Kwiat Nieśmiertelności - Nora Roberts - ebook + audiobook + książka

Kwiat Nieśmiertelności ebook

Nora Roberts

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W czasach gdy postęp techniczny może ofiarować ci urodę i młodość, namiętność i chciwość mogą ci je odebrać...

Była jedną z najbardziej rozchwytywanych kobiet na świecie. Topowa modelka, która nie cofnie się przed niczym, by zdobyć to, czego pragnie - nawet gdy w grę wchodził zajęty mężczyzna. Teraz jednak padła ofiarą brutalnego morderstwa.

Porucznik policji Eve Dallas postanawia zaryzykować karierę, żeby pomóc przyjaciółce, kiedy ta zostaje uznana za podejrzaną w sprawie. To ona była tą drugą kobietą w fatalnym trójkącie miłosnym.

Wkrótce Eve odkrywa, że pod fasadą przepychu świat mody okazuje się podłym miejscem, które żeruje na obsesji młodości i sławy. A z nowojorskich wybiegów do podziemnego świata, w którym za odpowiednią cenę można dostać wszystko, wiedzie krótka droga...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 431

Oceny
4,8 (59 ocen)
49
8
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Magda161617

Nie oderwiesz się od lektury

polecam 🙂
00
Ewelin_a

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Sandomia

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Wolnelitery

Nie oderwiesz się od lektury

„Kwiat Nieśmiertelności” to kolejna mistrzowska powieść Nory Roberts, która udowadnia, dlaczego jest jedną z najchętniej czytanych autorek na świecie. Książka łączy w sobie elementy kryminału, thrillera i romansu, tworząc fascynującą mieszankę, która trzyma czytelnika w napięciu od początku do końca. Pandora, główna postać tego dramatu, to topowa modelka, która z pozoru ma wszystko – urodę, sławę i pieniądze. Ale w świecie, gdzie młodość jest walutą, a ambicja często przekracza granice moralności, nawet najpiękniejsza kobieta może stać się ofiarą. Kiedy Pandora zostaje brutalnie zamordowana, jej życie okazuje się być znacznie bardziej skomplikowane niż można by przypuszczać. Porucznik Eve Dallas, jedna z najciekawszych postaci literackich stworzonych przez Roberts, ryzykuje swoją karierę, aby pomóc przyjaciółce oskarżonej o morderstwo. Mavis, osaczona przez dowody, wydaje się być idealnym kozłem ofiarnym, ale Eve nie daje się zwieść pozorom. Jej determinacja, by odkryć prawdę, prowad...
00
MESSY582

Nie oderwiesz się od lektury

"- Jedna wielka szczęśliwa rodzinka - burknęła Eve. - Detektyw prowadzący śledztwo, główna podejrzana oraz właściciel mieszkania, w którym popełnione zostało morderstwo, no i jeszcze na dodatek były kochanek ofiary i obecny podejrzanej (...)." ************ Ślub Eve i Roarke'a zbliża się wielkimi krokami, co mocno wytrąca z równowagi naszą panią porucznik. A gdy jej najlepsza przyjaciółka zostaje główną podejrzaną w sprawie o morderstwo, sytuacja się jeszcze bardziej napięta. Z każdą kolejną częścią coraz bardziej wciągam się w tę serię, tym bardziej, że każdy tom jest lepszy od poprzedniego. Intrygująca fabuła, makabryczna zbrodnia i futurystyczny Nowy Jork, to stałe elementy tego cyklu, jednak jego najważniejszym elementem są, zdecydowanie, bohaterowie. Z traumatyczną przeszłością, poranieni, ale jednocześnie nieustępliwie prący do przodu. Relacja między nimi i traumatyczna przeszłość Eve, której elementy pomału odkrywamy, to wątki, które ciekawią mnie najbardziej. Świetna rozrywka...
00

Popularność




Rozdział 1

1

Urwa­nie głowy z tym ślu­bem. Eve nie miała poję­cia, po kiego licha wpa­ko­wała się w coś takiego. Prze­cież jest gliną, na Boga. Przez całe dzie­sięć lat swo­jej pracy w poli­cji twardo trzy­mała się zasady, że poli­cjanci nie powinni być obcią­żeni rodziną, żeby mogli kon­cen­tro­wać się wyłącz­nie na pracy. Czło­wiek po pro­stu nie zdoła dzie­lić czasu, ener­gii i uczuć mię­dzy bez­pra­wie we wszyst­kich jego odcie­niach a rodzinę, z nie­po­dziel­nie zwią­za­nymi z nią obo­wiąz­kami i kon­flik­tami.

Eve zawsze uwa­żała, że mał­żeń­stwo, podob­nie jak służba w poli­cji, to praw­dziwa harówka, która nie­sie ze sobą ogromną odpo­wie­dzial­ność i wymaga pracy w naj­mniej po temu odpo­wied­nich godzi­nach. Cóż, że mamy rok 2058 i nastała oświe­cona era roz­woju tech­no­lo­gicz­nego – mał­żeń­stwo wciąż pozo­sta­wało mał­żeń­stwem. Na samą myśl o nim odczu­wała paniczny strach.

A mimo to w ten piękny letni dzień – jeden z nie­licz­nych jakże cen­nych dni wol­nych od służby – szy­ko­wała się, by pójść na zakupy. Aż dresz­cze ją prze­cho­dziły.

Nie idę na zwy­czajne zakupy, przy­po­mniała sobie ze ści­śnię­tym żołąd­kiem, idę po suk­nię ślubną.

Chyba jej do reszty odbiło.

Oczy­wi­ście, wszystko przez Roarke’a. Wyko­rzy­stał chwilę jej sła­bo­ści. Oby­dwoje byli mocno potur­bo­wani, zalani krwią i mieli szczę­ście, że w ogóle żyli. Kiedy męż­czy­zna jest cwany i zna swoją ofiarę na tyle, by wybrać odpo­wiedni moment na oświad­czyny, cóż, kobieta nie ma szans.

Przy­naj­mniej taka kobieta, jak Eve Dal­las.

– Wyglą­dasz, jak­byś zamie­rzała rzu­cić się z gołymi rękami na gang chemi-ban­dy­tów.

Eve wsu­nęła stopę do buta i zmie­rzyła Roarke’a wzro­kiem. Ten facet jest aż za przy­stojny, pomy­ślała. Powinno się go za to zamknąć. Twarz jak odlana z brązu, usta poety, zabój­czo nie­bie­skie oczy, gęste czarne włosy. Kiedy wresz­cie uda­wało się ode­rwać wzrok od jego twa­rzy, oczom uka­zy­wała się rów­nie per­fek­cyjna syl­wetka. A gdy do tego dodać lekki irlandzki akcent, cóż, wszystko razem two­rzyło cho­ler­nie dobry zestaw.

– Walka z chemi-ban­dy­tami nie umywa się do tego, co zamie­rzam zro­bić. – Eve skrzy­wiła się, sły­sząc nutę skargi w swoim gło­sie. Nie miała w zwy­czaju narze­kać. Prawdą jed­nak było, że wola­łaby sta­wić czoło nabu­zo­wa­nemu ćpu­nowi, niż roz­ma­wiać o lamów­kach.

Lamów­kach, Chry­ste Panie.

Zmełła w ustach prze­kleń­stwo i powio­dła spoj­rze­niem za Roar­kiem, idą­cym przez dużą sypial­nię. Ten czło­wiek potra­fił w naj­bar­dziej zaska­ku­ją­cych momen­tach spra­wiać, że czuła się jak idiotka. Jak teraz, kiedy usiadł przy niej na wyso­kim sze­ro­kim łożu i ujął ją pod pod­bró­dek.

– Jestem w tobie bez­na­dziej­nie zako­chany.

No pro­szę. Ten facet o kusząco nie­bie­skich oczach i przy­wo­dzą­cej na myśl obrazy Rafa­ela uro­dzie wyklę­tego anioła kochał ją.

– Roarke. – Z tru­dem zdu­siła w sobie cięż­kie wes­tchnie­nie. Gdyby stała twa­rzą w twarz z sza­lo­nym mutan­tem trzy­ma­ją­cym w ręku gotowy do strzału laser, co jej się już nie­raz zda­rzało, czu­łaby się pew­niej niż teraz, kiedy musiała poko­nać tak wiel­kie wzru­sze­nie. – Zro­bię to. Prze­cież ci mówi­łam.

Roarke uniósł brwi. Nie mógł się nadzi­wić, że Eve nie zdaje sobie sprawy, jak ponęt­nie wygląda w tej chwili, zakło­po­tana, z nie­dbale przy­cię­tymi jasno­brą­zo­wymi wło­sami ster­czą­cymi na wszyst­kie strony i z cien­kimi zmarszcz­kami zwąt­pie­nia i iry­ta­cji mię­dzy brwiami. Z jej dużych oczu w kolo­rze whi­sky biło napię­cie.

– Eve, moja droga. – Poca­ło­wał ją deli­kat­nie w zaci­śnięte usta, po czym musnął war­gami dołek w pod­bródku. – Ni­gdy w to nie wąt­pi­łem. – Kła­mał. Cią­gle oba­wiał się, że ona jed­nak zmieni zda­nie. – Mam parę spraw do zała­twie­nia. Wczo­raj wró­ci­łaś późno i nie mogłem cię spy­tać o plany na dzi­siaj.

– Do trze­ciej w nocy obser­wo­wa­łam dom Binesa.

– I co?

– Wszedł mi pro­sto w ręce, nafa­sze­ro­wany środ­kami odu­rza­ją­cymi i wymę­czony długą sesją relak­sa­cyjną. – Uśmiech­nęła się, ale był to uśmiech łowcy, zło­wrogi i zimny. – Ten gno­jek przy­ma­sze­ro­wał do mnie, jakby był moim oso­bi­stym andro­idem.

– To dobrze. – Roarke pokle­pał ją po ramie­niu i wstał, po czym wsu­nął głowę do prze­stron­nej gar­de­roby i zaczął prze­glą­dać swoją kolek­cję mary­na­rek. – No a dzi­siaj? Musisz przy­go­to­wać jakieś raporty?

– Dzi­siaj mam wolne.

– Tak? – Odwró­cił się do niej zasko­czony, trzy­ma­jąc w ręku piękną ciem­no­szarą mary­narkę z jedwa­biu. – Jeśli chcesz, prze­łożę część moich popo­łu­dnio­wych zajęć.

Eve pomy­ślała, że to tak, jakby gene­rał chciał prze­ło­żyć zapla­no­wane przez sie­bie bitwy na inne ter­miny. Według Roarke’a, biz­nes był wojną, toczoną na wielu fron­tach i przy­no­szącą zyski.

– Jestem już umó­wiona. – Znów przy­brała posępną minę. – Idę na zakupy – wymam­ro­tała. – Po suk­nię ślubną.

Roarke uśmiech­nął się cie­pło. W ustach Eve te słowa były jak wyzna­nie miło­ści.

– Nic dziw­nego, że tak się dąsasz. Ale prze­cież powie­dzia­łem ci, że się tym zajmę.

– Sama wybiorę swoją suk­nię ślubną. I sama ją kupię. Nie wycho­dzę za cie­bie dla two­ich cho­ler­nych pie­nię­dzy.

Roarke na­dal się uśmie­chał, nie­na­gan­nie ele­gancki jak mary­narka, którą wkła­dał.

– Cze­muż więc pani za mnie wycho­dzi, pani porucz­nik? – Nachmu­rzyła się jesz­cze bar­dziej, ale nie zamie­rzał ustą­pić. Zawsze był uparty. – Mam ci pod­po­wie­dzieć?

– Bo nie przyj­mu­jesz do wia­do­mo­ści sprze­ciwu. – Pod­nio­sła się i wci­snęła ręce do kie­szeni dżin­sów.

– Za taką odpo­wiedź możesz dostać naj­wy­żej pół punktu. Spró­buj raz jesz­cze.

– Bo mi odbiło.

