Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
20 osób interesuje się tą książką
Kto zabił mamusię? to klasyczna komedia kryminalna nawiązująca w formie do książek Joanny Chmielewskiej. Główna bohaterka zostaje wplątana w sprawę zabójstwa byłej teściowej, z którą nie miała kontaktu od dwudziestu lat. Tymczasem zamordowana kobieta zostawiła dla Małgoni list, a w nim liczne zagadki, których rozwikłanie doprowadzi do znalezienia mordercy, a przy okazji rozwiązania tajemniczej sprawy sprzed wielu lat.
Początkowo pisana wraz z czytelnikami na Facebooku jako powieść w odcinkach do Państwa rąk trafia publikacja, z której część dochodu zostanie przekazana na rzecz fundacji humanitarnych wspomagających Ukrainę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 293
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Barbara Kaszubowska
Robert Ratajczak
Korekta
Natalia Jargieło
© Copyright by Małgorzata Starosta
© Copyright by Wydawnictwo „Vectra”
Projekt okładki, skład i łamanie
Natalia Jargieło
Druk i oprawa
WZDZ Drukarnia Lega, Opole
ISBN 978-83-65950-99-4
Wydawca
Wydawnictwo „Vectra”
Czerwionka-Leszczyny 2022
www.arw-vectra.pl
„Ona mi pierwsza pokazała księżyc
i pierwszy śnieg na świerkach,
i pierwszy deszcz. (…)”
Konstanty Ildefons Gałczyński,
Spotkanie z matką
„Nie odpowiadajcie razem i osobno
że nie ma ludzi niezastąpionych
bo przecież moja matka
łagodna i nieubłagana
cała w czasie teraźniejszym
niedokończonym wychyla się z nieba
żeby mi przyszyć oberwany guzik
kto to lepiej potrafi
w czyich palcach drży igła jak drucik
ciepła gdy tyle dzisiaj uczuć a mało
miłości i tyle cudzych kobiet a żadna
nie moja (…)”
Jan Twardowski,
Czas niedokończony
„Więc to jest jego matka.
Ta mała kobieta.
Szarooka sprawczyni.
Łódka, w której przed laty
przypłynął do brzegu.
To z niej się wydobywał
na świat,
na niewieczność.
Rodzicielka mężczyzny,
z którym skaczę przez ogień.
Więc to ona, ta jedyna,
co go sobie nie wybrała
gotowego, zupełnego.
Sama go pochwyciła
w znajomą mi skórę,
przywiązała do kości
ukrytych przede mną.
Sama mu wypatrzyła
jego szare oczy,
jakimi spojrzał na mnie.
Więc to ona, alfa jego.
Dlaczego mi ją pokazał.(…)”
Wisława Szymborska, Urodzony
Rozdział 1
— A żebyś dostał rozwolnienia w korku do bramek na autostradzie! — syknęłam jadowicie, kiedy natarczywy dźwięk dzwonka do drzwi wdarł się w gęstą od suspensu atmosferę pierwszego odcinka szóstej serii Peaky Blinders. — I w dodatku bez chusteczek higienicznych!
— Cicho, cicho! — upomniała siedząca po mojej prawicy teściowa, ani na sekundę nie odrywając wzroku od telewizora.
— Przymknij drzwi — rzuciła do mnie jej dwa pokolenia młodsza kopia, którą niegdyś określałam mianem swojej córki, obecnie zaś rozważałam jej wydziedziczenie.
— Mogłybyście chociaż udawać, że chcecie zatrzymać — stwierdziłam, nie kryjąc urazy.
— Opowiemy ci. — Teściowa machnęła ręką, wciąż zahipnotyzowana obrazem.
Zgrzytnęłam zębami, choć niewiele mi z tego przyszło poza konstatacją, że niszczę licówki, i poczłapałam do drzwi wejściowych z zamiarem wyżycia się na niezapowiedzianym i zupełnie niechcianym przybyszu. Odruchowo zerknęłam przez judasza i zamarłam.
