Kto zamawiał denata? - Małgorzata Starosta - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Kto zamawiał denata? ebook i audiobook

Małgorzata Starosta

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

384 osoby interesują się tą książką

Opis

Obiecali, że będą się trzymać z dala od zbrodni i zwłok. Nigdy jednak nie obiecywali, że one będą się trzymać z dala od nich.

Spokojna Przystań w Janowicach Wielkich okazuje się wcale nie taka spokojna, a jej rezydentom daleko do jowialnych staruszków. Domniemane wedle podejrzeń Maksymiliana morderstwo staje się przedmiotem śledztwa, które ktoś przypłaci życiem, a ktoś inny wyląduje… za oknem, świecąc policji pantalonami. A to dopiero początek hecy.

Jeremi Organek i Linda Miller – jedno niechcący, a drugie niezupełnie – po raz kolejny proszą się o kłopoty, a znajomi policjanci wcale nie zamierzają traktować ich ulgowo. Podwójny eksdenat, tajemniczy prawnik, skrzynia ze skarbem, niewinna ofiara – to najtrudniejsza sprawa, z jaką przyszło się zmierzyć bohaterom. I ostatnia. Chyba.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 301

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 10 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Maciej Motylski

Oceny
4,4 (105 ocen)
60
33
10
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MarcinDurka

Całkiem niezła

Miło spędzony czas.
00
Blossi

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Sylwiucha

Nie oderwiesz się od lektury

kryminał, .komedia... idealne połączenie. Zamiłowanie Lindy do wpadania w kłopoty jest niesamowite a i postawa Jeremiego, który nie pozwoli aby stała się Jej krzywda jest godna pochwały. polecam, nie oderwiesz się od lektury
00
Zosia-M1

Dobrze spędzony czas

Lekka, przyjemna, zabawna.
00
Ewaor

Dobrze spędzony czas

Przyjemnie spędzony czas, trochę kryminału, trochę komedii. Polecam
00



1NIE CHWALMY DNIA NADAREMNO

Ten dzień nie mógłby wyglądać lepiej. Od samego rana wszystko szło jak po maśle. Poranna przebieżka pobudziła go lepiej niż kawa, a ta smakowała wręcz niebiańsko. Gorąca, czarna jak smoła i gorzka. Do pracy pojechał rowerem, trzymając się postanowienia, że jedynie fatalna pogoda będzie usprawiedliwieniem dla lenistwa, a po dotarciu na miejsce wziął gorący prysznic, po którym poczuł się jak młody, pięćdziesięciodwuletni bóg. Żadne zwłoki mu nie zniknęły, żadne nie pojawiły się bez zapowiedzi, a jego szef rozpoczął właśnie dwutygodniowy urlop. Żyć nie umierać! Nie powiedział tego, rzecz jasna, głośno, żeby przypadkiem nie obrazić swoich gości, którzy wyboru raczej już nie mieli. Ale tak właśnie myślał – i z tą konstatacją wrócił po pracy do domu, odgrzał bigos z poświątecznych zapasów, zjadł go z kilkoma kromkami świeżutkiego chleba, po czym usiadł przed telewizorem i włączył serial na Netfliksie. Spodziewał się, że ten szybko go znudzi, tymczasem z każdym kolejnym odcinkiem – a obecnie oglądał już trzeci – coraz bardziej interesowały go losy bohaterów. Rozwiązywane przez nich zagadki kryminalne – o wiele mniej, za to napięcie między dwojgiem śledczych zdawało się rosnąć z każdą minutą.

Zbliżała się północ, kiedy usłyszał wibracje telefonu. Zwykle wyłączał dźwięk, żeby nie rozpraszał go w pracy, a później o tym zapominał. Zresztą prawie nikt do niego nie dzwonił, a już na pewno nie o tak późnej porze. Niechętnie wstał z kanapy i podszedł do szafki, na której obracała się dzwoniąca komórka. Na wyświetlaczu pokazywał się wrocławski numer, co zdziwiło Jeremiego nawet bardziej niż pora połączenia. Banki, telemarketerzy i sprzedawcy fotowoltaiki raczej już nie pracują…

– Halo?

– Hej, Dżer, jak twój dzień?

– Linda?

– No Linda, a kogo się spodziewałeś?

– Prawdę mówiąc: nikogo. To dość… nietypowa pora na telefony. Mógłbym spać.

– Ale nie śpisz, więc nie ma co gdybać – zniecierpliwiła się Linda. – No to jak ten twój dzień? Chwalisz czy nie chwalisz?

– Właściwie to chwalę. To był bardzo udany dzień. Ale dlaczego pytasz?

– Pomyślałam sobie, że ja za chwilę ci go zepsuję, i wolałam, żebyś najpierw pochwalił. I jest już po zachodzie słońca, więc wszystko się zgadza, można chwalić, a to, co wydarzy się później, nie pisze się w rejestr.

– Lindo, czy ty coś piłaś?

– Ale tak w ogóle czy chodzi ci konkretnie o alkohol? Bo jeśli ogólnie, to owszem, a jeśli o alkohol, to z przykrością przyznaję, że ani kropelki, chociaż bardzo by się przydało.

Jeremi Organek westchnął głośno i policzył w myślach do trzech Missisipi, wykorzystując chwilowe milczenie swojej interlokutorki. Korciło go, by się rozłączyć, takie zachowanie jednak zupełnie nie mieściło się w jego katalogu norm. To byłoby niegrzeczne, żeby nie powiedzieć: bezczelne, a czego jak czego, ale bezczelności nie tolerował.