– Oj, bo nie wygrasz głów­nej nagrody: roman­tycz­nej podróży dla dwojga do Świata Tro­pi­ków na Star Pięć­dzie­siąt.

Uśmiech zadrżał w kąci­kach jej ust.

– Może dla­tego, że cię kocham.

– Może. – Usa­tys­fak­cjo­no­wany, pod­szedł do niej i poło­żył ręce na jej sil­nych ramio­nach. – Prze­cież zakupy nie są takie straszne. Wystar­czy uru­cho­mić parę pro­gra­mów z kata­lo­gami skle­po­wymi, rzu­cić okiem na kil­ka­na­ście sukni i zamó­wić tę, która ci się naj­bar­dziej spodoba.

– Tak wła­śnie zamie­rza­łam zro­bić. – Prze­wró­ciła oczami. – Mavis kazała mi wybić to sobie z głowy.

– Mavis. – Roarke’owi nieco zrze­dła mina. – Eve, nie mów, że to wła­śnie z nią idziesz na zakupy.

Kiedy zoba­czyła auten­tyczne prze­ra­że­nie w jego oczach, tro­chę popra­wił jej się humor.

– Chce mnie zabrać do zna­jo­mego pro­jek­tanta mody.

– Dobry Boże!

– Mavis twier­dzi, że on jest wspa­niały. Kiedy tylko dosta­nie swoją szansę, będzie sławny. Ma małe stu­dio w Soho.

– Pojedźmy gdzieś i weźmy ślub dzi­siaj. Teraz. Wyglą­dasz dosko­nale.

Twarz Eve roz­ja­śniła się w uśmie­chu.

– Co, boisz się?

– Jestem prze­ra­żony.

– To dobrze. Jeste­śmy kwita. – Zado­wo­lona, że udało jej się wyrów­nać rachunki, nachy­liła się i poca­ło­wała go. – Przez następ­nych kilka tygo­dni możesz się zamar­twiać, w czym pójdę do ślubu. Teraz muszę już lecieć. – Pokle­pała go po policzku. – Umó­wi­łam się z nią za dwa­dzie­ścia minut.

– Eve. – Roarke zła­pał ją za rękę. – Mam nadzieję, że nie zro­bisz cze­goś idio­tycz­nego.

Wyrwała dłoń z jego uści­sku.

– Prze­cież wycho­dzę za mąż, no nie? Cóż może być bar­dziej idio­tycz­nego?

*

Miała nadzieję, że zabiła mu ćwieka na resztę dnia. Myśl o mał­żeń­stwie wypeł­niała jej serce lękiem, ale jesz­cze bar­dziej prze­ra­żał ją sam ślub – stroje, kwiaty, muzyka, goście.

Pędziła ulicą Lexing­ton w stronę cen­trum. Nagle przy­ha­mo­wała ostro. Jakiś han­dlarz uliczny wje­chał swoim zady­mio­nym wóz­kiem na jej pas. Sklęła go pod nosem. Nie dość, że łamał prze­pisy, to jesz­cze uno­sił się wokół niego ohydny zapach sojo­wych hot dogów. Aż robiło się nie­do­brze.

Tak­sów­karz jadący za nią wci­snął klak­son i zaczął wrzesz­czeć przez gło­śnik, wbrew zaka­zowi hała­so­wa­nia w cen­trum mia­sta. Na chod­niku stała grupka ludzi, praw­do­po­dob­nie tury­stów, obła­do­wa­nych mini­ka­me­rami, mapami kom­pu­te­ro­wymi i lor­net­kami. Wpa­try­wali się tępo w mknące ulicą pojazdy. Eve potrzą­snęła głową z dez­apro­batą, zauwa­żyw­szy pośród nich kie­szon­kowca, który zręcz­nie roz­py­chał się łok­ciami.

Po powro­cie do hotelu naiwni tury­ści odkryją, że zgi­nęło im kilka kre­dy­tów. Gdyby Eve miała czas i wolne miej­sce do par­ko­wa­nia, być może rzu­ci­łaby się w pościg za zło­dzie­jem. On jed­nak w mgnie­niu oka znik­nął w tłu­mie i z pew­no­ścią śmi­gał już przez mia­sto na powietrz­nych rol­kach.

Tak to już jest w Nowym Jorku, pomy­ślała Eve i uśmiech­nęła się lekko. Przy­jeż­dżasz tu na wła­sne ryzyko.

Uwiel­biała tłumy, hałas, cią­gły gorącz­kowy pęd. Tutaj czło­wiek rzadko bywał samotny, ale jed­no­cze­śnie ni­gdy nie czuł bli­sko­ści innych. Dla­tego wła­śnie Eve przed wie­loma laty przy­je­chała do tego mia­sta.

Nie była szcze­gól­nie towa­rzy­ska, a zbyt wielka prze­strzeń i nad­miar samot­no­ści potę­go­wały jej ner­wo­wość.

Przy­była do Nowego Jorku, by zostać poli­cjantką, bo wie­rzyła w porzą­dek i potrze­bo­wała go, aby prze­żyć. Jej trud­nego dzie­ciń­stwa, peł­nego bia­łych plam i mrocz­nych tajem­nic, nie można było zmie­nić. Ale ona się zmie­niła. Prze­jęła kon­trolę nad swoim życiem, stała się osobą, którą jakaś nie­znana pra­cow­nica opieki spo­łecz­nej nazwała Eve Dal­las.

A teraz w jej życiu miała nastą­pić kolejna zmiana. Za kilka tygo­dni nie będzie już Eve Dal­las, porucz­nik wydziału zabójstw. Zosta­nie żoną Roarke’a. To, jak pogo­dzi jedno z dru­gim, sta­no­wiło dla niej więk­szą zagadkę niż każda ze spraw, któ­rymi zaj­mo­wała się w cza­sie swo­jej kariery.

Ani ona, ani Roarke nie wie­dzieli, jak to jest żyć w rodzi­nie, mieć rodzinę, two­rzyć rodzinę. Oby­dwoje w dzie­ciń­stwie zaznali okru­cień­stwa, prze­mocy i zostali odtrą­ceni przez bli­skich. Może wła­śnie dla­tego teraz byli ze sobą. Wie­dzieli, co to zna­czy nie mieć nic, być nikim, wal­czyć ze stra­chem, gło­dem i roz­pa­czą – i pod­nie­śli się z dna.

Czy byli ze sobą tylko dla­tego, że się nawza­jem potrze­bo­wali? Że pra­gnęli seksu i miło­ści i chcieli połą­czyć obie te sprawy, co Eve wyda­wało się nie­osią­galne, dopóki nie poznała Roarke’a?

Pyta­nie w sam raz dla dok­tor Miry, pomy­ślała. Dok­tor Mira była poli­cyj­nym psy­cho­lo­giem i Eve czę­sto cho­dziła do niej na kon­sul­ta­cje.

Posta­no­wiła nie zawra­cać sobie teraz głowy prze­szło­ścią ani przy­szło­ścią. I bez tego miała dość zmar­twień.

Trzy prze­cznice za skrzy­żo­wa­niem z Gre­ene Street zna­la­zła wresz­cie wolne miej­sce do par­ko­wa­nia. Prze­trzą­snęła kie­sze­nie w poszu­ki­wa­niu żeto­nów kre­dy­to­wych, któ­rych doma­gał się tępym, zakłó­ca­nym trza­skami gło­sem zde­ze­lo­wany par­ko­mat, po czym wci­snęła do szpary tyle, by star­czyło na dwie godziny postoju.

Jeśli straci na prze­bie­ra­nie w ciu­chach wię­cej czasu niż dwie godziny, będzie musiała wsko­czyć do pokoju wypo­czyn­ko­wego i man­dat tak czy ina­czej nic jej nie będzie obcho­dził.

Ode­tchnęła głę­boko i rozej­rzała się wokół. Nie­czę­sto ją tutaj wzy­wano. Ow­szem, mor­der­stwa zda­rzały się wszę­dzie, ale Soho było dziel­nicą modną wśród mło­dych, ubo­gich arty­stów, któ­rzy zazwy­czaj zaj­mo­wali się pro­wa­dze­niem zażar­tych dys­ku­sji przy winie lub kawie.

Tego dnia lato nie­po­dziel­nie pano­wało w Soho. Sto­iska kwia­cia­rzy roz­kwi­tały różami, od kla­sycz­nych czer­wo­nych i różo­wych po rywa­li­zu­jące z nimi o palmę pierw­szeń­stwa prąż­ko­wane hybrydy. Pojazdy war­ko­tały i char­czały na ulicy, ryczały nad gło­wami prze­chod­niów i sapały na roz­kle­ko­ta­nych wia­duk­tach. Piesi raczej trzy­mali się chod­ni­ków, choć spe­cjalne plat­formy prze­wo­żące prze­chod­niów nad jezd­nią były dość zatło­czone. Wszę­dzie widziało się dłu­gie tuniki, ostat­nimi czasy modne w Euro­pie, san­dały, chu­sty na gło­wach oraz błysz­czące sznurki zarzu­cone za uszy i opa­da­jące na plecy.

Arty­ści róż­nej maści, od malu­ją­cych far­bami olej­nymi i akwa­re­lami po pra­cu­ją­cych wyłącz­nie na kom­pu­te­rze, rekla­mo­wali swoje dzieła na rogach ulic i pod skle­pami, kon­ku­ru­jąc z han­dla­rzami, któ­rzy zachwa­lali hybrydy owo­ców, mro­żone jogurty czy sałatki warzywne bez środ­ków kon­ser­wu­ją­cych.

Po oko­licy snuli się człon­ko­wie Sekty Czy­stych, o błysz­czą­cych oczach i ogo­lo­nych gło­wach, ubrani w śnież­no­białe, się­ga­jące ziemi szaty. Eve wci­snęła jed­nemu z nich, wyglą­da­ją­cemu na szcze­gól­nie natchnio­nego, kilka żeto­nów i w nagrodę została obda­ro­wana świe­cą­cym kamycz­kiem.

– Czy­sta miłość – powie­dział męż­czy­zna z naboż­nym uśmie­chem. – Czy­sta radość.

– Tak, jasne – burk­nęła Eve i zeszła mu z drogi.

Musiała zawró­cić, żeby tra­fić do budynku, w któ­rym miał swoją pra­cow­nię Leonardo. Młody zdolny pro­jek­tant zaj­mo­wał pod­da­sze na dru­gim pię­trze. W oknie wycho­dzą­cym na ulicę roiło się od kolo­rów i faso­nów, na widok któ­rych Eve ner­wowo prze­łknęła ślinę. Miała raczej tra­dy­cyjny gust – bez­na­dziejny, zda­niem Mavis.

Zbli­ża­jąc się teraz na rucho­mej plat­for­mie do budynku, zaczęła docho­dzić do wnio­sku, że gust Leonarda nie jest ani tra­dy­cyjny, ani bez­na­dziejny.

Gdy spoj­rzała na wystawę zawa­loną pió­rami, pacior­kami i jaskra­wymi gumo­wymi ubio­rami, po raz kolejny tego dnia poczuła ucisk w żołądku, tym razem dwa razy sil­niej­szy. Ow­szem, faj­nie byłoby zoba­czyć, jaką minę zro­biłby Roarke, gdyby poka­zała mu się w czymś takim; z dru­giej strony jed­nak nie zamie­rzała brać ślubu w błysz­czą­cym obci­słym kostiu­mie z gumy.

A było tam wię­cej, o wiele wię­cej nie­zwy­kłych kre­acji. Wyglą­dało na to, że Leonardo szcze­rze wie­rzy w siłę reklamy. Główny eks­po­nat, tru­pio blady, pozba­wiony twa­rzy mane­kin, stał owi­nięty mnó­stwem prze­zro­czy­stych szali, które migo­tały tak inten­syw­nie, że mate­riał wyda­wał się żywy.

Eve nie­malże czuła jego dotyk na ciele.

