Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Max Müller, słynny szwajcarski malarz, zostaje znaleziony nieprzytomny na podłodze swojej pracowni w Zurychu.
Kilka miesięcy wcześniej Gottfried Messmer, właściciel kawiarni Glück, otrzymuje spadek po swoim ojcu Hermannie – laskę i przechowywany w bankowym sejfie list. Okazuje się, że schował on w lasce zaginiony obraz Las w ciszy Gustava Klimta, a w liście, napisanym w 1960 roku, powierza synowi zadanie odnalezienia jego prawowitego właściciela, Żyda, któremu Hermann pomógł nielegalnie przekroczyć granicę szwajcarską w 1942 roku, kiedy ta odmawiała wstępu uchodźcom z powodu ich etnicznego pochodzenia. Gottfried nie jest jednak chętny wracać do przeszłości, zwłaszcza że nie może wybaczyć ojcu samobójstwa popełnionego po wieloletniej depresji. Tymczasowo wiesza więc obraz w swojej kawiarni, gdzie szybko przyciąga uwagę bywającego tam Maxa Müllera. Wkrótce z Gottfriedem zaczyna kontaktować się jeszcze jeden zainteresowany płótnem mężczyzna, który z czasem w swoich żądaniach staje się coraz bardziej agresywny.
Powieść opisuje złożoność postaw i charakterów postaci, na których piętno odcisnęły zmienne warunki polityczno-społeczne. Łącząc motywy romansu i powieści historycznej, Subietas zarysowuje rolę Szwajcarii w czasie II wojny światowej, a szczególnie los zrabowanej przez nazistów sztuki. Jej powieść trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony, przypominając o wartości pamięci historycznej i wadze nieustannego domagania się sprawiedliwości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 269
1. Incydent
Luty 2010
Wystarczyło wyciągnąć zaledwie jeden gwóźdź, żeby Max Müller runął na ziemię i leżał teraz bezwładnie na podłodze studia z policzkiem rozpłaszczonym na ziemi oraz skrzepniętą strużką krwi przypominającą jedną z wielu plam świeżo rozbryzganej farby. Na górnej wardze mężczyzny można było dostrzec lekkie rozcięcie, a na drugim policzku – siniak po niedawnym uderzeniu.
Właśnie w takim stanie znalazł go Gottfried. Mężczyzna o mały włos nie nadepnął na gwoździarkę, podchodząc do nieruchomego ciała malarza. Rzucił szybkie spojrzenie na resztę pomieszczenia i zobaczył przewrócony stół: pędzle, narzędzia, farby i papiery leżały rozrzucone chaotycznie na ziemi. Odkrył również źródło intensywnego zapachu, ponieważ dostrzegł butelkę z rozpuszczalnikiem, która musiała przeturlać się kilka metrów dalej, tak że jej zawartość rozlała się równomiernie po pokrytej kolorowymi plamami podłodze. Obok ciała Maxa kucał Tony. Obejmował własne kolana, kołysząc się do przodu i tyłu, jakby co najmniej postradał zmysły. Gottfried pochylił się, żeby zniżyć się do jego poziomu, a kiedy w końcu zmuszony był krzyknąć, żeby tamten zwrócił na niego uwagę, Tony nie odwzajemnił jego spojrzenia.
– Do jasnej cholery, Tony! Co się tutaj stało? Mówiłem ci, żebyś nie wchodził tu przede mną!
Mężczyzna nie odpowiedział na jego krzyki i pytania. Oczy Tony’ego napłynęły krwią i spuchły mu powieki. Ze względu na jego ciemną karnację zaczerwienione oczy jeszcze bardziej przykuły uwagę Gottfrieda, który położył mu ręce na ramionach.
– Musimy coś wymyślić. Ani mi się myśli ostać się bez kucharza. Zadzwoniłeś już na policję?
Tony powoli pokręcił przecząco głową, ale Gottfried domyślił się, co miał na myśli. Przecież nie mógł zadzwonić na policję. Wszyscy byli świadkami tego, jak kilka godzin wcześniej wyzywali się z Maxem w barze Glück.
Mimo wszystko Gottfried zdawał sobie również sprawę z tego, że tak naprawdę nie mieli innego wyjścia. Wstał na równe nogi, wyciągnął z kieszeni kurtki telefon i wybrał numer awaryjny 112.
– Drzwi są otwarte – wyszeptał siedzący wciąż na ziemi Tony.
Gottfried zakrył mikrofon.
– Co?
– Drzwi. Były otwarte, kiedy przyszedłem.
– To dobrze. Tak będzie lepiej.
Tony słuchał, jak jego szef wyjaśniał, dlaczego znaleźli się w najgorszym z możliwych miejsc i na domiar złego w najmniej odpowiednim momencie. Oraz jak odpowiadał na pytania dyżurującego na komisariacie policjanta, który starał się przytrzymać Gottfrieda przy słuchawce aż do przyjazdu radiowozu. Nie trwało to zresztą długo, bo już wkrótce po rozpoczęciu rozmowy dało się słyszeć syreny policyjne z oddalonego zaledwie kilka przecznic komisariatu Wiedikon. W Zurychu wszystko znajdowało się w zasięgu ręki. Tony’emu nie przychodziło nawet do głowy, jak wyjść z tej kiepskiej sytuacji. Tak naprawdę nie był w stanie myśleć zupełnie o niczym.
Gottfried odłożył słuchawkę dokładnie wtedy, gdy ucichł sygnał parkującej tuż przy studiu Maxa karetki. Wraz z nią na ulicy pojawiło się kilka wozów policyjnych. Dobiegające stamtąd światło przenikało przez luksfery do wnętrza studia, rozszczepiając się na niebieskie i pomarańczowe okręgi przypominające świetliki migoczące na powierzchni opartych o ścianę obrazów. Tuż obok bezwładnego ciała malarza drobne światełka rozchodziły się promieniście na tle jednego z jego płócien, zupełnie jakby w pomieszczeniu ukryto kulę dyskotekową. Gottfried podszedł do obrazu i odkrył, że źródłem tego intrygującego spektaklu były gęsto powbijane niewielkie gwoździe. Na jednym brzegu dzieła Maxa można było dostrzec tytuł, który artysta zapisał przy pomocy czarnej farby:
FURIA
Trzaskający drzwiami policjanci oraz trzeszczący pod ich butami żwir uświadomiły Gottfriedowi, że nie jest już bezpieczny. Chwycił Tony’ego za rękę i przeciągnął go aż do drzwi wejściowych do studia, gdzie, jak postanowił, zaczekają na funkcjonariuszy. Starał się zachować pozory, chociaż wiedział, że sytuacja nie przedstawia się dla nich zbyt korzystnie.
Zaraz po wejściu do studia dwóch policjantów rzuciło się na Gottfrieda i Tony’ego, zapędzając ich do dwóch różnych kątów i zaczęli zadawać pytania, podczas gdy pozostali funkcjonariusze rozproszyli się po miejscu zbrodni, żeby dokonać pierwszych oględzin, a sanitariusze zajęli się Maxem. Gottfried poczuł się, jakby był na planie filmowym, na którym miał odegrać główną rolę. Tymczasem stojący obok niego Tony zakrywał jedną dłonią poranione knykcie drugiej ręki, patrząc z ukosa na pielęgniarkę wyciągającą przy Maksie całą aparaturę, żeby zmierzyć mu puls. Zaledwie kilka sekund później kobieta wstała gwałtownie na równe nogi, jakby co najmniej porażono ją prądem, i wykrzyknęła:
– Chłopak żyje!
Część pierwsza
PRZESZŁOŚĆ
2. Hermann
Jesień 1942
Herman Messmer badał za pomocą laski podłoże lasu, przez który się przedzierał. Ziemię pokrywał sięgający aż do kolan płaszcz uschłych liści. Uniemożliwiało mu to zobaczenie drogi, którą powinien obrać. Spowity mrokiem szedł, oddychając duszącym odorem torfu. Ukryta w liściach gałąź wbiła mu się niefortunnie w łydkę i pod grubymi sztruksowymi spodniami czuł teraz palącą ranę, ale mimo wszystko starał się nie zwracać na nią uwagi i maszerował dalej. Nie przejmował się zadrapaniem. Martwił się tym, że był zmuszony opuścić swojego podopiecznego, próbując tym samym ratować mu życie. Teraz, schodząc zboczem góry, musiał spieszyć się, żeby dotrzeć przed zmrokiem do domu drwali. Miał świadomość, że temperatura spadnie tak szybko, jak zniknie światło dzienne. Chociaż znał tę trasę na pamięć, towarzyszący mu niepokój zniekształcał krajobraz i na każdym rozwidleniu nachodziły go nowe wątpliwości.
Nagle zatrzymał się, żeby poszukać punktu orientacyjnego, który utwierdziłby go w tym, że zmierza w prawidłowym kierunku, ale za drzewami widział jedynie coraz więcej drzew, a pod liśćmi – jeszcze więcej liści. Oddychając z trudem, przeklął dyrektywę państwową, która doprowadziła go do obecnej sytuacji. Wojna podzieliła cały świat, a Szwajcaria ukrywała się za fasadą neutralności, na której zaczynała kruszeć farba.
Na początku sierpnia Rada Związkowa ogłosiła w kilku wartkich słowach zamknięcie granic dla Żydów: „Nie odrzucimy uchodźców politycznych, dlatego wszyscy obcokrajowcy, którzy podczas pierwszego przesłuchania będą w stanie udowodnić, że uciekają przed represjami politycznymi, zostaną przyjęci. Jeśli natomiast ktokolwiek będzie szukał schronienia ze względu na przynależność rasową, jak ma to miejsce w przypadku Żydów, ten nie zostanie uznany za uchodźcę politycznego”.
Mimo że obwieszczenie wzbudziło oburzenie społeczeństwa, weszło w życie już pod koniec tego samego miesiąca. Wypluta przez nadajnik radiowy wiadomość wypaliła w Hermannie znamię, tak samo jak żarzące się żelazo przepala końską skórę. Das Boot ist voll. Ta łódź jest już pełna. Głos Eduarda von Steigera, szefa Federalnego Departamentu Sprawiedliwości i Policji, wybrzmiał niezwykle przygnębiająco i donośnie w skromnym salonie państwa Messmer, na którego dekorację składały się podstawowe wyposażenie umożliwiające rodzinie ubogie egzystowanie: stół, kilka krzeseł, zgaszony piec ceramiczny i koszyk z robótkami Ady, żony Hermanna. I jeszcze złota ramka z czarno-białą fotografią z ich ślubu wisząca samotnie obok okna jakby na pamiątkę lepszych czasów.
Właśnie zasiadali do stołu, kiedy te wypowiedziane ze szwajcarską precyzją cztery słowa całkowicie odebrały im apetyt. Nie trzeba było wyjaśniać metafory – kiedy jesteś kapitanem skromnej szalupy ratunkowej, która i tak jest już przepełniona po brzegi, bo jej pojemność jest równie ograniczona, jak zgromadzone w niej zasoby, okrutnie jest patrzeć na tonący statek, na którym tysiące ofiar błagają o ocalenie. A nie można uratować ich wszystkich. Niemniej jednak za ludzki odruch można uznać niedawanie fałszywych nadziei. To był 30 sierpnia 1942 roku, kiedy ogromna czerwona pieczątka w kształcie litery „J” także w Szwajcarii stała się równoznaczna z wyrokiem śmierci.
Hermann nie mógł uwierzyć w to, że kraj, który podczas I wojny światowej przyjął jego emigrujących z Niemiec rodziców, teraz skazywał na prawie pewną śmierć tysiące osób szukających schronienia. Nie można było tego tłumaczyć brakiem pożywienia. Przecież w ramach planu Wahlen przekształcono parki, ogrody, place, patia, a nawet donice, w taki sposób, żeby uprawiać ziemniaki, rośliny strączkowe, zboże i warzywa. A za pomocą kartek na żywność rozdzielano między obywatelami pozostałe zapasy i produkty pierwszej potrzeby. Jedzono niewiele, ale za to jedli wszyscy.
Ada i Hermann nie tknęli swoich talerzy. Kobieta nalała sobie wody do szklanki, chociaż nie miała ochoty jej wypić.
– Zamykanie granic to jak zamykanie oczu, żeby niczego nie widzieć – powiedziała.
– Właśnie to robią wszyscy dookoła, Ado – odpowiedział jej mężczyzna. – Przypomnij sobie tylko, co wydarzyło się w Evian.
– Hermann, ale to przecież tylko ludzie. Nie mogą wymienić ich za zapasy żywności i węgiel, tak jak wymienia się inne produkty.
– Ale to nie chodzi tylko o to, kochanie. Co zatrzyma Niemcy przed włączeniem naszego państwa jako kolejnego podbitego terytorium? Mają już połowę Europy. Są nie do powstrzymania.
– Chcesz mi powiedzieć, że zgadzasz się z decyzją rządu, Hermann?
– Oczywiście, że nie! – odpowiedział szybko. – Jestem Niemcem. Zapomniałaś o tym? Jestem tutaj, bo już raz powiększyli swoje terytorium. Już raz chcieli zbudować wielkie imperium i im się to nie udało.
– Więc?
Hermann spojrzał na ich zdjęcie ślubne i przypomniał sobie, jak bardzo marzyli o założeniu rodziny. Pomyślał o dzieciach, których jeszcze nie mieli, a potem spojrzał na wyczekującą odpowiedzi żonę. Jego rodzice musieli uciekać. On nie miał zamiaru powtarzać ich losu.
– Skoro Szwajcaria zdecydowała zamknąć drzwi dla uchodźców, my otworzymy dla nich okna, Ado. A jeśli nie pozwolą im wejść w grupie, przyprowadzimy ich jednego po drugim.
3. Gottfried
Lato 2009
Gottfried Messmer obrócił się w ogromnym łóżku Julii i otworzył ostrożnie oczy, ale nie obudził się do końca. Przez okno wkradały się pierwsze palące promienie słońca, w wyniku których poczuł ześlizgujące się w załamaniach szyi krople potu. Dochodził go również przytłumiony dzwonek jego telefonu komórkowego, ale nie był w stanie określić, czy dźwięk był prawdziwy, czy być może nadal śnił. Pomyślał, że Julia na pewno by odebrała, dlatego postanowił, że on tego nie zrobi. Niestety urządzenie nie dawało mu spokoju, więc wreszcie wstał, chociaż wcale nie miał na to ochoty. Krótka notatka zostawiona na blacie w kuchni dała mu do zrozumienia, że jego ukochana nie wróci zbyt prędko. Stojąc w samych majtkach i przeczesując zmierzwione włosy, w końcu niechętnie odebrał telefon i przyłożył słuchawkę do ucha. Nienawidził ukrytych numerów.
– Messmer.
– Dzień dobry, panie Messmer. Czy rozmawiam z Gottfriedem Messmerem, synem Hermanna i Ady Messmer?
– Tak, a z kim...
– Czy jest pan właścicielem lokalu Glück w Zurychu?
– To coś więcej niż zwykły lokal, ale tak, jestem jego właścicielem. Z kim mam przyjemność rozmawiać?
– Czy pański ojciec zmarł 13 stycznia 1960 roku?
To nieoczekiwane przesłuchanie zaskoczyło Gottfrieda, którego wciąż niewybudzony mózg pracował ciągle niezwykle wolno. Nie był wcale w nastroju, żeby bawić się w zgadywanki, i nie obchodziło go w ogóle, że osobą, która zadawała mu pytania z prędkością strzelającego karabinu, była kobieta. Czuł się żałośnie, stojąc w samej bieliźnie.
– Czy powie mi pani, do cholery, kim pani jest i czego ode mnie chce?
Jego rozmówczyni nie udzieliła odpowiedzi.
– Proszę odpowiedzieć na pytanie, panie Messmer. Bardzo pana o to proszę. Wtedy będę mogła panu powiedzieć, kim jestem. Zadałam panu pytanie. To od pana zależy, czy na nie odpowie, czy nie.
Gottfried prawie odłożył słuchawkę, ale w tej samej chwili zrozumiał, że jeżeli to zrobi, nigdy nie dowie się, jaka przyczyna stoi za tym telefonem.
– Tak, dokładnie tak. Właśnie tak było. 13 stycznia. A teraz niech mi pani powie...
Kobieta nie dała mu dokończyć zdania.
– Wspaniale. Odważę się więc stwierdzić, że nasi biegli znaleźli właściwą osobę. Przepraszam pana bardzo za to przesłuchanie, panie Messmer. To konieczna procedura. Rozmawia pan z sekretarką Markusa Kielholza z oddziału zajmującego się spadkami w Zürcher Bank. Pan Kielholz chciałby umówić się z panem na spotkanie w jednym z naszych biur przy Paradeplatz. Chodzi o dotyczącą pana poufną sprawę.
– Przepraszam, ale z kim mam przyjemność? – zapytał Gottfried zdezorientowany nagłą zmianą tonu kobiety, która teraz była dla niego niezwykle uprzejma.
– Jestem sekretarką pana Kielholza z Zürcher Bank.
– Chodzi mi o pani imię. Jak się pani nazywa?
– Ach! Oczywiście. Proszę mi wybaczyć. Butkovic. Anna Butkovic.
– I dlaczego podaje mi pani do wiadomości, że pan Kielholz z Zürcher Bank chce się ze mną zobaczyć?
– Tak jak już wcześniej panu mówiłam, to kwestia poufna. Nie wiem, co jest powodem, dla którego panu Kielholzowi zależy na spotkaniu, ale nawet gdybym była w posiadaniu takiej informacji, nie mogłabym jej panu przekazać przez telefon. Pan Kielholz pragnie porozmawiać z panem osobiście.
– Rozumiem. I pewnie też mu się bardzo spieszy.
– Myślę, że to bardzo pilna sprawa, panie Messmer.
Gottfried podszedł do okna w kuchni. Po drugiej stronie szyby kot sąsiada schodził ostrożnie po specjalnie dobudowanych drewnianych schodkach do ogrodu. Dostrzegł również, że zakwitły już hortensje, a on wcześniej nawet tego nie zauważył. Nie wiedział, co zrobić z telefonem, który utkwił martwo między jego uchem a ramieniem, ale dokładnie w tej samej chwili, kiedy kot dotarł do ogrodu, Gottfried wrócił do rozmowy z Anną Butkovic, chociaż był bliski odłożenia słuchawki. Miał ochotę poczuć się tak samo wolny jak obserwowane przez niego zwierzę. Marzył o tym, żeby cieszyć się każdym dniem i korzystać z uroków nocy. Chciał mieć swój własny ogród z pięknymi hortensjami. Niestety z wiekiem coraz gorzej znosił to, co przynosił dzień po pełnej szaleństw nocy.
– Pani Butkovic, musi mnie pani zrozumieć, wczoraj późno się położyłem i dopiero co wstałem. Tak właściwie spałbym dalej, gdyby nie obudziłaby mnie pani swoim ponaglającym dzwonieniem, dlatego prosiłbym, żeby zadzwoniła pani za jakieś pół godziny, w porządku? Muszę się wykąpać i sprawdzić w kalendarzu, jakie mam plany na najbliższe dni. Podejrzewam, że pani szef może poczekać pół godziny, prawda?
– Oczywiście, panie Messmer. Niemniej jestem przekonana, że sprawa, z którą do pana dzwonię, na pewno pana zainteresuje. I proszę, żeby nie odkładał pan spotkania.
– Proszę się nie martwić. Na pewno tego nie zrobię.
Tak naprawdę Gottfried nie miał żadnych odnotowanych w swoim kalendarzu planów; wolał decydować sam o tym, co miał do zrobienia, niż dawać prawo decydowania innym. Podszedł do ekspresu i ucieszył się, że Julia pomyślała o nim, zostawiając włączone urządzenie, bo bardzo nie lubił czekać, aż się włączy. Wybrał czarną kapsułkę, umieścił ją w zagłębieniu i zamknął przykrywkę. „Żadna to kawa. To tylko jakaś parszywa imitacja, którą wkładają do kapsułki, żeby nie można było jej ani zobaczyć, ani powąchać przed wypiciem, a potem nie ma z tego żadnej frajdy”. Już nie raz tłumaczył to Julii, ale nie obchodziło jej w ogóle to, że nie smakowała mu kawa w jej domu, nawet jeśli ona sama też piła ją bardziej z przyzwyczajenia niż dla przyjemności i w dodatku zawsze z mlekiem sojowym i dwiema łyżeczkami cukru. Natomiast Gottfried wolał nie dosładzać, pił czarną kawę. „Pewnie dlatego Julia pije kawę w kapsułkach – pomyślał. – Pewnie w ogóle nie lubi pić kawy”.
Gottfried wolał włoskie kawiarki, ponieważ przypominały mu Glorię, jego pierwszą żonę. To ona nauczyła go odczytywać znaczenie z fusów na dnie filiżanki. Kawa w kapsułkach Julii prawie w ogóle nie zostawiała żadnego śladu w szklance, a bez tego nie był w stanie przewidzieć przyszłości. „Właśnie do tego prowadzi używanie kapsułek. Człowiek nie ma żadnej przyszłości”. Rozbawiła go jego własna przesadzona teoria. „Przez wyrzucanie tylu kapsułek w przyszłości doprowadzi się do zanieczyszczenia środowiska”.
Trzymając w ręce filiżankę, usiadł na wysokim taborecie przy małej, służącej za stół wyspie kuchennej i chwycił telefon, żeby wysłać wiadomość do Tony’ego. „Dzień dobry. Dzisiaj trzeba zająć się jagnięciną”. Kucharz odpisał natychmiast: „Tak, szefie. Dzisiaj podamy bruschetty z jagnięciną i warzywami”. Żartobliwy sposób, w jaki zwracał się do niego pracownik, wywołał uśmiech na twarzy Gottfrieda. Chociaż w kuchni kawiarni Glück rządził Tony, to jednak Gottfried decydował o zaopatrzeniu, co oczywiście nie zawsze podobało się kucharzowi.
Wypił pierwszy łyk kawy i zabrał się za czytanie wiadomości. „Tages Anzeiger” i „Neue Zürcher Zeitung” na swoich okładkach relacjonowały dokładnie to samo wydarzenie: „UBS ujawni tożsamość 4 550 klientów Stanom Zjednoczonym”. A więc dochowywana przez szwajcarskie banki tajemnica zapewniająca klientom dyskrecję i poufność lada moment zostanie wyjawiona. Gottfried rzucił okiem na nagłówki, nie zgłębiając żadnego z przedstawionych tematów. Nie lubił czytać newsów na komputerze. Nie wiedział też, gdzie zostawił okulary, a bez nich nie był w stanie przeczytać zapełniających internetowe szpalty malutkich liter.
Kiedy zmęczyło go nadwyrężanie wzroku, wstał, żeby poszukać ładowarki do iPoda, którą Julia co chwilę przekładała z jednego miejsca na drugie. Znalazł ją na półce. Leżały tam rozrzucone książki, zdjęcia i przypadkowe przedmioty. Przesunął palcem wskazującym po okrągłym przycisku menu, aby wyszukać literę „E” i już miał nacisnąć PLAY, kiedy po raz kolejny przeszkodził mu natarczywy dzwonek telefonu. Minęło dokładnie trzydzieści minut. Gottfried odebrał telefon z tą samą niechęcią.
– Messmer.
– Dzień dobry, panie Messmer. Tu Anna Butkovic.
Nie chciał przedłużać ani rozmowy, ani rozwikłania tej zagadki, więc umówił się na spotkanie z Markusem Kielholzem jeszcze tego samego popołudnia. Ciepły głos Terry’ego Evansa wypełnił głębokim, bluesowym brzmieniem mieszkanie Julii, a Gottfried zadawał sobie jedno i to samo pytanie: jaka sprawa mogła stać za tym, że pracownikowi banku, którego nie jest nawet klientem, tak bardzo zależy na spotkaniu?
4. Przesyłka
Alianci mieli liczne powody do zadowolenia. Z Włoch docierały pogłoski o rzekomym osłabieniu Mussoliniego, istniały również przesłanki, żeby wierzyć, że wkrótce francuskie Vichy przestanie być okupowane przez wojska. Niemniej jednak nikt nie był w stanie ocenić, w jaki sposób i na czyją korzyść przechyli się szala w rozrachunku tego przerażającego konfliktu. Małżeństwo Messmer było przekonane tylko o jednej rzeczy: że przyszłość nie może, a przynajmniej nie powinna pozostać w rękach ludzi, którzy mieli czelność bawić się w bogów. Bogów ciemności. Grać z ludzkim życiem jak sam diabeł.
Mimo że byli wierzący, Hermann i Ada zdawali sobie sprawę, że ani absolutne dobro, ani absolutne zło nie istnieją, ponieważ nawet Bóg potrafił niekiedy być naprawdę okrutny, a czasem wręcz warto było mieć za sprzymierzeńca samego diabła. Ada tłumaczyła to mężowi, twierdząc, że nikt nie jest albo zły, albo dobry.
Większość ludzi przez całe swoje życie znajduje się gdzieś pomiędzy dwiema skrajnościami, dzięki czemu osiągają równowagę.
I właśnie przykazanie dążenia do równowagi kazało Hermannowi pomóc tamtemu uciekinierowi. Nie mógł go zostawić. Złapał ze złością za laskę i wznowił marsz, sprzeciwiając się przypadkowej niepomyślności losu, który wystawiał go na próbę, sprawdzając, czy zbuntuje się przeciw własnemu przeznaczeniu. „Nie jestem jak oni. Ja i Ada nie jesteśmy tacy jak oni. My potrafimy wyciągnąć rękę do kogoś, kto potrzebuje pomocy – powtórzył samemu sobie. – Dostarczę przesyłkę na pierwszą pocztę, do której dotrę, nawet jeśli miałbym przypłacić to życiem”.
Składając tę obietnicę na górskiej ścieżce wznoszącej się na wysokość ponad dwóch tysięcy metrów, pośród gęstych lasów porośniętych bukami, jesionami, dębami i jodłami, otaczającymi jezioro Walen, Hermann maszerował dalej zboczem w dół. Ból piszczeli od czasu do czasu dawał o sobie znać jak zapomniany kiedyś problem.
Nagle wydało mu się, że zobaczył w oddali coś znajomego. „Bóg jest łaskawy, choć czasem bywa też srogi”, szepnął pod nosem. Przeszedł kilka kroków do przodu ze wstrzymanym oddechem, a potem rzucił się ponownie do biegu, popchnięty chwilowym przypływem optymizmu, który jednak zaczął słabnąć wraz z upływającym czasem i pokonywanym dystansem. Wiedział, że jest coraz bliżej swojego celu. W końcu porzucił laskę i uklęknął przed jedynymi zachowanymi kamieniami składającymi się na ocalały mur. Ścianę spowijał drażniący gorzki zapach spalonego drewna.
Hermann spoglądał z niedowierzaniem na zwęglone resztki niewielkiego domku drwali, jedynego miejsca oddalonego o kilka kilometrów od ich domu, w którym mógł znaleźć coś przypominającego apteczkę. Przez kilka minut, kiedy przeczesywał zgliszcza, nadal nie porzucał nadziei. Był zdesperowany, ale jego poszukiwania nie przyniosły oczekiwanego rezultatu. Usłyszał, że w oddali oddawano strzały. Czy to byli myśliwi? Czy żołnierze? Za godzinę miało zajść słońce, a on miał przed sobą dwie możliwości: pierwszą był powrót do mężczyzny z otwartym złamaniem na nodze, którym zdecydował się zaopiekować, i spędzenie z nim nocy w lesie, w zimnie i otoczeniu dzikich zwierząt, które natychmiast by ich znalazły wodzone zapachem świeżej krwi. Mógł też zapomnieć o złożonej niedawno obietnicy i wrócić do domu.
Podniósł z ziemi laskę i wyruszył pod górę, powtarzając swoją mantrę: „Nie jestem taki jak oni”. Przyszło mu na myśl, że mógłby usztywnić nogę Żyda przy pomocy dwóch grubych gałęzi i obwiązać ją materiałem z rękawów, co pewnie wystarczyłoby, aby biedak mógł poruszać się na tyle, żeby znaleźć bezpieczne miejsce na spędzenie nocy. Hermann miał przy sobie jedynie scyzoryk.
Był zmuszony dwukrotnie przystanąć. Musiał wyrównać oddech. Kiedy zatrzymał się za drugim razem, zobaczył pusty, przewrócony konar i pomyślał, że jeśli udałoby mu się wtaszczyć przesyłkę do środka, mógłby zabezpieczyć obydwa otwory kamieniami lub gałęziami. Mogłoby to być wystarczające schronienie, przynajmniej na najmroczniejsze nocne godziny. Natomiast jeśli zranionemu mężczyźnie w jakiś sposób udałoby się przeżyć mroźną noc w Alpach, o świcie mógłby zostawić go na następnej poczcie z zupełnie czystym sumieniem, wiedząc, że skoro uchodźca przebywa już na terytorium Szwajcarii, prawdopodobieństwo jego wydalenia z kraju jest mniejsze. Jeśli zaś umrze, ten konar stanie się jego trumną.
Sama myśl o tym, że pojawiło się jakieś wyjście z sytuacji, dodała Hermannowi skrzydeł. Zauważył przed sobą ogromną skałę, pod którą wcześniej ukrył rannego. Okrążał ją, stąpając bardzo ostrożnie po ziemi i wstrzymując powietrze w płucach. Nasłuchiwał najmniejszego dźwięku. Las odpowiedział mu niepokojącą ciszą. Przez chwilę pomyślał, że mężczyzna zmarł i zaczął przygotowywać się na odkrycie zwłok. Od rozwiązania tej wątpliwości dzieliły go zaledwie trzy kroki, ale nogi Hermanna, tak jak często się to zdarzało, odmówiły mu posłuszeństwa. Jak niby miał zaciągnąć gdziekolwiek jego ciało? Jak przeniósłby jego zwłoki? Chociaż może biedak tylko zemdlał. Ból, utrata krwi... Wstrzymał oddech, odgarnął liście i kamienie ze szpary pod skałą, ale nic pod nią nie znalazł.
Nie dowierzając, zaczął rozglądać się wokół. Czy zgubił się w lesie? Czy to na pewno była ta skała? Wrócił po własnych krokach i jeszcze raz otoczył głaz. Właśnie wtedy zobaczył na ziemi coś, co tłumaczyło całą sytuację: uciekinier zniknął. Na ziemi widać było tylko czerwonawą, prawie zaschniętą plamę krwi świadczącą o tym, że jeszcze jakiś czas temu siedział tam mężczyzna ze złamaną nogą, którego Hermann nie zapytał nawet o imię.
5. Skrzynka
Markus Kielholz sprawdzający własne uzębienie w malutkim lusterku przypominał rżącego konia. Przy pomocy paznokcia małego palca usunął resztkę bazylii, która utkwiła między siekaczem a sąsiadującym zębem. Gdyby Gottfried Messmer nie przyszedł za wcześnie do jego gabinetu, pewnie zdążyłby umyć zęby, tak jak robił to zawsze przed powrotem do pracy z lunchu, ale że chciał przywitać go już na recepcji, zmuszenie go do czekania wydało mu się niewłaściwym zagraniem. Tak naprawdę nie mógł się doczekać spotkania, bo nareszcie udało mu się wraz z pracownikami odnaleźć najtrudniejszego do zlokalizowania spadkobiercę w całej jego karierze dyrektora Oddziału Spadków. Teraz będzie mógł spokojnie przejść na emeryturę.
Każde nieaktywne konto oznaczało długi proces poszukiwań potencjalnych spadkobierców, żmudną procedurę, która bardzo rzadko okazywała się opłacalna, ponieważ beneficjenci najczęściej przenosili pieniądze lub wartościowe przedmioty do innych banków, do kraju, z którego pochodzili, lub do innych, nieprzejrzystych finansowo rajów podatkowych. Dlatego za sukces należało uznać – kolejny z bankowych paradoksów – tzw. przebudzenie konta z wieloletniego letargu, żeby móc wreszcie je zamknąć.
Gottfried poszedł do swojego mieszkania, żeby ubrać się odpowiednio na tę okazję. Wyciągnął z dna szafy jedyny garnitur, jaki miał – nie było to zresztą podyktowane brakiem funduszy, lecz raczej brakiem okazji. Kiedy się ubierał, nurtowało go jedno pytanie: co właściwie Kielholz mógł wiedzieć o Hermannie i Adzie. Oraz co wiedział o nim samym i kawiarni Glück. Przede wszystkim był ciekaw, czy bankier był w posiadaniu informacji, o których z kolei on nie miał żadnego pojęcia. Właściwie niepokoił go entuzjazm obcego mężczyzny, był bowiem pewny, że tak ogromny sekret nie mógł zwiastować niczego dobrego.
Spodnie uwierały go w pasie, co postarał się ukryć paskiem. Nie był też w stanie zapiąć marynarki, ponieważ doczekał się niestety dość widocznego piwnego brzuszka. Kawiarnia Glück była świetnie prosperującym biznesem, ale nie było potrzeby, żeby jako szef musiał chodzić w garniturze. Dzięki temu, że jego życie nocne właściwie nie istniało, wczesnym rankiem biegał brzegiem rzeki Limmat, zaczynając trasę przy Jeziorze Zuryskim. Zwyrodnienie stawów i bieganie nie szły jednak w parze. W końcu zdecydował, że nie założy krawatu, bo takowego nie posiadał; czuł do nich awersję od chwili, kiedy znalazł swojego ojca, który powiesił się na własnym krawacie.
Gabinet Kielholza znajdował się na pierwszym piętrze neoklasycystycznego budynku na ruchliwej ulicy Paradeplatz położonej pomiędzy dworcem głównym a Jeziorem Zuryskim. Gottfried zjawił się w banku piętnaście minut przed zaplanowanym spotkaniem.
Pani Butkovic wydała mu się dużo milsza i nieco starsza, niż sobie wyobrażał po rozmowie telefonicznej. Bardzo mu to przypadło do gustu, ponieważ nie znosił aroganckiej młodzieży. Julia powtarzała mu, że był to dowód na to, że zaczynał się już powoli starzeć. Czas oczekiwania minął mu na dość przyjemnej rozmowie z sekretarką Kielholza, chociaż nie udało mu się ani trochę poznać przyczyny, dla której został zaciągnięty do tego ascetycznego biura z recepcją rozmiarów jego całego mieszkania.
Kiedy wreszcie pojawił się Markus Kielholz, podał mu spoconą dłoń i uścisnął jego rękę, po czym zamknął się w swoim biurze, nie zaprosiwszy gościa do środka. Gottfried spojrzał na panią Butkovic, nie wiedząc do końca, czy ma stać w miejscu, czy usiąść w poczekalni. I właśnie w tej chwili zadzwonił telefon sekretarki. Kobieta natychmiast wstała, żeby poprowadzić Gottfrieda do świątyni bankowca. Dało się słyszeć jedynie stukanie jej obcasów na beżowej, marmurowej podłodze, a w powietrzu unosił się słodki zapach jej perfum, za którym podążał na chwiejnych nogach.
Kielholz stał w swoim gabinecie i czekał na niego z karykaturalnym uśmiechem. Nie wyglądał na szczególnie szczery. Pomieszczenie było jasne i przestronne. Dekorację stanowiły wykonane z metalu, modularne meble – zapewne tak samo drogie, co chłodne w dotyku. Ściany zdobiły liczne obrazy, a na półkach zgromadzono całe mnóstwo innych dzieł sztuki. „Sztuka osób, które bardziej znają się na bogactwie niż na sztuce”, powiedział Gottfried w myślach, kiedy gospodarz wskazał mu miejsce do siedzenia i próbował zainicjować serdeczną rozmowę. Właściciel lokalu Glück nie zajął nawet miejsca, kiedy prawie natychmiast zahamował jego fałszywą uprzejmość:
– Panie Kielholz, proszę mieć na względzie, że wcale nie jestem zainteresowany byciem klientem pana banku, o ile właśnie po to pan mnie tu sprowadził. Pieniądze w ogóle mnie nie interesują, jeśli nie służą one prowadzeniu zwykłego, skromnego życia. Na mnie się pan nie wzbogaci.
Kielholz z miną kota z Cheshire przez kilka sekund pozostawał w szoku, ale potem przeszedł od razu do rzeczy:
– Nie interesują mnie pana pieniądze, panie Messmer. Chciałem, żeby się pan tu zjawił, nie zważywszy na moje własne zyski, ale ze względu na pańskie korzyści – powiedział, obchodząc własne biurko, żeby zająć miejsce tuż naprzeciwko Gottfrieda. – Tak jak poinformowała pana pani Butkovic, zarządzam Oddziałem Spadków w Zürcher Bank, a z informacji, którymi dysponujemy, wynika, że jest pan spadkobiercą konta w naszym banku. Nie wiem, czy słyszał pan o zamrożonych kontach.
– Myślałem, że nie można zamrozić pieniędzy – Gottfried ograniczył się do tej lakonicznej odpowiedzi, siedząc na czarnym skórzanym fotelu z elementami z chromowanego metalu.
– W tym wypadku tak – odpowiedział Kielholz, nie zwracając uwagi na ironię w głosie swojego gościa. – Pieniądze są zamrożone już od pięćdziesięciu lat. Chociaż tak właściwie nie wiemy, czy chodzi o pieniądze. To konto bankowe jest powiązane z sejfem, więc nie wiemy, co znajduje się w skrytce.
Bankier patrzył na Gottfrieda, czekając na jakąkolwiek odpowiedź, ale nie wyglądało na to, że takowa nadejdzie. Zmienił pozycję w fotelu. Czuł się niezręcznie w tej ciszy, dlatego poczuł się zmuszony, żeby dopowiedzieć:
– Na to konto wpłacano pieniądze do 1973 roku, ale nikt nigdy nie zainteresował się zawartością skrytki. Wygląda na to, że pański ojciec otworzył konto, ale od tego czasu nikt się nim nie zajął.
Gottfried złapał się za brodę i skierował wzrok na siedzącego naprzeciwko mężczyznę. Również i tym razem nic nie odpowiedział – nie miał zamiaru niepotrzebnie strzępić sobie języka. Przypuszczał, że prawdziwy powód spotkania, dla którego siedzący przed nim urzędnik go sprowadził, nie został jeszcze ujawniony. Wszystko, co powiedział, wyglądało jak wstęp do jakiejś historii: puste słowa, które nic mu nie mówiły. Sprawdzanie terenu przed prawdziwym atakiem. I wcale się nie mylił, bo Kielholz przekręcił się w fotelu, położył łokcie na stole i przechylił w jego stronę. Z powagą przeszedł do rzeczy:
– Niech mnie pan posłucha, panie Messmer, bo będę z panem szczery: chcemy po prostu zamknąć to konto, ale aby to było możliwe, konieczne jest otwarcie sejfu przez pana.
Gottfried przywarł do oparcia fotela i postanowił przez kilka sekund nic nie odpowiadać. Odziedziczenie sejfu nie było do końca tym, czego się po tym spotkaniu spodziewał. Sekrety wcale go nie cieszyły, a raczej niepokoiły.
– A dlaczego miałbym go otwierać?
6. Jakob
Kwiecień 1938
Odziedziczona po przodkach wiara we własne możliwości Jakoba Sandlera gubiła się pomiędzy gęstymi gałęziami drzewa genealogicznego. Po aneksji Austrii do nazistowskiej Rzeszy w 1938 roku, zaledwie dwa tygodnie po święcie Purim, wiedział, że będzie musiał opuścić kraj. Jego żona i córka zrobiły to jeszcze przed fatalnym 12 marca, kiedy nie można już było wyjść na ulicę i nie zostać obrzuconym obelgami lub groźbami. Każdy dzień był pełen kolejnych upokorzeń. Ruth oświadczyła, że sytuacja jest dla niej nie do zniesienia, ale on podjął decyzję o pozostaniu w kraju i ratowaniu rodzinnego majątku. Pobrali się dwa lata wcześniej, kiedy w samym środku kryzysu ekonomicznego Jakob odziedziczył fabrykę tekstyliów po swoim ojcu. Miał zamiar dołączyć w niedługim czasie do żony i córki, które przebywały w Szwajcarii, ale wysiłki Jakoba zdały się na nic. Zakaz prowadzenia przedsiębiorstw i fabryk przez Żydów został wprowadzony w życie niezwłocznie po aneksji i z pewnością była to tylko kwestia miesięcy, zanim zacznie w pełni działać. Naziści przejmowali też żydowskie domy, samochody, zawłaszczali całe ich życie. Grabili dzieła sztuki, które równie dobrze mogły skończyć na stosie, jak i stać się częścią prywatnych majątków osób popierających nazistowski reżim. Krążyły również plotki o tym, że Hitler marzył o wybudowaniu na Bahnhofplatz w Linzu budynku tak monumentalnego jak jego własne ego, w którym miał ponoć umieścić najbardziej wartościowe dzieła: byłoby to muzeum Führera, megalomańska kolekcja zagrabionej sztuki, położona zaledwie kilka przecznic od rezydencji Sandlera.
Jednak Jakob nie miał zamiaru czekać, aż ta pogłoska stanie się rzeczywistością. Cudem wydawało mu się, że wciąż mógł przebywać we własnym domu. Zapłacił za ten przywilej nieprawdopodobnie wysoką cenę byłemu pracownikowi, przechrzczonemu teraz na nazistowskiego urzędnika, który był mu winien przysługę: dzięki majątkowi rodziny Sandlerów opłacono niezwykle kosztowną operację jego syna, bez której nie miałby szans na przeżycie. Było niemożliwe, żeby ten przyjacielski układ trwał wiecznie. W każdej chwili mógł być złamany. Pomiędzy walczącymi stronami nie było miejsca na lojalność, a niestety Jakob znajdował się po tej słabszej stronie. Dom pozbawiony życia był głównym tłem dla jego koszmarów. Nie był też w stanie przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz zdołał przespać kilka godzin z rzędu, bo jak małe dziecko budził się, słysząc najmniejszy szelest. Spał w ubraniach. Ostatnie zdarzenie, które miało miejsce o samym świcie, zmroziło mu krew w żyłach i zmusiło do podjęcia ostatecznej decyzji. Postanowił opuścić dom, kiedy usłyszał, jak ktoś zapalczywie szorował jego drzwi wejściowe, jakby chciał zmyć z nich brud. Zawsze kiedy myślał o tamtej chwili, czuł gorzki smak niesprawiedliwości. Nikt nie miał prawa myć Żydowi drzwi.
Tamten incydent uświadomił mu, że nie ma tu już dla niego miejsca. Dalsze oczekiwanie było pozbawione jakiegokolwiek sensu, życie było warte więcej niż jakikolwiek majątek. Próbował znaleźć jakieś bezpieczne miejsce dla swojej kolekcji malarstwa, ale wszystko na próżno. W zdradzieckich czasach nie mógł nikomu zaufać, a zwłaszcza w tej kwestii. Jakob wolał, żeby dzieła sztuki, które od pokoleń przekazywane były w ich rodzinie i które darzyli ogromnym sentymentem, zostały mu odebrane siłą, aniżeli miałby sprzeniewierzyć się rodzinnej tradycji i oddać je w ręce kogoś, kto miałby później sprzedać je za niewielką sumę jak jakiś zwykły zdrajca. Przez te cholerne obrazy nie było go teraz przy żonie i dziecku. Nie mógł jednak pozwolić, żeby zagubiły się podczas wojny, musiał przynajmniej zadbać o to, żeby pozostał ślad po ich istnieniu. Tylko w ten sposób mógłby odzyskać swoją kolekcję po zakończeniu wojny. Oczywiście jeśli ją w ogóle przeżyje.