojąć. Uwa­ża­ły­śmy na przy­kład zda­nia, że Abra­ham nie był cno­tli­wym czło­wie­kiem. Jak­żeż on mógł tak po pro­stu wypę­dzić na pusty­nię swego syna Izma­ela, który prze­cież w niczym nie zawi­nił?

Sprawa Ezawa i Jakuba także nie była według nas w porządku, lecz uwagi zacho­wy­wa­ły­śmy dla sie­bie, bo sza­cu­nek dla Babci nie pozwa­lał nam ich wypo­wia­dać.

Co nie­dziela Bab­cia przy­jeż­dżała swoim powo­zem i zabie­rała nas do kościoła ewan­ge­lic­kiego. Nam się jed­nak o wiele bar­dziej podo­bała pra­wo­sławna cer­kiew z cudow­nym chó­rem i kadzi­dłem, dokąd nas po kry­jomu pro­wa­dziła nia­nia, po to pew­nie, aby uzy­skać zba­wie­nie dla naszych „pogań­skich” duszy­czek.

W kościele ewan­ge­lic­kim stale towa­rzy­szyły muzyce orga­no­wej nie­równe, łamiące się głosy sta­rych kobiet. Nie mogłam zro­zu­mieć, jak mogła to zno­sić nasza, tak bar­dzo muzy­kalna Bab­cia.

Naj­bar­dziej lubi­łam, gdy sia­dała do for­te­pianu. Ni­gdy nie zapo­mnę jej inter­pre­ta­cji Beetho­vena, Schu­manna, Cho­pina… Mogę wyli­czyć zale­d­wie kilku wiel­kich pia­ni­stów, któ­rych gra dawa­łaby mi takie unie­sie­nie, takie poczu­cie szczę­ścia, jak gra Babci. Czę­sto cho­dziła na kon­certy, ni­gdy nie prze­pu­ściła występu Niki­scha15, a przed kon­cer­tem sama odtwa­rzała w tym dniu cały pro­gram.

W ostat­nich latach życia cho­dziła już tylko na próby gene­ralne, które odby­wały się w godzi­nach przed­po­łu­dnio­wych. Kon­certy wie­czorne ją wyczer­py­wały.

Wycho­wa­nie Bab­cia otrzy­mała w Smol­nym Insty­tu­cie – był to inter­nat dla panie­nek z ary­sto­kra­tycz­nych domów. Wiele nam opo­wia­dała o tym miej­scu. Dzieci, nie­stety, są bar­dzo nie­uważne, dla­tego pamię­tam nie­wiele z tego, co nam mówiła, na przy­kład to, że do póź­nej jesieni wycho­wanki insty­tutu były przed lek­cjami pro­wa­dzone na spa­cer do parku w lek­kich sukien­kach z krót­kimi ręka­wami i w bia­łych pele­ryn­kach, bez płasz­czy, wsku­tek czego wra­cały do klasy aż sine z zimna.

Gdy Bab­cia skoń­czyła sie­dem­na­ście lat i wró­ciła do rodzin­nego domu, star­sza sio­stra kry­tycz­nie jej się przyj­rzała.

– Ty w ogóle nie masz talii! – wykrzyk­nęła.

Przy­nie­siono gor­set i Bab­cia została zasznu­ro­wana. Wynik był smutny – zemdlała.

Rodzina nadwor­nego pastora de Ave­na­riusa, ojca Babci, była liczna, a środki finan­sowe ogra­ni­czone, toteż do opery zabie­rano tylko naj­bar­dziej muzy­kalne dzieci. Te z nich, które po powro­cie potra­fiły odśpie­wać kilka arii, uzy­ski­wały zgodę na ponowne pój­ście do teatru. Bab­cia próbę tę prze­szła zwy­cię­sko.

Przy­po­mina mi się jesz­cze jeden epi­zod, o któ­rym Bab­cia nam opo­wie­działa. Któ­re­goś dnia, zupeł­nie nie­ocze­ki­wa­nie, odwie­dziła rodzinę pastora żona cara. Matka naszej Babci była tym zaszczy­tem tak skon­fun­do­wana, że mocno potrzą­snęła jej ręką.