O nie, pomy­ślała. Nie ma mowy, żebym tu weszła. Odwró­ciła się, pra­gnąc czym prę­dzej stąd czmych­nąć, i wpa­dła pro­sto na Mavis.

– Z jego stro­jów bije taki chłód. – Mavis objęła Eve w talii, jakby chciała ją zatrzy­mać, i utkwiła roz­ma­rzony wzrok w oknie wysta­wo­wym.

– Słu­chaj, Mavis…

– On jest nie­sa­mo­wity. Przy mnie ot tak, od nie­chce­nia, mach­nął kilka pro­jek­tów. Były rewe­la­cyjne.

– Nie wąt­pię. Tak sobie pomy­śla­łam…

– Ten czło­wiek naprawdę rozu­mie duszę kobiety – cią­gnęła Mavis. Ona sama rozu­miała duszę swo­jej przy­ja­ciółki na tyle, by wie­dzieć, że Eve chce się stąd wyrwać. Mavis Fre­estone, szczu­pła jak elf w swoim biało-zło­tym kostiu­mie i wyso­kich na dzie­sięć cen­ty­me­trów kotur­nach, odrzu­ciła do tyłu krę­cone czarne włosy z bia­łymi pasem­kami, zmie­rzyła Eve spoj­rze­niem i uśmiech­nęła się sze­roko. – Zrobi z cie­bie naj­bar­dziej odlo­tową pannę młodą w Nowym Jorku.

– Mavis. – Eve wzro­kiem naka­zała jej mil­cze­nie. – Chcę zna­leźć coś, w czym nie będę się czuła jak kre­tynka.

Mavis roz­pro­mie­niła się i poło­żyła na piersi rękę, ozdo­bioną na bicep­sie nowym tatu­ażem przed­sta­wia­ją­cym skrzy­dlate serce.

– Dal­las, zaufaj mi.

– Nie – powie­działa Eve, ale przy­ja­ciółka wcią­gnęła ją z powro­tem na ruchomą plat­formę. – Mavis, ja nie żar­tuję. Zamó­wię coś przez Inter­net.

– Po moim tru­pie – syk­nęła Mavis i poma­sze­ro­wała w stronę drzwi do budynku, cią­gnąc Eve za sobą. – Możesz cho­ciaż rzu­cić okiem na parę modeli, poroz­ma­wiać z Leonar­dem. Daj mu szansę. – Wysu­nęła dolną wargę, która, poma­lo­wana szminką koloru magenty, wyglą­dała jak groźna broń. – Dal­las, nie bądź dętka.

– Cóż, skoro tu jestem…

Mavis poczer­wie­niała z zado­wo­le­nia i pod­bie­gła do brzę­czą­cej kamery.

– Mavis Fre­estone i Eve Dal­las, do Leonarda.

Drzwi otwo­rzyły się ze zgrzy­tem. Mavis ruszyła w stronę sta­rej windy, osło­nię­tej dru­cianą siatką.

– Wystrój jest w stylu retro. Kto wie, może Leonardo będzie tu miesz­kał nawet wtedy, gdy już się sta­nie sławny. Wiesz, jak to jest z tymi eks­cen­trycz­nymi arty­stami.

– Jasne. – Winda ze zło­wro­gim skrzy­pie­niem powlo­kła się w górę. Eve zamknęła oczy i zaczęła się modlić. Posta­no­wiła, że na dół zej­dzie scho­dami.

– A teraz pozbądź się wszel­kich uprze­dzeń – naka­zała Mavis – i zdaj się na Leonarda. Ach, mój drogi! – Wyfru­nęła z małej klatki do kolo­ro­wego pomiesz­cze­nia, w któ­rym pano­wał iście arty­styczny nie­ład. Eve popa­trzyła z podzi­wem na przy­ja­ciółkę.

– Mavis, moja gołą­beczko.

Wtedy Eve z wra­że­nia zanie­mó­wiła. Imien­nik słyn­nego mala­rza miał ze dwa metry wzro­stu i zbu­do­wany był jak nie przy­mie­rza­jąc auto­bus. Potężne napięte bicepsy wyła­niały się z pozba­wio­nej ręka­wów szaty w jaskra­wych bar­wach mar­sjań­skiego zachodu słońca. Pro­jek­tant miał twarz okrą­głą jak księ­życ, o brą­zo­wej skó­rze nacią­gnię­tej na wysta­ją­cych kościach policz­ko­wych niczym na bęb­nie. Przy unie­sio­nych w olśnie­wa­ją­cym uśmie­chu ustach migo­tał mały bry­lant, a oczy przy­wo­dziły na myśl złote monety.

Męż­czy­zna porwał Mavis w ramiona i zakrę­cił nią młynka. A potem poca­ło­wał ją tak gorąco, że Eve uświa­do­miła sobie, iż tych dwoje łączy coś wię­cej niż tylko miłość do mody i sztuki.

– Leonardo. – Mavis, roz­pro­mie­niona jak idiotka, prze­cze­sała pal­cami o zło­tych paznok­ciach jego sztywne, opa­da­jące na kark włosy.

– Laleczko.

Aż nie­do­brze się robiło od tego nad­miaru czu­ło­ści. Eve prze­wró­ciła oczami. Wpa­dła jak śliwka w kom­pot, nie ma co. Mavis znów się zako­chała.

– Twoja nowa fry­zura jest cudowna. – Leonardo pogła­dził pal­cami wiel­ko­ści hot dogów czarno-białe loki Mavis.

– Mia­łam nadzieję, że ci się spodoba. To… – zawie­siła dra­ma­tycz­nie głos, jakby zamie­rzała zapre­zen­to­wać swo­jego uty­tu­ło­wa­nego sznau­cera. – …jest Dal­las.

– Ach tak, panna młoda. Miło mi panią poznać, – Obej­mu­jąc Mavis w talii jedną ręką, drugą wycią­gnął do Eve. – Mavis wiele mi o pani mówiła.

– Nie wąt­pię. – Eve spoj­rzała zna­cząco na przy­ja­ciółkę. – Za to mówiąc o panu, pomi­nęła wiele istot­nych szcze­gó­łów.

Leonardo wybuch­nął grom­kim śmie­chem, od któ­rego Eve zaczęło brzę­czeć w uszach. Usta jej zadrżały.

– Moja tur­ka­weczka potrafi być tajem­ni­cza. Zaraz przy­niosę coś do picia – oznaj­mił, po czym z zaska­ku­jącą gra­cją odwró­cił się na pię­cie i wyszedł, oto­czony chmurą barw.

– Jest cudowny, prawda? – wyszep­tała Mavis. Jej oczy pło­nęły miło­ścią.

– Sypiasz z nim.

– Nie uwie­rzy­ła­byś, jaki on jest… pomy­słowy. Jak… – Mavis ode­tchnęła głę­boko i pokle­pała się po piersi. – To praw­dziwy sek­su­alny arty­sta.

– Nie chcę o tym sły­szeć. Zde­cy­do­wa­nie nie. – Zmarsz­czyw­szy brwi, Eve rozej­rzała się po pokoju.

Był prze­stronny i dosłow­nie tonął w róż­nych tka­ni­nach. Fale koloru fuk­sji, heba­nowe wodo­spady i zie­lo­no­żółte stru­mie­nie spły­wały z sufitu, ścian, sto­łów i oparć foteli.

– Jezu – wyrwało jej się z ust.

Wszę­dzie stały misy i tace pełne migo­czą­cych wstą­żek, tasie­mek i guzi­ków. Szarfy, pasy, kape­lu­sze i woalki mie­szały się z nie­do­koń­czo­nymi kre­acjami z błysz­czą­cych tka­nin i ozdo­bio­nymi ćwie­kami gor­se­tami.

Pach­niało tu jak w kwia­ciarni połą­czo­nej z maga­zy­nem kadzi­deł.

Eve była prze­ra­żona.

– Mavis, kocham cię. Być może jesz­cze ni­gdy ci tego nie powie­dzia­łam, ale to prawda. A teraz wycho­dzę – zwró­ciła się do przy­ja­ciółki.

– Dal­las. – Mavis zachi­cho­tała i zła­pała ją za rękę. Jak na tak drobną istotę, była zadzi­wia­jąco silna. – Wylu­zuj się. Ode­tchnij głę­boko. Daję ci słowo, że Leonardo znaj­dzie dla cie­bie coś odpo­wied­niego.

– Tego wła­śnie się oba­wiam, Mavis. I to jesz­cze jak.

– Mro­żona her­bata z cytryną – oznaj­mił pro­jek­tant śpiew­nym gło­sem, wcho­dząc do pokoju przez zasłonę ze sztucz­nego jedwa­biu. Niósł tacę zasta­wioną szklan­kami.

Patrząc z utę­sk­nie­niem na drzwi, Eve ostroż­nie pode­szła do jed­nego z krze­seł.

– Słu­chaj, Leonardo, być może Mavis nie­do­kład­nie ci wszystko wytłu­ma­czyła. Otóż ja…

– Jesteś detek­ty­wem w wydziale zabójstw. Czy­ta­łem o tobie. – Leonardo wszedł jej w słowo, mosz­cząc się na kana­pie w kształ­cie pół­księ­życa. Mavis usia­dła pra­wie że na jego kola­nach. – O two­jej ostat­niej spra­wie było gło­śno w mediach. Muszę przy­znać, że strasz­nie mnie zafa­scy­no­wa­łaś. Roz­wią­zu­jesz zagadki, podob­nie jak ja.

Eve skosz­to­wała her­baty, która, o dziwo, oka­zała się nad­zwy­czaj smaczna.

– Ty roz­wią­zu­jesz zagadki?

– Ależ oczy­wi­ście. Kiedy patrzę na jakąś kobietę, wyobra­żam sobie, jaki strój by do niej paso­wał. Potem muszę się dowie­dzieć, kim ona jest, jaki tryb życia pro­wa­dzi. Co chce osią­gnąć, o czym marzy, jak sie­bie postrzega? Potem z tych kawał­ków muszę poskła­dać jej pełny obraz. Image. Na początku każda kobieta jest dla mnie zagadką, którą sta­ram się roz­wią­zać.

Mavis wes­tchnęła gło­śno.

– Czyż on nie jest cudowny, Dal­las?

Leonardo par­sk­nął śmie­chem i potarł nosem ucho Mavis.

– Twoja przy­ja­ciółka się mar­twi, gołą­beczko. Myśli, że zawinę ją w róż wysa­dzany ceki­nami.

– Brzmi cudow­nie.

– Dla cie­bie coś takiego byłoby w sam raz, Mavis. – Uśmiech­nął się pro­mien­nie do Eve. – A więc wkrótce wyj­dziesz za enig­ma­tycz­nego Roarke’a.

– Na to się zanosi – mruk­nęła.

– Pozna­łaś go w cza­sie śledz­twa. Sprawa DeBlassa, prawda? Zain­try­go­wały go twoje brą­zowe oczy i smutny uśmiech.

– Nie powie­dzia­ła­bym, że…

– Oczy­wi­ście, że nie – prze­rwał jej Leonardo – bo nie widzisz sie­bie jego oczami. Czy moimi. Jesteś silna, odważna i godna zaufa­nia, ale coś cię drę­czy.

– Jesteś pro­jek­tan­tem czy psy­cho­ana­li­ty­kiem? – spy­tała Eve.

– Nie można być jed­nym, nie będąc dru­gim. Pro­szę, powiedz mi, jak Roarke cię zdo­był?

– Nie jestem nagrodą w kon­kur­sie – burk­nęła i odsta­wiła szklankę.

– Cudow­nie. – Leonardo kla­snął w dło­nie i pra­wie że się roz­pła­kał. – Poryw­czość i nie­za­leż­ność, z pewną dozą nie­po­koju. Będzie z cie­bie wspa­niała panna młoda. A teraz do roboty. – Wstał. – Pro­szę za mną.

Eve pod­nio­sła się z krze­sła.