– Pochwaliłem dzień, więc możesz mi go zepsuć, Lindo – rzucił z powagą i usiadł na kanapie. Miał przeczucie, że powinien siedzieć, kiedy otrzyma z całą pewnością hiobowe wieści.

Odpowiedziała mu cisza. Oderwał telefon od ucha, żeby sprawdzić, czy połączenie nie zostało przerwane, ale wyglądało na to, że wszystko jest w porządku.

– Lindo? Jesteś tam?

– Mhm…

– Dlaczego milczysz?

– Bo nie wiem, co powiedzieć.

– A to nowość! Dobrze się czujesz?

– Fizycznie czy psychicznie?

Jeremi zacisnął zęby, żeby nie zgrzytnąć nimi głośno, i zaczął gorączkowo zastanawiać się nad powodem dziwnego – nawet jak na Lindę – zachowania przyjaciółki. Coś ewidentnie było nie tak. Tylko co? Dlaczego ta zwykle trajkocząca z prędkością światła dziewczyna nagle mówi szyfrem? Czyżby była w niebezpieczeństwie? Coś jej grozi? Ktoś jej grozi? Porwali ją?!

– Lindo?

– Tak, Dżer?

– Czy ty…? Czy ty możesz ze mną rozmawiać swobodnie?

– Mhm… Tak jakby, ale nie całkiem.

Czyli jednak… Serce Organka zatłukło się w piersi, w gardle mu zaschło, jakby od dwóch godzin śpiewał na scenie, a na plecach poczuł lodowaty pot. Co robić? Co robić, o wielkie nieba?! Linda na jego miejscu pewnie by wiedziała, a już bez wątpienia wiedziałby…

– Słuchaj, Lindo, muszę się rozłączyć, bo przypomniałem sobie… eee, że powinienem natychmiast zadzwonić do… eee… No, do znajomego. – Zamilkł na moment, szukając w myślach właściwych słów, które naprowadziłyby Lindę, nie alarmując równocześnie porywaczy. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że złoczyńcy przysłuchiwali się rozmowie, wobec czego musiał działać wyjątkowo ostrożnie. Olśniło go nagle, więc wyrzucił z siebie niemal jednym tchem: – Muszę zadzwonić do naszego znajomego entomologa, wiesz, takiego od motylków i pszczółek, i tych innych brzęczących owadów. Zapomniałem, jak to się nazywa dokładnie, ta dziedzina, w której się specjalizuje. No wiesz, ta od tych os, trzmieli i…

– Hymenopterologia, a dokładniej apiologia – odparła Linda.

– Pardon?

– Tak się nazywa ta dziedzina nauki i to ty mnie tego nauczyłeś, Dżer. Dobrze się czujesz?

– Ja?

– No przecież nie pszczółki ani motylki!

– Nie… nie rozumiem. Ja się czuję znakomicie, tylko muszę zadzwonić do tego naszego znajomego…

– Nie mam pojęcia, o czym mówisz, Jeremi – zdenerwowała się Linda – ale lepiej weź się w garść, bo ja potrzebuję twojej pomocy. I to pilnie!

– Ale ja właśnie…

– Zadzwonisz sobie do entomologa kiedy indziej, a teraz odpalaj wrotki i przyjeżdżaj na Podwale. A po drodze odwiedź bankomat i wypłać tyle kasy, ile zdołasz.

O wielkie nieba, czyli żądają okupu! Ale tak bez określenia kwoty?

– Dobrze, oczywiście, zaraz będę. Zadzwonię do entomologa w drodze. Nie martw się, Lindo, wszystko będzie dobrze.

W słuchawce rozległo się głośne westchnienie Lindy, które Jeremi odczytał jako ulgę. Już miał się rozłączyć, choć przecież nie dopytał, gdzie na tym Podwalu ma się zjawić, kiedy w tle usłyszał znajomy głos.

– Lindo, czy ja słyszałem komisarza Bączka?

– Możliwe…

– Czy komisarz Bączek właśnie ci powiedział, żebyś nie marnowała pieniędzy podatników na bezsensowne rozmowy telefoniczne?

– To też nie jest wykluczone…

Organek przełknął głośno ślinę i policzył do czterech Missisipi. Skoro komisarz Bączek mówi do Lindy, to znaczy, że jest gdzieś obok niej, a to z kolei znaczy, że dzwonienie do niego byłoby kompletnie pozbawione sensu, ponieważ on już wszystko wie. I ten cały kamuflaż z entomologiem zda się psu na budę! A tak się starał!

– Jeremi, jesteś tam? Streść się, jeśli możesz. Ale lepiej by było, gdybyś mógł. I przywieź kawę, Wilczyński mówi, że znowu ekspres się popsuł.

Nie chwalmy dnia nadaremno, pomyślał Jeremi Organek, zamykając drzwi do swojego mieszkania. Nie miał już cienia wątpliwości, że przygoda dopiero się zaczyna.

2CO JA TU ROBIĘ?

Komisarz Michał Bączek, dokonujący w myślach szybkiego podsumowania mijającego dnia, ze smutkiem stwierdził, że mógłby to być jeden z najmilszych dni od dawna, gdyby nie pewna rudowłosa, niesforna, nieokiełznana Furia. Zastanowił się, czy starożytni Rzymianie wyobrażali sobie te demony z rudymi włosami. Jemu przychodziło to nader łatwo. Chociaż może to greckie Erynie byłyby tu właściwszą analogią, taka na przykład Megajra. Złośliwa, kłótliwa i przynosząca kłopoty. No wypisz wymaluj Linda Miller.

Westchnął głośno i odruchowo uniósł do ust kubek, ale ledwo zamoczył wargi, skrzywił się paskudnie i odstawił naczynie na biurko.

– I jeszcze to obrzydliwe obrzydlistwo – parsknął ze złością.

Telefon na biurku zadzwonił dokładnie w chwili, kiedy sięgał po myszkę, żeby włączyć pasjansa.

– Panie komisarzu, podobno czeka pan na niejakiego Jeremiego Organka – zagaił podejrzliwym tonem dyżurny.

– Tak, dawaj go na górę.

Znów westchnął, tym razem jeszcze głośniej, po czym wybrał numer wewnętrzny do swojego pryncypała.

– Już jest – rzucił sucho.

– Oby miał ze sobą kawę!

Na myśl o kawie humor Bączkowi nieco się poprawił i nawet wigor mu wrócił. Może nie tak zupełnie, w końcu musiał spędzić noc w komendzie, zamiast kontynuować bardzo przyjemną randkę z wyjątkowej urody świeżo rozwiedzioną koleżanką z liceum, ale cóż poradzić. Widziały gały, co brały, i wiedziały, na co się zgadzały. Na szczęście do emerytury coraz bliżej. Z każdym mijającym rokiem.

Poprawił mundur, wygładził fryzurę, która od dawna dopominała się o zmianę, i wyszedł z gabinetu. Jego kroki odbijały się głośnym echem, kiedy zmierzał w kierunku schodów. Przemknęło mu przez głowę, że nawet się cieszy ze spotkania z Organkiem, bo bardzo lubił tego przystojnego patologa, zaraz potem jednak nadeszło otrzeźwienie, kiedy przypomniał sobie, że przecież to nie jest wizyta towarzyska.

– Dobry wieczór, doktorze – przywitał Jeremiego, którego szczery uśmiech mógłby stopić lodowiec.

– Obawiam się, że niezbyt dobry, skoro spotykamy się w tym miejscu, panie komisarzu.

Uścisnęli sobie dłonie jak dobrzy znajomi, za których zasadniczo mogliby się uważać, w końcu znali się już trzy lata, niejedno wspólnie przeżyli, kilkoro złoczyńców złapali, kilka zagadek rozwiązali. A jednak, mimo łączącej ich historii, wciąż wydawali się grać w przeciwnych drużynach. Zwłaszcza Bączek odnosił takie wrażenie, szczególnie dzisiaj.

– Przykro mi, że musiał się pan fatygować – oznajmił, zerkając na torbę w dłoni patologa. – Panna Miller odmówiła powiadomienia kogokolwiek innego i niestety padło na pana.

– Ekhm, no tak, rozumiem – odpowiedział Organek, łamiąc swoją życiową zasadę o niekłamaniu. – Czy mogę się z nią zobaczyć?

– Oczywiście, oczywiście, proszę ze mną. Nadinspektor już na pana czeka. – Bączek zawahał się przez moment, poczochrał ułożoną przed momentem fryzurę i ostatecznie zdecydował o zrezygnowaniu z kurtuazji. – Ma pan może tę kawę? To z pewnością pomoże w utrzymaniu miłej atmosfery.

Organek uniósł prawą rękę, w której trzymał papierową torbę w rozmiarze XXL, równocześnie marszcząc swoje szlachetne czoło.

– Bardzo wszyscy jesteście tajemniczy. Co się w ogóle stało?

– Chyba będzie najlepiej, jeśli panna Miller sama panu to wyjaśni – odparł enigmatycznie komisarz i ruszył korytarzem. – Chodźmy, doktorze Organek, nie ma co czekać, aż kawa wystygnie. Proszę mi wierzyć, że to byłoby wyjątkowo niewskazane.

Jeremi miał na końcu języka ciętą ripostę, że niewskazane to jest noszenie obuwia sportowego do fraka, jednak ugryzł się w ten język i bez słowa ruszył za Bączkiem. Ku jego wielkiej uldze nie kierowali się do pokoju przesłuchań, który medyk sądowy miał już wątpliwą przyjemność odwiedzać, a czego podświadomie się obawiał, odkąd zrozumiał, że Lindy nie przetrzymują żadni porywacze. Teraz zastanawiał się nad tym, czy aby porywacze nie byliby jednak lepsi.

Komisarz zatrzymał się nagle przed zamkniętymi drzwiami, strzepnął niewidoczne paprochy z ramion i zapukał. Jeremi wstrzymał oddech.

– Wejść!!! – Tubalnego głosu nadinspektora nie dałoby się pomylić z żadnym innym.

Klamka powędrowała w dół, zawiasy skrzypnęły i stojący na progu mężczyźni zajrzeli do pomieszczenia, którego większą część zajmowało solidne biurko. Za biurkiem zaś siedziała inkarnacja Onufrego Zagłoby, spoglądająca na przybyłych spod krzaczastych brwi. Poruszające się w górę i w dół gęste wąsiska zwiastowały kłopoty. Poważne kłopoty.

Jeremi wychylił się nieco, bo wydało mu się, że w głębi mignęło coś rudego, i nie pomylił się. Linda Miller – o ile to była ona – siedziała skulona w głębokim fotelu, częściowo zasłoniętym przez skrzydło drzwi. Wątpliwości zaś odnośnie do personaliów rudowłosej postaci przysparzał jej strój. I to dosłownie: strój, bo ubraniem nazwać się tego nie dało.

– Li… Lindo? To ty?

– Nie, Izabela z Flemmingów Czartoryska. Nie widać?!

– W sumie… trochę widać – stwierdził lekarz, zmrużywszy oczy. Koafiura, suknia, blada cera: rzeczywiście można by wziąć Millerównę za osiemnastowieczną arystokratkę. Co prawda po kilku nieprzespanych nocach, ale zawsze.

– Niech pan wchodzi, Organek, nie będziemy rozmawiać z korytarza jak zwierzęta – rzucił Wilczyński. – A przy okazji zwierząt: przyniósł pan może kawę? Kiepsko u nas w resorcie ostatnio…

– Przyniosłem, oczywiście. – Jeremi podszedł do biurka i postawił na nim torbę, która przyjemnie zaszeleściła. – A z ciekawości, jak pan skojarzył kawę ze zwierzętami?

– O, patrz, Michaś, jest nawet kapuczina! – Nadinspektor rozpromienił się, jakby ktoś zapalił mu w środku lampki choinkowe. – No wie pan: zwierzęta, wodopój, picie, kawa. Takie tam proste skojarzenie prostych ludzi.

– W rzeczy samej, proste jak drut…

– Doktorze, niech pan siada – polecił Bączek, z zachwytem odbierając kapuczinę od pryncypała. Od pewnego czasu pił mniej czarnej kawy z uwagi na problemy żołądkowe, które dokuczały mu po każdej małej czarnej. Upił łyk i natychmiast poczuł się, jakby właśnie trafił do kawowego nieba. – Panno Miller, nie poprosiła pani o odzież na przebranie?

– Umknęło mi…

Jeremi odruchowo spojrzał na skuloną sylwetkę Lindy i zamrugał kilka razy. Dopiero teraz zrozumiał, co nie pasowało mu w tym obrazku.

– À propos przebrań, to chyba jedno wciąż masz na sobie… Czy to jakiś nowy trend w modzie?

– Nowy? Raczej bardzo stary! – Wilczyński zarechotał głośno. – Takie, rzekłbym, wczesne rokoko!

– Nie słyszał pan nigdy o tym, że moda wraca? – uniosła się Linda. – I jeśli już, to raczej późne rokoko, schyłkowe.

– Oj tam, oj tam. – Nadinspektor machnął ręką i zamoczył usta, a wraz z nimi wąsy, w kawowej piance. – Jak się panu podoba stylizacja pańskiej podopiecznej, Organek?

Oszołomiony Jeremi nie był w stanie udzielić odpowiedzi na to, skądinąd proste, pytanie. Coś się może komuś podobać albo nie. Żeby jednak wyrobić sobie na ten temat zdanie, trzeba wiedzieć, na co się patrzy. A Jeremi Organek nie miał bladego pojęcia, w związku z czym milczał uparcie, usiłując zebrać myśli. Czy on właśnie, w Komendzie Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu, oglądał Lindę Miller wystrojoną w suknię z epoki Marii Antoniny? Wszystko na to wskazywało. Tylko dlaczego to robił? Co tu się, u diabła, odstawiało? A może wystawiało? Może to jakaś próba przedstawienia, o której go nie uprzedzono? Właściwie to wszystko było możliwe, jeśli chodziło o Lindę.

– Przepraszam najmocniej, ja chyba rzeczywiście usiądę – wydukał.

– Siadaj, człowieku, bo najlepsze dopiero przed panem – poradził mu Wilczyński.

– Już nie mogę się doczekać…

Obok fotela, w którym siedziała Linda w swojej muślinowej falbaniastej sukni, stało samotne krzesło. Organek usiadł na nim, nie odrywając wzroku od dziewczyny. Po kilku sekundach zamknął oczy, wziął głęboki oddech, a po nim następny, i kiedy poczuł się gotowy, spojrzał prosto na Wilczyńskiego.

– Ad rem, panie nadinspektorze – powiedział nader poważnym tonem. – Odłóżmy na bok moją opinię na temat stroju Lindy i przejdźmy do zasadniczej kwestii. Co ja tu robię i dlaczego tu jestem, zamiast oglądać kolejny odcinek Kości?

3TO NAPRAWDĘ NIE BYŁO SPECJALNIE!

– Może pan wierzyć, doktorze, że ja i komisarz Bączek czekamy na wyjaśnienia z taką samą niecierpliwością jak pan. – W głosie Wilczyńskiego nie było ani krzty złośliwości.

– Nie rozumiem… Panowie nie wiedzą, po co mnie tu wezwali?

– To nie my pana wezwaliśmy, tylko panna Miller – zauważył Bączek, którego oblicze wyraźnie złagodniało po kilku łykach kawy.

Jeremi Organek, doktor nauk medycznych, ceniony anatomopatolog i muzyk, człowiek o wyjątkowo dużej cierpliwości i spokoju ducha, tej nocy odkrył, że wszystko ma swoje granice, a granice jego wyrozumiałości zostały przekroczone niczym brzegi Odry w pamiętnym dziewięćdziesiątym siódmym roku. Zacisnął szczęki oraz pięści, podniósł się z krzesła ruchem sprężyny i oświadczył głosem zimnym niczym stalowy stół sekcyjny:

– Jeżeli natychmiast się nie dowiem, co tu się wyprawia, to wychodzę i nie chcę mieć nigdy więcej do czynienia z żadnym z was. Z tobą, Lindo, też.

– Jejku, Dżer, wyluzuj, przecież wiadomo, że powiem… Tylko nie bardzo wiem jak, żeby nie zabrzmiało to dziwnie.

– To jest raczej niewykonalne, panno Miller, więc niech pani nie traci sił na walkę z wiatrakami – poradził jej Wilczyński, ani na chwilę nie tracąc dobrego humoru. Załatwiona przez Organka kawa najwyraźniej była działającą cuda delicją.

– Mów, Lindo – ponaglił Jeremi. – To naprawdę przestało być śmieszne.

– O nie, nie – parsknął Bączek. – Śmiesznie to dopiero się zrobi. Niech pani mówi. Może ja pomogę i podpowiem, od czego zacząć. Zostałam aresztowana, ponieważ…

– Co takiego?! – ryknął Organek, czerwieniejąc.

– Dzięki, komisarzu, strasznie pan pomocny… Za takie niedźwiedzie przysługi to się kiedyś dostawało wykluczenie społeczne.

– Przecież taka jest prawda – odgryzł się policjant.

– Prawda jest dla każdego inna, nie wie pan o tym? Podobno studiował pan psychologię.

– Lindo, moja cierpliwość się kończy. Czy dlatego tu jesteś? Zostałaś aresztowana?

– Tak jakby…

– Czyli tak. – Organek jęknął i opadł na krzesło. – Za co tym razem?

– Jeśli powiem, że za udział w spisku mającym na celu zamach na Kim Dzong Una, to uwierzysz?

– A taka jest prawda?

– No… Nie, ale brzmi fajnie, musisz przyznać.

Nadinspektor Wilczyński ze wszystkich sił starał się zachować powagę, ale w zaistniałych okolicznościach było to nader trudne. Spróbował zamaskować rozbawienie, pociągając solidny łyk kawy, ale tylko się zakrztusił i rozkaszlał.

Jeremiemu tymczasem wcale nie było do śmiechu i powoli rozumiał, dlaczego Linda kazała mu przywieźć gotówkę. Martwił się jedynie tym, że jeżeli ta nierozsądna dziewczyna postanowiła kogoś, dajmy na to, zamordować, to jego oszczędności mogą nie wystarczyć na kaucję.

– Co zrobiłaś, Lindo? Jakie konsekwencje ci grożą? – zapytał cicho, nie odrywając wzroku od rudzielca w stroju Marii Antoniny. Nagle coś przyszło mu do głowy: – Nie mów tylko, że ukradłaś tę suknię z opery!

– Co? Nie! No co ty, Dżer! Niczego nie ukradłam, wypożyczyłam legalnie za pieniądze, nawet mam pokwitowanie. Za kogo ty mnie masz?!

– A więc co?

Linda przełknęła ślinę, poprawiła się na fotelu, łypnęła na Wilczyńskiego, potem na Bączka, w końcu spojrzała w oczy Jeremiemu i oznajmiła:

– Tak jakby włamałam się do DSS-u.

– Prze… przepraszam? Do DSS-u? A co to takiego?

– Dom spokojnej starości – poinformował wyszczerzony z zadowolenia Bączek.

Rudowłosa panna Miller spuściła wzrok i nieśmiało pokiwała głową.

– Lindo… Ale po co? Chciałaś obrabować któregoś z rezydentów? Co ci strzeliło do głowy?!

– Oszalałeś? Jakie obrabować?

– Ty się włamujesz do ośrodka dla starszych ludzi, ale to ja oszalałem… Skoro nie w celu rabunkowym, to po jaką cholerę?!

– To… To nie jest takie proste do wyjaśnienia. I to naprawdę nie było specjalnie! Bo ja tak nie całkiem się włamałam, tylko próbowałam wejść przez okno, żeby kogoś złapać, i włączył się alarm, o którym nie miałam pojęcia, a ten alarm zaalarmował ochronę, a ochrona od razu policję…

– O ile mi wiadomo, bezprawne wchodzenie przez okno do budynku to jednak włamanie.

– No i wciąż niczego nie rozumiesz! – Rozsierdzona Linda zerwała się z fotela i zaczęła krążyć po gabinecie, trzymając się za głowę i mrucząc coś do siebie. Trzej mężczyźni w ciszy obserwowali jej poczynania, pewni, że w końcu chociaż część niewiadomych zostanie wyjaśniona. Po kilku minutach dziewczyna uspokoiła się na tyle, żeby znów móc podjąć rozmowę. – Dobra, już wiem. Żeby to wszystko nabrało właściwego sensu i perspektywy, muszę zacząć od początku. Uprzedzam tylko, że to potrwa, bo moje śledztwo trwało cztery miesiące, a ta nieszczęsna wpadka z oknem to jest koniuszek wierzchołka góry lodowej.

– Cztery miesiące? – zdumiał się Jeremi. – O czym ty mówisz? Ja o niczym nie miałem pojęcia – zapewnił policjantów.

– To prawda, nie miał – potwierdziła Linda. – To była sprawa top secret i nikt o niczym nie wiedział, chociaż wydaje mi się, że eksdenat podejrzewał.

– I jeszcze Ajax w tym maczał palce?!

– Niczego nie maczał, uspokój się, Jeremi! Mówię, że mógł podejrzewać, bo jednak taki zupełnie głupi nie jest i czasem zdarza mu się logicznie myśleć. Ale nie był wtajemniczony w mój plan.

– Plan dotyczący czego? – dociekał coraz bardziej przerażony Organek.

– Plan udowodnienia morderstwa, a czego by innego?

– Robi się niezwykle ciekawie – mruknął Wilczyński, uśmiechając się pod wąsem. – Dobrze, że pani nawiązała do meritum, zanim zastał nas dzień.

– Co? Do jakiego meritum? – Linda wyglądała na szczerze zdumioną.

– Do morderstwa niejakiego Kajetana Juzyszyna – odparł beznamiętnym tonem Bączek.

– A co ja mam z nim wspólnego? Co mi tu panowie imputują? Co to ma…? Aaa! – Plasnęła się w czoło, zrozumiawszy błąd policjantów. – Nie, nie, mój plan nie dotyczył morderstwa Kajetana, bo powstał na długo przed tym, zanim w ogóle poznałam tego jegomościa.

– A jednak została pani złapana niejako in flagranti.

– Zostałam złapana w chwili, kiedy próbowałam uchwycić zbrodzienia!

– STOP! – wrzasnął Jeremi, kiedy cierpliwość zupełnie go opuściła. – Dosyć tego bałaganu, proszę mi natychmiast powiedzieć od początku, o co w tym wszystkim chodzi. Co to za plan, co to za Kajetan, jakie morderstwa.

– Kajetan będzie na końcu – mruknęła Linda.

– Może być. Bylebym zrozumiał, co nawyrabiałaś.

4LINDA

Łatwo powiedzieć: nawyrabiałam. A czy to moja wina, że zawsze, kiedy chcę dobrze, wychodzi zupełnie odwrotnie? Przecież nie planowałam, że ktoś zamorduje Kajetana, zwłaszcza że bardzo lubiłam tego staruszka. Tego, że Bączek będzie mnie ściągał z okna, oglądając moje pantalony, też nie planowałam. Ale od początku, jak sobie doktor Jeremi Organek życzy. Zresztą tak chyba będzie najlepiej…

Kilka miesięcy temu, zdaje się, że na początku października, moja bliska koleżanka zapytała, czy nie chciałabym dorobić jako pomoc w domu spokojnej starości. Praca miała być łatwa i przyjemna, żadne tam podcieranie wiadomo czego ani sprzątanie po wiadomo czym. Miałam jedynie zabawiać rezydentów rozmową, zagrać z nimi w gry, obejrzeć film, wymyślić warsztaty. Taka trochę animatorka łamane na pani do towarzystwa.

– Przez ile? – zapytałam koleżankę, nie znajdując zbyt wielu plusów ujemnych.

– Tydzień, może dziesięć dni, covid mnie dopadł i muszę się izolować, a nikt inny bez pracy nie przyszedł mi do głowy.

„Bez pracy”, ładne rzeczy. Czy ludzie nie rozumieją, że wolny zawód to też zawód? Trochę mnie zdenerwowała tym stwierdzeniem, ale prawda była taka, że sponsorzy się wykruszyli, żadnych poważnych zleceń nie miałam, więc pieniądze były mi potrzebne.

– Słuchaj, Lindo, ci staruszkowie to są tacy uroczy ludzie, tacy mądrzy. A jeden to nawet wielki pasjonat historii, twoja bratnia dusza! Błagam cię, przyjmij tę ofertę, uratujesz mi życie.

– Dobra – zgodziłam się, wciąż nie do końca przekonana. – Ale nie dłużej niż tydzień, później mam plany.

– Kochana jesteś! – zawołała i rozłączyła się, zanim zdążyłam wypytać o wszystkie szczegóły.

Kilka minut później otrzymałam esemesa o treści: „DSS Spokojna Przystań w Janowicach Wielkich, zaczynasz jutro o 8.00, szukaj pani Bożenki”.

– Janowice Wielkie, Janowice Wielkie… – mruczałam do siebie, wpisując tę nazwę do wyszukiwarki, bo coś mi dzwoniło z tyłu głowy. Kiedy wyświetliła mi się fotografia wyremontowanego pałacu, od razu skojarzyłam to miejsce. I jęknęłam głucho. – Jasna cholera, czy te przeklęte zbrodnicze budowle nigdy się ode mnie nie odczepią? Jak nie nawiedzone szpitale nazistów, to pałace z nierozwiązanym morderstwem. Za jakie grzechy?

Postanowiłam nie mówić o tym Jeremiemu, w końcu chodziło zaledwie o tydzień zastępstwa za koleżankę, a w dodatku żaden trup – poza historycznym – po Janowicach się nie pałętał. Przemilczę sprawę i kiedy będzie po wszystkim, powiem tylko, że miałam fajną przygodę. Taki był plan i zamierzałam się go trzymać. Zapomniałam jedynie o tym, że los rzadko podporządkowuje się naszym planom.

Tamtego wieczora przejrzałam wszystkie dostępne materiały dotyczące pałacu w Janowicach, starając się nie wnikać za bardzo w krwawą historię, przez którą zasłynął. Kiedy jednak nazajutrz stanęłam przed budzącą podziw bryłą, nie potrafiłam przestać myśleć o zamordowanym blisko sto lat wcześniej hrabim, przez co odniosłam wrażenie, że nad pałacem zbierają się nienaturalnie ciemne chmury, zwiastujące nieszczęście. To wrażenie nie opuściło mnie ani na moment, gdy pani Bożenka oprowadzała mnie po wnętrzach, a wręcz wzmogło się, gdy czułam na sobie nieprzychylny wzrok kolejnych rezydentów. Nie wiem, czy to moja fryzura, czy może dość frywolny dobór garderoby sprawiły, że patrzono na mnie jak na uciekinierkę z buszu, w każdym razie wrogość wobec mnie była aż namacalna. Czy mnie to jednak zraziło? Bynajmniej. Gdybym zrażała się za każdym razem, kiedy ktoś, nie poznawszy mnie naprawdę, pała niechęcią, prawdopodobnie musiałabym się odwrócić nawet od własnej matki, nie wspominając o współlokatorce czy Jeremim.

– Bardzo się cieszymy, że dołączyła pani do naszego zespołu, Lindo – zaćwierkała pani Bożenka, przedstawiwszy mnie wszystkim lokatorom. – Wy też się cieszycie, prawda?

Mało entuzjastyczne pomruki świadczyły o tym, że cieszą się raczej umiarkowanie, ale wyboru nie mieli. Przez najbliższy tydzień byli skazani na moje towarzystwo i im szybciej się z tym pogodzą, tym lepiej.

Zaczynało się śniadanie, serwowane od ósmej trzydzieści w jadalni, na które ja także zostałam zaproszona. Okazało się jednak, że nie przewidziano tu stołu dla pracowników – którzy jedli wcześniej w pomieszczeniu socjalnym – więc musiałam usiąść z rezydentami. Stałam na środku wielkiej jadalni, gdzie niegdyś, jak poinformowała mnie pani Bożenka, znajdowała się dwupoziomowa sala balowa, i rozglądałam się nieporadnie, szukając wolnego stołu albo chociaż takiego, przy którym nie będzie tłoku.

– Halo, panienko – usłyszałam za sobą. – Niech pani siądzie z nami, u nas zawsze jest wesoło.

Obejrzałam się na stolik w kącie niedaleko okna: siedziały już przy nim cztery osoby, a dwa miejsca pozostawały wolne. Dwóch panów i dwie panie plus ja i ten dziadzio – przynajmniej wyjdzie parzyście i z parytetem.

– Zgoda, niech pan prowadzi.

– Teodor – przedstawił się, dygając przy tym lekko.

Śmiesznie to wyglądało, bo był bardzo wysoki i szczupły, a uginające się w kolanach nogi skojarzyły mi się z bocianem.

– Linda. Bardzo mi miło, Teodorze.

Przeszliśmy do stolika, gdzie przywitano mnie z zaskakującym entuzjazmem. Początkowo myślałam, że to poza lub grzeczność, jednak po kilku minutach rozmowy okazało się, że doskonale się dogadujemy. Pochłonięci rozmową, która wartko płynęła od tematu do tematu, nie zauważyliśmy nawet, kiedy podano nam śniadanie, więc jajecznicę na boczku zjedliśmy zimną, po upomnieniu przez salową, że zaraz będą zbierać talerze.

– Jeśli tak was tu karmią, to ja chętnie zostanę na dłużej – oznajmiłam z pełnymi ustami. – Dawno nie jadłam tak pysznej jajecznicy. A ten chlebek!

– Spróbowaliby karmić nas gorzej – odparła siedząca naprzeciwko mnie Klementyna, w której natychmiast rozpoznałam niezwykle bystrą obserwatorkę świata. – Za pieniądze, które im zostawiamy, moglibyśmy mieszkać w najlepszych hotelach.

– To prawie jak hotel, a nawet lepiej – odezwał się Kajetan, o którym na razie wiedziałam tyle, że kochał muzykę klasyczną i sport.

– To my nie jesteśmy w hotelu? – zdziwił się Maksymilian. O nim nie wiedziałam jeszcze nic, bo dotychczas się nie odzywał.

– Oj Maksiu, Maksiu, chyba znów nie wziąłeś tabletki, co? – zmartwiła się Emilia. Ona z kolei była ucieleśnieniem definicji „kochanej babci”: okrąglutka, uśmiechnięta, rumianolica i każdego traktująca z czułością.

– Pewnie, że nie wziął, bo ma demencję, a w demencji człowiek zapomina – ocenił Teodor. – Maks, pamiętasz, jak się nazywasz?

– Bartman. Nazywam się Maksymilian Bartman.

Na dźwięk tego nazwiska trzymany w dłoni widelec wypadł mi na talerz i brzdęknął o niego tak głośno, że zwróciłam na siebie uwagę wszystkich. Jasne, że Bartmanów może być tylu, ilu Millerów, ale coś mi mówiło, że tym razem to nie jest żaden przypadek.

– Maksymilianie, czy mówi ci coś słowo „Ajax”? – zapytałam drżącym od emocji głosem.

– Ano pewnie, Ajax Amsterdam – odparł, obdarzając mnie uśmiechem.

– Jest jeszcze taki środek czyszczący – wtrąciła Emilka.

– I mój wnuk miał tak na imię – rzucił Maksymilian, a moje serce na moment się zatrzymało. – Umarł jakiś czas temu, a wcześniej jego rodzice zginęli na Mazurach. Straszny, straszny los… Mówią, że to były wypadki, ale ja tam swoje wiem. Ktoś ich wszystkich zamordował.

Przy stoliku zapadła cisza, a każdy wpatrywał się w swój pusty talerz. Poza mną – ja wpatrywałam się w pogrążonego w smutku Maksymiliana, gorączkowo myśląc nad ostatnimi słowami, które w dziwny sposób rezonowały w mojej głowie przez kilka kolejnych godzin.

5ZGŁASZAM PODEJRZENIE POPEŁNIENIA PRZESTĘPSTWA

– Zaraz, zaraz. – Bączek przerwał Lindzie opowieść. – Mamy rozumieć, że przypadkiem spotkała pani dziadka swojego byłego chłopaka, który został uznany za zmarłego, ale zmartwychwstał pod nazwiskiem Paweł Sakowicz? I nie miała pani pojęcia, że ten człowiek przebywa w ośrodku dla seniorów w Janowicach Wielkich?

– A można to zrozumieć inaczej, komisarzu?

– Pani wybaczy, panno Miller, ale z natury nie wierzę w przypadki.

– Nic mi do tego, w co pan wierzy, pana wybór. Ja mówię, jak było.

– Jak było czy może jak pani chce, żebyśmy uwierzyli, że było? – dociekał Wilczyński, poruszając wąsem.

– No naprawdę, panowie, zaczynacie mnie wkurzać! Po jaką zarazę miałabym kłamać? Chyba nie sądzicie, że mogłam przewidzieć chorobę koleżanki, w której wyniku trafiłam za nią do Janowic? Kto ja jestem, Nostradamus?!

– Dobrze już, dobrze, niech się pani uspokoi – łagodził Bączek, który i tak wiedział swoje, ale bardzo mu zależało na tym, żeby dziewczyna skończyła swoją opowieść. – Czyli za sprawą, ekhm, zrządzenia losu i splotu okoliczności spotkała pani dziadka pana Ajaksa, który to dziadek uważa, iż zarówno jego wnuk, jak i syn z synową padli ofiarami przestępstwa?

– Brawo, komisarzu Holmesie – parsknęła Linda. – Dokładnie tak uważa Maksymilian.

– Ale my wiemy, że Ajax żyje – zauważył Jeremi, który powoli zaczynał dochodzić do siebie.

– Otóż to – poparł go Wilczyński. – Czyli możemy założyć, że to jedynie urojenia człowieka lubującego się w teoriach spiskowych.

Linda zmarszczyła czoło i wbiła wzrok w Jeremiego, jakby chciała przewiercić się do umysłu patologa.

– Dżer? Wytłumaczysz panom policjantom, że są w błędzie?

– Co takiego? Ja? A skąd ja miałbym? Przecież ja…

– Ty tchórzliwy chirurgu zmarlaków! – syknęła dziewczyna, chwytając się za głowę. – Wiele złych rzeczy o tobie myślałam, Jeremi, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że będę musiała uznać cię za istotę niemoralną i działającą przeciw prawdzie! Jestem zawiedziona i rozczarowana jak po ostatniej ekranizacji Morderstwa w Orient Ekspressie.

– Ale… Ale, Lindo, ja naprawdę nie wiem, o co ci chodzi!

– Ja chyba wiem – wtrącił się Bączek. – Przypominam sobie, jak przy okazji ostatniej sprawy, w którą byli państwo… zaangażowani, poruszyliśmy temat śmierci rodziców pana Bartmana. Utonęli na Mazurach, a w ich krwi znaleziono znaczne ilości środków odurzających.

– Właśnie – przytaknęła Linda. – A ja mówiłam ci wtedy, Dżer, że to jest niemożliwe, bo Bartmanowie byli zagorzałymi przeciwnikami wszelkich używek i nawet kawy nie pili.

– Dziwni ludzie… – skwitował Wilczyński z niedowierzaniem. – Jak można nie pić kawy? Przecież od tego się umiera!

– No to umarli, czyż nie? – zakpiła Linda. – Ale tak całkiem poważnie mówiąc, wyniki badania przeprowadzonego przez Promka i tego tutaj obecnego zdrajcę – wskazała ręką na Jeremiego, który przewrócił oczami – dla mnie od początku były alarmujące, a do tego dochodzi to przekonanie Maksymiliana, że ktoś pomógł Bartmanom popływać w jeziorze.

– Co dokładnie pani sugeruje? – Komisarz spoważniał i przyglądał się dziewczynie z uwagą.

Linda spojrzała na niego spod rudej grzywki, błyskając bursztynowymi oczami.

– Ja niczego nie sugeruję, panie detektywie, ja zgłaszam podejrzenie popełnienia przestępstwa i w dodatku mogę udowodnić, że do niego doszło.

– Na razie to jedynie my możemy udowodnić, że doszło do przestępstwa włamania do Domu Spokojnej Starości w Janowicach Wielkich, panno Miller – upomniał ją surowo Wilczyński.

– O zamordowaniu Kajetana Juzyszyna nie wspominając – dodał Bączek.

– Cierpliwości, panowie, cierpliwości. Jestem przekonana, że szukając mordercy Kajetana, znajdziemy mordercę Bartmanów.

Policjanci przemilczeli owo „my”, świadomi, że w tej chwili od semantyki o wiele ważniejsze jest wysłuchanie całej historii Lindy. O ile bowiem morderstwo Bartmanów wydawało się hipotetyczne, o tyle zwłoki Kajetana Juzyszyna naprawdę trafiły do Zakładu Medycyny Sądowej i niebawem zostaną poddane oględzinom doktora Remigiusza Baczmańskiego. Nie było najmniejszych wątpliwości, że Juzyszynowi ktoś pomógł w dostaniu się na drugą stronę tęczy, a skoro Linda była przekonana, że wie, kim był ów pomocnik, należało przynajmniej jej wysłuchać.

– Dobrze, niech pani kontynuuje – odezwał się po zastanowieniu nadinspektor. – Skończyła pani na śniadaniu i rewelacjach dziadka pana Bartmana.

Redakcja: Gabriela Niemiec

Korekta: Krystian Gaik, Alicja Żuchowicz

 

Projekt okładki i stron tytułowych: White Doe

 

Skład i łamanie: Cyprian Zadrożny

Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl

 

Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.

03-475 Warszawa, ul. Borowskiego 2 lok. 210

[email protected]

www.wydawnictwomieta.pl

tel. +48 505 636 224

 

ISBN 978-83-68371-27-7