— Niemożliwe... — szepnęłam do siebie. Zerknęłam jeszcze raz. — O kur... — Nie zdążyłam dokończyć, kiedy kolejny dzwonek niemal mnie ogłuszył. Po chwili doszło do niego stanowcze pukanie.
— Zamek się zaciął? — Teściowa wyjrzała z salonu z niezadowoloną miną.
— Nic mi na ten temat nie wiadomo — odparłam mechanicznie.
— No to otwórz, na co czekasz? — zdenerwowała się.
— Niech mama tu najpierw podejdzie i powie mi, co widzi — zadysponowałam z zaskakującą nawet mnie samą stanowczością.
Mama podeszła, zerknęła i spojrzała na mnie surowo.
— Kto to jest? — W jej głosie zabrzmiało coś wyraźnie niepokojącego.
— Bączek.
— TEN Bączek? — nie dowierzała teściowa.
— Innego nie znam. I w dodatku wygląda na policjanta.
— Tyle to i ja widzę. Co on tu robi?
— Na mój gust czeka, aż ktoś otworzy mu drzwi — doleciało z salonu.
Nieodrodna wnuczka swojej babci także poczuła potrzebę zweryfikowania osoby po drugiej stronie judasza. Minęła mnie i teściową, zajrzała przez wizjer i zawyrokowała:
— Matka się doigrała. Jej urojenia stały się prawdą.
W innych okolicznościach z pewnością przeprowadziłabym rozmowę wychowawczą, jednak ściśnięte gardło nie pozwoliło mi w tej chwili wydusić nawet słowa.
— Bardzo przepraszam, ale drzwi nie są dźwiękoszczelne i doskonale słyszę, że tam ktoś jest, a poza tym mruga w judaszu. — Męski głos bez trudu pokonał barierę drzwi i ewidentnie zwracał się do nas.
Wzięłam trzy głębokie wdechy, policzyłam do pięciu Missisipi i otworzyłam.
Za progiem stał, wypisz wymaluj, idealny, jak żywy — a nawet całkiem żywy — barczysty, wysoki, przystojny i uśmiechnięty podkomisarz Michał Bączek. Postać, którą wymyśliłam i wsadziłam do komedii kryminalnych, przy okazji zatruwając mu życie moimi osobistymi przyjaciółkami.
— Dzień dobry, podkomisarz Michał Bączyński, Komenda Wojewódzka Policji we Wrocławiu.
Jeśli w tej chwili nie zemdlałam z wrażenia, to wyłącznie dlatego, że moja teściowa postanowiła przebić nieoczekiwanego gościa i rzuciła:
— Ja od początku podejrzewałam, że ty musisz znać tego Bączka! Nawet jeśli się zaraz okaże, że to twój kochanek, to się nie martw, nie powiem mojemu synowi. Święta by się nie oparła, więc jesteś w pełni usprawiedliwiona.
Zdążyłam jęknąć, choć nie mam pewności, czy jedynie sobie nie wyobraziłam tego jęknięcia, kiedy nieodrodna wnuczka swojej babki dodała:
— Ja mogę nawet mówić do niego „tato”, szczególnie przy koleżankach.
Mężczyzna, którego sobie wyobraziłam, a następnie w jakiś niepojęty sposób zmaterializowałam, cierpliwie wysłuchiwał tych bredni, a uprzejmy uśmiech nie schodził mu z sympatycznej twarzy. A ponieważ ja wciąż byłam zbyt oszołomiona, żeby jakkolwiek reagować, odezwał się głosem tak doskonale mi znanym, że potrzebowałam kilku sekund, zanim się zorientowałam, że moja teściowa i córka również go słyszą:
— Przepraszam najmocniej, widzę, że chyba nie w porę. Która z pań to pani Starosta?
Trzy ręce powędrowały w górę ku wyraźnemu zmieszaniu mężczyzny.
— Ach, no tak... — westchnął i znów posłał nam uśmiech. — Pani Małgorzata Starosta.
Tym razem do góry poszły dwie ręce. Najwyraźniej mój małżonek potraktował teorię o szukaniu żony na podobieństwo matki zbyt dosłownie.
— Pani Małgorzata Starosta, pisarka — nie poddawał się policjant.
Teściowa dotknęła mojego ramienia, a po chwili poczułam, że nieznacznie wypycha mnie do przodu.
— Yyyyy... To ja — oznajmiłam ochrypłym głosem. — Znaczy... Małgorzata Starosta pisarka to ja.
— Znakomicie — ucieszył się, choć podejrzewam, że tak samo zareagowałby, gdyby którakolwiek z dwóch pozostałych przyznała się do bycia mną. — Czy byłaby pani tak miła i podjechała ze mną do tutejszej jednostki policji?
Odruchowo chciałam mu odpowiedzieć, że zawsze jestem miła, a z nim mogę pojechać nawet do jednostki policji na Alasce, ale coś mnie powstrzymało.
— Przepraszam uprzejmie, ale po co? — Teściowa widocznie nie musiała być miła, wszak nikt jej o to nie prosił.
— Proszę wybaczyć, niestety nie mogę ujawniać takich informacji.
— O nie, nie, nie! — uparła się Małgorzata seniorka. — Jak już pan powiedział A, to całą resztę też pan musi, bo my tutaj nie zamierzamy się zamartwiać. Co tym razem nawywijała?
Zauważyłam, że bystre oczy mężczyzny, którego do końca życia zamierzałam nazywać Bączkiem, zalśniły przy „tym razem”, jednak po krótkiej chwili zawahania odpowiedział:
— Chodzi o teściową pani Małgorzaty.
Spojrzałam na matkę mego męża, nieszczęśliwie noszącą to samo imię i nazwisko co ja, po czym zerknęłam na córkę. Córka tymczasem wpatrywała się w policjanta, jakby nigdy nic piękniejszego na oczy nie widziała.
— Pan wybaczy, ale moja teściowa ma się dobrze, co zresztą może pan naocznie stwierdzić — oznajmiłam, wskazując na nestorkę.
— To jest pani teściowa? — Wcielenie Bączka mrugało bystrymi oczami, jakby pomagało mu to zebrać myśli.
— We własnej osobie, Małgorzata Starosta, n i e - p i s a r k a — przedstawiła się babcia mojej córki i podała rękę oszołomionemu mężczyźnie. — Jak pan widzi, wszystko ze mną w najlepszym porządku.
— N-nie rozumiem... Dostaliśmy informację, że to pani jest synową zamordowanej... — urwał nagle.
— Co takiego?! — wykrzyknęłyśmy wszystkie trzy; ja w przerażeniu, teściowa z oburzeniem, a moje dziecię uradowane, jakby gwiazdka przyszła w tym roku w marcu.
— Najmocniej, najmocniej przepraszam — mitygował się policjant, coraz bardziej zatroskany. — To jakieś kosmiczne nieporozumienie... Proszę mi wybaczyć, nie wiem, jak to się mogło stać.
Odwrócił się na pięcie i ruszył w dół schodów, jednak nie dotarł nawet do półpiętra, gdy krzyknęłam, odzyskawszy rozum:
— Czy ta pana zamordowana nazywała się Irena Seiffert?!
Policjant zadarł głowę i przeszył mnie spojrzeniem, w którym zawarł wszystkie najgorsze myśli tego świata. Wyraźnie czułam, że co najmniej połowę z nich zajmuje słowo „morderczyni”.
— Co pani wie na jej temat? — zapytał ostrożnie, acz głosem chłodnym jak zimowa noc na Syberii.
Pech chciał, że podzielenie się wiedzą na temat Ireny Seiffert zajęłoby jakieś kilka tygodni, a niekoniecznie miałam na to ochotę. Licząc, że to wystarczy za odpowiedź, rzuciłam:
— Jej syn był moim pierwszym mężem.
Zapadła cisza, w której słyszałam tykanie zegara u sąsiadów. Żadne z nas się nie poruszyło się — staliśmy tam jak dwoje tragicznych kochanków w uwspółcześnionej wersji Tristana i Izoldy, których dzieli nieprzebyta przestrzeń.
— Przegięłaś, matka — stwierdziła moja latorośl. — Naprawdę trzeba się postarać, żeby zrobić suspens jak w Peaky Blinders, a tobie się to udało.
Podkomisarz Michał Bączyński, który udawał, że nie przeszkadzało mu, gdy nazywałam go Bączkiem, wykazał się dalece idącą przezornością, otwierając okno w klitce wielkości toi toia. Z podziwem zauważyłam, że osoba odpowiedzialna za zagospodarowanie przestrzenne owego pomieszczenia musiała być niezwykle kreatywna i posiadać moce mugolom niedostępne, ponieważ udało jej się wcisnąć tam dwa biurka, cztery krzesła i rozklekotaną szafkę. Jeśli dodać do tego barczystą sylwetkę policjanta i przeciętną moją, robiło się tak ciasno, że brakowało miejsca dla powietrza.
Po tym, jak powołany do życia w mojej głowie policjant bezceremonialnie przerwał seans, na który czekałam bez mała od roku, wydarzenia nagle przyśpieszyły. Okazało się bowiem, że wizytę w komisariacie musiałyśmy złożyć w komplecie. Młodsza i starsza wersja połowy krwi mego męża zostały na korytarzu, a ja zajęłam miejsce na jednym z czterech krzeseł w najbardziej zagraconym schowku na miotły po tej stronie równika.
Nie bacząc na obowiązujące od lat przepisy, sięgnęłam do torebki. Wyjęłam z niej paczkę papierosów, ale z zapalniczką nie poszło tak łatwo. Każdy, kto choć raz musiał znaleźć coś w damskiej torebce, może sobie wyobrazić, iż było to zadanie karkołomne, a nade wszystko stresogenne. Uznałam jednak, że weszłam między wrony, a więc kilka rzuconych w emocjach burdeli, gówien, chromolonych wihajstrów i japierdolów nikomu krzywdy nie wyrządzi.
— Tego pani szuka? — Wpatrujący się we mnie z jawną fascynacją policjant podsunął mi zapalniczkę, którą musiał mieć pod ręką.
— Nikt panu nie mówił, że nie wolno się pastwić nad jeńcami? Kojarzy pan taką sytuację, kiedy był pan nastolatkiem? Kieszonkowe starczyło jedynie na fajki, a na nieszczęście nie miał pan zapalniczki albo cholera akurat się zepsuła?
Bączek kiwnął głową.
— To właśnie jest, panie podkomisarzu, tortura. Zakazana międzynarodowym prawem humanitarnym. — Porzuciłam przeszukiwanie czeluści mojego torbiszcza, w którym brakowało jedynie baby z dziadem, ale zapalniczki nie znalazłam. Użyłam tej podsuniętej mi przez policjanta. — Za palenie w miejscu publicznym to ile mi grozi?
— Grzywna do pięciuset złotych.
— Za każdego papierosa?
— Za czynność palenia — odpowiedział z anielskim spokojem Bączek.
Zajrzałam do paczki. Sztuk osiemnaście, czyli dziewięć tysięcy złotych... Trochę dużo.
— A gdybym odpalała jednego od drugiego, to będzie się liczyć jako jedna czynność?
Policjant uśmiechnął się mimowolnie, co potraktowałam jako malutkie zwycięstwo. Gdy zapaliłam papierosa, tuż przy mojej ręce znalazła się popielniczka.
— Przejdźmy do rzeczy, pani Starosta — odezwał się przystojny podkomisarz. — Pani Irena Seiffert była pani teściową.
— Przez mgnienie oka. To było tak dawno temu i trwało tak krótko, że zupełnie o tym zapomniałam.
Brwi uroczego śledczego uniosły się w wyrazie uprzejmego zdziwienia.
— Ma pan żonę? — zapytałam, wydmuchując dym przez prawe ramię, co niewiele dało, bo i tak poleciał w stronę okna. Na palcu policjanta nie dostrzegłam obrączki, jednak to jeszcze nie przesądzało sprawy.
— Nie mam — odpowiedział grzecznie.
— Czyli teściowej też pan nie ma. Szczęściarz. Ale z pewnością ma pan w życiorysie jakieś byłe?
Tym razem skinął głową. Brwi w dalszym ciągu miał ściągnięte.
— Pamięta pan swoją dziewczynę z liceum? — indagowałam.
— Ale z imienia i nazwiska?
— Obojętnie — odrzekłam. — A teraz proszę się skupić i przypomnieć sobie jej matkę.
Po minie Bączka poznałam, że sztuka mu się nie udała.
— No właśnie. Otóż Irena Seiffert jest dla mnie właśnie taką matką byłego. Nie myślę o niej, tak samo jak nie myślę o jej synu.
— Od jak dawna pani o nich nie myśli?
Dokonałam pośpiesznych obliczeń, opierając się na wieku mojej córki i dodając cztery lata.
— Od dwudziestu jeden lat.
Bączek zerknął na leżący przed nim dowód osobisty, a następnie spojrzał na mnie, nie ukrywając zdumienia.
— To na pewno pani?
— Straszny z pana słodziak, ale niestety nie chce być inaczej — odparłam z szerokim uśmiechem. — Dobre geny, po tatusiu. Miałam dziewiętnaście lat, kiedy związałam się z tym dupkiem węzłem małżeńskim, na szczęście luźnym, więc szybko się rozwiązał.
— Czyli jednak coś tam pani o nim myśli?
— Bynajmniej, to opinia ugruntowana od dwóch dekad. Nasze małżeństwo trwało dokładnie trzy miesiące, co uznaję za swój osobisty wkład w rozwój duchowy tego imbecyla. Oraz pokutę za niepopełnione grzechy.
Nie kłamałam. Z mych ust lały się strumienie prawdy, a i tak mocno się ograniczałam w obawie, że biedny Bączek nie potrafi pływać w gęstej brei składającej się głównie z inwektyw. Epizod szumnie zwany pierwszym małżeństwem zakopałam w najciemniejszych zakamarkach jaźni i nigdy do niego nie wracałam. Aż do tej chwili.
— Rozumiem, że nie utrzymuje pani kontaktów z byłym mężem ani jego matką? — brnął dzielnie mój interlokutor, puszczając mimo uszu jadowite słowa skapujące mi niemal na brodę.
— W życiu Krystyny! Już chętniej weszłabym na wybieg tygrysa, niż zamieniła z tą swołoczą choć jedno słowo. O synu mówię, nie o matce — dodałam wyjaśniająco. — Matka aż tak mi za skórę nie zaszła.
— A nie wie pani przypadkiem, jak można by się skontaktować z tym... synem? Albo gdzie może przebywać?
— Bladego pojęcia nie mam i wcale nie chcę mieć. Nie zdziwiłabym się, gdyby zajmował się produkcją wielbłądziego mleka albo czymś równie przydatnym.
Bączek westchnął ciężko, z czego wywnioskowałam, że odszukanie mojego byłego męża, do którego istnienia od ponad dwóch dekad nie przyznawałam się nawet sama przed sobą, stanowi problem dla nieustraszonych stróżów prawa. Na całe szczęście nie było to moje zmartwienie, jednak zrobiło mi się żal podkomisarza o twarzy tak miłej, że miałam ochotę ją pogłaskać.
— Wyparował? — domyśliłam się. — Nie jestem zaskoczona. Zawsze miał ogień w tyłku i milion pomysłów na sekundę. I może mi pan wierzyć na słowo, jeden był lepszy od drugiego.