– Słu­chaj, szkoda mojego i two­jego czasu. Po pro­stu…

– Chodź ze mną – powie­dział i wziął ją za rękę.

– Co ci szko­dzi spró­bo­wać, Eve?

W końcu dała się zacią­gnąć poprzez stosy tka­nin do pogrą­żo­nego w podob­nym nie­ła­dzie pomiesz­cze­nia po dru­giej stro­nie stry­chu. Zro­biła to tylko dla Mavis.

Na widok kom­pu­tera poczuła się nieco lepiej. Wresz­cie miała przed oczami coś, na czym się znała. Ale wyko­nane przy jego uży­ciu rysunki, poprzy­pi­nane do ścian gdzie tylko się dało, pozba­wiły ją resz­tek złu­dzeń.

W porów­na­niu z tym, co przed­sta­wiały te obrazki, nawet róż i cekiny prze­sta­wały być straszne.

Modelki o prze­sad­nie wydłu­żo­nych syl­wet­kach wyglą­dały jak mutanty. Nie­które ustro­jone były w pióra, inne eks­po­no­wały biżu­te­rię. Kilka z nich miało na sobie kre­acje tak dzi­waczne – bluzki z posta­wio­nymi koł­nie­rzami, spód­nice nie­wiele więk­sze od ście­rek do naczyń, kom­bi­ne­zony cia­sno przy­wie­ra­jące do ciała – że przy­po­mi­nały raczej kostiumy na Hal­lo­ween.

– Zapro­jek­to­wa­łem je na mój pierw­szy pokaz. Widzi­cie, moda to pastisz rze­czy­wi­sto­ści. Liczy się to, co odważne, uni­ka­towe, nie­spo­ty­kane.

– Te kre­acje są piękne.

Eve spoj­rzała z wyrzu­tem na Mavis i skrzy­żo­wała ręce na piersi.

– To ma być skromna cere­mo­nia.

– Hm. – Leonardo sie­dział już przed kom­pu­te­rem i zadzi­wia­jąco spraw­nie posłu­gi­wał się kla­wia­turą. – Weźmy na przy­kład… – Na ekra­nie poja­wił się obraz, który zmro­ził Eve krew w żyłach.

Suk­nia była w kolo­rze świe­żego moczu, z brą­zo­wymi fal­ban­kami bie­gną­cymi od pofał­do­wa­nego koł­nie­rza po kan­cia­stą lamówkę upstrzoną kamie­niami szla­chet­nymi wiel­ko­ści dzie­cię­cej pię­ści. Rękawy wyglą­dały na tak cia­sne, że wyda­wało się, iż każda kobieta, która zde­cy­do­wa­łaby się wło­żyć to paskudz­two, z miej­sca stra­ci­łaby czu­cie w pal­cach.

Obraz zaczął się prze­su­wać i oczom Eve uka­zał się tył sukni, się­ga­jący niżej pasa i ozdo­biony pió­rami.

– To by zupeł­nie do cie­bie nie paso­wało – dokoń­czył Leonardo i wybuch­nął grom­kim śmie­chem, widząc bladą twarz Eve. – Prze­pra­szam. Nie mogłem się oprzeć poku­sie. Dla cie­bie… to będzie tylko szkic, rozu­miesz. Coś wąskiego, dłu­giego, pro­stego. Nie­zbyt skrom­nego.

Mówił, nie prze­ry­wa­jąc pracy. Na ekra­nie zaczęły się uka­zy­wać linie i kształty. Eve wci­snęła ręce do kie­szeni i patrzyła na powsta­jący pro­jekt.

To, co robił Leonardo, wyda­wało się takie łatwe. Dłu­gie linie, misterne detale sta­nika, rękawy zebrane w łagodne fałdy na grzbie­cie dłoni. Eve wciąż jed­nak nie mogła wyzbyć się obawy, że tę har­mo­nię lada chwila zbu­rzą zbędne ozdóbki.

– Teraz tro­chę w tym podłu­biemy – powie­dział Leonardo w zamy­śle­niu, po czym obró­cił wid­nie­jący na ekra­nie pro­jekt o sto osiem­dzie­siąt stopni. Z tyłu suk­nia była rów­nie powłó­czy­sta i ele­gancka jak z przodu, z roz­cię­ciem do kolan. – Tren sobie daru­jemy.

– Tren?

– Nie, nie paso­wałby do cie­bie. – Uśmiech­nął się i pod­niósł na nią oczy. – Ach, jesz­cze głowa. Twoja fry­zura.

Przy­zwy­cza­jona do zło­śli­wych komen­ta­rzy, Eve prze­cze­sała czu­prynę pal­cami.

– Mogę je czymś zakryć, jeśli to konieczne.

– Nie, nie, nie. Do twa­rzy ci z takimi wło­sami.

Zdu­miona, opu­ściła rękę.

– Naprawdę?

– Tak. Naj­wy­żej przy­da­łoby się je tro­chę wymo­de­lo­wać. Mam taką zna­jomą… – nie dokoń­czył. – Ale kolor, wszyst­kie te odcie­nie brązu i złota, i ten nie do końca ujarz­miony styl ide­al­nie do cie­bie pasują. Wystar­czy tro­chę przy­ciąć tu i ówdzie. – Zmru­żył oczy i dokład­nie jej się przyj­rzał. – Nie, żad­nego nakry­cia głowy, żad­nego welonu. Twoja twarz w zupeł­no­ści wystar­czy. Teraz zaj­mijmy się kolo­rem sukni i mate­ria­łem, z jakiego ma być uszyta. Naj­lep­szy byłby jedwab, nie za gruby. – Skrzy­wił się lekko. – Mavis mi powie­działa, że Roarke nie zapłaci za suk­nię.

Eve z god­no­ścią wyprę­żyła pierś.

– Bo to ma być moja suk­nia.

– Uparła się i już – skwi­to­wała Mavis. – Roarke nawet nie zauwa­żyłby braku paru tysięcy kre­dy­tów.

– Nie w tym rzecz…

– Oczy­wi­ście, że nie. – Na twarz Leonarda znów wypły­nął uśmiech. – Cóż, jakoś sobie pora­dzimy. No więc, jaki kolor? Biel raczej nie wcho­dzi w grę, suk­nia zbyt mocno kon­tra­sto­wa­łaby z twoją kar­na­cją.

Wydął wargi i zaczął eks­pe­ry­men­to­wać z paletą. Eve, zafa­scy­no­wana wbrew sobie samej, przy­glą­dała się, jak śnieżna biel szkicu prze­cho­dzi w kolor śmie­tan­kowy, potem bla­do­nie­bie­ski, zie­lony i wszel­kie inne barwy tęczy. Choć Mavis wpa­dła w zachwyt nad kil­koma odcie­niami, Leonardo tylko potrzą­sał głową.

W końcu zde­cy­do­wał się na jasny brąz.

– Tak, to jest to. Twoja skóra, oczy, włosy. Będziesz ema­no­wała dosto­jeń­stwem. Jak bogini. Do sukni przy­dałby się naszyj­nik, dłu­go­ści co naj­mniej sie­dem­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów. Albo jesz­cze lepiej, podwójny, sześć­dzie­siąt i sie­dem­dzie­siąt cen­ty­me­trów. Mie­dziany, wysa­dzany kamie­niami. Rubiny, cytryn, onyks. Tak, tak, a do tego krwaw­nik i może parę tur­ma­li­nów. O szcze­gó­łach poroz­ma­wiasz z Roar­kiem.

Zazwy­czaj Eve nie zwra­cała uwagi na ubra­nia, ale w tej chwili ogar­nęło ją głę­bo­kie pra­gnie­nie, by jak naj­szyb­ciej wło­żyć kre­ację Leonarda.

– Ta suk­nia jest piękna – powie­działa ostroż­nie i w myśli prze­ana­li­zo­wała swoją sytu­ację finan­sową. – Tyle że nie mogę się zde­cy­do­wać. Jedwab, rozu­miesz… to tro­chę prze­kra­cza moje moż­li­wo­ści.

– Uszyję tę suk­nię na wła­sny koszt, ale w zamian musisz mi coś obie­cać. – Z przy­jem­no­ścią patrzył, jak w jej oczy wkrada się nie­po­kój. – Po pierw­sze, będę mógł zapro­jek­to­wać suk­nię, w któ­rej Mavis przyj­dzie na twój ślub, a po dru­gie, przy­go­to­wu­jąc wyprawę ślubną, sko­rzy­stasz z moich pro­jek­tów.

– Nawet nie pomy­śla­łam o wypra­wie. Prze­cież mam ubra­nia.

– To porucz­nik Dal­las ma ubra­nia – popra­wił ją. – Żonie Roarke’a potrzebne będą inne.

– Może jakoś doj­dziemy do poro­zu­mie­nia. – Uświa­do­miła sobie po raz kolejny, jak bar­dzo pra­gnie mieć tę prze­klętą suk­nię. Już czuła ją na sobie.

– To wspa­niale. Roz­bierz się.

Jej reak­cja była bły­ska­wiczna.

– Słu­chaj no, dupku…

– Muszę wziąć miarę – szybko wyja­śnił Leonardo.

Eve prze­szyła go takim spoj­rze­niem, że odru­chowo wstał i cof­nął się o krok. Ubó­stwiał kobiety i dosko­nale zda­wał sobie sprawę, czym jest ich gniew. Innymi słowy, bał się ich jak ognia.

– Trak­tuj mnie jak swo­jego leka­rza. Nie mogę dobrze zapro­jek­to­wać sukni, dopóki nie poznam two­jego ciała. Jestem arty­stą i dżen­tel­me­nem – powie­dział z god­no­ścią. – Ale jeśli czu­jesz się nie­pew­nie, Mavis może tu zostać.

Eve prze­chy­liła głowę na bok.

– Bez trudu dam sobie z tobą radę, koleś. Jeden zbędny ruch, jedna nie­wła­ściwa myśl i prze­ko­nasz się o tym.

– Nie wąt­pię. – Ostroż­nie wziął do ręki jakieś urzą­dze­nie. – To mój ska­ner – powie­dział. – Za jego pomocą będę cię mógł bar­dzo dokład­nie zmie­rzyć. Ale musisz się roze­brać, żeby pomiar był dokładny.

– Prze­stań chi­cho­tać, Mavis. Lepiej przy­nieś her­baty.

– Się robi. I tak już widzia­łam cię bez ubra­nia. – Posłała Leonar­dowi kilka poca­łun­ków i wyszła.

– Nie możemy zapo­mnieć o pod­szewce. Mam jesz­cze parę pomy­słów… co do two­ich ubrań – dodał pospiesz­nie, kiedy Eve spoj­rzała na niego podejrz­li­wie. – Potrzebne będą suk­nie wie­czo­rowe i mniej ofi­cjalne. Gdzie spę­dzi­cie mie­siąc mio­dowy?

– Nie wiem. Nie myśla­łam o tym. – Zre­zy­gno­wana zdjęła buty i roz­pięła spodnie.

– Czyli Roarke chce ci zro­bić nie­spo­dziankę. Kom­pu­ter, two­rze­nie pliku, Dal­las, pierw­szy doku­ment, miara, kar­na­cja, wzrost i waga. – Kiedy Eve ścią­gnęła koszulę, Leonardo pod­szedł do niej ze ska­ne­rem. – Stopy razem. Wzrost, metr sie­dem­dzie­siąt pięć cen­ty­me­trów, waga pięć­dzie­siąt cztery kilo­gramy.

– Od jak dawna sypiasz z Mavis?

– Od około dwóch tygo­dni – odparł Leonardo w prze­rwie mię­dzy recy­to­wa­niem kolej­nych wymia­rów. – Jest mi bar­dzo droga. Obwód talii sześć­dzie­siąt sześć cen­ty­me­trów.

– Czy zaczą­łeś z nią sypiać po tym, jak powie­działa ci, że jej naj­lep­sza przy­ja­ciółka wycho­dzi za Roarke’a?