W Moskwie było wiele orga­ni­za­cji dobro­czyn­no­ści, mię­dzy innymi Zwią­zek Nie­mek. Człon­ki­nie tej orga­ni­za­cji uczest­ni­czyły w zebra­niach w bia­łych skó­rza­nych ręka­wicz­kach glacé16, jak to było w tam­tych cza­sach przy­jęte. Urzą­dzano lote­rie i dobro­czynne bazary, te dru­gie były zresztą bar­dzo atrak­cyjne.

W okre­sie Bożego Naro­dze­nia zgła­szało się do Babci wiele sta­ru­szek, które Bab­cia obda­rzała pre­zen­ci­kami na święta. Jedna z tych babu­lek kie­dyś przez dłuż­szy czas badaw­czo przy­glą­dała się Babci.

– Czy pani jest zmarłą panią Fer­rein?

– Nie­stety nie! – odrze­kła zasko­czona tym pyta­niem Bab­cia. Sta­ruszki ta odpo­wiedź jed­nak nie zado­wo­liła.

– Zatem pani nie jest zmarłą panią Fer­rein?

Bab­cia się uśmiech­nęła.

– Prze­cież ja jesz­cze żyję!

Nastą­piła krótka chwila mil­cze­nia.

– Szkoda, wielka szkoda – szep­nęła sta­ruszka.

Bab­cia opo­wia­dała nam o tym zaj­ściu ze swoim uro­czym, nieco iro­nicz­nym uśmie­chem. Co babu­linka miała na myśli, pozo­stało zagadką.

Kie­dyś w pew­nym kuror­cie w Niem­czech jakaś osiem­dzie­się­cio­let­nia pani popro­siła Bab­cię, aby zagrała coś na jej pia­ni­nie. Było to okropne stare pudło. Bab­cia jed­nak, jako stoik, wytrzy­mała fał­szywe dźwięki, aby tylko zro­bić przy­jem­ność tej pani. Gdy prze­stała grać, star­sza pani powie­działa w roz­ma­rze­niu:

– Jakiż to piękny instru­ment!

Inna pani zapy­tała Bab­cię, od jak dawna prze­bywa w kuror­cie.

– Od dwóch tygo­dni – brzmiała odpo­wiedź.

– Nie­moż­liwe. I pani już tak dobrze mówi po nie­miecku?!

Bab­cia uśmiech­nęła się uba­wiona naiw­no­ścią tej uwagi.

– Ja także umiem tro­chę pisać po nie­miecku – odrze­kła.

Dziad­ko­wie bar­dzo dużo podró­żo­wali. Zdaje mi się, że w Nicei byli rok­rocz­nie. Stam­tąd przy­sy­łano nam w zimie naj­pięk­niej­sze kwiaty owi­nięte w wil­gotny mech.

Zda­rzyło się paro­krot­nie, że Dziad­ko­wie nie zamó­wili sobie z góry poko­jów i przy ich przy­jeź­dzie hotele były prze­peł­nione. W jed­nym z takich przy­pad­ków Dzia­dek zgo­dził się, aby umiesz­czono go tym­cza­sowo w pokoju bilar­do­wym, za któ­rego uży­cie musiał zapła­cić według stawki obli­czo­nej dla gry w bilard!