— Wygląda na to, że od dłuższego czasu nie kontaktował się matką — wyznał policjant, odwdzięczając się za moją szczerość.
— A to już mnie dziwi — stwierdziłam, marszcząc czoło. — Odkąd pamiętam, łączyła ich bliska relacja. Oczywiście poza tymi chwilami, w których żarli się jak wściekłe psy. — Wzdrygnęłam się na wspomnienie dantejskich scen, których byłam świadkiem w czasach radosnego narzeczeństwa.
— Żarli się? — podchwycił Bączek wyraźnie poruszony.
— Jak wściekłe psy — powtórzyłam z naciskiem. — Chwilami się bałam, że on naprawdę spełni swoje groźby.
Uwaga, jaką skupił na mnie mężczyzna, stała się niemal namacalna.
— Groźby? — zachęcił mnie, choć właściwie było to ponaglenie.
— No wie pan — zaczęłam ostrożnie — jak się ludzie kłócą, to różne idiotyzmy wygadują. „Bo cię huknę!” albo „stłukę cię na kwaśne jabłko!”.
— I oni tak sobie właśnie grozili?
— Różnie to było, kreatywności nie można im odmówić. Przynajmniej synowi. Najczęściej „uduszę cię kiedyś poduszką we śnie!” załatwiało sprawę i kończyło awanturę. A tak swoją drogą: nie powiedział mi pan, jak zginęła moja była teściowa — przypomniałam sobie.
— Została uduszona poduszką — odrzekł powoli Bączek.
Papieros, którego właśnie zamierzałam zapalić, wyleciał mi z ręki. Siedziałam jak sparaliżowana, gapiąc się wzrokiem nieprzytomnego wołu na pozbawione wyrazu oblicze policjanta. Policjant zaś patrzył na mnie i badał moją reakcję.
— Czy w ramach grzywny za palenie mogę również przekląć, żeby mi się dodatkowa kara nie naliczyła? — zapytałam ochrypłym od szoku głosem.
— Wolałbym nie, jeśli pani pozwoli. Bez względu na grzywnę.
— To wypipkam. No muszę, bo się uduszę! O ja pierpipi, czy to jest, do kurpi nędzy, jakiś pierpipipipi żart?!
Bączek żywy w niczym nie ustępował Bączkowi wymyślonemu, toteż rozum miał na miejscu i deskrypcji dokonał symultanicznie. Za jego odpowiedź starczył mi ledwie zauważalny ruch głowy.
— Ja... Ja nie rozumiem. Ja w ogóle nic z tego nie rozumiem! — Podniosłam się z krzesła, czując, jak drętwieją mi nogi. Była to moja osobnicza reakcja na ekstremalny stres i gwałtowny wyrzut adrenaliny. W głowie mi szumiało, a przed oczami latały minibłyskawice. — To brzmi jak straszny dowcip. Znam tylko jedną osobę, którą podejrzewałabym o jego wykonanie. Domyśla się pan kogo?
Nie zdradzając absolutnie żadnych emocji, policjant także wstał, obszedł biurko, czym zasłużył na medal z gimnastyki, podniósł upuszczonego przeze mnie papierosa, a następnie podał mi go i sięgnął po zapalniczkę.
— Niech się pani spróbuje uspokoić — rzekł miękko. — Rozumiem, że to szok.
Dopiero teraz zauważyłam, że trzęsą mi się ręce.
— Szok? Chyba ze dwa szoki, albo i trzy nawet! W dodatku następujące po sobie! Proszę mi wierzyć, że kobiecy organizm nie jest na tego rodzaju ekstrema gotowy. Trzy z rzędu to jest absolutnie ponad czyjekolwiek siły!
Nagle na korytarzu rozległ się rumor i oboje się wzdrygnęliśmy. Bączek jednym susem dopadł klamki, wyjrzał i po sekundzie zamknął drzwi.
— Wygląda na to, że pani teściowa przewróciła krzesło — poinformował mnie. — Lepiej pani?
Faktycznie, było mi lepiej, jakby samo wypowiedzenie myśli na głos uwolniło nadmiar buzujących we krwi hormonów. Zaciągnęłam się dymem i wypuściłam go, czując znikające napięcie.
— Tak. Już prawie dobrze. Kogoś podejrzewacie?
— Niestety nie mogę z panią o tym rozmawiać.
— Chyba nie mnie?
— Na tym etapie nie mogę udzielić pani żadnych wyjaśnień.
Przez głowę przemknęła mi myśl o tym, jak ta odpowiedź podziała na moją teściową, i poczułam satysfakcję. Dobrze mu tak, niech się męczy!
— W takim razie co ja tu właściwie robię? — zadałam pytanie, na które nadeszła właściwa pora.
Bączek ruszył na swoją stronę biurka, wyjął z szuflady woreczek strunowy i położył go na środku blatu.
Podeszłam do mebla, nie odrywając oczu od zapakowanego w torebkę papieru, który z bliska okazał się pomiętą kopertą.
— „Dla Małgoni w razie mojej podejrzanej śmierci” — przeczytałam na głos. — Jezus Maria, już zapomniałam, że ona tak o mnie mówiła!
— Czyli to naprawdę pani? Małgonia?
Skinęłam głową, krzywiąc się jak potępiona dusza.
— Na sam dźwięk tego zdrobnienia kłębuszki nerkowe mi się zaciskają, a muszę panu powiedzieć, że w dzieciństwie chorowałam na nerki i to zaciskanie jest bardzo niebezpieczne! Jeszcze gdyby to było w jednej nerce, ale w obu naraz! A pan wie, że człowiek nie może żyć bez obu nerek?!
Najwyraźniej wiedział, bo zacisnął usta, nadając swojej miłej dla oka twarzy przepraszający wyraz.
— Tę kopertę znaleźliśmy wśród osobistych rzeczy denatki — oznajmił cicho.
Moja nieszczególnie zwyczajna wyobraźnia natychmiast podsunęła mi obraz pantalonów i nylonowych pończoch, które dwadzieścia lat wcześniej Irena Seiffert trzymała w drewnianej komodzie. Zimny dreszcz przebiegł mi wzdłuż kręgosłupa, a nogi odmówiły posłuszeństwa. Zachwiałam się i opadłam wprost na krzesło, znajdując tym samym pozytywny aspekt klitki o wymiarach akwarium.
— Niech mi pan wierzy, nie mam pojęcia, o co tu chodzi — wyszeptałam zeschniętymi wargami.
— Ależ wierzę. Zresztą to, co znaleźliśmy w środku, potwierdza pani słowa.
— Coś jest w kopercie? — Wytrzeszczyłam oczy i mrugałam nimi, bezskutecznie usiłując odpędzić bieliznę Ireny z pola widzenia.
— A tak — potwierdził Bączek z szelmowskim uśmiechem. — Tylko nie wiem, czy się pani spodoba.
To powiedziawszy, wyjął z tekturowego pudełka, na które wcześniej nie zwróciłam uwagi, dwie pary rękawiczek. Jedną wręczył mnie, drugą sam nałożył.
— Być może pani nie myślała o byłej teściowej, ale ona zdecydowanie poświęciła pani wiele myśli. — Ostrożnie wyjął kopertę z torebki, otworzył ją i wyciągnął ze środka kilka pożółkłych kartek zapisanych drobnym maczkiem.
Natychmiast rozpoznałam pismo Ireny. Wiele razy je widziałam, gdy spotykałam się z jej synem.
— Niech pani czyta i powie mi, co myśli — polecił podkomisarz.
Sięgnęłam po kartki, które okazały się listem. W dodatku listem do mnie.
Koniec wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
Prosto z serca
Kto zabił mamusię? jest książką wyjątkową. Bynajmniej nie dlatego, że opowiada o pewnej autorce komedii kryminalnych, która dziwnym zrządzeniem losu nosi to samo nazwisko co ja. Również nie dlatego, że w swojej konwencji odwołuje się do najbardziej rozpoznawalnej bohaterki stworzonej przez Joannę Chmielewską. O największej wyjątkowości Mamusi stanowi bowiem niniejszy rozdział, w którym usiłowałam, choć nie wiem, czy mi się to udało, wyrazić wdzięczność dla wszystkich osób, które bez chwili wahania zaangażowały się w proces powstania tej powieści.
Być może studenci filologii polskiej na kursie literatury współczesnej będą uczyć się o nurcie literatury pandemicznej, a zaraz po niej o odpowiedzi świata literackiego na zbrojny atak Rosji na niepodległą Ukrainę, który miał miejsce nad ranem 24 lutego 2022 roku. W tłusty czwartek. Dzień przed urodzinami mojej córki Alicji, w dniu urodzin mojej ciotki Alicji i dwa dni przed rocznicą śmierci mojej babci. Do końca życia zapamiętam tę datę, jednak to, co zapamiętają ofiary niczym nieuzasadnionego — poza imperialistycznymi zapędami szalonego przywódcy Rosji — krwawego najazdu, pozostanie w pamięci ich genów na wiele pokoleń.
Nie zgadzam się na odbieranie ludziom ich ojczyzny. Nie zgadzam się na przelewanie krwi. Nie zgadzam się na politykę zaboru i uzurpowanie sobie prawa do narzucania swojej woli innym. Nie ma mojej zgody na mordowanie dzieci, pozbawianie ich ojców i braci. Stanowczo opieram się kłamliwej propagandzie putinowskich mediów, które usiłują ukryć przed całym światem zbrodnie ludobójstwa. Tak jak naziści zostali osądzeni w Norymberdze, tak i władający na Kremlu winni zostać osądzeni.
Nim jednak dojdzie do wymierzenia sprawiedliwości, nim świat otrząśnie się z letargu i stuporu, to my — Polacy — otworzyliśmy granice, domy i serca, ratując wypędzonych z ojczyzny obywateli Ukrainy. Matki, żony, babki, córki — jesteście z nami bezpieczne, a my wraz z Wami modlimy się za Waszych dzielnych chłopców, którzy prowadzeni przez Wołodymyra Zełeńskiego bronią Waszego kraju.
Nie mam wiele — pomyślałam, wypłakując oczy, zahipnotyzowana obrazami bombardowanych i ostrzeliwanych osiedli mieszkalnych w Mariupolu. Ale mam coś, z czego wiele może powstać. Zawołałam więc: „Napiszmy książkę, razem, ja i wy, moi czytelnicy!”. Zgodziliście się natychmiast. Niczym żołnierze stawiliście się gotowi, by razem tworzyć coś mającego wymierną wartość i niosącego realną pomoc.
Po pierwsze i najważniejsze: dziękuję moim najwspanialszym czytelnikom za Wasze serca, za Wasze myśli, za dobroć, uśmiech i życzliwość. Za motywację, bez której nie mogłoby się udać. Bez Was Mamusia z pewnością by nie powstała.
Dziękuję Robertowi Ratajczakowi i Natalii Jargieło, a także Wojtkowi Karkoszce za natychmiastową gotowość do podjęcia działań.
Z całego serca dziękuję Basi Kaszubowskiej, która z dnia na dzień zreorganizowała swoje życie, żeby wytropić każdy błąd.
Wyrażam dozgonną wdzięczność wspaniałym Patronom medialnym: Agnieszce, Bartkowi, Kasi, Krzysztofowi, Anecie, Pawłowi, Oldze, Wioli, Asi, Zuzie, dzięki którym ta książka nie zatonie w oceanie nowości na rynku wydawniczym.
Dziękuję każdemu, kto sięga po Mamusię, bo każda złotówka wydana na tę książkę jest — w tym wypadku dosłownie — na wagę ludzkiego życia.