Leonardo zastygł w bez­ru­chu, w jego zło­tych oczach bły­snęła złość.

– Nie wyko­rzy­stuję Mavis, aby zdo­być to zle­ce­nie. Myśląc tak, obra­żasz ją.

– Chcia­łam się tylko upew­nić. Widzisz, mnie też ona jest bar­dzo droga. Jeśli mam cię zatrud­nić, lepiej, żeby nie było mię­dzy nami żad­nych nie­do­mó­wień. Dla­tego…

Urwała w pół słowa. Do pra­cowni, niczym kometa, wpa­dła kobieta o wyszcze­rzo­nych ide­al­nych zębach i czer­wo­nych paznok­ciach zakrzy­wio­nych jak szpony, ubrana w obci­sły, czarny spodnium.

– Ty zdra­dliwy, pod­stępny, zafaj­dany sukin­synu! – Rzu­ciła się na niego niczym pocisk z moź­dzie­rza zmie­rza­jący do celu, a Leonardo, z szyb­ko­ścią i gra­cją, zro­dzo­nymi z czy­stego stra­chu, wyko­nał unik.

– Pan­doro, zaraz ci wszystko wytłu­ma­czę…

– Ja ci dam tłu­ma­cze­nia! – Wzięła spory zamach i jej szpony prze­cięły powie­trze kilka cen­ty­me­trów od oczu Dal­las.

Było tylko jedno wyj­ście. Eve zno­kau­to­wała roz­wście­czoną napast­niczkę.

– O Jezu, o Jezu. – Leonardo zwie­sił swoje potężne ramiona i zała­mał ręce w roz­pa­czy.

Rozdział 2

2

– Musia­łaś ją ude­rzyć?

Eve spoj­rzała na nie­przy­tomną kobietę.

– Ow­szem.

Leonardo odło­żył ska­ner i wes­tchnął ciężko.

– Teraz dopiero da mi popa­lić!

– Moja twarz, moja twarz. – Odzy­skaw­szy przy­tom­ność, Pan­dora pod­nio­sła się z pod­łogi, obma­cu­jąc szczękę. – Jest siniec? Widać go? Za godzinę mam sesję zdję­ciową.

Eve wzru­szyła ramio­nami.

– Mówi się trudno.

Nastrój poszko­do­wa­nej zmie­nił się w mgnie­niu oka.

– Już ja cię zała­twię, ty suko – wyce­dziła przez zaci­śnięte zęby. – Możesz wybić sobie z głowy karierę modelki. Wiesz, kim jestem?

Eve nie miała ochoty na dys­ku­sję, tym bar­dziej że wciąż była naga.

– Myślisz, że mnie to obcho­dzi?

– Co tu się dzieje? Dal­las, uspo­kój się, on tylko chce wziąć miarę… Och. – Mavis wpa­dła do pra­cowni ze szklan­kami w rękach i sta­nęła jak wryta. – Pan­dora!

– To ty. – Pan­do­rze naj­wy­raź­niej zaczy­nało bra­ko­wać inwen­cji w wymy­śla­niu nowych wyzwisk. Rzu­ciła się na Mavis, wytrą­ca­jąc jej szklanki z rąk. Roz­legł się brzęk tłu­czo­nego szkła. Po chwili obie kobiety już tarzały się po pod­ło­dze, szar­piąc się za włosy.

– O Jezu. – Eve żało­wała, że nie ma przy sobie pisto­letu gazo­wego, bo przy­dałby się w tej chwili. – Prze­stań­cie, do cho­lery! Leonardo, pomóż mi je roz­dzie­lić, zanim się nawza­jem poza­bi­jają. – Sko­czyła mię­dzy wal­czące, po czym zaczęła odcią­gać je od sie­bie. Dla wła­snej satys­fak­cji dźgnęła Pan­dorę łok­ciem w żebra. – Wsa­dzę cię do klatki, słowo honoru. – Z braku lep­szego pomy­słu, usia­dła okra­kiem na prze­ciw­niczce i wycią­gnęła odznakę z kie­szeni spodni. – Przyj­rzyj się temu, kre­tynko. Jestem gliną. Jak na razie, masz na kon­cie dwie próby pobi­cia. Mało ci jesz­cze?

– Zabie­raj ze mnie tę kości­stą, gołą dupę.

Nie samo pole­ce­nie, ale spo­kojny ton, jakim zostało wydane, spra­wił, że Eve wstała. Pan­dora pod­nio­sła się, z pie­ty­zmem wygła­dziła swój czarny spodnium, pocią­gnęła nosem, odrzu­ciła z twa­rzy bujne, ogni­ste włosy, po czym prze­szyła Leonarda zim­nym spoj­rze­niem ozdo­bio­nych dłu­gimi rzę­sami szma­rag­do­wych oczu.

– Czyli jedna już ci nie wystar­czy, ty łaj­daku. – Unio­sła rzeź­biony pod­bró­dek i popa­trzyła z nie­skry­waną pogardą na Eve oraz Mavis. – Masz coraz lep­szy ape­tyt, mój drogi, ale coraz gor­szy gust.

– Pan­doro. – Leonardo, mocno prze­jęty, obli­zał spierzch­nięte wargi. – Powie­dzia­łem ci, że wszystko mogę wytłu­ma­czyć. Porucz­nik Dal­las jest moją klientką.

Pan­dora syk­nęła jak kobra.

– To tak je teraz nazy­wasz? Myślisz, że możesz mnie wyrzu­cić jak wczo­raj­szą gazetę, Leonardo? To ja zde­cy­duję, kiedy mię­dzy nami wszystko się skoń­czy.

Mavis pode­szła do Leonarda, uty­ka­jąc lekko, i objęła go w talii.

– On cie­bie ani nie potrze­buje, ani nie chce.

– Mam gdzieś to, czy on mnie chce. A co do potrze­bo­wa­nia… – Jej pełne wargi wykrzy­wiły się w zło­śli­wym uśmie­chu. – Leonardo musi ci powie­dzieć to i owo o życiu, mała. Beze mnie w przy­szłym mie­siącu nie odbę­dzie się żaden pokaz jego łachów. Jeśli ten pokaz zosta­nie odwo­łany, bie­da­czek niczego nie sprzeda, a jeśli niczego nie sprzeda, to nie będzie w sta­nie zapła­cić za mate­riały i całą resztę, a do tego nie zwróci wie­rzy­cie­lom pokaź­nej sumki, jaką od nich poży­czył.

Ode­tchnęła głę­boko i obej­rzała swoje poła­mane paznok­cie. Wście­kłość paso­wała do niej jak czarny obci­sły spodnium, który miała na sobie.

– To będzie cię drogo kosz­to­wać, Leonardo. Przez kilka naj­bliż­szych dni mam mnó­stwo zajęć, ale na pewno znajdę tro­chę czasu na poga­wędkę z two­imi spon­so­rami. Jak myślisz, co powie­dzą, kiedy poin­for­muję ich, że nie mogę zni­żyć się do para­do­wa­nia po wybiegu w two­ich szma­tach?

– Nie możesz tego zro­bić. – Z każ­dego słowa pro­jek­tanta bił paniczny strach, strach, który zda­wał się dzia­łać na rudo­włosą pięk­ność jak nar­ko­tyk. – Był­bym zruj­no­wany. Wszystko wło­ży­łem w ten pokaz. Czas, pie­nią­dze…

– Jaka szkoda, że nie pomy­śla­łeś o tym, zanim zaczą­łeś przy­sta­wiać się do tej małej zdziry. – Pan­dora zmru­żyła oczy. – Myślę, że pod koniec tygo­dnia wybiorę się na lunch z kil­koma z two­ich spon­so­rów. Masz, mój drogi, tylko parę dni na to, by zde­cy­do­wać, jak chcesz to roze­grać. Jeśli nie pozbę­dziesz się swo­jej nowej zabawki, zapła­cisz słoną cenę. W razie czego wiesz, gdzie mnie szu­kać.

Wyszła z pra­cowni prze­sad­nie posu­wi­stym kro­kiem modelki i z hukiem zatrza­snęła za sobą drzwi.

– O cho­lera. – Leonardo osu­nął się na krze­sło i ukrył twarz w dło­niach. – Jak zawsze, zja­wia się w naj­mniej odpo­wied­nim momen­cie.

– Nie. Nie pozwól, żeby ci to zro­biła. Żeby nam to zro­biła. – Mavis kuc­nęła przed nim, bli­ska pła­czu. – Nie możesz dopu­ścić do tego, żeby wciąż kie­ro­wała twoim życiem, żeby cię szan­ta­żo­wała… – Mavis zerwała się pod wpły­wem nagłego olśnie­nia. – To szan­taż, zga­dza się, Dal­las? Idź, aresz­tuj ją.

Eve zapięła koszulę.

– Kochana, nie mogę jej aresz­to­wać za to, że nie chce nosić ciu­chów Leonarda. Ow­szem, mogła­bym zgar­nąć ją za próbę pobi­cia, ale wyszłaby na wol­ność, zanim zdą­ży­ła­bym zamknąć drzwi celi.

– Prze­cież to szan­taż. Jeśli pokaz się nie odbę­dzie, Leonardo straci wszystko.

– Przy­kro mi. Naprawdę. To nie jest sprawa dla poli­cji. – Prze­cze­sała dło­nią włosy. – Ta kobieta jest wście­kła, roz­go­rącz­ko­wana i tyle. Sądząc z jej nie­przy­tom­nego spoj­rze­nia, praw­do­po­dob­nie nały­kała się jakichś pro­chów. Pew­nie wkrótce się uspo­koi.

– Nie. – Leonardo usiadł wygod­niej. – Będzie chciała się na mnie zemścić. Byli­śmy kochan­kami, ale w pew­nym momen­cie nasz zwią­zek zaczął się psuć. Kiedy więc Pan­dora na parę tygo­dni opu­ściła Zie­mię, uzna­łem, że mię­dzy nami wszystko skoń­czone. Potem pozna­łem Mavis. – Ści­snął ją za rękę. – I wtedy już byłem pewien, że nie chcę wię­cej spo­ty­kać się z Pan­dorą. Pró­bo­wa­łem z nią poroz­ma­wiać, wszystko jej wytłu­ma­czyć.

– Skoro Dal­las nie może nam pomóc, pozo­staje tylko jedno wyj­ście. – Wargi Mavis zadrżały. – Musisz do niej wró­cić. Nie ma innej moż­li­wo­ści. – Zanim Leonardo zdą­żył cokol­wiek powie­dzieć, Mavis dodała: – Nie będziemy się spo­ty­kać, przy­naj­mniej do two­jego pokazu. Może potem zaczniemy wszystko od nowa. Nie wolno ci dopu­ścić, żeby Pan­dora poszła do two­ich spon­so­rów i wszystko zepsuła.

– Myślisz, że mógł­bym zro­bić coś takiego? Być z nią? Doty­kać jej po tym, co się stało? Po tym, jak pozna­łem kogoś takiego jak ty? – Wstał. – Mavis, kocham cię.

– Och. – Jej oczy wypeł­niły się łzami. – Och, Leonardo. Za bar­dzo cię kocham, żeby patrzeć, jak ta kobieta cię nisz­czy. Odcho­dzę, bo muszę cię ura­to­wać.

Mavis wybie­gła z pra­cowni. Leonardo odpro­wa­dził ją spoj­rze­niem, po czym wbił wzrok w drzwi, za któ­rymi znik­nęła.

– Jestem w potrza­sku. Ta mściwa suka może mi ode­brać wszystko; kobietę, którą kocham, moją pracę, po pro­stu wszystko. Mógł­bym ją zabić za to, że spra­wia Mavis taki ból. – Ode­tchnął głę­boko i spu­ścił oczy. – Cza­sem czło­wiek jest tak oszo­ło­miony pięk­nem, że nie widzi, co się pod nim kryje.

– Czy to, co Pan­dora powie twoim spon­so­rom, naprawdę ma tak duże zna­cze­nie? Prze­cież nie sfi­nan­so­wa­liby pokazu, gdyby nie byli prze­ko­nani o war­to­ści two­jej pracy.