Kiedy indziej dali Dziad­kom do dys­po­zy­cji jeden z salo­nów, lecz inni goście w hotelu nie zostali o tym powia­do­mieni. Wio­dące do salonu drzwi były zro­bione z mato­wego szkła. Ze względu na to, że Bab­cia miała bóle reu­ma­tyczne, robiła dla sie­bie, a przy oka­zji i dla Dziadka, szy­deł­kowe koszulki z dłu­gimi ręka­wami z cie­niu­sień­kiej wełny koloru różo­wego. Oboje wsta­wali wcze­śnie i wcze­śnie kła­dli się wie­czo­rem do łóżka. Gdy się tak szy­ko­wali do noc­nego spo­czynku, zoba­czyli naraz całą gale­rię twa­rzy jakby przy­le­pio­nych do oszklo­nych drzwi: byli to goście hote­lowi, któ­rzy chcieli wejść do salonu, lecz zna­la­zł­szy, że drzwi są zamknięte, i widząc przez przy­dy­mione szkło, że ktoś się za nimi poru­sza, przy­bli­żyli się do szyby, aby się zorien­to­wać, co się dzieje. Ujrzeli dwie posta­cie w cie­li­stych kom­bi­ne­zo­nach i wywnio­sko­wali, że to para akro­ba­tów, któ­rzy powta­rzają swój numer, i że dzi­siej­szą atrak­cją wie­czoru będzie wła­śnie ich występ.

Wydaje mi się, że Bab­cia nie miała roz­wi­nię­tego zmy­słu orien­ta­cji. Zda­rzyło się, że zabłą­dziła kie­dyś w Paryżu, wyszedł­szy z hotelu na krótką prze­chadzkę. Było to na Place de la Con­corde. Wsia­dła do dorożki i kazała się odwieźć do hotelu. Doroż­karz oczy­wi­ście obje­chał dwu­krot­nie w poprzek plac i sta­nął przed hote­lem, który był tuż na rogu Rue St. Honoré.

– Prze­pra­szam pana, gdzie my jeste­śmy? – spy­tała Bab­cia.

– W Paryżu, łaskawa pani, w Paryżu – odpo­wie­dział bez­czelny woź­nica.

Dziad­ko­wie mieli tylko jed­nego syna. Ich córka Sonia umarła w bar­dzo mło­dym wieku i Bab­cia sku­piła całą swoją uwagę na naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach naszego wycho­wa­nia. Przed połu­dniem pro­wa­dzono nas do Babci, aby­śmy się z nią przy­wi­tali (dziad­ko­wie miesz­kali nie­da­leko od nas). Lubi­li­śmy ich stary dom, który prze­żył naj­ście Napo­le­ona, jako że był budo­wany z kamie­nia i oca­lał pod­czas pożaru, gdy Moskwa została pod­pa­lona przed nadej­ściem wojsk fran­cu­skich. Przy prze­bu­do­wie domu i prze­ko­py­wa­niu ota­cza­ją­cego go gruntu znaj­do­wano zamu­ro­wane i zako­pane skrzy­nie ze sta­rymi zło­tymi mone­tami. Dawni wła­ści­ciele widocz­nie ucie­kli przed Napo­le­onem i już nie wró­cili.

Wszystko w tym domu było tak inne niż w nowo­cze­snych domach. Na dole w kącie stał stary wol­te­row­ski fotel pra­dziadka z ruchomą pod­stawką na świecz­nik i półeczką na książki, który wzbu­dzał nasze zacie­ka­wie­nie.

Od drzwi wej­ścio­wych pro­wa­dziły na górę – do miesz­ka­nia – schody pokryte czarno-bia­łym dywa­nem. Przy zakrę­tach scho­dów stały w kątach oraz na oknach kwiaty i róż­no­rodne egzo­tyczne rośliny. Do przed­po­koju pro­wa­dziły drzwi z gra­we­ro­wa­nego szkła, któ­rego dese­nie bar­dzo nam się podo­bały. W przed­po­koju wisiała wenecka latar­nia z kutego żelaza o ścian­kach z barw­nego szkła, jak witraże. Na prawo wcho­dziło się do gabi­netu Dziadka, na lewo – bez­po­śred­nio do wiel­kiej sali z for­te­pia­nem Bech­ste­ina, nad któ­rym wisiał natu­ral­nej wiel­ko­ści por­tret zmar­łej córki dziad­ków, Soni.

Bab­cia naj­chęt­niej prze­by­wała w tym pokoju, przy for­te­pia­nie lub z ręczną robótką przy oknie. Pamię­tam, że jako dziecko podzi­wia­łam jej mały złoty napar­stek.

