Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (3 egz.)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (4 egz.)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 251
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Powieści Nory Robertsw Wydawnictwie Amber
Wszystko dla pań
Bezwstydna cnota
Bogowie zła
Dziś i na zawsze
Kwestia wyboru
Miasteczko Innocence
Niebo Montany
Prawdziwe kłamstwa
Prawdy i zdrady
Sanktuarium
Słodka zemsta
Święte grzechy
Uczciwe złudzenia
Ukryte skarby
Życie na sprzedaż
Sagi
Saga rodu Concannonów
Zrodzona z ogniaZrodzona z loduZrodzona ze wstydu
Saga marzeńŚmiałe marzeniaOdnalezione marzeniaSpełnione marzeniaSaga rodu QuinnówWzburzone fale
w przygotowaniu
Niebezpieczne prądySpokojna przystań
NORAROBERTS
KWESTIA WYBORU
Przekład
Ewa Spirydowicz
AMBER
Tytuł oryginałuA MATTER OF CHOICE
Ilustracja na okładceKLAUDIUSZ MAJKOWSKI
Redakcja stylistycznaMAGDALENA STACHOWICZ
Redakcja technicznaANDRZEJ WITKOW
Korekta
WIESŁAWA PARTYKA
Skład
WYDAWNICTWO AMBER
Copyright © 1984 by Nora RobertsAll Rights Reserved.
For the Polish edition
© Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1997
ISBN 83-7169-654-X
James Sladerman ściągnął brwi w gniewnym grymasie. Marszczył je tak od rana, odkąd otrzymał wezwanie do nadkomisarza Dodsona. Głęboko zaciągnął się dymem i zdusił niedopałek w popielniczce na wysokiej nóżce. Trwał w bezruchu. Umiał czekać.
Nie dalej jak poprzedniej nocy spędził pięć godzin w ciemnym, zimnym samochodzie, w dzielnicy, gdzie najlepiej mieć oczy z tyłu głowy i dodatkową parę rąk do pilnowania portfela. Był to zmarnowany czas, bo obserwacja nie przyniosła oczekiwanych rezultatów. On jednak doskonale zdawał sobie sprawę, że praca policjanta to głównie nuda, przekładanie papierków i kilometrowe spacery, a wszystko okraszone garścią przemocy. Gdyby miał wybierać, wołałby spędzić pięć godzin na czatach niż dwadzieścia minut przed gabinetem nadkomisarza. W korytarzu unosił się zapach cytrynowego płynu do czyszczenia mebli, a teraz jeszcze dym z jego papierosa. Pod wprawnymi palcami sekretarki klekotała monotonnie maszyna do pisania.
Czego on chce, do cholery? - głowił się Slade. Od początku służby w policji starannie omijał wszelkie biura, bo nie znosił papierkowej roboty. Pokonał długą drogę od szeregowego do detektywa, lecz niewiele było okazji, podczas których szlaki Dodsona i jego mogły się skrzyżować.
Spotkał go na pogrzebie ojca. Kapitana Thomasa C. Sladermana pochowano z wszelką pompą należną policjantowi po dwudziestu ośmiu latach służby. I po śmierci w akcji. Slade zapamiętał, że nadkomisarz składał kondolencje jego matce i siostrze. Z nim samym też zamienił kilka ciepłych słów. Być może Dodson odbierał tę stratę do pewnego stopnia osobiście; przed laty on i Tom Sladerman byli partnerami. Ich drogi szybko się rozeszły: jeden wybrał bezpieczną posadę w administracji, drugiego pociągało ryzyko.
Jeszcze tylko raz Slade rozmawiał z Dodsonem w cztery oczy. Leżał wtedy w szpitalu, ranny. To, że nadkomisarz odwiedza zwykłego detektywa, rozniosło się szerokim echem i wzbudziło plotki, które Slade’a denerwowały i zawstydzały.
Również i tym razem na całym posterunku będzie aż huczało, gdy się dowiedzą, że stary go wezwał. Zmarszczka na jego czole się pogłębiła. Przez krótką chwilę rozważał, czy nie dopuścił się jakiegoś niedopatrzenia w procedurze, i zaraz skarcił się w duchu, że się denerwuje jak uczniak wezwany przed oblicze dyrektora szkoły.
Niech to diabli. Niespokojnie wiercił się na krześle. Było miękkie, za miękkie i za niskie. W poszukiwaniu wygodniejszej pozycji wyprostował długie nogi. Zmrużył oczy. Po tej rozmowie czeka go kolejna noc na czatach. Jeśli tym razem się uda, może zdoła wygospodarować kilka wieczorów na pisanie. Przy odrobinie szczęścia i nie za dużej ilości pracy skończy powieść w ciągu miesiąca. Zapomniał o całym świecie, konstruując w myśli następny rozdział.
- Sierżant Sladerman?
Zły, że się mu przeszkadza, uniósł powieki. Po chwili ponura mina znikła bez śladu; uświadomił sobie, że tracił czas, wpatrując się w podłogę. Sekretarka nadkomisarza stanowiła dużo ciekawszy widok. Uśmiechnął się szeroko.
- Pan nadkomisarz pana prosi. - Odwzajemniła jego uśmiech. Szkoda, że dopiero teraz patrzy na nią takim wzrokiem, przedtem był nadęty i ponury. Żadna kobieta nie oparłaby się jego urodzie: pociągłej twarzy o regularnych rysach i smagłej karnacji, spadku po włoskich przodkach ze strony matki. Kiedy był poważny, jego usta zaciskały się w wąską kreskę, ale teraz, wygięte w chłopięcym uśmiechu, świadczyły o gorącej krwi. Czarne włosy i szare oczy zrobiłyby wrażenie na każdej, zwłaszcza że włosy były gęste i niesforne, a oczy przenikliwe i tajemnicze. Interesujący facet, oceniła obserwując, jak powoli wstaje z krzesła.
Szedł za nią w stronę dębowych drzwi. Zauważył, że na serdecznym palcu lewej ręki nie ma obrączki. Przez chwilę zastanawiał się, czy wychodząc nie poprosić jej o numer telefonu. Zapomniał o tym, gdy wszedł do gabinetu nadkomisarza.
Na prawej ścianie wisiała litografia Perilla - samotny kowboj na koniu. Na lewej widniały liczne dyplomy, pochwały i oprawione fotografie. Nawet jeśli Slade uznał to za dosyć nietypowe zestawienie, zachował spostrzeżenie dla siebie. Przy oknie stało biurko z ciemnego dębu. Piętrzyły się na nim sterty papierów, pozłacany stojak na długopisy i kilka oprawionych fotografii. Za tym bałaganem siedział Dodson, nieduży, schludny człowieczek, który Slade’owi zawsze przypominał raczej wiejskiego proboszcza niż nadkomisarza policji Nowego Jorku. Miał spokojne, niewinne, niebieskie oczy i zdrowe rumiane policzki. We włosach połyskiwały siwe pasma. Wyglądał jak wiejski dżentelmen, ale ponura mina zaprzeczała dobrodusznemu wyglądowi.
- Dzień dobry, sierżancie Sladerman. - Gestem dał mu znak, żeby usiadł. Wykapany ojciec, ocenił w myśli, obserwując młodszego mężczyznę. - Długo czekałeś, chłopcze?
- Trochę.
Dobson z trudem powstrzymał uśmiech. Naprawdę podobny do ojca, tyle że chyba bardziej niż praca w policji interesuje go pisanie. Tom zawsze zbywał to machnięciem ręki. Dodson pamiętał, jak powtarzał: „Mój chłopak jest gliniarzem, i to dobrym gliniarzem”, w co zresztą nadkomisarz wcale nie wątpił, zwłaszcza w tej chwili.
- Co w domu? - zapytał od niechcenia, nie spuszczając z niego spojrzenia pozornie naiwnych oczu.
- Dziękuję, sir, wszystko w porządku.
- Janice zadowolona z pobytu w college’u? - Poczęstował Slade’a cygarem. Kiedy ten odmówił, zapalił sam. Slade odczekał chwilę, zanim odpowiedział. Zastanowiło go, skąd Dodson wiedział, co robi jego siostra.
- Tak, bardzo.
- A jak tam pisanie?
Musiał skupić całą siłę woli, żeby nie okazać zdumienia. Nie zmienił się ani wyraz jego oczu, ani spokojny głos.
- Jakoś leci.
Nie pora na pogaduszki, stwierdził w myśli Dodson, strzepując popiół z cygara. Chłopak aż się pali, żeby stąd wyjść. Pozycja nadkomisarza dawała mu jednak pewną przewagę. Zaciągnął się głęboko. Obserwował, jak dym leniwie wzbija się pod sufit.
- Czytałem twoje opowiadanie w „Mirror” - rzucił. - Niezłe.
- Dziękuję. - O co mu, do cholery, chodzi? Slade powoli tracił cierpliwość.
- Nie powiodło się z powieścią?
Slade zmrużył oczy.
- Jeszcze nie.
Dodson poprawił się w fotelu i z namysłem przyglądał się siedzącemu naprzeciwko mężczyźnie. Podobny do ojca jak dwie krople wody, również fizycznie, skonstatował. Ta sama pociągła twarz, przystojna i twarda zarazem. Ciekawe, czy uśmiech syna jest równie rozbrajający jak ojca. Oczy miał po matce - ciemnoszare, zamyślone, skrywające uczucia. Dotychczasowa kariera w policji? Nie uchodził co prawda za tak błyskotliwego, narwanego glinę jak ojciec, za to był rzetelny i skrupulatny. I, dzięki Bogu, nie tak impulsywny. Po latach służby, w tym trzech w wydziale zabójstw, można go ze spokojnym sumieniem uznać za doświadczonego policjanta. Nowojorski gliniarz albo jest doświadczony w wieku trzydziestu dwóch lat, albo nie żyje. Slade był znany z zimnej krwi, może zbyt zimnej, ale nigdy nie popełniał błędów. Dodson nie potrzebował człowieka, który szuka kłopotów, tylko takiego, który wie, co zrobić, kiedy kłopoty odnajdą jego.
- Slade... - Pozwolił sobie na mały uśmieszek. - Tak cię nazywają, prawda?
- Tak jest, sir. - Uśmiech obudził w nim niepokój, poufałość wprawiła w zakłopotanie.
- Na pewno słyszałeś o sędzim Lawrensie Winslowie.
Najpierw poczuł ciekawość, dopiero po chwili skupił się na tyle, by poszukać w pamięci.
- Sędzia w sądzie apelacyjnym Nowego Jorku, jakieś piętnaście lat temu wybrano go sędzią Sądu Najwyższego stanu Connecticut. Zmarł na atak serca jakieś cztery czy pięć lat temu.
Dane i fakty, przemknęło Dodsonowi przez głowę. Chłopak nie rzuca słów na wiatr.
- Był także diabelnie dobrym prawnikiem, sędzią, który jak mało kto pojmował ideę sprawiedliwości. I dobrym człowiekiem. Wdowa po nim powtórnie wyszła za mąż dwa lata temu i teraz mieszka na południu Francji.
I co z tego? Slade’a na nowo ogarnęła niecierpliwość.
- Jestem ojcem chrzestnym jego córki, Jessiki. - Slade nadal nie wiedział, o co chodzi. Dodson spojrzał mu w oczy. - Mieszka w rodzinnej posiadłości niedaleko Westport. Piękny dom, przy plaży. Spokojny, cichy. - Zabębnił palcami o powierzchnię biurka. - Idealne miejsce dla pisarza.
W głowie Slade’a zrodziło się nieprzyjemne podejrzenie. Czym prędzej odepchnął je od siebie.
- Pewnie tak. - Czyżby stary bawił się w swata? O mało nie parsknął śmiechem na tę myśl. Nie, to absurdalne.
- W ciągu minionych dziewięciu miesięcy w Europie zanotowano serię kradzieży.
Nagła zmiana tematu zaskoczyła Slade’a do tego stopnia, że nie udało mu się opanować wyrazu zdumienia na twarzy. Dopiero po chwili uniósł pytająco brew.
- Poważnych kradzieży - kontynuował Dodson. - Głównie z muzeów. Giną klejnoty, monety, znaczki pocztowe. We Francji, Hiszpanii, Włoszech, Anglii... na razie wszystko wskazuje na to, że kradzione dobra przemycane są do Stanów.
- Przemyt to działka federalnych - rzucił Slade. Nie ma nic wspólnego z detektywem z wydziału zabójstw i czyjąś rozpieszczoną córeczką, dodał w myśli. Do głowy przychodziły mu różne niemiłe podejrzenia. Starał się je zignorować.
- Przemyt to działka federalnych - zgodził się Dodson, nieco zbyt gorliwie, jak na gust Slade’a. Złożył dłonie i obserwował młodego mężczyznę znad czubków palców. - Mam znajomości w FBI. Konsultowali się ze mną ze względu na... delikatny charakter tej sprawy. - Przerwał na wystarczająco długą chwilę, by Slade mógł się odezwać, gdyby chciał. - Trop prowadzi do małego ekskluzywnego sklepu z antykami. Zdaniem federalnych tam tkwi mózg całej operacji. Z moich informacji wynika, że złodzieje ograniczyli liczbę możliwych punktów odbioru kradzionych rzeczy, a ten sklepik należy do nich. Prawdopodobnie ktoś z personelu macza palce w całym przedsięwzięciu. - Urwał, zajęty poprawianiem fotografii w srebrnej ramce. - Chcą umieścić tam kogoś incognito, żeby główny przestępca tym razem się im nie wymknął. Jest bardzo przebiegły - mruknął jakby do siebie.
Znowu zamilkł na chwilę, żeby dać Slade’owi okazję do wypowiedzenia swojego zdania, i podjął przerwany wątek, gdy młodszy mężczyzna nie odezwał się ani słowem.
Nowy ton w jego głosie sprawił, że w oczach Slade’a błysnęło zainteresowanie. Nie zapalaj się, upomniał się w myśli. To nie ma nic wspólnego z tobą. Nie pozwolił sobie na zadanie pytań, które cisnęły mu się na usta. Zamiast tego głęboko zaciągnął się papierosem i czekał.
Ciemne brwi lekko się uniosły, ale z szarych oczu nie dało się niczego wyczytać.
- Jasne, nie potrzebuje - mruknął Slade. Oczami wyobraźni ujrzał rozpieszczoną dziedziczkę z mnóstwem pieniędzy i czasu do zabicia. Robi to dla dreszczyku emocji, pomyślał. Co za odmiana po ciągłych przyjęciach i zakupach.
- Federalni zacieśniają sieci - mówił Dodson. - W ciągu najbliższych tygodni rozpęta się burza, a to może się okazać dla niej niebezpieczne. - Slade z trudem powstrzymał pogardliwe parsknięcie. - Nie będzie mogła tłumaczyć się niewiedzą, jeśli się okaże, że to jej antykwariat... Namawiałem ją, żeby przyjechała do Nowego Jorku z wizytą, ale.... - urwał. Na jego twarzy irytacja walczyła z rozbawieniem. - Jessica jest uparta. Twierdzi, że nie ma czasu i że to ja powinienem ją odwiedzić. - Dodson potrząsnął głową i westchnął przeciągle. - Brałem to pod uwagę, lecz moja obecność mogłaby zagrozić całej operacji. Niemniej uważam, że Jessica potrzebuje ochrony. Dyskretnej ochrony. Kogoś, kto da sobie radę w każdej sytuacji, kto może przebywać w pobliżu nie budząc podejrzeń. - Na jego ustach pojawił się nikły uśmiech. - Kogoś, kto mógłby pomagać w śledztwie od wewnątrz.
Slade zmarszczył brwi. Ta rozmowa podobała mu się coraz mniej. Zdusił niedopałek w popielniczce, żeby zyskać trochę czasu.
- A jak, pana zdaniem, miałbym to zrobić?
Dodson uśmiechnął się szeroko. Podobała mu się i irytacja Slade'a, i jego bezpośredniość.
- Jessica zrobi, o co poproszę... do pewnego stopnia. - Poprawił się na wyściełanym krześle. - Ostatnio ciągle narzeka na bałagan w bibliotece i skarży się, że nie ma czasu, żeby wszystko uporządkować i skatalogować. Zadzwonię i powiem, że wysyłam do niej syna starego przyjaciela mojego i jej ojca. To prawda, tak przy okazji - rzucił. - Tom i Larry znali się przed laty. Prosta sprawa. Jesteś pisarzem, który potrzebuje spokoju. W zamian za gościnę uporządkujesz jej księgozbiór.
Oczy Slade’a pociemniały, kiedy słuchał wywodu Dodsona.
- Jurysdykcja... - zaczął.
- To papierkowa robota - zbył go nadkomisarz. - Zajmę się tym. Bądź co bądź po wszystkim cały splendor przypadnie chłopcom z FBI.
Niech tylko Janice skończy college, zaraz rzuci służbę w policji i poświęci się wyłącznie pisaniu. Miał dosyć. Dosyć cierpienia, które widywał niemal codziennie. Dosyć brudu, fałszu, najgorszych ludzkich cech, z którymi stykał się w czasie pracy. Przede wszystkim zaś miał dosyć ulgi w oczach matki, gdy wieczorem wracał do domu cały i zdrowy. Z westchnieniem pogodził się z decyzją przełożonego. Może kilka tygodni w Connecticut dobrze mu zrobi, w każdym razie będzie to jakaś odmiana.
Opadł na krzesło i wzruszył ramionami.
Jesień, ozłacająca drzewa, wisiała w powietrzu. Kolory ostro odcinały się od błękitnego nieba. Wstążka szosy wiła się wśród wzgórz na wschód, do Atlantyku. Przez otwarte okno samochodu wdzierał się do środka rześki, pachnący wiatr. Slade nie pamiętał, kiedy ostatnio oddychał równie świeżym powietrzem, bez spalin i miejskich wyziewów. Kiedy wyda powieść, namówi matkę i siostrę na wyjazd z miasta. Zamieszkają na wsi albo nad morzem. Zawsze myślał kiedy, nigdy jeśli. Nie mógł sobie na to pozwolić.
Jeszcze jeden rok na służbie, jeszcze jeden rok mozolnego gromadzenia pieniędzy na czesne, a potem... Potrząsnął głową i nastawił głośniej radio. Nie ma sensu planować, co będzie za rok. Nie przyjechał do Connecticut, żeby zachwycać się krajobrazem. Czeka go tu zadanie, na dodatek takie, na które wcale nie miał ochoty.
Jessica Winslow, lat dwadzieścia siedem. Jedyne dziecko sędziego Lawrence’a Winslowa i Lorraine Nordan Winslow. Absolwentka Radcliffe, wzorowa studentka. Na pewno była również cheerleaderką, złośliwie przemknęło mu przez głowę. Bluzeczki na guziczki, koński ogon, drogie, nudne sweterki i mokasyny od Gucciego.
Starał się nie uprzedzić do niej za bardzo, więc ponownie skoncentrował się na faktach. Przed czterema laty otworzyła antykwariat „House of Winslow”. Jeszcze dwa lata temu sama dokonywała większości zakupów. Niezłe usprawiedliwienie, żeby się obijać po Europie, stwierdził, włączając kierunkowskaz.
Michael Adams, asystent Jessiki Winslow, obecnie zaopatrzeniowiec. Trzydzieści dwa lata, absolwent Yale. No pewnie. Slade z irytacją wydmuchał kłąb dymu w powietrze. Syn Roberta i Marion Adamsów, innej szacownej rodziny z Connecticut. Choć nie padło ani jedno konkretne słowo, był świadom, że właśnie na tego człowieka ma zwrócić szczególną uwagę. W zadumie potarł czoło. Jako główny zaopatrzeniowiec Adams mógł swobodnie prowadzić całą operację, czy to z Europy, czy ze Stanów.
David Ryce, sprzedawca. Pracuje od półtora roku. Dwadzieścia trzy lata. Syn Elizabeth Ryce, gospodyni Winslowów. Według Dodsona Jessica często powierzała sklep jego pieczy. Tym sposobem mógłby odbierać nielegalne przesyłki.
Odtworzył w myślach listę personelu domu Winslowów. Ogrodnik, kucharka, gospodyni, pokojówka. Dobry Boże. Ogarnął go niesmak. I to wszystko dla jednej osoby. Prawdopodobnie nie umiałaby ugotować jajka na miękko, choćby od tego zależało jej życie.
Brama do posiadłości była otwarta. Na szerokim podjeździe mogłyby się spokojnie wyminąć dwa samochody. Wjechał w krętą aleję, obrzeżoną krzewami azalii. Niewidoczny ptak zaniósł się głośnym trelem, potem zamilkł. Slade jechał jeszcze ćwierć mili, zanim zatrzymał się przed domem.
Budynek, choć duży, nie przytłaczał ogromem. Slade przyznał to niechętnie. Słońce i morskie powietrze nadały ścianom delikatny, pastelowy odcień. Z komina wzbijała się ku niebu smużka dymu. Szare okiennice były na tyle solidne, że nie pełniły wyłącznie funkcji dekoracyjnej; w razie sztormu stanowiłyby dodatkowe zabezpieczenie. Chryzantemy pachniały tak intensywnie, że najpierw je poczuł, dopiero później zobaczył.
Kwiaty były piękne, dorodne, olbrzymie kule złota i miedzi. Stanowiły wspaniały kontrast dla azaliowych krzewów. Oczarowały go właśnie kwiaty i korzenny zapach dymu. Wyczuwał tutaj nie gnuśność, lecz spokój, którego tak rzadko miał okazję zaznać. Szybko się otrząsnął. Energicznym krokiem podszedł do drzwi i z całej siły zapukał. Nie «nosił dzwonków.
Otworzyły się po niecałej minucie. Musiał opuścić głowę, żeby spojrzeć na drobną kobietę o siwych włosach. Miała dobroduszną, choć brzydką twarz. Zapach sosnowego płynu do mycia naczyń kojarzył mu się z matką.
- Słucham pana? - odezwała się najczystszym akcentem z Nowej Anglii.
- James Sladerman. Panna Winslow mnie oczekuje.
Kobieta omiotła go badawczym spojrzeniem ciemnych oczu.
- Pan jest tym pisarzem - stwierdziła. Najwyraźniej jej nie zaimponował. Cofnęła się, żeby mógł wejść do środka.
Kiedy zamknęły się za nim drzwi, ciekawie rozejrzał się po wnętrzu. Dębowy parkiet nosił ślady zużycia mimo starannej pielęgnacji. Od tapety koloru kości słoniowej odcinały się obrazy. Na okrągłym stoliku królował wazon z jasnozielonego szkła, pełen jesiennych kwiatów. Nie było tu ostentacyjnych dowodów bogactwa, ale dobrobyt wyzierał z każdego kąta. Kiedyś widział reprodukcję obrazka wiszącego z prawej strony w jakimś albumie o sztuce. Niebieska chusta, nonszalancko rzucona na poręcz, była z czystego jedwabiu.
Slade właśnie odwracał się w stronę gospodyni, kiedy jego uwagę przykuł tupot u szczytu schodów.
Zbiegała w obłoku jasnych włosów i szeleście spódnicy. Stukot obcasów na drewnianych stopniach zakłócał ciszę domostwa. Slade czuł bijącą od dziewczyny energię i temperament.
- Betsy, twoja głowa w tym, żeby David nie wstawał, dopóki nie spadnie gorączka. Cholera, cholera, cholera! Spóźnię się. Gdzie kluczyki?
Zatrzymała się gwałtownie cztery cale od Slade’a. Mało brakowało, a straciłaby równowagę. Odruchowo wyciągnął rękę, żeby ją podtrzymać. Zdyszana, podniosła na niego wzrok.
Miała delikatną twarz; jasna cera, regularne rysy. Jedynie lekko wystające kości policzkowe wskazywały na ukrytą siłę, na prymitywne dziedzictwo. Zastanawiał się, po kim. Indianie? Wikingowie?
Celtowie? Miała duże oczy koloru dojrzałej whisky, pod gęstymi brwiami, teraz uniesionymi w zdziwieniu. Między nimi widniała malutka zmarszczka. Oznaka uporu, stwierdził. Jego siostra ma taką samą. Jaka ona drobna, zauważył. Ledwie sięgała mu do ramienia. Pachniała jesienią - kwiatami i dymem. Nagle poczuł stare jak świat pragnienie - pragnienie kobiety. Gwałtownie puścił szczupłe ramię w wełnianym sweterku.
- To pan Sladerman - oznajmiła Betsy. - Ten pisarz.
- Ach, tak. - Uśmiech wygładził zmarszczkę między brwiami. - Wujek Charlie mówił, że pan przyjedzie.
Minęła długa chwila, zanim Slade pojął, że wujek Charlie i Dodson to jedna i ta sama osoba. Nie wiedział, na co ma większą ochotę: zakląć siarczyście czy roześmiać się na cały głos. Zamiast tego uścisnął jej dłoń.
- Charlie wspominał, że przyda się pani trochę pomocy przy katalogowaniu biblioteki, panno Winslow.
- Trochę? - Zabawnie przewróciła oczami. - Wyraził się bardzo delikatnie. Księgozbiór... Jezu, przepraszam, że wychodzę zaraz po pana przyjeździe, ale mój pomocnik jest chory, a zaopatrzeniowiec ciągle w Europie... - nerwowo zerknęła na zegarek. - Właściwie już od dziesięciu minut powinnam być w sklepie. Umówiłam się z klientem...
- Proszę się nie denerwować. - Jeśli ta postrzelona wariatka prowadzi sklep, to on jest chińskim mandarynem. Uśmiechnął się szeroko. - Będę miał czas, żeby się rozejrzeć po okolicy.
- Dobrze. A więc do zobaczenia na kolacji. - Obróciła się na pięcie, mamrocząc coś o kluczykach.
- Maje pani w ręku - poinformował spokojnie.
- Ależ jestem głupia. - Z westchnieniem spojrzała na zaciśniętą dłoń. - Im bardziej się spieszę, tym gorzej. - Podniosła na niego rozbawione oczy. - Proszę sobie dzisiaj nie zawracać głowy biblioteką. Jeszcze przerazi się pan tak bardzo, że ucieknie, zanim będę miała okazję załagodzić szok. Betsy - odwróciła się w progu - powiedz Davidowi, że go wyleję, jeśli wstanie z łóżka. Cześć.
Drzwi zamknęły się z hukiem. Betsy mlasnęła z dezaprobatą.
Dziesięć minut później Slade oglądał przydzielony mu apartament. Był niewiele mniejszy od mieszkania, w którym się wychował. Podłogę pokrywał dywan, wypłowiały, lecz niewątpliwie cenny. W kominku z czarnego marmuru piętrzyły się polana. Czekały na ogień. W niewielkim saloniku centralne miejsce zajmowało masywne biurku, ozdobione wazonem chryzantem, kałamarzem i mosiężnym przyciskiem do papieru. Bez chwili wahania zsunął bibeloty na bok; umieści tu swoją maszynę do pisania.
O ile postawi na swoim, pisanie będzie czymś więcej niż usprawiedliwieniem jego obecności w tym domu. Postara się solidnie zabrać do roboty. Oczywiście, ma jeszcze na głowie tę nieszczęsną bibliotekę. Z westchnieniem opuścił apartament i zszedł na dół. Przechadzał się po pokojach; tkwiący w nim glina zapamiętywał układ pomieszczeń, pisarz analizował wystrój.
Po zwiedzeniu piętra niechętnie przyznał, że Jessica ma nienaganny gust. Tylko nuworysze ulegają czarowi ostentacji. Mała Winslow preferowała zgaszone, pastelowe kolory i proste, czyste linie. Częściowo także w sposobie ubierania się, stwierdził, przypomniawszy sobie jej kostium, pod kórym miała intensywnie - żeby nie powiedzieć jadowicie - zieloną bluzkę. Ciekawe, o czym to świadczy.
Zatrzymał się w pół kroku i pieszczotliwie musnął dłonią pianino z różanego drzewa. W porównaniu z tym tutaj stary grat, na który chuchała i dmuchała jego matka, nadawał się tylko na podpałkę. Wzruszył ramionami i poszedł dalej.
Biblioteka. Wciągnął w nozdrza zapach kurzu i skóry, pochłaniając wzrokiem największy prywatny księgozbiór, jaki mu się zdarzyło widzieć. Po raz pierwszy, odkąd Dodson wezwał go do siebie, Slade’a ogarnęło zadowolenie. Niewiele czasu potrzebował, by się zorientować, że czytane książki odkładano na miejsce nader beztrosko. Szybkim krokiem przeszedł przez cały pokój i jednym susem pokonał dwa stopnie wiodące na drugi poziom. Nie nader beztrosko, poprawił się w myśli; w ogóle nie odkładano ich na miejsce. Przesunął palcem wzdłuż grzbietów. Kurt Vonnegut sąsiadował z Burnsem.
Będę miał pełne ręce roboty, skonstatował. Nie miałby nic przeciwko temu, gdyby to był jedyny cel jego wizyty. Rozejrzał się dokoła i na chybił trafił wyciągnął jeden tom. Na razie nie mogę nic zrobić w sprawie Jessiki Winslow, rozgrzeszył się, zanim zagłębił się w lekturze.
Jessica wjechała na parking przed antykwariatem i odetchnęła z ulgą, widząc, że jest pusty. Spóźniła się, ale klient spóźniał się jeszcze bardziej. Albo znudziło mu się czekanie na nią i odjechał. Na tę myśl zmarszczyła gniewnie brwi. Zmełła w ustach przekleństwo i podbiegła do drzwi. Chwilę pomocowała się z zamkiem i weszła do sklepu. Nerwowo biegała od okna do okna, podnosiła żaluzje, wpuszczała światło słoneczne. Stukając obcasami powędrowała na zaplecze, napełniła czajnik, podlała bluszcz na oknie, postawiła czajnik na kuchence. W połowie drogi z powrotem do sklepu cofnęła się, zapaliła gaz i zadowolona z siebie wróciła za ladę.
Sklep nie był duży, ale też Jessica nigdy tego nie chciała. Wymarzyła sobie antykwariat przytulny, o domowej atmosferze, i taki właśnie stworzyła. Na dodatek wywarła na nim swoje niezatarte piętno. Antykwariat znaczył dla niej znacznie więcej niż tylko miejsce pracy; był jej dziełem, jej miłością. Skrupulatnie prowadziła księgowość, wypełniała księgi, rachunki, faktury. Może dlatego w pozostałych sferach życia była tak bardzo niezorganizowana.
Sklep stanowił najważniejszy element jej życia; było tak, od kiedy go otworzyła. Początkowo szukała czegoś, czym mogłaby zapełnić bezczynne dni po skończeniu college’u. Pomysł narodził się powoli i powoli dojrzewał. Jessica miała w sobie nadmiar energii i zapału, więc kiedy podjęła ostateczną decyzję, wszystko potoczyło się błyskawicznie. Właśnie zapał i energia pozwoliły jej odnieść sukces. Sklep przynosił dochód. Pieniądze same w sobie znaczyły niewiele, ale fakt, że zarabiał je antykwariat, stawiał sprawę w zupełnie innym świetle.
Przez pół roku jeździła po całej Nowej Anglii, ba, po Europie, w poszukiwaniu ciekawych towarów. Nie stawiała na ilość, lecz na jakość. Wkrótce po otwarciu pojawili się pierwsi klienci, głównie przyjaciele i znajomi przyjaciół. Nie zabrakło także ciekawskich, którzy nie mogli odmówić sobie obejrzenia córki sędziego Winslowa za sklepową ladą. Jessica nie miała nic przeciwko temu. Klient to klient, a zadowolony klient to najlepsza reklama, jaką sobie można wyobrazić.
Pierwsze dwa lata prowadziła sklep zupełnie sama. Nawet do głowy jej nie przyszło, iż firma rozwinie się do tego stopnia, że będzie musiała zatrudnić kogoś do pomocy. Kiedy już do tego doszło, powierzyła Michaelowi Adamsowi funkcję zaopatrzeniowca. Był przystojny, czarujący i znał się na rzeczy. Klientki go uwielbiały. Z czasem oficjalne stosunki między szefową a podwładnym ustąpiły miejsca wzajemnej przyjaźni.
Ponieważ interes kwitł, zatrudniła jeszcze Davida Ryce’a. Młodziutki, prawie chłopiec, nie bardzo wiedział, co ze sobą zrobić; gotów był wpakować się w kłopoty przy najbliższej okazji. Zaproponowała mu pracę, bo razem dorastali; z czasem nauczyła się na nim polegać. Doskonale radził sobie z rachunkami, miał fenomenalną pamięć do szczegółów, a poza tym cechował go ów specyficzny spryt ulicznika, który sprawiał, że było jej przyjemnie mieć go w swojej firmie.
Spryt ulicznika. Dziwne, ale te słowa przywiodły jej na myśl Jamesa Sladermana. Podczas krótkiej wymiany zdań na schodach wyczuła w nim coś specyficznego. Przeczucie podpowiadało, że jest to człowiek, który da sobie radę. W pracy? Być może. W ciemnej uliczce? Z pewnością. Z niewyraźnym uśmiechem wsunęła ręce do kieszeni. Skąd jej to w ogóle przyszło do głowy?
W palcach, które zacisnęły się na jej ramieniu, była siła. Jego ciało emanowało mocą. Ale nie, nie o to chodzi. To jego oczy... Gdy ujrzała w nich pewną twardość, o dziwo, nie przestraszyła się ani nie poczuła niechęci. Raczej odwrotnie, pociągało ją to. Nie bała się nawet podczas tych trzech czy czterech sekund, kiedy patrzył jej prosto w oczy, zdając się przenikać wzrokiem na wylot. Uświadomiła sobie, że czuła się wtedy bezpieczna. Coś takiego. W zadumie zagryzła dolną wargę. Dlaczego niby poczuła się nagle bezpieczna? Przecież nic jej nie zagraża.
Dzwonek na drzwiach oznajmił przybycie klienta. Jessica odsunęła na bok wszelkie myśli.
- Dzień dobry, panno Winslow, i przepraszam za spóźnienie.
- Nie ma o czym mówić, panie Chambers. - W pierwszym odruchu zamierzała wyznać, że ona również nie przybyła punktualnie, ale w ostatniej chwili zmieniła zdanie. Za jej plecami zagwizdał czajnik. - Właśnie robię herbatę. Może napije się pan ze mną, zanim obejrzymy nowe tabakierki?
Chambers zdjął z łysiejącej głowy śmieszny kapelusik.
- Z wielką przyjemnością. Doprawdy, jestem pani wielce zobowiązany, że informuje mnie pani o każdej nowej dostawie. - Uśmiechnął się szeroko, eksponując piękne sztuczne zęby.
- Wie pan chyba, że nie pozwoliłabym nikomu dotknąć nowych tabakierek, dopóki pan ich nie obejrzy. - Zalała torebki wrzątkiem. - Michael wynalazł je we Francji. Dwie są wyjątkowe, na pewno się panu spodobają.
Tak jak przypuszczała, do gustu przypadła mu zwłaszcza ta ozdobna. Uśmiechnęła się do siebie i ostrożnie podniosła tacę. Chambers żywił wielką słabość do przesadnie zdobionych puzderek, które przed wiekami nosili mężczyźni z żabotami pod szyją. Zerknęła kątem oka na pulchną postać. Ciekawe, czy wyobraża sobie, że jest księciem regentem albo przynajmniej hrabią. Nieważne jednak, jakie motywy nim kierowały; był dobrym, stałym klientem i nieraz już polecał jej sklep znajomym. I na swój dziwaczny sposób jest uroczy, przyznała, stawiając tacę na stole.
- Cukru? - zaproponowała.
- Och nie, nie powinienem. - Chambers znacząco poklepał się po okrągłym brzuszku. - Ale może wyjątkowo, jedną kosteczkę... - Ukradkiem zerknął na jej uda, gdy zakładała nogę na nogę. Co za szkoda, westchnął bezgłośnie, że nie jest o dwadzieścia lat młodszy.
Kiedy wychodził, ściskał w garści dwie osiemnastowieczne tabakierki. Jessica miała właśnie wypisać fakturę, kiedy ciszę przerwał warkot silnika. Podniosła wzrok i zobaczyła dużą ciężarówkę parkującą przed sklepem. Rozpoznała logo na drzwiczkach szoferki i ściągnęła brwi w zdumieniu. Dałaby sobie rękę uciąć, że najbliższa dostawa od Michaela będzie dopiero nazajutrz.
Pomachała kierowcy i wyszła mu na spotkanie.
- Szanowanko, panno Winslow.
- Cześć, Don. - Pochyliła głowę nad listą przywiezionych towarów, mrucząc pod nosem, że spodziewała się go dopiero jutro. Chłopak wzruszył ramionami.
- Pewnie mu się bardzo spieszyło.
- Taak. - Bawiła się kluczykami od samochodu, nie przestając czytać. - Tym razem przeszedł samego siebie. I następna dostawa w sobotę! Nie wiem... och! - Jej oczy rozjaśniły się nagle. - Sekretarzyk w stylu królowej Anny, z różanego drzewa. Miałam poprosić Michaela, żeby czegoś takiego poszukał, ale zapomniałam... i proszę! To przeznaczenie, nic innego. - Oczywiście, najpierw powinna obejrzeć, chociaż rzucić okiem. Ale nie, najlepiej kierować się impulsami, zdecydowała. Podniosła wzrok na kierowcę. - Reszta zostaje tutaj, ale to zawieziecie do mnie do domu, dobrze?
- Cóż...
Nietrudno było uśmiechać się tak promiennie, skoro oczami wyobraźni już widziała biureczko w swoim salonie.
- Jeśli nie sprawię wam tym kłopotu - dodała.
Don przestępował z nogi na nogę.
- No dobra. Joe nie będzie miał nic przeciwko temu. - Pomachał do partnera, który otwierał tylne drzwi ciężarówki.
- Dzięki. Właśnie takiego biurka szukałam.
Z triumfalnym uśmiechem poszła na zaplecze zaparzyć więcej herbaty.
Wróciła do domu z równym impetem, jak wybiegła z niego kilka godzin wcześniej.
Betsy! - Niedbale przewiesiła torebkę przez poręcz schodów. - Przywieźli je? - Nie czekała na odpowiedź, od razu pognała do salonu.
- Od kiedy skończyłaś sześć lat, powtarzam ci, że masz chodzić, nie biegać. - Betsy stanęła w progu. - Wtedy przynajmniej nosiłaś wygodne buty.
- Betsy! - Jessica objęła ją z irytacją i miłością jednocześnie. - Przywieźli je?
- Oczywiście. - Betsy strzepnęła z fartucha niewidoczny pyłek. - Jest w salonie, tak jak chciałaś. Zostanie tam bez względu na to, czy wejdziesz jak człowiek, czy wpadniesz jak wicher. - Ostatnie zdanie padło w próżnię, bo Jessiki już nie było.
- Wspaniałe! - Delikatnie przesunęła palcem po drewnie, po czym dokładnie obejrzała nabytek ze wszystkich stron. Był to delikatny, zręczny mebelek. Prawdziwie kobiece biureczko. - Naprawdę wspaniałe. Poczekaj, niech David je zobaczy. - Otworzyła szafeczkę, zajrzała do szuflady. - Właśnie czegoś takiego szukałam. Co za szczęście, że Michael je kupił. - Ukucnęła, żeby lepiej widzieć wygięte nóżki.
- Ładne - mruknęła Betsy. Ona myślała przede wszystkim o tym, że rzeźbione powierzchnie gromadzą dużo kurzu. -1 pewnie dostałabyś za nie niezłą cenę.
- Największą zaletą posiadania własnego sklepu jest możliwość przechwycenia dla siebie co atrakcyjniejszych towarów. - Jessica zamknęła uroczy sekretarzyk. Teraz potrzebuje tylko porcelanowego kałamarza.
- Kolacja prawie gotowa.
- Och, kolacja. - Te słowa ściągnęły ją na ziemię. - Na śmierć zapomniałam o panu Sladermanie. Gdzie jest? Na górze?
- Nie. W bibliotece - oznajmiła Betsy ponurym głosem. - Siedział tam cały dzień. Nie wyszedł nawet na lunch.
- Ojej. - Jessica przeczesała włosy palcami. Nie sprawiał wrażenia człowieka, który dobrze znosi brak organizacji. - Chciałam go do tego przygotować. Trudno, muszę być czarująca jak nigdy, żeby nam nie uciekł. Co na kolację? - zapytała przez ramię.
- Kotlety wieprzowe i puree ziemniaczane.
- To na pewno pomoże - wymamrotała pod nosem idąc do biblioteki.
Cichutko uchyliła drzwi na tyle, żeby wsadzić głowę do środka. W pewnych wypadkach pośpiech nie jest wskazany, wytłumaczyła sobie. Slade siedział przy długim stole. Po obu jego stronach piętrzyły się stosy książek, a w dłoni ściskał zużyty do połowy ołówek. Wpatrywał się w gruby notatnik. Choć ciemne włosy opadły mu na twarz, zauważyła zmarszczone w skupieniu czoło. W skupieniu albo ze złością, poprawiła się po chwili. Przywołała na usta najpromienniejszy z uśmiechów.
- Cześć.
Gwałtownie podniósł głowę i przeszył ją wzrokiem. Jessica niemal fizycznie czuła na sobie jego uważne spojrzenie. Poddała się temu bezwolnie, nieświadoma, że jej uśmiech ustąpił miejsca wyrazowi zagubienia.
Kim on jest? - zastanawiała się. Do biblioteki przywiodła ją tyleż ciekawość, co chęć wykazania się odwagą. Lampa na biurku oświetlała jedynie dolną część jego twarzy, oczy ginęły w półmroku. Tym razem jego towarzystwo napawało ją niepokojem, nie poczuciem bezpieczeństwa. Zrobiła krok naprzód.
- Ma tu pani nielichy bałagan. - Slade odłożył ołówek na bok. Lepiej od razu zaatakować, niż rozmyślać o jej delikatnej urodzie. - Jeśli tak samo prowadzi pani sklep, to cud, że jeszcze nie poszła pani z torbami.
Kiedy się odezwał, opuściło ją napięcie. Niemożliwe, żeby w jego oczach widniał podziw, upomniała się. Jest głupia, jeśli sobie wmawia takie rzeczy.
- Wiem o tym - przyznała pokornie, znowu z uśmiechem na ustach. - Mam nadzieję, że nie postąpi pan, jak zrobiłby każdy rozsądny człowiek i nie rzuci tego w diabły? - Z wahaniem podeszła do stołu, wzięła książkę na chybił trafił. - Lubi pan wyzwania, panie Sladerman?
Śmieje się, zanotował w myślach. W rozbawieniu uniósł kąciki ust, choć za wszelką cenę starał się zachować obiektywizm. Może jest niewinna, a może nie. W przeciwieństwie do nadkomisarza nie ufał jej ślepo. Niestety, była piękna i pociągała go. Traktował to jako dodatkowe utrudnienie.
Głośno wypuścił powietrze z płuc i rozejrzał się po bibliotece. Czy ma jakiś wybór?
- Zlituję się nad panią, panno Winslow... bo mam słabość do książek.
- Ja też - zaczęła, ale urwała, gdy posłał jej następne lodowate spojrzenie. - Naprawdę - zapewniła ze śmiechem. - Tylko że porządek nie jest moją mocną stroną. Więc jak, panie Sladerman, dobijemy targu czy nie? - z powagą wyciągnęła do niego rękę.
Popatrzył na drobną dłoń. Delikatna i elegancka, zupełnie jak jej nazwisko i jej głos, przemknęło mu przez głowę. Po raz kolejny przeklął los, który sprawił, że jest córką chrzestną nadkomisarza, i uścisnął jej dłoń.
- Umowa' stoi, panno Winslow.
Odeszła od stołu, ale nie puściła jego ręki, choć chciał ją zabrać. Nie wiadomo skąd wiedziała, że będzie twarda i silna.
- Co pan powie na kotlety wieprzowe?
Były pyszne. Pochłonął trzy, gdy żołądek upomniał się o zaległy lunch. Przy dokładce sernika doszedł do wniosku, że to zadanie ma jednak pewne pozytywne strony. Przez ostatnie dwa tygodnie żywił się głównie zimną kawą i gotowymi kanapkami, a jego partner nie stanowił równie miłego widoku jak Jessica Winslow. Zręcznie prowadziła rozmowę podczas posiłku, a po jedzeniu wzięła go pod ramię i zaprowadziła do salonu.
- Może szklaneczkę brandy? - zaproponowała.
W tej chwili jego uwagę zwrócił sekretarzyk.
- Tego tu wcześniej nie było.
- Czego? - Zerknęła przez ramię. - A, rzeczywiście, przywieźli dzisiaj po południu. Zna się pan na antykach?
- Nie. - Rzucił okiem na sekretarzyk i opadł na fotel. - Zostawiam to pani, panno Winslow.
- Jessico - poprawiła. Nalała brandy do drugiej szklanki i podeszła do niego. - Mam się do ciebie zwracać James czy Jim?
- Slade. - Wziął szklankę z jej dłoni. - Nawet matka nie nazywa mnie Jimem, odkąd skończyłem dziesięć lat.
- Masz matkę?
Rozbawiło go jej zdumienie.
- Jak każdy.
Poczuła się głupio. Usiadła naprzeciw niego.
- Wyglądasz na człowieka, który zawsze sam daje sobie radę.
Oboje sączyli brandy. W pewnej chwili ich oczy się spotkały. Jessica miała wrażenie, że czas stanął w miejscu. Czy umysły mogą się dotykać? - zadała sobie głupie pytanie. Ale czyż właśnie nie tego doświadczyła w tej chwili? Alkohol palił ją w gardle. Rzeczywistość powróciła. Mów, upomniała się. Powiedz coś.
- Masz więcej krewnych? - wykrztusiła w końcu.
Patrzył na nią, niepewny, czy tylko sobie wyobraził uprzednią bliskość. Nigdy, z żadną kobietą, z żadną kochanką nie doświadczył czegoś podobnego. To śmieszne, wmawiać sobie takie przeżycia z osobą, którą dopiero co poznał.
- Siostrę - odparł po chwili. - Jest w college’u.
- Siostrę. - Jessica odprężyła się, zsunęła pantofle. - To fajnie. Zawsze chciałam mieć rodzeństwo.
- Nie wszystko można kupić - odparł wzruszając ramionami. Zaklął w myślach, widząc, że sprawił jej przykrość. Skoro już teraz się przejmuje jej reakcjami, co będzie za tydzień?
- Nie owijasz w bawełnę - zauważyła. - Pewnie dlatego, że jesteś pisarzem. - Po następnym łyku odstawiła szklankę na stolik. - Co piszesz?
- Niepublikowane powieści.
Roześmiała się, jak wcześniej w bibliotece, i jak wtedy wywołało to uśmiech na jego twarzy.
- To chyba frustrujące.
- Co dzień na nowo - przyznał.
- Dlaczego to robisz?
- A dlaczego jesz?
Zastanawiała się przez dłuższą chwilę, zanim skinęła głową.
- Chyba rozumiem. Zawsze chciałeś pisać?
Pomyślał o ojcu, o jego przechwałkach, że syn będzie następnym Sladermanem w mundurze. Pomyślał o latach, gdy jako nastolatek do późna w noc pisał opowiadania. Przypomniał sobie wzrok ojca, gdy po raz pierwszy zobaczył go w mundurze. I pierwszy raz, gdy zaakceptowano do druku jego nowelkę.
- Tak. - Może łatwiej będzie jej wyznać to, czego nigdy nie umiał wytłumaczyć najbliższym. - Zawsze.
- Jeśli czegoś bardzo pragniesz - zaczęła powoli - i nie boisz się przeciwności losu, dostajesz to.
Roześmiał się krótko, zanim upił następny łyk.
- Zawsze?
Przesunęła językiem po górnej wardze.
- Prawie zawsze. Przecież całe życie to gra, no nie?
- Ryzykowna gra - mruknął, wpatrzony w bursztynowy płyn. - Przynajmniej w moim wypadku. - Zauważył, że brandy jest prawie tego samego koloru co jej oczy. To źle, że tak dobrze, tak łatwo się z nią rozmawia. Niedługo powie coś, czego potem będzie żałował.
- Ach, Ulisses! Nie wiedziałam, gdzie się podziewasz.
Podniósł wzrok i zobaczył olbrzymią górę sierści. Góra wskoczyła prosto na kolana Jessiki, która jęknęła i zachichotała.
- Do licha! Ile razy mam ci powtarzać, że jesteś za duży, żeby cię brać na kolana? Połamiesz mi żebra. - Choć wykręcała głowę na wszystkie strony, wielki różowy jęzor bezbłędnie odnajdywał jej policzki. - Przestań! - poleciła, wiercąc się bezradnie. - Złaź w tej chwili. - Ulisses zaszczekał, ale dalej z zapałem wylizywał jej twarz.
- Co to jest? - wycedził Slade przez zęby.
Jessica szturchnęła Ulissesa z całej siły, on zaś położył jej łeb na ramieniu.
- Pies, to chyba jasne.
- Wcale nie takie jasne.
- To pies wielorasowy - burknęła. - Trzy razy chodził do psiej szkoły i trzy razy oblał. Ty kudłaty półgłówku, złaź w tej chwili. - Ulisses westchnął z zadowoleniem i nie ruszył się nawet o pół cala. - Pomóż mi - poprosiła. - Tym razem będę miała obrażenia wewnętrzne. Kiedyś siedziałam przez dwie godziny, zanim Betsy mnie uratowała.
Slade zbliżył się z widocznym wahaniem.
- Gryzie?
- Boże drogi, ja się duszę, a on pyta, czy gryzie!
Uśmiechnął się szeroko.
- Ostrożności nigdy za wiele. A jeśli to zły pies?
Jessica zamknęła oczy.
- Bierz go, Ulisses! - wrzasnęła. Słysząc swoje imię, psisko ponownie zaczęło wylizywać jej twarz. - Zadowolony? - zapytała Slade’a. - Złap go i uwolnij mnie.
Pochylił się i otoczył ramionami wielkie cielsko. Niechcący musnął wierzchem dłoni pierś Jessiki.
- Przepraszam - mruknął, ściągając z niej psa. - Dobry Boże, ile on waży?
- Co najmniej sześćdziesiąt kilo.
Potrząsnął głową i ściągnął zwierzę na podłogę. Ulisses ułożył się u stóp Jessiki, która głęboko zaczerpnęła powietrza i przymknęła oczy.
Cała była w kłakach białej sierści. Rozpuszczone włosy rozsypały się na ramiona. Gdyby miał opisać ich kolor, porównałby je do dojrzałej pszenicy w słońcu. Kiedy odpoczywała, ostry zarys kości policzkowych był bardziej widoczny. Rozchyliła usta. Byłyby klasyczne, gdyby nie zbyt pełna dolna warga. Świadczyła o drzemiącej w niej, ukrytej głęboko namiętności. Właśnie usta i kości policzkowe zakłócały nieskazitelny wizerunek bogatej, poprawnej dziedziczki, i właśnie to pociągało w niej Slade’a. Nie wolno mi jej pragnąć, powtarzał sobie co chwila. To nie tylko nieodpowiedzialne, ale wręcz głupie. Powrócił wzrokiem do psa.
- Powinnaś go jednak wytresować - stwierdził.
- Wiem. - Z westchnieniem otworzyła oczy koloru brandy. Lubiła Ulissesa i nie zwracała uwagi na bałagan, jaki robił, ani na jego uciążliwe przywiązanie. - Widzisz, on jest bardzo wrażliwy. Nie mam serca znowu go posyłać na kurs.
Dlaczego tak bardzo złości ją fakt, że ani razu nie zwrócił się do niej po imieniu? Chciała wstać z godnością, ale uniemożliwił jej to śpiący Ulisses.
Slade skwitował jej sarkazm wzruszeniem ramion.
Przez następne dwa dni panował kruchy pokój. Prawdopodobnie tylko dlatego tak długo, że Jessica robiła co w jej mocy, by schodzić Slade’owi z drogi. On zaś trzymał się z dala od niej, jednocześnie starając się zaobserwować, jak wygląda jej typowy dzień. Jedną rzecz zauważył od razu - w przypadku Jessiki nie mogło być mowy o czymś takim jak normalny dzień. Zawsze w biegu, nie marnowała czasu na rozrywki bogatych: lunche, herbatki, kolacyjki, choć tego się po niej spodziewał. Pracowała ze wszystkich sił. Lwią część dnia spędzała w sklepie. Doszedł do wniosku, że niewiele zdziała, jeśli ograniczy swoje obserwacje do domu. Jego następnym krokiem będzie wizyta w antykwariacie „House of Winslow”. Logiczny wniosek nasuwał się sam - żeby tam pojechać, musi się pogodzić z Jessicą.
Z okna sypialni odprowadzał wzrokiem jej samochód. Dochodziła ósma, zazwyczaj szła do pracy godzinę później. Zaklął ze złością. Jakim cudem mają obserwować albo chronić, jeśli zajdzie taka potrzeba, skoro ona nigdy nie może usiedzieć w jednym miejscu? Jak to sobie Dodson wyobraża? Trudno. Najwyższy czas wymyślić jakiś pretekst i odwiedzić ją w sklepie.
Porwał kurtkę z poręczy krzesła i zbiegł na dół. Zawsze może powiedzieć, że chce się czegoś dowiedzieć o starociach ze względu na historyczne tło powieści. Tym sposobem zamknie jej usta na kilka godzin i jednocześnie będzie mógł się dokładnie rozejrzeć. Nagle do jego uszu doszedł cichy głos Betsy:
- ...same kłopoty.
- Nie przesadzaj.
Zatrzymał się w pół kroku. Rozmawiający szli w jego stronę. Po chwili zobaczył szczupłego, wysokiego mężczyznę. Długie jasne włosy, przycięte nader niestarannie, dotykały kołnierzyka sztruksowej koszuli. Garbił się lekko - ze zmęczenia albo z nawyku. W świetle słońca błysnęły okulary w drucianych oprawkach. Patrzył w ziemię, na czubki swoich adidasów, więc nie zauważył Slade’a. Był blady, miał podkrążone oczy. David Ryce, wywnioskował Slade.
- Mówiłam ci już, Jessica się nie zgadza, żebyś dzisiaj szedł do pracy. - Betsy spieszyła za nim małymi kroczkami. W garści ściskała miotełkę do kurzu.
- Czuję się świetnie. Jeśli zostanę w łóżku jeszcze jeden dzień, zwariuję. - Tym słowom zawtórował atak kaszlu.
- Świetnie, dobre sobie - żachnęła się Betsy i pogroziła mu miotełką.
- Mamo, daj spokój. - David odwrócił się na pięcie i w tej chwili zobaczył Slade’a. Zmarszczył brwi ze zdumienia. - Ach, pan jest zapewne tym pisarzem?
- Tak. - Slade pokonał dwa ostatnie stopnie. To jeszcze dzieciak, stwierdził patrząc na Davida. I nadal ma w sobie chłopięcą przekorę.
- Nie wiem dlaczego, ale wyobrażaliśmy sobie pana jako krępego grubasa w okularach. - David uśmiechnął się, lecz uwadze Slade’a nie uszedł fakt, że ciężko oparł się o poręcz. - Jak tam biblioteka?
- Powoli.
- Lepiej, że to robi pan niż ja - mruknął David pod nosem. Oddałby wszystko za krzesło. - Czy Jessica zeszła już na dół?
- Pojechała do pracy - poinformował Slade.
- O, widzisz. - Betsy splotła ramiona na piersi. - A jeśli pokażesz się w sklepie, odeśle cię do domu i jeszcze na ciebie nakrzyczy.
David złapał się poręczy, bo ugięły się pod nim nogi.
Slade powoli skinął głową.
- W porządku, przekażę. - Obrócił się na pięcie i wyszedł. Nowa dostawa intrygowała go coraz bardziej.
Kwadrans później zatrzymał samochód na niedużym żwirowanym parkingu przed sklepem Jessiki. Był to mały budyneczek o wąskich, wysokich oknach. Żaluzje były podniesione, widział więc, jak w środku Jessica mocuje się z najwyraźniej ciężkim meblem. Miotając przekleństwa na wszystkie kobiety tego świata, podszedł do drzwi i nacisnął klamkę.
Dźwięk dzwoneczków kazał Jessice się odwrócić. Wystarczająco dziwna byłaby wizyta klienta o tej porze, ale widok Slade’a na progu zdziwił ją stokroć bardziej.
- Ojej... - Wysiłek fizyczny sprawił, że miała kłopoty ze złapaniem oddechu. - Nie spodziewałam się ciebie tutaj. - Nie dodała, że wcale się tym nie ucieszyła.
Nie miała na sobie żakietu, podciągnęła rękawy kaszmirowego swetra. Drobne, jędrne piersi falowały w przyspieszonym oddechu. Slade doskonale pamiętał ich miękkość na dłoni. Zapomniał natomiast, że przyjechał tu, żeby się z nią pogodzić.
- Dlaczego, do cholery, sama mocujesz się z tym gratem? - zapytał. Zmełł w ustach przekleństwo, zdjął marynarkę, rzucił na krzesło. W tonie Jessiki pojawił się chłód.
- Och, dzień dobry. Dzięki, spędziłam uroczy poranek.
Puścił jej sarkastyczną uwagę mimo uszu. Niedbale oparł się o ciężki mebel, z którym walczyła przed jego przyjściem.
- Oby Bóg miał mnie w swojej opiece, jeśli się okażesz jedną z tych kobiet, które zmieniają zdanie tuzin razy.
Widział, jak mruży pociemniałe nagle oczy, zupełnie jak tamtego wieczoru w salonie. Ku swemu zdziwieniu stwierdził, że kiedy jest zdenerwowana, podoba mu się jeszcze bardziej. Gdyby nie to, rozbawiłby go dziecinny sposób, w jaki wysuwała podbródek.
- Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek prosiła cię o pomoc. - Dopiero teraz uraził go lodowaty ton jej głosu. - Sama doskonale sobie poradzę.
- Nie wygłupiaj się - burknął. - Sama tylko zrobisz sobie krzywdę. No więc gdzie chcesz to mieć?
- To - poprawiła z oburzeniem - to francuski sekretarzyk z dziewiętnastego wieku.
Zerknął na mebel bez zainteresowania.
- Tak? I co z tego? Więc co mam z tym zrobić?
- Zaraz ci powiem, co sobie możesz z tym zrobić...
Nie dokończyła, bo Slade wybuchnął śmiechem. Nie spodziewała się tego, a już szczególnie nie takiego męskiego, beztroskiego śmiechu. Z trudem powstrzymała chichot. Cofnęła się o krok. Nie miała najmniejszej ochoty dostrzegać w Jamesie Sladermanie jakiejkolwiek pociągającej cechy.
- Tutaj - wskazała palcem.
Żeby się czymś zająć, przestawiła w inne miejsce zabytkowy dzbanek. Kiedy ucichło szuranie drewna o drewno, spojrzała na pomocnika.
- Dziękuję. - Powiedziała krótko i oficjalnie. - Czy mogę się jakoś odwdzięczyć?
Pozwolił sobie przyjrzeć się jej dokładnie. Stała wyprostowana, z opuszczonymi ramionami i błyskiem w oczach. W jasnych włosach tkwiły perłowe grzebienie. Opuścił wzrok niżej. Była bardzo szczupła, jej talię mógłby zamknąć w dłoniach. Wąska spódnica zakrywała uda, ale poniżej jej nogi wyglądały bardzo atrakcyjnie. Miała malutkie stopy. Jedna z nich niecierpliwie uderzała w podłogę.
- Na przykład jak? - wycedził przez zęby. Wrócił spojrzeniem do jej oczu. - A tak w ogóle przyjechałem tu, żeby ci pomóc. Ryce obawiał się, że będziesz robiła to, na czym cię przyłapałem.
- Widziałeś się z Davidem? - Gniew i zniecierpliwienie zniknęły bez śladu. Położyła mu dłoń na ramieniu. - Wstał już? Jak się czuje?
Nagle zapragnął dotknąć jej twarzy, jej włosów. Wiedział, że będzie ciepła i miękka, i właśnie tego teraz pragnął. W jej oczach malowała się troska.
- Wstał - odparł krótko. - Chyba przecenia własne siły.
- Nie powinien chodzić.
- Nie, chyba nie. - Czy to jej włosy tak pachną? Aromat jesiennego lasu doprowadzał go do szaleństwa. - Dzisiaj rano wybierał się do pracy.
- Do pracy? - Aż się zachłysnęła tymi słowami. - Kazałam mu zostać w domu. Dlaczego nigdy mnie nie słucha?
W oczach Slade’a błysnęły iskierki.
- Czy wszyscy zawsze słuchają twoich poleceń?
- David u mnie pracuje - odburknęła, ale jednocześnie puściła jego ramię. - Do cholery, powinien robić, co mu każę. - Równie szybko, jak się zdenerwowała, zapomniała o złości. - Tak naprawdę ciągle jest dzieckiem i Betsy ciosa mu kołki na głowie. Taka już jest. Doceniam jego oddanie, ale najważniejsze, żeby wyzdrowiał. - Powędrowała spojrzeniem do telefonu na ladzie. - Jeśli zadzwonię, będzie się rzucał.
- Powiedział, że przyjdzie w poniedziałek. - Slade oparł się o sekretarzyk. - Prosił, żebyś poczekała na niego z papierkową robotą związaną z nowym transportem.
Jessica wsunęła dłonie do kieszeni, nadal niezdecydowana, czy ma zadzwonić do Davida, czy nie.
- No dobra. W takim razie, kiedy tu się zjawi w poniedziałek, będzie musiał siedzieć, a ja tymczasem ustawię wszystkie nowe meble, żeby go nie korciło. - Uśmiechnęła się ponownie. - David ma prawie takiego samego fioła na punkcie tego miejsca jak ja. Zauważy, jeśli przestawię choćby najmniejszy świecznik. Zanim się rozchorował, usiłował mnie namówić na wakacje. - Roześmiała się głośno, odrzuciła głowę do tyłu, aż złote włosy opadły na plecy. - Prawdopodobnie tylko dlatego, że przez tydzień albo dwa chciał mieć cały sklep tylko dla siebie.
- Wyjątkowo oddany pracownik - skomentował.
- O tak. - Energicznie skinęła głową. - Ale co ty tu właściwie robisz, Slade? Byłam przekonana, że już po uszy zagrzebałeś się w książkach.
Sam nie wiedział, czy bardziej go cieszy, czy niepokoi fakt, że dystans ostatnich dni zniknął bez śladu. Uśmiechnął się niespokojnie.
- Obiecałem Davidowi, że ci pomogę.
- To bardzo miło z twojej strony. - Zdziwienie w jej głosie wprawiło go w doskonały humor.
- Czasami nawet ja bywam miły - odparł. - Zresztą uznałem to za znakomitą okazję poszerzenia mojej wiedzy na temat antyków
- Aha - machinalnie skinęła głową. - W porządku. Nie obrażę się za pomoc przy najcięższych sztukach. Jaka epoka cię najbardziej interesuje?
- Epoka?
- W meblarstwie - wyjaśniła. Podeszła do długiej, niskiej komody. - Czy interesuje cię konkretny styl? Wiek? Na przykład renesans, okres kolonialny, a może...
- Nie, na dzisiaj wystarczy ogólne wprowadzenie - mruknął i odepchnął Jessicę od komódki. - Gdzie mam to postawić?
Nosił, przestawiał i dźwigał. Jessica uwijała się ustawiając bibeloty i zarazem opowiadając mu o poszczególnych meblach. To krzesło chippendale - czy widzi kwadratowe, wyściełane siedzenie i wykrzywione nóżki? A ta szafeczka to francuski barok - złocenia, płaskorzeźby, polerowane drewno. Przetarła blat małego stoliczka i opowiedziała mu o wpływach chińskich i ceremonii picia herbaty.