– Pan­dora jest jedną z naj­bar­dziej roz­chwy­ty­wa­nych mode­lek na świe­cie. Ma wpływy, pre­stiż, zna­jo­mo­ści. Wystar­czy, by szep­nęła komu trzeba parę słów, a ktoś taki jak ja albo dosta­nie szansę zro­bie­nia kariery, albo bez­pow­rot­nie ją utraci. – Pod­niósł rękę do wiszą­cej przed nim kom­po­zy­cji z sieci i kamieni. – Jeśli Pan­dora ogłosi publicz­nie, że moje pro­jekty są do niczego, więk­szość poten­cjal­nych klien­tów zre­zy­gnuje z ich zakupu. Ona może do tego dopro­wa­dzić. Całe swoje życie pra­co­wa­łem na ten pokaz, Pan­dora zdaje sobie z tego sprawę i wie, jak pozba­wić mnie nie­po­wta­rzal­nej szansy. A na tym się nie skoń­czy. – Opu­ścił rękę. – Mavis jesz­cze tego nie rozu­mie. Pan­dora trzyma mnie w gar­ści aż do końca mojej albo jej kariery. Nie uwol­nię się od niej, dopóki ona sama nie zde­cy­duje, że ma mnie dosyć.

*

Eve wró­ciła do domu potwor­nie zmę­czona. Naj­wię­cej zdro­wia kosz­to­wała ją roz­mowa z Mavis, zroz­pa­czoną i wście­kłą zara­zem. W tej chwili nie­szczę­śliwa dziew­czyna sie­działa w sta­rym miesz­ka­niu Eve, lecząc się tam ze smutku lodami i fil­mami wideo.

Pra­gnąc zapo­mnieć o ser­co­wych roz­ter­kach i modzie, Eve poszła pro­sto do sypialni i rzu­ciła się na łóżko. Po chwili wsko­czył do niej kot Gala­had i zaczął gło­śno mru­czeć. Trą­cił swoją panią kilka razy pyszcz­kiem, a kiedy to nie dało żad­nego efektu, zwi­nął się w kłę­bek i zasnął. Gdy do sypialni wszedł Roarke, Eve nawet nie drgnęła.

– Jak minął wolny dzień?

– Nie zno­szę zaku­pów.

– Po pro­stu nie weszło ci to jesz­cze w krew.

– I bar­dzo dobrze. – Zacie­ka­wiona, odwró­ciła się na bok i spoj­rzała na Roarke’a. – Ty za to uwiel­biasz kupo­wać różne rze­czy.

– Jasne. – Wycią­gnął się przy niej i pogła­skał kota, gra­mo­lą­cego się nie­po­rad­nie na jego pierś. – Kupo­wa­nie daje nie­mal tyle samo przy­jem­no­ści, co posia­da­nie. Bieda, pani porucz­nik, jest po pro­stu do kitu.

Eve zamy­śliła się nad jego sło­wami. Jako że kie­dyś sama żyła w nędzy, a potem udało jej się popra­wić swoją sytu­ację na tyle, by z tru­dem wią­zać koniec z koń­cem, nie mogła się z nim nie zgo­dzić.

– W każ­dym razie, naj­gor­sze mam już chyba za sobą.

– Szybko się uwi­nę­łaś. – Tro­chę go to prze­ra­ziło. – Wiesz, Eve, nie musisz od razu podej­mo­wać decy­zji.

– Prawdę mówiąc, chyba doszli­śmy z Leonar­dem do poro­zu­mie­nia. – Spoj­rzaw­szy w górę, na roz­cią­ga­jące się za szybą świe­tlika niebo, zmarsz­czyła brwi. – Mavis jest w nim zako­chana.

– Mhm… – Roarke leżał ze zmru­żo­nymi oczami, głasz­cząc kota, i zasta­na­wiał się, czy nie obda­rzyć tą samą piesz­czotą Eve.

– To jest naprawdę miłość. – Wes­tchnęła głę­boko. – Mówię ci, ależ mia­łam ciężki dzień.

Aku­rat w tej chwili przed oczami Roarke’a prze­wi­jały się kolumny liczb, przed­sta­wia­ją­cych zyski, jakie miało mu przy­nieść rychłe pod­pi­sa­nie trzech waż­nych umów. Czym prę­dzej prze­rwał te wyli­cze­nia i przy­su­nął się do Eve.

– Opo­wiedz mi o tym.

– Leonardo… to taki potężny, oso­bli­wie atrak­cyjny… nie wiem, jak go okre­ślić. Taki feno­men. Zdaje się, że w jego żyłach pły­nie indiań­ska krew; ma cha­rak­te­ry­styczną dla Indian budowę ciała i kar­na­cję skóry, bicepsy jak gwiezdne tor­pedy i przy­jemny, gładki jak magno­lie głos. Nie jestem eks­per­tem, ale kiedy patrzy­łam, jak szki­cuje, spra­wił na mnie wra­że­nie zdol­nego. W każ­dym razie sta­łam w jego pra­cowni goła jak mnie Pan Bóg stwo­rzył…

– Poważ­nie? – wtrą­cił łagod­nym tonem Roarke i odtrą­ciw­szy kota, poło­żył się przy Eve.

– Brał miarę – odparła z pogar­dli­wym uśmiesz­kiem.

– Mów dalej.

– Dobrze. Mavis wyszła po her­batę…

– Cóż za korzystny zbieg oko­licz­no­ści.

– I wtedy do pra­cowni wpa­dła kobieta, tak roz­wście­czona, że jesz­cze tro­chę, a zaczę­łaby toczyć pianę z ust. Praw­dziwa pięk­ność… metr osiem­dzie­siąt wzro­stu, szczu­pła jak pro­mień lasera, dłu­gie rude włosy, a do tego twarz… cóż, znowu posłużę się porów­na­niem z magno­liami. W każ­dym razie, zaczęła wrzesz­czeć na Leonarda, a kiedy ten potężny chłop sku­lił się z prze­ra­że­nia, rzu­ciła się na mnie. Musia­łam ją uniesz­ko­dli­wić.

– Ude­rzy­łaś ją.

– Tak, zanim zdą­żyła poha­ra­tać mi twarz ostrymi pazu­rami.

– Moja droga. – Poca­ło­wał ją w poli­czek, potem w drugi, a następ­nie jego usta spo­częły na dołeczku w pod­bródku Eve. – Jak ty to robisz, że przy tobie ludzie zmie­niają się w bestie?

– Pew­nie takie mam szczę­ście. W każ­dym razie, ta Pan­dora…

– Pan­dora? – Pod­niósł głowę i zmru­żył oczy. – Ta modelka.

– Tak, podobno jest bar­dzo znana.

Roarke wybuch­nął śmie­chem, z każdą chwilą coraz gło­śniej­szym, aż wresz­cie nie wytrzy­mał i prze­wró­cił się na plecy.

– Wal­nę­łaś drogą Pan­dorę w jej jakże cenną buźkę! Może jesz­cze klep­nę­łaś ją w ten śliczny tyłe­czek?

– Szcze­rze mówiąc… – Kiedy dotarło do niej ukryte zna­cze­nie tych słów, poczuła w sercu ukłu­cie. – Znasz ją.

– Można tak powie­dzieć.

– Cóż…

Roarke uniósł brew, lekko roz­ba­wiony. Eve usia­dła na łóżku i popa­trzyła na niego z nachmu­rzo­nym czo­łem. Po raz pierw­szy, odkąd byli razem, zauwa­żył w jej spoj­rze­niu cień zazdro­ści.

– Kie­dyś ją zna­łem… przez pewien czas. – Podra­pał się po pod­bródku. – Pamię­tam to jak przez mgłę.

– Nie kłam.

– Może póź­niej sobie przy­po­mnę. Ale zdaje się, że chcia­łaś coś powie­dzieć?

– Czy jest na tym świe­cie jaka­kol­wiek wyjąt­kowo piękna kobieta, z którą nie spa­łeś?

– Spe­cjal­nie dla cie­bie spo­rzą­dzę ich listę. A więc zno­kau­to­wa­łaś Pan­dorę?

– Tak. – Teraz Eve żało­wała, że nie przy­ło­żyła jej moc­niej. – Po chwili do pra­cowni weszła Mavis i tamta rzu­ciła się na nią. Zaczęły tar­gać się za włosy, ska­kać sobie z paznok­ciami do oczu, a Leonardo tylko zała­my­wał ręce.

Roarke wcią­gnął Eve na sie­bie.

– Ty to masz przy­gody.

– Na koniec Pan­dora zaczęła się odgra­żać, że jeśli Leonardo do niej nie wróci, to ona się postara, żeby nie doszedł do skutku pokaz, na któ­rym bar­dzo mu zależy. Uto­pił w nim wszyst­kie swoje pie­nią­dze, a nawet zacią­gnął masę dłu­gów. Jeśli ta modelka nie weź­mie udziału w poka­zie, Leonardo będzie zruj­no­wany.

– To do niej podobne.

– Kiedy Pan­dora wyszła z pra­cowni, Mavis…

– Cią­gle byłaś nago?

– Wła­śnie się ubie­ra­łam. Mavis nato­miast posta­no­wiła zdo­być się na naj­wyż­sze poświę­ce­nie. Zupeł­nie jak w tra­ge­dii. Leonardo wyznaje Mavis miłość, ona wybu­cha pła­czem i wybiega. Jezu, Roarke, czu­łam się jak zbo­cze­niec pod­glą­da­jący ich przez lor­netkę. Zawio­złam Mavis do mojego daw­nego miesz­ka­nia, przy­naj­mniej na tę noc. Do jutra ma wolne.

– Ciąg dal­szy po rekla­mach – mruk­nął i uśmiech­nął się, widząc jej zdu­mione spoj­rze­nie. – Jak w sta­rych seria­lach. Każdy odci­nek musiał się koń­czyć w naj­bar­dziej emo­cjo­nu­ją­cym momen­cie. A cóż zrobi nasz boha­ter?

– Też mi boha­ter – mruk­nęła Eve. – Dia­bła tam, polu­bi­łam go, mimo że jest mię­cza­kiem. Na pewno marzy o tym, żeby roz­wa­lić Pan­do­rze łeb, ale w końcu jej ule­gnie. Dla­tego wła­śnie pomy­śla­łam sobie, że Mavis mogłaby przez kilka dni pomiesz­kać u nas.

– Nie ma sprawy.

– Poważ­nie?

– Jak sama czę­sto powta­rzasz, to duży dom. Poza tym, lubię Mavis.

– Wiem. – Obda­rzyła go uśmie­chem, co nie zda­rzało się czę­sto. – Dzięki. A jak tobie minął dzień?

– Kupi­łem małą pla­netę. Żar­tuję – dodał szybko, kiedy Eve otwo­rzyła usta z wra­że­nia. – Poważ­nie mówiąc, udało mi się sfi­na­li­zo­wać nego­cja­cje z komuną rol­ni­czą na Tau­ru­sie Pięć.

– Rol­ni­czą?

– Ludzie muszą coś jeść. Po restruk­tu­ry­za­cji komuna będzie mogła dostar­czać zboże do kolo­nii prze­my­sło­wych na Mar­sie, w któ­rych mam spore udziały. Krótko mówiąc, ręka rękę myje.

– Rze­czy­wi­ście. Może jed­nak poroz­ma­wiamy o Pan­do­rze…

Roarke bez słowa poło­żył Eve na łóżku i zsu­nął roz­piętą już koszulę z jej ramion.

– Nie roz­pra­szasz mnie – powie­działa. – Co to zna­czy „przez pewien czas”?

W odpo­wie­dzi wyko­nał nie­zgrabny gest mający ucho­dzić za wzru­sze­nie ramion i zaczął deli­kat­nie cało­wać ją w szyję.