Naj­pięk­niej­sze były jed­nak liczne pokoje, które nie miały drzwi i do któ­rych scho­dziło się z salonu po paru jedy­nie stop­niach, i gdzie można było urzą­dzać wspa­niałe zabawy.

Tam mie­ściła się biblio­teka z bar­dzo wysoką drabi-ną. Nas, dzieci, inte­re­so­wały tylko książki bota­niczne, ponie­waż były w nich piękne ilu­stra­cje. Bab­cia czę­sto zdej­mo­wała z półki kro­nikę rodziny Ave­na­riu­sów, poka­zy­wała nam por­trety rodzinne i zwra­cała nam uwagę na to, jak typ „Ave­na­riu­sow­ski” dzie­dzi­czył się z poko­le­nia na poko­le­nie […].

Stale miesz­kali w domu dziad­ków jej bra­tan­ko­wie czy sio­strzeńcy stu­diu­jący w Moskwie, a pocho­dzący z innych miast.

Z naszą wycho­waw­czy­nią Selmą, Niemką pocho­dzącą z dziel­nicy bał­tyc­kiej, Bab­cia pro­wa­dziła dłu­gie roz­mowy na temat naszego wycho­wa­nia i wyja­śniała jej swoje w tej kwe­stii poglądy i życze­nia.

Któ­re­goś dnia szcze­rze się obu­rzyła, gdy wycho­waw­czyni powie­działa:

– Kto to wie, Zofio Pie­trowna, czy wnu­kom pani nie przyj­dzie jesz­cze kie­dyś paść świń?

Nasza wycho­waw­czyni przy­po­mniała sobie o tym, gdy bol­sze­wicy wpę­dzili nas w naj­więk­szą nędzę, ode­braw­szy mają­tek i wszyst­kie nasze posia­dło­ści. Ale któż to mógł prze­wi­dzieć?

Dwa razy w tygo­dniu miała Bab­cia tak zwane jour fixe’y17 – jed­nego dnia po połu­dniu, a dru­giego wie­czo­rem. Nakry­wano do dużego stołu, pano­wał nie­prze­rwany ruch – jedni goście wycho­dzili, gdy przy­cho­dzili inni. Mimo licz­nej służby było to jed­nak męczące dla star­szej kobiety, ale o wiele prost­sze niż urzą­dza­nie przy­jęć dla poszcze­gól­nych grup przy­ja­ciół i zna­jo­mych. Na jour fixe mógł przyjść każdy.

Dzia­dek i Bab­cia bar­dzo się od sie­bie róż­nili, mimo to nie mogę sobie wyobra­zić bar­dziej har­mo­nij­nego mał­żeń­stwa. Ich wza­jemny sto­su­nek był zawsze i nie­zmien­nie zabar­wiony wza­jemną głę­boką miło­ścią. Już na śmier­tel­nym łożu Bab­cia wzy­wała mnie kil­ka­krot­nie – mię­dzy jed­nym okrop­nym ata­kiem anginy pec­to­ris a dru­gim – aby powie­dzieć:

– Nie zosta­wiaj­cie Dziadka samego, gdy mnie nie sta­nie!

Cała jej tro­skli­wość przed odej­ściem z tego świata skie­ro­wana była na Dziadka. Wła­śnie w tam­tym okre­sie ćwi­czy­łam Etiudę f-moll i Nok­turn c-moll Cho­pina. Te dwa utwory pozo­stały w mej pamięci na zawsze zwią­zane ze wspo­mnie­niem o Babci.

Motto Dziadka brzmiało: „Jeżeli życie było piękne, to pod­stawą jego były trud i praca”. Miał to rzad­kie szczę­ście, że lubił swoją pracę, w niej się wyży­wał. Stale był w ruchu. Jesz­cze teraz mam go przed oczami, jak prze­mie­rza tam i z powro­tem wielką salę, a następ­nie znika w swym gabi­ne­cie, aby coś zano­to­wać.

Zda­rzało się, że w takich chwi­lach zapo­mi­nał nawet o gościu, który wła­śnie był u niego, dla­tego że przy­szedł mu do głowy jakiś ważny pomysł. Tylko w sobot­nie wie­czory, przy grze w sza­chy, mógł godzi­nami sie­dzieć spo­koj­nie, lub gdy zagłę­biał się w ulu­bioną lek­turę – che­mię orga­niczną.

Jestem pewna, że jedy­nie przez grzecz­ność czy­tał na głos modne w tam­tych cza­sach utwory Matyldy Serao18, Il pic­colo Mondo Antico, powie­ści Fogaz­zara19 czy Narze­czo­nych20.

Cho­dził cza­sem Dzia­dek do teatru, lecz czę­sto opusz­czał salę już po pierw­szym akcie – coś pil­nego musiało być nie­zwłocz­nie zała­twione!

Stale nosił w kie­szeni mały tomik Marka Aure­liu­sza21, z któ­rego nam nie­raz odczy­ty­wał parę zdań.

W zimie Dzia­dek wsta­wał o szó­stej rano, a latem o pią­tej. Do póź­nej jesieni przed śnia­da­niem kąpał się w sta­wie. Po śnia­da­niu kładł się na dzie­sięć minut i wsta­wał odświe­żony i pełny ener­gii. Jego hobby były piękne konie. Z wyjąt­kiem Babci u nas wszy­scy jeź­dzili konno. Gdy my, jako małe dzieci, podą­ża­li­śmy wzro­kiem za odda­la­jącą się kawal­kadą, nie mogli­śmy się docze­kać, kiedy i my dosią­dziemy koni. O ile wiem, nasi rodzice zarę­czyli się rów­nież pod­czas kon­nej wycieczki.

Gdy po dłu­giej zimie w miesz­ka­niu w Moskwie wyj­mo­wano podwójne okna i grube war­stwy lodu nara­sta­jące na nich pod­czas mro­zów nie zasła­niały nam widoku, ogar­niało nas – dzieci – pod­nie­ce­nie. Ozna­czało to, że nie­długo nastąpi wyjazd do Butowa, naszej let­niej rezy­den­cji, którą Bab­cia obda­rzyła nazwą Pose­lippo22, ponie­waż bar­dzo lubiła tę wło­ską miej­sco­wość.

Więk­szą część lata spę­dza­li­śmy w Buto­wie, jed­nak na parę tygo­dni wyjeż­dża­li­śmy nad morze. Lato przy­no­siło nam więk­szą swo­bodę.

Pamię­tam nudne spa­cery po moskiew­skim bul­wa­rze, gdzie inne dzieci wesoło się bawiły, a my, pod nad­zo­rem naszej guwer­nantki, masze­ro­wa­li­śmy grzecz­nie i nie wolno nam było wcho­dzić w żadne kon­takty z innymi dziećmi.

W Buto­wie nato­miast mogli­śmy urzą­dzać dzi­kie zabawy, wcho­dzić na drzewa, szu­kać grzy­bów bez ręka­wi­czek, a nawet bez kape­lu­szy – o któ­rych nam jed­nak czę­sto przy­po­mi­nano, i które zakła­dano nam na głowy, mocu­jąc je gumką pod brodą, ponie­waż zsu­wa­li­śmy je na plecy – i przez cały dzień mogli­śmy być na świe­żym powie­trzu.

Lato miało tylko jedną złą stronę: w miej­sce jed­nej guwer­nantki mie­li­śmy ich aż trzy: Niemkę, Rosjankę i Fran­cuzkę, i przez godzinę dzien­nie musie­li­śmy kuć fran­cu­skie cza­sow­niki na jed­nym z tara­sów.

Przed willą dziad­ków roz­cią­gał się […] plac do róż­nych gier: kro­kieta, bad­min­tona, cer­ceau23 i innych. W zimie wyle­wano na podwó­rzu przed domem śli­zgawkę. Bab­cia lubiła się przy­glą­dać naszym zaba­wom.

Gdy budzi­li­śmy się rano, patrzy­li­śmy przede wszyst­kim przez okno: jaką też będziemy mieli tego dnia pogodę? Przez barwne witraże przed­sta­wia­jące sceny z popu­lar­nych bajek dzie­cin­nych trudno było sądzić o pogo­dzie: kolo­rowe szyby łatwo wpro­wa­dzały w błąd i kiedy się przez nie patrzyło, miało się zawsze wra­że­nie, że świeci słońce.

Gdy pogoda była piękna, z przy­kro­ścią pod­da­wa­li­śmy się przy­mu­so­wej kąpieli zdro­wot­nej, po któ­rej musie­li­śmy pół godziny pole­żeć, kiedy aku­rat cią­gnęły nas ogród, basse-cour czy las. Bab­cia bar­dzo pil­no­wała, aby dla naszego zdro­wia było zro­bione wszystko, co można (nasz ojciec i jego sio­stra zmarli prze­cież na gruź­licę), i niczego nie szczę­dzono dla jego wzmoc­nie­nia. We wszyst­kich kuror­tach, do któ­rych jeź­dzi­li­śmy, obo­wiąz­kowa była dla nas także szwedzka gim­na­styka i gim­na­styka tera­peu­tyczna, do czego mie­li­śmy dość nie­wiel­kie wtedy zro­zu­mie­nie.

Rów­nież latem roz­kład dnia był ści­śle prze­strze­gany. Po połu­dnio­wej her­batce mie­li­śmy godzinę fran­cu­skiej lek­tury, jed­no­cze­śnie z robót­kami ręcz­nymi. Wie­czo­rem – przy­mu­sowy spa­cer z trzema guwer­nant­kami. Szli­śmy wtedy poza park, przez kutą żela­zną bramę na szosę i do lasu, który nale­żał do majątku dziad­ków. Park, oto­czony ogro­dze­niem, był duży, mimo to czu­li­śmy się w nim do pew­nego stop­nia zamknięci, dla­tego że nie wolno nam było wycho­dzić z niego bez opieki, bo zbyt wielu podej­rza­nych ludzi prze­cho­dziło drogą: cią­gnęły nią pie­sze piel­grzymki do wszel­kich moż­li­wych świę­tych miejsc, tur­ko­tały kara­wany Cyga­nów, któ­rzy nas fascy­no­wali. Gdy roz­le­gał się gong wzy­wa­jący na posi­łek (u rodzi­ców chiń­ski, u dziad­ków japoń­ski), piel­grzymi żegnali się zna­kiem krzyża, bo myśleli, że za żela­zną bramą znaj­duje się ukryty pośród drzew klasz­tor.

Na nie­dzielę czę­sto zapra­szano pra­cow­ni­ków far­ma­ceu­tycz­nych zakła­dów Dziadka, aby mogli spę­dzić bez­tro­ski dzień w pięk­nym parku. Wie­czo­rem wyjeż­dżali wypo­częci i obda­rzeni ogrom­nymi bukie­tami kwia­tów.

– Dzieci – zwra­cała się do nas nie­raz Bab­cia, a jej oczy cudow­nie świe­ciły – jakże jeste­ście szczę­śliwe, jak dobrze wam jest…

Roz­glą­da­li­śmy się: tak, wszystko, co nas ota­czało, było piękne. Wypie­lę­gno­wane aleje parku, które codzien­nie posy­py­wano świe­żym pia­skiem, cudne drzewa, dwo­rek rodzi­ców cały ople­ciony blusz­czem, ogród różany przed willą dziad­ków, w któ­rym pysz­niło się prze­szło dwie­ście róż­nych gatun­ków róż i gdzie rosły nawet – na małych wzgó­rzach – sza­rotki (dla Dziadka nie było niczego nie­moż­li­wego), sze­roka aleja wio­dąca do rzeki obsa­dzona jodłami – pew­nego dnia zastą­piły one topole, któ­rych Dzia­dek nie lubił… Tak, to wszystko było piękne.

Dzia­dek zamie­rzał zało­żyć w ogro­dzie róża­nym tro­pi­kalny basen z cen­tral­nym ogrze­wa­niem i kryty szkla­nym kuli­stym dachem, lecz wojna w 1914 roku i póź­niej rewo­lu­cja zni­we­czyły te plany.

Piękne były także oran­że­rie, szcze­gól­nie ta, w któ­rej hodo­wano tro­pi­kalne rośliny, gdzie zwi­sały ze ścian orchi­dee naj­róż­niej­szych gatun­ków i gdzie nasza różowa kakadu czuła się dosko­nale, a złote i inne rybki wesoło plu­skały się w base­nie. Był w tej oran­że­rii kącik ze sto­li­kiem i krze­słami – tuż przy base­nie, można tam było posie­dzieć i nacie­szyć się wido­kiem buj­nej egzo­tycz­nej roślin­no­ści. Gdy przy­jeż­dża­li­śmy do Butowa w porze zimo­wej, nie­raz pili­śmy tam her­batę ze śmie­tanką tak gęstą jak masło, zaja­da­jąc się świeżo upie­czoną przez żonę zarządcy bułką, choć gdy się dłu­żej posie­działo, wil­gotny upał tam panu­jący był nie do wytrzy­ma­nia.

Były w Buto­wie także plan­ta­cje roślin lecz­ni­czych i do przy­go­to­wy­wa­nia ich do susze­nia na potrzeby apteki zatrud­niano wiele pra­cow­nic. Dziad­kowi udało się nawet z powo­dze­niem zało­żyć hodowlę Hydra­stis cana­den­sis24 – po uprzed­nim otrzy­ma­niu licz­nych okrę­to­wych ładun­ków przy­wię­dłych roślin, które nie­umie­jęt­nie pako­wane, ginęły w dro­dze.

Każ­demu, kto oka­zy­wał zain­te­re­so­wa­nie hodowlą tej rośliny, Dzia­dek za darmo roz­da­wał okazy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Carl Her­mann Lasch (1861-1926) – nie­miecki malarz pej­za­ży­sta, przed­sta­wi­ciel szkoły düsseldorfskiej. [wróć]

2. Baro­kowy kom­pleks pała­cowy z XVIII w. poło­żony 25 km od Peters­burga. [wróć]

3. Basse-cour (fr.) – podwórko. [wróć]

4. Eliel Soisa­lon-Soini­nen, Johns­son (1856-1905) – wynie­siony do stanu szla­chec­kiego fiń­ski guber­na­tor i pro­ku­ra­tor, ojciec Juha­niego; w rze­czy­wi­sto­ści zama­chu doko­nano na samego Eliela Soisa­lona–Soini­nena, który został zastrze­lony przez fiń­skiego stu­denta Karla Len­narta-Hohen­thala, wal­czą­cego z rosyj­ską domi­na­cją w Fin­lan­dii. Po zabój­stwie Eliela mię­dzy zama­chow­cem a ochra­nia­ją­cym go ofi­ce­rem dyżur­nym doszło do strze­la­niny, do któ­rej przy­łą­czył się Juhani i został postrze­lony w nogę [@]: https://en.wiki­pe­dia.org/wiki/Eliel_Soisa­lon-Soini­nen, dostęp: 10.01.2022. [wróć]

5. Wspo­mniany poema­cik się nie zacho­wał. [wróć]

6. https://archive.org/deta­ils/avenarianischech00aven/page/n3/mode/2up. Do dziś dnia można nabyć Ave­na­ria­ni­sche Chro­nik: Blätter aus Drei Jahr­hun­der­ten Einer Deut­schen Bürgerfamilie (Clas­sic Reprint) (Ger­man Edi­tion) Paper­back – Febru­ary 21, 2018 [wróć]

7. Kopia książki napi­sa­nej przez Zofię Pie­trowną jest zacho­wana w bio­blio­tece Library of Con­gress pod CALL NUM­BER CT1218.A8 F4: [Fer­rein, Sophie (Ave­na­rius), Frau], Unsere mut­ter. Ein lebens­bild. Meinen geschwi­stern in treuer liebe gewid­met. [Moskau, Buchdr. von E. Lies­sner & J. Romahn, 1892] [wróć]

8.Angina pec­to­ris (łac.) – dusz­nica bole­sna, postać cho­roby nie­do­krwien­nej serca. [wróć]

9. Pêche Melba – popu­larny wśród ary­sto­kra­cji deser. Prze­pis opra­co­wał Augu­ste Escof­fier, refor­ma­tor kuchni fran­cu­skiej, na cześć austra­lij­skiej śpie­waczki Nel­lie Melby. [wróć]

10. Bab­cia Daisy zmarła w 1911 r. [wróć]

11.Cha­pelle ardente (fr.) – kaplica lub pokój, w któ­rym ciało waż­nej oso­bi­sto­ści spo­czywa do czasu pogrzebu; nazwa nawią­zuje do świec pło­ną­cych wokół kata­falku. [wróć]

12. Ihre Exzel­lenz (niem.) – Wasza Eks­ce­len­cjo. [wróć]

13. Ist­nieje na­dal pod zmie­nioną nazwą; oczy­wi­ście poziom jest już nie ten, co był (przyp. aut.). W latach 2000 par­ter i pierw­sze pię­tro zostały zago­spo­da­ro­wane przez firmę Bac­ca­rat; schody zacho­wano w sta­nie ory­gi­nal­nym [@]:https://cri­stal­ro­om­bac­ca­rat.ru/ dostęp: 25.01.2022. [wróć]

14. Tour­bil­lon (fr.) – wir. [wróć]

15. Może tu cho­dzić zarówno o uzna­nego węgier­skiego dyry­genta Artura Niki­scha, jak i o jego syna, pia­ni­stę Mitię Niki­scha. [wróć]

16. Ręka­wiczki z mięk­kiej, błysz­czą­cej skóry jagnię­cej lub koź­lę­cej. [wróć]

17. Jour fixe (fr.) – dzień usta­lony, daw­niej stały dzień w tygo­dniu prze­zna­czony na przyj­mo­wa­nie gości. [wróć]

18.Matilde Serao (1856-1927) – wło­ska dzien­ni­karka i pisarka, pierw­sza w histo­rii Włoch kobieta, która zało­żyła i pro­wa­dziła wła­sną gazetę. [wróć]

19.Anto­nio Fogaz­zaro (1842-1911) – wło­ski powie­ścio­pi­sarz i zwo­len­nik libe­ral­nego kato­li­cy­zmu; sied­mio­krot­nie nomi­no­wany do lite­rac­kiej Nagrody Nobla. [wróć]

20. Narze­czeni − wło­ska powieść histo­ryczna z 1827 r. autor­stwa Ales­san­dra Man­zo­niego. [wróć]

21.Roz­my­śla­nia rzym­skiego cesa­rza Marka Aure­liu­sza z dru­giego wieku. [wróć]

22. Pose­lippo – obec­nie zamożna dziel­nica Neapolu. [wróć]

23. Serso (z fr. cer­ceau – obręcz) – pocho­dząca ze sta­ro­żyt­nego Rzymu gra pole­ga­jąca na rzu­ca­niu i chwy­ta­niu nie­wiel­kiego wikli­no­wego kółka na kijek; popu­larna w XIX i XX w. [wróć]

24. Gorzk­nik kana­dyj­ski (Hydra­stis cana­den­sis) – gatu­nek rośliny z rodziny jaskro­wa­tych, która działa jak natu­ralny anty­bio­tyk; zawiera m.in. ber­be­rynę, alka­loid poma­ga­jący w zwal­cza­niu zaka­żeń bak­te­ryj­nych i wiru­so­wych. [wróć]