– Czy cho­dzi o jedną noc, o tydzień… – Ciało Eve zapło­nęło żywym ogniem, gdy Roarke musnął ustami jej pierś. – Mie­siąc… no dobrze, teraz już mnie roz­pra­szasz.

– Posta­ram się robić to jesz­cze lepiej – obie­cał. I obiet­nicę speł­nił.

*

Nie­przy­jem­nie jest zaczy­nać dzień od wizyty w kost­nicy. Eve szła pogrą­żo­nymi w ciszy, wyło­żo­nymi bia­łymi kafel­kami kory­ta­rzami, usi­łu­jąc zdu­sić w sobie gniew wywo­łany fak­tem, że wezwano ją o szó­stej rano, by obej­rzała jakieś zwłoki.

W dodatku topielca.

Sta­nęła przed drzwiami, poka­zała do kamery odznakę i zacze­kała, aż kom­pu­ter odszuka w pamięci i zwe­ry­fi­kuje jej numer iden­ty­fi­ka­cyjny.

Wszedł­szy do pomiesz­cze­nia, ujrzała tech­nika sto­ją­cego przy szu­fla­dach, w któ­rych trzy­mane były ciała. Więk­szość z nich jest zajęta, pomy­ślała Eve. Jak umie­rać, to tylko w lecie.

– Porucz­nik Dal­las.

– Zga­dza się. Masz tu kogoś dla mnie?

– Wła­śnie go przy­wieźli. – Z obo­jęt­no­ścią cha­rak­te­ry­styczną dla pra­cow­ni­ków kost­nicy męż­czy­zna pod­szedł do jed­nej z szu­flad i wstu­kał wła­ściwy kod. Chło­dze­nie ustało, zamki puściły i szu­flada wysu­nęła się, spo­wita w lodo­wej mgle. – Poli­cjantka, która go zna­la­zła, stwier­dziła, że to przy­pusz­czal­nie jeden z pani infor­ma­to­rów.

– Zga­dza się. – Eve na wszelki wypa­dek zaczęła oddy­chać ustami. Widok ofiary zbrodni nie był dla niej niczym nowym. Zawsze uwa­żała jed­nak, choć nie potra­fi­łaby wytłu­ma­czyć dla­czego, że łatwiej jest oglą­dać ciało w miej­scu, gdzie zostało zna­le­zione. Patrząc na zwłoki tu, w nie­ska­zi­tel­nie czy­stym, dzie­wi­czym wręcz wnę­trzu kost­nicy, czuła się, jakby robiła coś odra­ża­ją­cego.

– Johan­n­sen, Car­ter vel Boomer. Ostatni znany adres: nora w Beacon. Drobny zło­dzie­ja­szek, zawo­dowy szpi­cel, od czasu do czasu han­dlu­jący zaka­za­nymi sub­stan­cjami i ogól­nie rzecz bio­rąc, żało­sna kre­atura nie­za­słu­gu­jąca na miano istoty ludz­kiej. – Wes­tchnęła i obej­rzała ciało. – Cho­lerny świat, Boomer, co oni z tobą zro­bili?

– Cios tępym narzę­dziem – wyja­śnił pra­cow­nik kost­nicy, bio­rąc jej pyta­nie na serio. – Pew­nie rurka albo cienki kij. Musimy dokoń­czyć bada­nia. Ude­rze­nie zostało zadane z dużą siłą. Ciało leżało w rzece naj­wy­żej parę godzin; sińce i rany są wyraź­nie widoczne.

Eve nie słu­chała go, jed­nak nie prze­rwała wywodu, wygło­szo­nego ze śmier­telną powagą. Sama umiała odgad­nąć, co się stało.

Boomer ni­gdy do przy­stoj­nia­ków nie nale­żał, ale zabójca z jakie­goś powodu zma­sa­kro­wał mu twarz, tak że nie­wiele z niej zostało. Nos był zmiaż­dżony, usta ginęły pod opu­chli­zną. Sińce na szyi oraz popę­kane naczy­nia krwio­no­śne twa­rzy wska­zy­wały, że męż­czy­zna został udu­szony.

Tors denata zsi­niał, a z pozy­cji ciała można było wywnio­sko­wać, że ramię miał zgru­cho­tane. U lewej dłoni bra­ko­wało jed­nego palca; stara, chlubna rana. Eve pamię­tała, że zawsze się nią szczy­cił.

Jakiś silny, opę­tany nie­na­wi­ścią i zde­cy­do­wany na wszystko zbrod­niarz dobrał się do nie­szczę­snego, żało­snego Boomera.

Podob­nie jak ryby, mimo że ciało nie prze­by­wało długo w wodzie.

– Poli­cjantka, która go zna­la­zła, ziden­ty­fi­ko­wala go na pod­sta­wie odci­sków pal­ców. Od pani uzy­ska­łem potwier­dze­nie jego toż­sa­mo­ści.

– Przy­ślij­cie mi kopię raportu z sek­cji zwłok. – Odwró­ciła się i ruszyła ku drzwiom. – Jak się nazywa poli­cjantka, która sko­ja­rzyła, że Boomer był moim infor­ma­to­rem?

Pra­cow­nik kost­nicy wycią­gnął note­book i wci­snął kilka kla­wi­szy.

– Delia Peabody.

– Peabody. – Po raz pierw­szy tego dnia Eve pozwo­liła sobie na lekki uśmiech. – Ta to wszę­dzie się wci­śnie. Gdyby ktoś pytał o Boomera, masz mi to natych­miast zgło­sić.

Po dro­dze do komendy głów­nej Eve skon­tak­to­wała się z Peabody. Na ekra­nie poja­wiła się spo­kojna, poważna twarz poli­cjantki.

– Dal­las z tej strony.

– Słu­cham, pani porucz­nik.

– Zna­la­złaś Johan­n­sena.

– Tak jest. Wła­śnie koń­czę pisać raport. Mogę wysłać pani jeden egzem­plarz.

– Była­bym wdzięczna. Jak ziden­ty­fi­ko­wa­łaś ciało?

– Mia­łam przy sobie prze­no­śny iden­ty­fi­ka­tor. Palce ofiary były poważ­nie uszko­dzone, więc mogłam ścią­gnąć tylko frag­menty odci­sków, ale na ich pod­sta­wie kom­pu­ter orzekł, że to Johan­n­sen. Sły­sza­łam, że pra­co­wał dla pani.

– Tak, zga­dza się. Dobra robota, Peabody.

– Dzię­kuję, pani porucz­nik.

– Peabody, nie chcia­ła­byś zostać asy­stentką ofi­cera śled­czego?

Maska nie­wzru­szo­nego spo­koju na chwilę znik­nęła z twa­rzy dziew­czyny i w jej oczach poja­wił się błysk.

– Tak jest. Czy to pani obej­muje śledz­two w spra­wie śmierci Johan­n­sena?

– To był mój czło­wiek – odparła krótko Eve. – Zała­twię, co trzeba. Peabody, za godzinę chcę cię widzieć u mnie w gabi­ne­cie.

– Tak jest. Dzię­kuję, pani porucz­nik.

– Dal­las – mruk­nęła Eve. – Mów mi Dal­las. – Ale dziew­czyna już prze­rwała połą­cze­nie.

*

Eve spoj­rzała na zega­rek i skrzy­wiła się. Jak zawsze, był duży ruch. W końcu mach­nęła ręką i zamiast jechać pro­sto do komendy, skrę­ciła i trzy prze­cznice dalej zatrzy­mała się pod kawiar­nią dla zmo­to­ry­zo­wa­nych. Kawa sma­ko­wała tu nieco mniej ohyd­nie niż w sto­łówce komendy głów­nej. Pochło­nąw­szy tę oży­wia­jącą ciecz oraz coś, co zapewne miało być słodką bułką, Eve zapar­ko­wała wóz i przy­go­to­wała się na roz­mowę z prze­ło­żo­nym.

Gdy jechała na górę cia­sną klatką ucho­dzącą za windę, czuła, jak sztyw­nieją jej plecy. Pró­bo­wała sobie wmó­wić, że to nic wiel­kiego, że już powinno być po wszyst­kim, ale to nie poma­gało. Nie potra­fiła do końca wyzbyć się żalu i gniewu, budzą­cych się w jej duszy na wspo­mnie­nie jed­nej z poprzed­nich spraw.

Weszła do recep­cji, wypeł­nio­nego kon­so­lami pomiesz­cze­nia o ciem­nych ścia­nach, wyło­żo­nego prze­tar­tymi dywa­nami. Zaanon­so­wała swoje przy­by­cie przy sta­no­wi­sku komen­danta Whit­neya, a biu­rowy kom­pu­ter mono­ton­nym gło­sem kazał jej pocze­kać.

Zamiast podejść do okna czy poprze­glą­dać stare dyski gaze­towe, Eve nie ruszyła się z miej­sca. Za jej ple­cami stał tele­wi­zor, nasta­wiony na kanał nada­jący przez cały dzień wia­do­mo­ści, ale dźwięk był wyłą­czony, a ona sama nie miała ochoty niczego posłu­chać.

Po tym, co wyda­rzyło się przed kil­koma tygo­dniami, miała mediów po dziurki w nosie. Szczę­ście w nie­szczę­ściu, pomy­ślała, że nikt nie zain­te­re­suje się kimś sto­ją­cym tak nisko w hie­rar­chii prze­stęp­czej jak Boomer. Śmierć drob­nego han­dla­rza nie mogła zwięk­szyć oglą­dal­no­ści.

– Komen­dant Whit­ney czeka na panią, porucz­nik Dal­las.

Drzwi otwo­rzyły się przed nią. Eve weszła i skrę­ciła w lewo, do gabi­netu Whit­neya.

– Pani porucz­nik.

– Witam, komen­dan­cie. Dzię­kuję, że zgo­dził się pan ze mną poroz­ma­wiać.

– Pro­szę, usiądź, Dal­las.

– Nie, dzię­kuję. Nie zajmę panu wiele czasu. Wła­śnie ziden­ty­fi­ko­wa­łam topielca przy­wie­zio­nego do kost­nicy. To Car­ter Johan­n­sen. Jeden z moich szpicli.

Whit­ney, potęż­nie zbu­do­wany męż­czy­zna o suro­wej twa­rzy i zmę­czo­nych oczach, odchy­lił się na opar­cie krze­sła.

– Boomer? Swo­jego czasu przy­go­to­wy­wał bomby dla zło­dziei ulicz­nych. Urwało mu palec wska­zu­jący pra­wej dłoni.

– Lewej, panie komen­dan­cie – popra­wiła go Eve.

– A tak, lewej. – Whit­ney zło­żył ręce na biurku i spoj­rzał prze­ni­kli­wym wzro­kiem na Eve. Kie­dyś ją zawiódł, popeł­nił błąd w spra­wie, która doty­czyła jego oso­bi­ście. Był świa­dom, że Eve cią­gle jesz­cze nie potra­fiła mu tego zapo­mnieć. Wciąż mógł liczyć na jej posłu­szeń­stwo i sza­cu­nek, ale rodząca się mię­dzy nimi przy­jaźń pry­snęła jak bańka mydlana.

– Domy­ślam się, że to zabój­stwo.

– Nie dosta­łam jesz­cze wyni­ków sek­cji, ale wygląda na to, że przed wrzu­ce­niem do rzeki Boomer został pobity i udu­szony. Chcia­ła­bym zająć się tą sprawą.

– Czy współ­pra­co­wa­łaś z nim przy jakimś obec­nie pro­wa­dzo­nym śledz­twie?

– Nie, panie komen­dan­cie. Od czasu do czasu prze­ka­zy­wał infor­ma­cje wydzia­łowi nie­le­gal­nych sub­stan­cji. Muszę się dowie­dzieć, kto był z nim w kon­tak­cie.

Whit­ney ski­nął głową.

– Ile śledztw masz w tej chwili na gło­wie?

– Dam sobie radę.

– Czyli jesteś nad­mier­nie obcią­żona pracą. – Pod­niósł dłoń, ale po chwili roz­my­ślił się i opu­ścił ją z powro­tem na biurko. – Dal­las, ludzie pokroju Johan­n­sena sami szu­kają guza. Oby­dwoje dobrze wiemy, że w taki upał liczba mor­derstw gwał­tow­nie wzra­sta. Nie mogę pozwo­lić, by jeden z moich naj­lep­szych detek­ty­wów tra­cił czas na tak try­wialną sprawę.

Eve zaci­snęła zęby.

– To był mój czło­wiek. Bez względu na to, czym się zaj­mo­wał.

Jak zawsze lojalna. Whit­ney za to wła­śnie ją cenił.

– Przez naj­bliż­sze dwa­dzie­ścia cztery godziny możesz uwa­żać tę sprawę za prio­ry­te­tową – powie­dział. – W sumie daję ci trzy dni. Potem prze­każę akta komuś niż­szemu rangą.

Na nic wię­cej Eve nie liczyła.

– Chcia­ła­bym, żeby w pro­wa­dze­niu śledz­twa poma­gała mi sier­żant Peabody.

Whit­ney spoj­rzał na nią ponuro.

– Mam ci przy­dzie­lić asy­stentkę? Do takiej sprawy?

– Chcę Peabody – odparła Eve har­dym tonem. – Dosko­nale radzi sobie w tere­nie i pra­gnie zostać detek­ty­wem. Myślę, że przyda jej się tro­chę doświad­cze­nia.

– Dobrze, możesz ją sobie wziąć na trzy dni, ale jeśli pojawi się coś waż­niej­szego, odbiorę wam to śledz­two.

– Tak jest.

– Dal­las – powie­dział, kiedy odwró­ciła się i skie­ro­wała ku drzwiom. Na chwilę zapo­mniał, że jest jej prze­ło­żo­nym. – Eve… nie mia­łem jak dotąd oka­zji zło­żyć ci życzeń z oka­zji ślubu. Wszyst­kiego naj­lep­szego.

W jej oczach bły­snęło zasko­cze­nie. Po chwili jed­nak opa­no­wała się i jej twarz przy­brała kamienny wyraz.

– Dzięki.

– Mam nadzieję, że będziesz szczę­śliwa.

– Ja też.

Nieco roz­ko­ja­rzona, prze­szła labi­ryn­tem kory­ta­rzy do swo­jego poko­iku. Musiała popro­sić jesz­cze kogoś o przy­sługę. By nikt jej nie pod­słu­chał, przed uru­cho­mie­niem tele­łą­cza zamknęła drzwi.

– Kapi­tan Ryan Feeney. Wydział Elek­tro­niczny.

Ode­tchnęła z ulgą, kiedy na ekra­nie poja­wiła się zna­joma, pomarsz­czona twarz.

– Wcze­śnie zaczy­nasz pracę, Feeney.

– Szlag by to, nawet nie mia­łem czasu zjeść śnia­da­nia – odparł posęp­nym tonem, żując słodką bułkę. – Awa­ria ter­mi­nalu i od razu mnie wzy­wają, bo nikt inny nie może tego drań­stwa napra­wić.

– Ciężko jest być nie­za­stą­pio­nym. Mógł­byś coś dla mnie spraw­dzić, oczy­wi­ście nie­ofi­cjal­nie?

– Naresz­cie coś inte­re­su­ją­cego. Wal.

– Ktoś zała­twił Boomera.

– Przy­kro mi to sły­szeć. – Ugryzł kolejny kęs bułki. – Był śmie­ciem, ale zwy­kle spa­dał na cztery łapy. Kiedy to się stało?

– Nie jestem pewna; jego ciało zostało dziś rano wyło­wione z East River. Wiem, że Boomer kon­tak­to­wał się z kimś z wydziału nie­le­gal­nych sub­stan­cji. Możesz to spraw­dzić?

– Ciężka sprawa. Tego typu infor­ma­cje z reguły są utaj­nione.

– Możesz to zro­bić czy nie?

– Mogę, jasne, że tak – odburk­nął. – Ale nikomu ani słowa, że ci pomo­głem. Gli­nia­rze nie lubią, jak im się grze­bie w aktach.

– Wiem. Dzięki, Feeney. Boomer przed śmier­cią dostał nie­zły wycisk. Musiał wie­dzieć coś tak waż­nego, że ktoś doszedł do wnio­sku, iż na wszelki wypa­dek trzeba się go pozbyć. Nie sądzę, aby miało to coś wspól­nego z któ­rą­kol­wiek z pro­wa­dzo­nych przeze mnie spraw.

– Skon­tak­tuję się z tobą, kiedy będę coś wie­dział.

Odchy­liła się od ekranu i ode­tchnęła głę­boko, pró­bu­jąc się odprę­żyć. Przed jej oczami poja­wiła się zma­sa­kro­wana twarz Boomera. Został pobity rurką albo kijem, pomy­ślała. Ale pię­ści też zro­biły swoje. Eve wie­działa, co gołe, twarde kłyk­cie mogą zro­bić z twa­rzą. Prze­ko­nała się o tym na wła­snej skó­rze.

Jej ojciec miał wiel­kie dło­nie.

Zawsze pró­bo­wała uda­wać przed sobą, że tego nie pamięta. Ale nie mogła zapo­mnieć, co czuła, kiedy spa­dały na nią ciosy, jak każdy z nich wywo­ły­wał wstrząs, zanim poja­wiał się ból.

Co było gor­sze? Bicie czy gwałty? W jej pamięci jedno zle­wało się z dru­gim.

Przed oczami Eve sta­nęła dziw­nie wygięta ręka Boomera. Zła­ma­nie z prze­miesz­cze­niem, pomy­ślała. Jak przez mgłę przy­po­mniał jej się suchy trzask łama­nej kości, mdło­ści, które tłu­miły ból, piskliwe wycie doby­wa­jące się z zakry­tych wielką dło­nią ust.

Zimny pot na całym ciele i lęk, że te wiel­kie pię­ści ude­rzą znowu i będą bić dotąd, aż zabiją. Aż czło­wiek zacznie bła­gać Boga o śmierć.

W ciszę wdarło się puka­nie do drzwi. Pod­sko­czyła i stłu­miła okrzyk prze­ra­że­nia. Przez szybę ujrzała sto­jącą na bacz­ność Peabody w sta­ran­nie wypra­so­wa­nym mun­du­rze.

Eve otarła dło­nią usta, usi­łu­jąc odzy­skać pano­wa­nie nad sobą. Pora wziąć się do roboty.

Rozdział 3

3

Budy­nek, w któ­rym miesz­kał Boomer, nie pre­zen­to­wał się aż tak źle, jak można się było spo­dzie­wać. Daw­niej, przed zale­ga­li­zo­wa­niem pro­sty­tu­cji, mie­ścił się tu tani motel dla gorzej sytu­owa­nych dzi­wek. Dom miał cztery kon­dy­gna­cje, ale nikt nie pomy­ślał o tym, by w środku zain­sta­lo­wać windę czy choćby ruchome schody. Znaj­do­wała się tam jed­nak nędzna recep­cja, a za biur­kiem czu­wał nie­przy­jaź­nie wyglą­da­jący android.

Sądząc z uno­szą­cego się zapa­chu, wydział zdro­wia nie­dawno prze­pro­wa­dził tu dera­ty­za­cję i dezyn­sek­cję.

Android miał w pra­wym oku tik wywo­łany awa­rią pro­ce­sora, ale lewe utkwił w odznace Eve.

– My prze­strze­gamy prze­pi­sów – oznaj­mił zza przy­dy­mio­nej szyby. – Mamy tu spo­kój.

– Johan­n­sen. – Eve scho­wała odznakę. – Czy ktoś go ostat­nio odwie­dzał?

Android prze­wró­cił swoim małym okiem.

– Jestem zapro­gra­mo­wany do zbie­ra­nia czyn­szu i utrzy­my­wa­nia porządku, a nie reje­stro­wa­nia gości loka­to­rów.

– Mogę skon­fi­sko­wać twoje dyski z pamię­cią i sama je sobie obej­rzeć.

Nie odpo­wie­dział, ale roz­legł się cichy szum towa­rzy­szący uru­cho­mie­niu dysku.

– Johan­n­sen, pokój 3C, wyszedł osiem godzin i dwa­dzie­ścia osiem minut temu. Był sam. Przez ostat­nie dwa tygo­dnie nie miał żad­nych gości.

– Z kimś roz­ma­wiał?

– Nie korzy­sta z naszego sys­temu łącz­no­ści. Ma wła­sny.

– Obej­rzymy sobie jego pokój.

– Dru­gie pię­tro, dru­gie drzwi na lewo. Pro­szę nie nie­po­koić loka­to­rów. Chcemy tu mieć spo­kój.

– Taa, jak w raju. – Eve weszła na drew­niane schody, ponad­gry­zane przez szczury. – Peabody, nagry­waj.

– Tak jest. – Dziew­czyna posłusz­nie przy­cze­piła mikro­fon do koszuli. – Skoro był tu przed ośmioma godzi­nami, musiał zgi­nąć nie­długo po wyj­ściu z budynku. Może w godzinę, dwie póź­niej.

– Dość czasu, żeby mu pora­cho­wać kości. – Eve rozej­rzała się. Na ścia­nach wid­niało kilka nie­przy­zwo­itych ogło­szeń i ana­to­micz­nie wąt­pli­wych suge­stii. Jeden z twór­ców miał pro­blemy z orto­gra­fią i kon­se­kwent­nie robił błędy w pisowni wyra­zów z „h” i „ch”.

Treść napi­sów nie pozo­sta­wiała jed­nak wąt­pli­wo­ści.

– Przy­tul­nie tu, co?

– Zupeł­nie jak u mojej babci.

Przy drzwiach miesz­ka­nia numer 3C Eve się obej­rzała.

– No pro­szę, Peabody, chyba wła­śnie poku­si­łaś się o żart.

Ze śmie­chem się­gnęła po kartkę z kodem, a Peabody spło­nęła rumień­cem. Szybko się opa­no­wała, nie chcąc oka­zy­wać sła­bo­ści przy sze­fo­wej.

– Zamy­kał się na cztery spu­sty, co? – mruk­nęła Eve, kiedy otwo­rzył się ostatni z trzech zam­ków Keligh. – I nie ską­pił pie­nię­dzy na zabez­pie­cze­nia. Każdy z tych zam­ków kosz­tuje tyle, ile ja zara­biam przez tydzień. Nie­wiele mu pomo­gły. – Wypu­ściła powie­trze z ust. – Porucz­nik Eve Dal­las, wcho­dzę do miesz­ka­nia ofiary. – Pchnęła drzwi. – Cho­lerny świat, Boomer, miesz­ka­łeś w chle­wie.

W pokoju pano­wała nie­mi­ło­sierna duchota. Regu­lo­wać tem­pe­ra­turę można było tylko, otwie­ra­jąc bądź zamy­ka­jąc okno. Boomer zamknął je przed wyj­ściem i uwię­ził gorąco w swo­jej norze.

W zatę­chłym powie­trzu uno­sił się odór zepsu­tego jedze­nia, brud­nych ciu­chów i roz­la­nej whi­sky. Pod­czas gdy Peabody przy­stą­piła do wstęp­nych oglę­dzin, Eve prze­szła na śro­dek pokoju, nie­wiele więk­szego od klatki, i potrzą­snęła głową.

Pościel przy­kry­wa­jąca wąskie łóżko upstrzona była pla­mami, o któ­rych pocho­dze­niu Eve wolała nic nie wie­dzieć. Obok leżały pudełka po jedze­niu. Tkwiący w kącie pokoju stos brud­nych ubrań jasno wska­zy­wał, że pra­nie nie nale­żało do ulu­bio­nych zajęć Boomera. Pode­szwy butów przy­kle­jały się do pod­łogi i odry­wały z odgło­sem przy­po­mi­na­ją­cym cmo­ka­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki