Las w ciszy - Subietas Mónica - ebook + książka

Las w ciszy ebook

Subietas Mónica

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Max Müller, słynny szwajcarski malarz, zostaje znaleziony nieprzytomny na podłodze swojej pracowni w Zurychu.

Kilka miesięcy wcześniej Gottfried Messmer, właściciel kawiarni Glück, otrzymuje spadek po swoim ojcu Hermannie – laskę i przechowywany w bankowym sejfie list. Okazuje się, że schował on w lasce zaginiony obraz Las w ciszy Gustava Klimta, a w liście, napisanym w 1960 roku, powierza synowi zadanie odnalezienia jego prawowitego właściciela, Żyda, któremu Hermann pomógł nielegalnie przekroczyć granicę szwajcarską w 1942 roku, kiedy ta odmawiała wstępu uchodźcom z powodu ich etnicznego pochodzenia. Gottfried nie jest jednak chętny wracać do przeszłości, zwłaszcza że nie może wybaczyć ojcu samobójstwa popełnionego po wieloletniej depresji. Tymczasowo wiesza więc obraz w swojej kawiarni, gdzie szybko przyciąga uwagę bywającego tam Maxa Müllera. Wkrótce z Gottfriedem zaczyna kontaktować się jeszcze jeden zainteresowany płótnem mężczyzna, który z czasem w swoich żądaniach staje się coraz bardziej agresywny.

Powieść opisuje złożoność postaw i charakterów postaci, na których piętno odcisnęły zmienne warunki polityczno-społeczne. Łącząc motywy romansu i powieści historycznej, Subietas zarysowuje rolę Szwajcarii w czasie II wojny światowej, a szczególnie los zrabowanej przez nazistów sztuki. Jej powieść trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony, przypominając o wartości pamięci historycznej i wadze nieustannego domagania się sprawiedliwości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 269

Oceny
3,9 (17 ocen)
6
4
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aguleczek5

Całkiem niezła

Książka okazała się dość nijaka w porównaniu do tytułu i obiecującego opisu. To co najbardziej mi nie zagrało to postaci. Bohaterowie byli bardzo bezbarwni, nijacy. Ich bezosobowość sprawiła, że nie wczułam się w lekturę i dopiero w połowie miałam pewność kto jest kim. Wątek z przeszłości okazał się dużo lepszy niż zdarzenia współczesne, a jest okrojony do minimum. Historia miała duży potencjał na to by mnie zainteresować, ale autorka skutecznie to zmarnowała. Zakończenie dla mnie okazało się oderwane od reszty. Momentami było klimatycznie i ciekawie, ale za dużo elementów ze sobą nie współgrało bym mogła ten tytuł zapamiętać lepiej. Temat intrygujący, stylistycznie nawet poprawnie, ale nic poza tym. Mocno przeciętnie, a nawet trochę rozczarowująco.
00
Ringil

Dobrze spędzony czas

„ Las w ciszy” to kolejna świetna pozycja na rynku czytelniczym wydawnictwa Letra. Debiutancka pozycja hiszpańskiej autorki na co dzień mieszkającej w Zurychu. Historia którą serwuje autorka, to prawdziwa uczta dla miłośników kryminału, którzy oczekują czegoś więcej niż intryga. Gottfried Messmer to człowiek, którego życie nie oszczędza. Dwie wielkie tragedie jakie go spotykają- samobójcza śmierć ojca oraz wypadek skutkujący śmiercią żony i córki. U jednych czas leczy rany, a u innych tylko je zabliźnia. Pewnego dnia pozorny spokój właściciela kawiarni Glück, zostaje przerwany. Otrzymuje telefon od pracownika banku w Zurychy o czekającym na niego depozycie. To wydarzenie zdecydowanie zachwieje jego harmonią życia, do której nieustannie dąży po wspomnianych traumatycznych przeżyciach. Tajemnicza ojcowizna okazuje się ostatnią wolą zmarłego ojca, a zarazem nie lada wyzwaniem dla syna. Wymaga powrotu do przeszłości, pozostawia wiele niedopowiedzeń, skąpa ilość informacji powoduje, że G...
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: El Bo­sque en si­len­cio
Co­py­ri­ght © Mó­nica Su­bie­tas, 2022 by ar­ran­ge­ment with Li­te­ra­ri­sche Agen­tur Mer­tin Inh. Ni­cole Witt e. K., Frank­furt am Main, Ger­many and Ma­ca­da­mia Li­te­rary, Po­land
Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion © Wy­daw­nic­two AR­KADY Sp. z o.o.,War­szawa 2022
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana w ja­kiej­kol­wiek for­mie ani po­wie­lana gra­ficz­nie, elek­tro­nicz­nie czy me­cha­nicz­nie, w tym za po­mocą ko­pio­wa­nia, na­gry­wa­nia, ani prze­cho­wy­wana w in­for­ma­tycz­nej ba­zie da­nych bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy. Pro­simy o prze­strze­ga­nie praw twór­ców do ich wła­sno­ści in­te­lek­tu­al­nej i nie­udo­stęp­nia­nie tre­ści książki w sieci.
Tłu­ma­cze­nie: Ka­ta­rzyna Le­bie­dziń­ska
Re­dak­cja: Alek­san­der Kmak
Ko­rekta: Agata Ża­bow­ska
Pro­jekt okładki: 3oko Krzysz­tof Kieł­ba­siń­ski
Skład i ła­ma­nie: Syl­wia Szur
ISBN 978-83-213-5252-7
CIP - Bi­blio­teka Na­ro­dowa
Su­bie­tas, Mó­nica
Las w ci­szy / Mó­nica Su­bie­tas ; prze­kład Ka­ta­rzyna
Le­bie­dziń­ska. Wy­da­nie I. - War­szawa : Le­Tra, 2022
Wy­da­nie I, 2022. Sym­bol 5313/R
Wy­daw­nic­two AR­KADY Sp. z o.o. ul. Do­bra 28, 00-344 War­szawa tel. 22 444 86 50/51info@ar­kady.eu, www.ar­kady.euwww.fa­ce­book.com/Wy­daw­nic­two.Ar­kadywww.fa­ce­book.com/Wy­daw­nic­two.Le­Tra księ­gar­nia fir­mowa tel. 22 444 86 61, e-mail: ksie­gar­nia@ar­kady.eu
Wy­łączny dys­try­bu­tor: DO­BRA 28 Sp. z o.o. ul. Do­bra 28, 00-344 War­szawa tel. 22 444 86 94 e-mail: biuro@do­bra28.pl, www.do­bra28.pl księ­gar­nia wy­sył­kowa: www.ar­kady.info tel. 22 444 86 97
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

1. In­cy­dent

Luty 2010

Wy­star­czyło wy­cią­gnąć za­le­d­wie je­den gwóźdź, żeby Max Mül­ler ru­nął na zie­mię i le­żał te­raz bez­wład­nie na pod­ło­dze stu­dia z po­licz­kiem roz­płasz­czo­nym na ziemi oraz skrzep­niętą strużką krwi przy­po­mi­na­jącą jedną z wielu plam świeżo roz­bry­zga­nej farby. Na gór­nej war­dze męż­czy­zny można było do­strzec lek­kie roz­cię­cie, a na dru­gim po­liczku – si­niak po nie­daw­nym ude­rze­niu.

Wła­śnie w ta­kim sta­nie zna­lazł go Got­t­fried. Męż­czy­zna o mały włos nie na­dep­nął na gwoź­dziarkę, pod­cho­dząc do nie­ru­cho­mego ciała ma­la­rza. Rzu­cił szyb­kie spoj­rze­nie na resztę po­miesz­cze­nia i zo­ba­czył prze­wró­cony stół: pędzle, na­rzę­dzia, farby i pa­piery le­żały roz­rzu­cone cha­otycz­nie na ziemi. Od­krył rów­nież źró­dło in­ten­syw­nego za­pa­chu, po­nie­waż do­strzegł bu­telkę z roz­pusz­czal­ni­kiem, która mu­siała prze­tur­lać się kilka me­trów da­lej, tak że jej za­war­tość roz­lała się rów­no­mier­nie po po­kry­tej ko­lo­ro­wymi pla­mami pod­ło­dze. Obok ciała Maxa ku­cał Tony. Obej­mo­wał wła­sne ko­lana, ko­ły­sząc się do przodu i tyłu, jakby co naj­mniej po­stra­dał zmy­sły. Got­t­fried po­chy­lił się, żeby zni­żyć się do jego po­ziomu, a kiedy w końcu zmu­szony był krzyk­nąć, żeby tam­ten zwró­cił na niego uwagę, Tony nie od­wza­jem­nił jego spoj­rze­nia.

– Do ja­snej cho­lery, Tony! Co się tu­taj stało? Mó­wi­łem ci, że­byś nie wcho­dził tu przede mną!

Męż­czy­zna nie od­po­wie­dział na jego krzyki i py­ta­nia. Oczy Tony’ego na­pły­nęły krwią i spu­chły mu po­wieki. Ze względu na jego ciemną kar­na­cję za­czer­wie­nione oczy jesz­cze bar­dziej przy­kuły uwagę Got­t­frieda, który po­ło­żył mu ręce na ra­mio­nach.

– Mu­simy coś wy­my­ślić. Ani mi się my­śli ostać się bez ku­cha­rza. Za­dzwo­ni­łeś już na po­li­cję?

Tony po­woli po­krę­cił prze­cząco głową, ale Got­t­fried do­my­ślił się, co miał na my­śli. Prze­cież nie mógł za­dzwo­nić na po­li­cję. Wszy­scy byli świad­kami tego, jak kilka go­dzin wcze­śniej wy­zy­wali się z Ma­xem w ba­rze Glück.

Mimo wszystko Got­t­fried zda­wał so­bie rów­nież sprawę z tego, że tak na­prawdę nie mieli in­nego wyj­ścia. Wstał na równe nogi, wy­cią­gnął z kie­szeni kurtki te­le­fon i wy­brał nu­mer awa­ryjny 112.

– Drzwi są otwarte – wy­szep­tał sie­dzący wciąż na ziemi Tony.

Got­t­fried za­krył mi­kro­fon.

– Co?

– Drzwi. Były otwarte, kiedy przy­sze­dłem.

– To do­brze. Tak bę­dzie le­piej.

Tony słu­chał, jak jego szef wy­ja­śniał, dla­czego zna­leźli się w naj­gor­szym z moż­li­wych miejsc i na do­miar złego w naj­mniej od­po­wied­nim mo­men­cie. Oraz jak od­po­wia­dał na py­ta­nia dy­żu­ru­ją­cego na ko­mi­sa­ria­cie po­li­cjanta, który sta­rał się przy­trzy­mać Got­t­frieda przy słu­chawce aż do przy­jazdu ra­dio­wozu. Nie trwało to zresztą długo, bo już wkrótce po roz­po­czę­ciu roz­mowy dało się sły­szeć sy­reny po­li­cyjne z od­da­lo­nego za­le­d­wie kilka prze­cznic ko­mi­sa­riatu Wie­di­kon. W Zu­ry­chu wszystko znaj­do­wało się w za­sięgu ręki. Tony’emu nie przy­cho­dziło na­wet do głowy, jak wyjść z tej kiep­skiej sy­tu­acji. Tak na­prawdę nie był w sta­nie my­śleć zu­peł­nie o ni­czym.

Got­t­fried odło­żył słu­chawkę do­kład­nie wtedy, gdy ucichł sy­gnał par­ku­ją­cej tuż przy stu­diu Maxa ka­retki. Wraz z nią na ulicy po­ja­wiło się kilka wo­zów po­li­cyj­nych. Do­bie­ga­jące stam­tąd świa­tło prze­ni­kało przez luks­fery do wnę­trza stu­dia, roz­sz­cze­pia­jąc się na nie­bie­skie i po­ma­rań­czowe okręgi przy­po­mi­na­jące świe­tliki mi­go­czące na po­wierzchni opar­tych o ścianę ob­ra­zów. Tuż obok bez­wład­nego ciała ma­la­rza drobne świa­tełka roz­cho­dziły się pro­mie­ni­ście na tle jed­nego z jego płó­cien, zu­peł­nie jakby w po­miesz­cze­niu ukryto kulę dys­ko­te­kową. Got­t­fried pod­szedł do ob­razu i od­krył, że źró­dłem tego in­try­gu­ją­cego spek­ta­klu były gę­sto po­wbi­jane nie­wiel­kie gwoź­dzie. Na jed­nym brzegu dzieła Maxa można było do­strzec ty­tuł, który ar­ty­sta za­pi­sał przy po­mocy czar­nej farby:

FU­RIA

Trza­ska­jący drzwiami po­li­cjanci oraz trzesz­czący pod ich bu­tami żwir uświa­do­miły Got­t­frie­dowi, że nie jest już bez­pieczny. Chwy­cił Tony’ego za rękę i prze­cią­gnął go aż do drzwi wej­ścio­wych do stu­dia, gdzie, jak po­sta­no­wił, za­cze­kają na funk­cjo­na­riu­szy. Sta­rał się za­cho­wać po­zory, cho­ciaż wie­dział, że sy­tu­acja nie przed­sta­wia się dla nich zbyt ko­rzyst­nie.

Za­raz po wej­ściu do stu­dia dwóch po­li­cjan­tów rzu­ciło się na Got­t­frieda i Tony’ego, za­pę­dza­jąc ich do dwóch róż­nych ką­tów i za­częli za­da­wać py­ta­nia, pod­czas gdy po­zo­stali funk­cjo­na­riu­sze roz­pro­szyli się po miej­scu zbrodni, żeby do­ko­nać pierw­szych oglę­dzin, a sa­ni­ta­riu­sze za­jęli się Ma­xem. Got­t­fried po­czuł się, jakby był na pla­nie fil­mo­wym, na któ­rym miał ode­grać główną rolę. Tym­cza­sem sto­jący obok niego Tony za­kry­wał jedną dło­nią po­ra­nione knyk­cie dru­giej ręki, pa­trząc z ukosa na pie­lę­gniarkę wy­cią­ga­jącą przy Mak­sie całą apa­ra­turę, żeby zmie­rzyć mu puls. Za­le­d­wie kilka se­kund póź­niej ko­bieta wstała gwał­tow­nie na równe nogi, jakby co naj­mniej po­ra­żono ją prą­dem, i wy­krzyk­nęła:

– Chło­pak żyje!

Część pierw­sza

PRZE­SZŁOŚĆ

2. Her­mann

Je­sień 1942

Her­man Mes­smer ba­dał za po­mocą la­ski pod­łoże lasu, przez który się prze­dzie­rał. Zie­mię po­kry­wał się­ga­jący aż do ko­lan płaszcz uschłych li­ści. Unie­moż­li­wiało mu to zo­ba­cze­nie drogi, którą po­wi­nien obrać. Spo­wity mro­kiem szedł, od­dy­cha­jąc du­szą­cym odo­rem torfu. Ukryta w li­ściach ga­łąź wbiła mu się nie­for­tun­nie w łydkę i pod gru­bymi sztruk­so­wymi spodniami czuł te­raz pa­lącą ranę, ale mimo wszystko sta­rał się nie zwra­cać na nią uwagi i ma­sze­ro­wał da­lej. Nie przej­mo­wał się za­dra­pa­niem. Mar­twił się tym, że był zmu­szony opu­ścić swo­jego pod­opiecz­nego, pró­bu­jąc tym sa­mym ra­to­wać mu ży­cie. Te­raz, scho­dząc zbo­czem góry, mu­siał spie­szyć się, żeby do­trzeć przed zmro­kiem do domu drwali. Miał świa­do­mość, że tem­pe­ra­tura spad­nie tak szybko, jak znik­nie świa­tło dzienne. Cho­ciaż znał tę trasę na pa­mięć, to­wa­rzy­szący mu nie­po­kój znie­kształ­cał kra­jo­braz i na każ­dym roz­wi­dle­niu na­cho­dziły go nowe wąt­pli­wo­ści.

Na­gle za­trzy­mał się, żeby po­szu­kać punktu orien­ta­cyj­nego, który utwier­dziłby go w tym, że zmie­rza w pra­wi­dło­wym kie­runku, ale za drze­wami wi­dział je­dy­nie co­raz wię­cej drzew, a pod li­śćmi – jesz­cze wię­cej li­ści. Od­dy­cha­jąc z tru­dem, prze­klął dy­rek­tywę pań­stwową, która do­pro­wa­dziła go do obec­nej sy­tu­acji. Wojna po­dzie­liła cały świat, a Szwaj­ca­ria ukry­wała się za fa­sadą neu­tral­no­ści, na któ­rej za­czy­nała kru­szeć farba.

* * *

Na po­czątku sierp­nia Rada Związ­kowa ogło­siła w kilku wart­kich sło­wach za­mknię­cie gra­nic dla Ży­dów: „Nie od­rzu­cimy uchodź­ców po­li­tycz­nych, dla­tego wszy­scy ob­co­kra­jowcy, któ­rzy pod­czas pierw­szego prze­słu­cha­nia będą w sta­nie udo­wod­nić, że ucie­kają przed re­pre­sjami po­li­tycz­nymi, zo­staną przy­jęci. Je­śli na­to­miast kto­kol­wiek bę­dzie szu­kał schro­nie­nia ze względu na przy­na­leż­ność ra­sową, jak ma to miej­sce w przy­padku Ży­dów, ten nie zo­sta­nie uznany za uchodźcę po­li­tycz­nego”.

Mimo że ob­wiesz­cze­nie wzbu­dziło obu­rze­nie spo­łe­czeń­stwa, we­szło w ży­cie już pod ko­niec tego sa­mego mie­siąca. Wy­pluta przez na­daj­nik ra­diowy wia­do­mość wy­pa­liła w Her­man­nie zna­mię, tak samo jak ża­rzące się że­lazo prze­pala koń­ską skórę. Das Boot ist voll. Ta łódź jest już pełna. Głos Edu­arda von Ste­igera, szefa Fe­de­ral­nego De­par­ta­mentu Spra­wie­dli­wo­ści i Po­li­cji, wy­brzmiał nie­zwy­kle przy­gnę­bia­jąco i do­no­śnie w skrom­nym sa­lo­nie pań­stwa Mes­smer, na któ­rego de­ko­ra­cję skła­dały się pod­sta­wowe wy­po­sa­że­nie umoż­li­wia­jące ro­dzi­nie ubo­gie eg­zy­sto­wa­nie: stół, kilka krze­seł, zga­szony piec ce­ra­miczny i ko­szyk z ro­bót­kami Ady, żony Her­manna. I jesz­cze złota ramka z czarno-białą fo­to­gra­fią z ich ślubu wi­sząca sa­mot­nie obok okna jakby na pa­miątkę lep­szych cza­sów.

Wła­śnie za­sia­dali do stołu, kiedy te wy­po­wie­dziane ze szwaj­car­ską pre­cy­zją cztery słowa cał­ko­wi­cie ode­brały im ape­tyt. Nie trzeba było wy­ja­śniać me­ta­fory – kiedy je­steś ka­pi­ta­nem skrom­nej sza­lupy ra­tun­ko­wej, która i tak jest już prze­peł­niona po brzegi, bo jej po­jem­ność jest rów­nie ogra­ni­czona, jak zgro­ma­dzone w niej za­soby, okrut­nie jest pa­trzeć na to­nący sta­tek, na któ­rym ty­siące ofiar bła­gają o oca­le­nie. A nie można ura­to­wać ich wszyst­kich. Nie­mniej jed­nak za ludzki od­ruch można uznać nie­da­wa­nie fał­szy­wych na­dziei. To był 30 sierp­nia 1942 roku, kiedy ogromna czer­wona pie­czątka w kształ­cie li­tery „J” także w Szwaj­ca­rii stała się rów­no­znaczna z wy­ro­kiem śmierci.

Her­mann nie mógł uwie­rzyć w to, że kraj, który pod­czas I wojny świa­to­wej przy­jął jego emi­gru­ją­cych z Nie­miec ro­dzi­ców, te­raz ska­zy­wał na pra­wie pewną śmierć ty­siące osób szu­ka­ją­cych schro­nie­nia. Nie można było tego tłu­ma­czyć bra­kiem po­ży­wie­nia. Prze­cież w ra­mach planu Wah­len prze­kształ­cono parki, ogrody, place, pa­tia, a na­wet do­nice, w taki spo­sób, żeby upra­wiać ziem­niaki, ro­śliny strącz­kowe, zboże i wa­rzywa. A za po­mocą kar­tek na żyw­ność roz­dzie­lano mię­dzy oby­wa­te­lami po­zo­stałe za­pasy i pro­dukty pierw­szej po­trzeby. Je­dzono nie­wiele, ale za to je­dli wszy­scy.

Ada i Her­mann nie tknęli swo­ich ta­le­rzy. Ko­bieta na­lała so­bie wody do szklanki, cho­ciaż nie miała ochoty jej wy­pić.

– Za­my­ka­nie gra­nic to jak za­my­ka­nie oczu, żeby ni­czego nie wi­dzieć – po­wie­działa.

– Wła­śnie to ro­bią wszy­scy do­okoła, Ado – od­po­wie­dział jej męż­czy­zna. – Przy­po­mnij so­bie tylko, co wy­da­rzyło się w Evian.

– Her­mann, ale to prze­cież tylko lu­dzie. Nie mogą wy­mie­nić ich za za­pasy żyw­no­ści i wę­giel, tak jak wy­mie­nia się inne pro­dukty.

– Ale to nie cho­dzi tylko o to, ko­cha­nie. Co za­trzyma Niemcy przed włą­cze­niem na­szego pań­stwa jako ko­lej­nego pod­bi­tego te­ry­to­rium? Mają już po­łowę Eu­ropy. Są nie do po­wstrzy­ma­nia.

– Chcesz mi po­wie­dzieć, że zga­dzasz się z de­cy­zją rządu, Her­mann?

– Oczy­wi­ście, że nie! – od­po­wie­dział szybko. – Je­stem Niem­cem. Za­po­mnia­łaś o tym? Je­stem tu­taj, bo już raz po­więk­szyli swoje te­ry­to­rium. Już raz chcieli zbu­do­wać wiel­kie im­pe­rium i im się to nie udało.

– Więc?

Her­mann spoj­rzał na ich zdję­cie ślubne i przy­po­mniał so­bie, jak bar­dzo ma­rzyli o za­ło­że­niu ro­dziny. Po­my­ślał o dzie­ciach, któ­rych jesz­cze nie mieli, a po­tem spoj­rzał na wy­cze­ku­jącą od­po­wie­dzi żonę. Jego ro­dzice mu­sieli ucie­kać. On nie miał za­miaru po­wta­rzać ich losu.

– Skoro Szwaj­ca­ria zde­cy­do­wała za­mknąć drzwi dla uchodź­ców, my otwo­rzymy dla nich okna, Ado. A je­śli nie po­zwolą im wejść w gru­pie, przy­pro­wa­dzimy ich jed­nego po dru­gim.

3. Got­t­fried

Lato 2009

Got­t­fried Mes­smer ob­ró­cił się w ogrom­nym łóżku Ju­lii i otwo­rzył ostroż­nie oczy, ale nie obu­dził się do końca. Przez okno wkra­dały się pierw­sze pa­lące pro­mie­nie słońca, w wy­niku któ­rych po­czuł ze­śli­zgu­jące się w za­ła­ma­niach szyi kro­ple potu. Do­cho­dził go rów­nież przy­tłu­miony dzwo­nek jego te­le­fonu ko­mór­ko­wego, ale nie był w sta­nie okre­ślić, czy dźwięk był praw­dziwy, czy być może na­dal śnił. Po­my­ślał, że Ju­lia na pewno by ode­brała, dla­tego po­sta­no­wił, że on tego nie zrobi. Nie­stety urzą­dze­nie nie da­wało mu spo­koju, więc wresz­cie wstał, cho­ciaż wcale nie miał na to ochoty. Krótka no­tatka zo­sta­wiona na bla­cie w kuchni dała mu do zro­zu­mie­nia, że jego uko­chana nie wróci zbyt prędko. Sto­jąc w sa­mych majt­kach i prze­cze­su­jąc zmierz­wione włosy, w końcu nie­chęt­nie ode­brał te­le­fon i przy­ło­żył słu­chawkę do ucha. Nie­na­wi­dził ukry­tych nu­me­rów.

– Mes­smer.

– Dzień do­bry, pa­nie Mes­smer. Czy roz­ma­wiam z Got­t­frie­dem Mes­sme­rem, sy­nem Her­manna i Ady Mes­smer?

– Tak, a z kim...

– Czy jest pan wła­ści­cie­lem lo­kalu Glück w Zu­ry­chu?

– To coś wię­cej niż zwy­kły lo­kal, ale tak, je­stem jego wła­ści­cie­lem. Z kim mam przy­jem­ność roz­ma­wiać?

– Czy pań­ski oj­ciec zmarł 13 stycz­nia 1960 roku?

To nie­ocze­ki­wane prze­słu­cha­nie za­sko­czyło Got­t­frieda, któ­rego wciąż nie­wy­bu­dzony mózg pra­co­wał cią­gle nie­zwy­kle wolno. Nie był wcale w na­stroju, żeby ba­wić się w zga­dy­wanki, i nie ob­cho­dziło go w ogóle, że osobą, która za­da­wała mu py­ta­nia z pręd­ko­ścią strze­la­ją­cego ka­ra­binu, była ko­bieta. Czuł się ża­ło­śnie, sto­jąc w sa­mej bie­liź­nie.

– Czy po­wie mi pani, do cho­lery, kim pani jest i czego ode mnie chce?

Jego roz­mów­czyni nie udzie­liła od­po­wie­dzi.

– Pro­szę od­po­wie­dzieć na py­ta­nie, pa­nie Mes­smer. Bar­dzo pana o to pro­szę. Wtedy będę mo­gła panu po­wie­dzieć, kim je­stem. Za­da­łam panu py­ta­nie. To od pana za­leży, czy na nie od­po­wie, czy nie.

Got­t­fried pra­wie odło­żył słu­chawkę, ale w tej sa­mej chwili zro­zu­miał, że je­żeli to zrobi, ni­gdy nie do­wie się, jaka przy­czyna stoi za tym te­le­fo­nem.

– Tak, do­kład­nie tak. Wła­śnie tak było. 13 stycz­nia. A te­raz niech mi pani po­wie...

Ko­bieta nie dała mu do­koń­czyć zda­nia.

– Wspa­niale. Od­ważę się więc stwier­dzić, że nasi bie­gli zna­leźli wła­ściwą osobę. Prze­pra­szam pana bar­dzo za to prze­słu­cha­nie, pa­nie Mes­smer. To ko­nieczna pro­ce­dura. Roz­ma­wia pan z se­kre­tarką Mar­kusa Kiel­holza z od­działu zaj­mu­ją­cego się spad­kami w Zür­cher Bank. Pan Kiel­holz chciałby umó­wić się z pa­nem na spo­tka­nie w jed­nym z na­szych biur przy Pa­ra­de­platz. Cho­dzi o do­ty­czącą pana po­ufną sprawę.

– Prze­pra­szam, ale z kim mam przy­jem­ność? – za­py­tał Got­t­fried zdez­o­rien­to­wany na­głą zmianą tonu ko­biety, która te­raz była dla niego nie­zwy­kle uprzejma.

– Je­stem se­kre­tarką pana Kiel­holza z Zür­cher Bank.

– Cho­dzi mi o pani imię. Jak się pani na­zywa?

– Ach! Oczy­wi­ście. Pro­szę mi wy­ba­czyć. But­ko­vic. Anna But­ko­vic.

– I dla­czego po­daje mi pani do wia­do­mo­ści, że pan Kiel­holz z Zür­cher Bank chce się ze mną zo­ba­czyć?

– Tak jak już wcze­śniej panu mó­wi­łam, to kwe­stia po­ufna. Nie wiem, co jest po­wo­dem, dla któ­rego panu Kiel­hol­zowi za­leży na spo­tka­niu, ale na­wet gdy­bym była w po­sia­da­niu ta­kiej in­for­ma­cji, nie mo­gła­bym jej panu prze­ka­zać przez te­le­fon. Pan Kiel­holz pra­gnie po­roz­ma­wiać z pa­nem oso­bi­ście.

– Ro­zu­miem. I pew­nie też mu się bar­dzo spie­szy.

– My­ślę, że to bar­dzo pilna sprawa, pa­nie Mes­smer.

Got­t­fried pod­szedł do okna w kuchni. Po dru­giej stro­nie szyby kot są­siada scho­dził ostroż­nie po spe­cjal­nie do­bu­do­wa­nych drew­nia­nych schod­kach do ogrodu. Do­strzegł rów­nież, że za­kwi­tły już hor­ten­sje, a on wcze­śniej na­wet tego nie za­uwa­żył. Nie wie­dział, co zro­bić z te­le­fo­nem, który utkwił mar­two mię­dzy jego uchem a ra­mie­niem, ale do­kład­nie w tej sa­mej chwili, kiedy kot do­tarł do ogrodu, Got­t­fried wró­cił do roz­mowy z Anną But­ko­vic, cho­ciaż był bli­ski odło­że­nia słu­chawki. Miał ochotę po­czuć się tak samo wolny jak ob­ser­wo­wane przez niego zwie­rzę. Ma­rzył o tym, żeby cie­szyć się każ­dym dniem i ko­rzy­stać z uro­ków nocy. Chciał mieć swój wła­sny ogród z pięk­nymi hor­ten­sjami. Nie­stety z wie­kiem co­raz go­rzej zno­sił to, co przy­no­sił dzień po peł­nej sza­leństw nocy.

– Pani But­ko­vic, musi mnie pani zro­zu­mieć, wczo­raj późno się po­ło­ży­łem i do­piero co wsta­łem. Tak wła­ści­wie spał­bym da­lej, gdyby nie obu­dzi­łaby mnie pani swoim po­na­gla­ją­cym dzwo­nie­niem, dla­tego pro­sił­bym, żeby za­dzwo­niła pani za ja­kieś pół go­dziny, w po­rządku? Mu­szę się wy­ką­pać i spraw­dzić w ka­len­da­rzu, ja­kie mam plany na naj­bliż­sze dni. Po­dej­rze­wam, że pani szef może po­cze­kać pół go­dziny, prawda?

– Oczy­wi­ście, pa­nie Mes­smer. Nie­mniej je­stem prze­ko­nana, że sprawa, z którą do pana dzwo­nię, na pewno pana za­in­te­re­suje. I pro­szę, żeby nie od­kła­dał pan spo­tka­nia.

– Pro­szę się nie mar­twić. Na pewno tego nie zro­bię.

* * *

Tak na­prawdę Got­t­fried nie miał żad­nych od­no­to­wa­nych w swoim ka­len­da­rzu pla­nów; wo­lał de­cy­do­wać sam o tym, co miał do zro­bie­nia, niż da­wać prawo de­cy­do­wa­nia in­nym. Pod­szedł do eks­presu i ucie­szył się, że Ju­lia po­my­ślała o nim, zo­sta­wia­jąc włą­czone urzą­dze­nie, bo bar­dzo nie lu­bił cze­kać, aż się włą­czy. Wy­brał czarną kap­sułkę, umie­ścił ją w za­głę­bie­niu i za­mknął przy­krywkę. „Żadna to kawa. To tylko ja­kaś par­szywa imi­ta­cja, którą wkła­dają do kap­sułki, żeby nie można było jej ani zo­ba­czyć, ani po­wą­chać przed wy­pi­ciem, a po­tem nie ma z tego żad­nej frajdy”. Już nie raz tłu­ma­czył to Ju­lii, ale nie ob­cho­dziło jej w ogóle to, że nie sma­ko­wała mu kawa w jej domu, na­wet je­śli ona sama też piła ją bar­dziej z przy­zwy­cza­je­nia niż dla przy­jem­no­ści i w do­datku za­wsze z mle­kiem so­jo­wym i dwiema ły­żecz­kami cu­kru. Na­to­miast Got­t­fried wo­lał nie do­sła­dzać, pił czarną kawę. „Pew­nie dla­tego Ju­lia pije kawę w kap­suł­kach – po­my­ślał. – Pew­nie w ogóle nie lubi pić kawy”.

Got­t­fried wo­lał wło­skie ka­wiarki, po­nie­waż przy­po­mi­nały mu Glo­rię, jego pierw­szą żonę. To ona na­uczyła go od­czy­ty­wać zna­cze­nie z fu­sów na dnie fi­li­żanki. Kawa w kap­suł­kach Ju­lii pra­wie w ogóle nie zo­sta­wiała żad­nego śladu w szklance, a bez tego nie był w sta­nie prze­wi­dzieć przy­szło­ści. „Wła­śnie do tego pro­wa­dzi uży­wa­nie kap­su­łek. Czło­wiek nie ma żad­nej przy­szło­ści”. Roz­ba­wiła go jego wła­sna prze­sa­dzona teo­ria. „Przez wy­rzu­ca­nie tylu kap­su­łek w przy­szło­ści do­pro­wa­dzi się do za­nie­czysz­cze­nia śro­do­wi­ska”.

Trzy­ma­jąc w ręce fi­li­żankę, usiadł na wy­so­kim ta­bo­re­cie przy ma­łej, słu­żą­cej za stół wy­spie ku­chen­nej i chwy­cił te­le­fon, żeby wy­słać wia­do­mość do Tony’ego. „Dzień do­bry. Dzi­siaj trzeba za­jąć się ja­gnię­ciną”. Ku­charz od­pi­sał na­tych­miast: „Tak, sze­fie. Dzi­siaj po­damy bru­schetty z ja­gnię­ciną i wa­rzy­wami”. Żar­to­bliwy spo­sób, w jaki zwra­cał się do niego pra­cow­nik, wy­wo­łał uśmiech na twa­rzy Got­t­frieda. Cho­ciaż w kuchni ka­wiarni Glück rzą­dził Tony, to jed­nak Got­t­fried de­cy­do­wał o za­opa­trze­niu, co oczy­wi­ście nie za­wsze po­do­bało się ku­cha­rzowi.

Wy­pił pierw­szy łyk kawy i za­brał się za czy­ta­nie wia­do­mo­ści. „Ta­ges An­ze­iger” i „Neue Zür­cher Ze­itung” na swo­ich okład­kach re­la­cjo­no­wały do­kład­nie to samo wy­da­rze­nie: „UBS ujawni toż­sa­mość 4 550 klien­tów Sta­nom Zjed­no­czo­nym”. A więc do­cho­wy­wana przez szwaj­car­skie banki ta­jem­nica za­pew­nia­jąca klien­tom dys­kre­cję i po­uf­ność lada mo­ment zo­sta­nie wy­ja­wiona. Got­t­fried rzu­cił okiem na na­główki, nie zgłę­bia­jąc żad­nego z przed­sta­wio­nych te­ma­tów. Nie lu­bił czy­tać new­sów na kom­pu­te­rze. Nie wie­dział też, gdzie zo­sta­wił oku­lary, a bez nich nie był w sta­nie prze­czy­tać za­peł­nia­ją­cych in­ter­ne­towe szpalty ma­lut­kich li­ter.

Kiedy zmę­czyło go nad­wy­rę­ża­nie wzroku, wstał, żeby po­szu­kać ła­do­warki do iPoda, którą Ju­lia co chwilę prze­kła­dała z jed­nego miej­sca na dru­gie. Zna­lazł ją na półce. Le­żały tam roz­rzu­cone książki, zdję­cia i przy­pad­kowe przed­mioty. Prze­su­nął pal­cem wska­zu­ją­cym po okrą­głym przy­ci­sku menu, aby wy­szu­kać li­terę „E” i już miał na­ci­snąć PLAY, kiedy po raz ko­lejny prze­szko­dził mu na­tar­czywy dzwo­nek te­le­fonu. Mi­nęło do­kład­nie trzy­dzie­ści mi­nut. Got­t­fried ode­brał te­le­fon z tą samą nie­chę­cią.

– Mes­smer.

– Dzień do­bry, pa­nie Mes­smer. Tu Anna But­ko­vic.

Nie chciał prze­dłu­żać ani roz­mowy, ani roz­wi­kła­nia tej za­gadki, więc umó­wił się na spo­tka­nie z Mar­ku­sem Kiel­hol­zem jesz­cze tego sa­mego po­po­łu­dnia. Cie­pły głos Terry’ego Evansa wy­peł­nił głę­bo­kim, blu­eso­wym brzmie­niem miesz­ka­nie Ju­lii, a Got­t­fried za­da­wał so­bie jedno i to samo py­ta­nie: jaka sprawa mo­gła stać za tym, że pra­cow­ni­kowi banku, któ­rego nie jest na­wet klien­tem, tak bar­dzo za­leży na spo­tka­niu?

4. Prze­syłka

Alianci mieli liczne po­wody do za­do­wo­le­nia. Z Włoch do­cie­rały po­gło­ski o rze­ko­mym osła­bie­niu Mus­so­li­niego, ist­niały rów­nież prze­słanki, żeby wie­rzyć, że wkrótce fran­cu­skie Vi­chy prze­sta­nie być oku­po­wane przez woj­ska. Nie­mniej jed­nak nikt nie był w sta­nie oce­nić, w jaki spo­sób i na czyją ko­rzyść prze­chyli się szala w roz­ra­chunku tego prze­ra­ża­ją­cego kon­fliktu. Mał­żeń­stwo Mes­smer było prze­ko­nane tylko o jed­nej rze­czy: że przy­szłość nie może, a przy­naj­mniej nie po­winna po­zo­stać w rę­kach lu­dzi, któ­rzy mieli czel­ność ba­wić się w bo­gów. Bo­gów ciem­no­ści. Grać z ludz­kim ży­ciem jak sam dia­beł.

Mimo że byli wie­rzący, Her­mann i Ada zda­wali so­bie sprawę, że ani ab­so­lutne do­bro, ani ab­so­lutne zło nie ist­nieją, po­nie­waż na­wet Bóg po­tra­fił nie­kiedy być na­prawdę okrutny, a cza­sem wręcz warto było mieć za sprzy­mie­rzeńca sa­mego dia­bła. Ada tłu­ma­czyła to mę­żowi, twier­dząc, że nikt nie jest albo zły, albo do­bry.

Więk­szość lu­dzi przez całe swoje ży­cie znaj­duje się gdzieś po­mię­dzy dwiema skraj­no­ściami, dzięki czemu osią­gają rów­no­wagę.

I wła­śnie przy­ka­za­nie dą­że­nia do rów­no­wagi ka­zało Her­man­nowi po­móc tam­temu ucie­ki­nie­rowi. Nie mógł go zo­sta­wić. Zła­pał ze zło­ścią za la­skę i wzno­wił marsz, sprze­ci­wia­jąc się przy­pad­ko­wej nie­po­myśl­no­ści losu, który wy­sta­wiał go na próbę, spraw­dza­jąc, czy zbun­tuje się prze­ciw wła­snemu prze­zna­cze­niu. „Nie je­stem jak oni. Ja i Ada nie je­ste­śmy tacy jak oni. My po­tra­fimy wy­cią­gnąć rękę do ko­goś, kto po­trze­buje po­mocy – po­wtó­rzył sa­memu so­bie. – Do­star­czę prze­syłkę na pierw­szą pocztę, do któ­rej do­trę, na­wet je­śli miał­bym przy­pła­cić to ży­ciem”.

Skła­da­jąc tę obiet­nicę na gór­skiej ścieżce wzno­szą­cej się na wy­so­kość po­nad dwóch ty­sięcy me­trów, po­śród gę­stych la­sów po­ro­śnię­tych bu­kami, je­sio­nami, dę­bami i jo­dłami, ota­cza­ją­cymi je­zioro Wa­len, Her­mann ma­sze­ro­wał da­lej zbo­czem w dół. Ból pisz­czeli od czasu do czasu da­wał o so­bie znać jak za­po­mniany kie­dyś pro­blem.

Na­gle wy­dało mu się, że zo­ba­czył w od­dali coś zna­jo­mego. „Bóg jest ła­skawy, choć cza­sem bywa też srogi”, szep­nął pod no­sem. Prze­szedł kilka kro­ków do przodu ze wstrzy­ma­nym od­de­chem, a po­tem rzu­cił się po­now­nie do biegu, po­pchnięty chwi­lo­wym przy­pły­wem opty­mi­zmu, który jed­nak za­czął słab­nąć wraz z upły­wa­ją­cym cza­sem i po­ko­ny­wa­nym dy­stan­sem. Wie­dział, że jest co­raz bli­żej swo­jego celu. W końcu po­rzu­cił la­skę i uklęk­nął przed je­dy­nymi za­cho­wa­nymi ka­mie­niami skła­da­ją­cymi się na oca­lały mur. Ścianę spo­wi­jał draż­niący gorzki za­pach spa­lo­nego drewna.

Her­mann spo­glą­dał z nie­do­wie­rza­niem na zwę­glone resztki nie­wiel­kiego domku drwali, je­dy­nego miej­sca od­da­lo­nego o kilka ki­lo­me­trów od ich domu, w któ­rym mógł zna­leźć coś przy­po­mi­na­ją­cego ap­teczkę. Przez kilka mi­nut, kiedy prze­cze­sy­wał zglisz­cza, na­dal nie po­rzu­cał na­dziei. Był zde­spe­ro­wany, ale jego po­szu­ki­wa­nia nie przy­nio­sły ocze­ki­wa­nego re­zul­tatu. Usły­szał, że w od­dali od­da­wano strzały. Czy to byli my­śliwi? Czy żoł­nie­rze? Za go­dzinę miało zajść słońce, a on miał przed sobą dwie moż­li­wo­ści: pierw­szą był po­wrót do męż­czy­zny z otwar­tym zła­ma­niem na no­dze, któ­rym zde­cy­do­wał się za­opie­ko­wać, i spę­dze­nie z nim nocy w le­sie, w zim­nie i oto­cze­niu dzi­kich zwie­rząt, które na­tych­miast by ich zna­la­zły wo­dzone za­pa­chem świe­żej krwi. Mógł też za­po­mnieć o zło­żo­nej nie­dawno obiet­nicy i wró­cić do domu.

Pod­niósł z ziemi la­skę i wy­ru­szył pod górę, po­wta­rza­jąc swoją man­trę: „Nie je­stem taki jak oni”. Przy­szło mu na myśl, że mógłby usztyw­nić nogę Żyda przy po­mocy dwóch gru­bych ga­łęzi i ob­wią­zać ją ma­te­ria­łem z rę­ka­wów, co pew­nie wy­star­czy­łoby, aby bie­dak mógł po­ru­szać się na tyle, żeby zna­leźć bez­pieczne miej­sce na spę­dze­nie nocy. Her­mann miał przy so­bie je­dy­nie scy­zo­ryk.

Był zmu­szony dwu­krot­nie przy­sta­nąć. Mu­siał wy­rów­nać od­dech. Kiedy za­trzy­mał się za dru­gim ra­zem, zo­ba­czył pu­sty, prze­wró­cony ko­nar i po­my­ślał, że je­śli uda­łoby mu się wtasz­czyć prze­syłkę do środka, mógłby za­bez­pie­czyć oby­dwa otwory ka­mie­niami lub ga­łę­ziami. Mo­głoby to być wy­star­cza­jące schro­nie­nie, przy­naj­mniej na naj­mrocz­niej­sze nocne go­dziny. Na­to­miast je­śli zra­nio­nemu męż­czyź­nie w ja­kiś spo­sób uda­łoby się prze­żyć mroźną noc w Al­pach, o świ­cie mógłby zo­sta­wić go na na­stęp­nej po­czcie z zu­peł­nie czy­stym su­mie­niem, wie­dząc, że skoro uchodźca prze­bywa już na te­ry­to­rium Szwaj­ca­rii, praw­do­po­do­bień­stwo jego wy­da­le­nia z kraju jest mniej­sze. Je­śli zaś umrze, ten ko­nar sta­nie się jego trumną.

Sama myśl o tym, że po­ja­wiło się ja­kieś wyj­ście z sy­tu­acji, do­dała Her­man­nowi skrzy­deł. Za­uwa­żył przed sobą ogromną skałę, pod którą wcze­śniej ukrył ran­nego. Okrą­żał ją, stą­pa­jąc bar­dzo ostroż­nie po ziemi i wstrzy­mu­jąc po­wie­trze w płu­cach. Na­słu­chi­wał naj­mniej­szego dźwięku. Las od­po­wie­dział mu nie­po­ko­jącą ci­szą. Przez chwilę po­my­ślał, że męż­czy­zna zmarł i za­czął przy­go­to­wy­wać się na od­kry­cie zwłok. Od roz­wią­za­nia tej wąt­pli­wo­ści dzie­liły go za­le­d­wie trzy kroki, ale nogi Her­manna, tak jak czę­sto się to zda­rzało, od­mó­wiły mu po­słu­szeń­stwa. Jak niby miał za­cią­gnąć gdzie­kol­wiek jego ciało? Jak prze­niósłby jego zwłoki? Cho­ciaż może bie­dak tylko ze­mdlał. Ból, utrata krwi... Wstrzy­mał od­dech, od­gar­nął li­ście i ka­mie­nie ze szpary pod skałą, ale nic pod nią nie zna­lazł.

Nie do­wie­rza­jąc, za­czął roz­glą­dać się wo­kół. Czy zgu­bił się w le­sie? Czy to na pewno była ta skała? Wró­cił po wła­snych kro­kach i jesz­cze raz oto­czył głaz. Wła­śnie wtedy zo­ba­czył na ziemi coś, co tłu­ma­czyło całą sy­tu­ację: ucie­ki­nier znik­nął. Na ziemi wi­dać było tylko czer­wo­nawą, pra­wie za­schniętą plamę krwi świad­czącą o tym, że jesz­cze ja­kiś czas temu sie­dział tam męż­czy­zna ze zła­maną nogą, któ­rego Her­mann nie za­py­tał na­wet o imię.

5. Skrzynka

Mar­kus Kiel­holz spraw­dza­jący wła­sne uzę­bie­nie w ma­lut­kim lu­sterku przy­po­mi­nał rżą­cego ko­nia. Przy po­mocy pa­znok­cia ma­łego palca usu­nął resztkę ba­zy­lii, która utkwiła mię­dzy sie­ka­czem a są­sia­du­ją­cym zę­bem. Gdyby Got­t­fried Mes­smer nie przy­szedł za wcze­śnie do jego ga­bi­netu, pew­nie zdą­żyłby umyć zęby, tak jak ro­bił to za­wsze przed po­wro­tem do pracy z lun­chu, ale że chciał przy­wi­tać go już na re­cep­cji, zmu­sze­nie go do cze­ka­nia wy­dało mu się nie­wła­ści­wym za­gra­niem. Tak na­prawdę nie mógł się do­cze­kać spo­tka­nia, bo na­resz­cie udało mu się wraz z pra­cow­ni­kami od­na­leźć naj­trud­niej­szego do zlo­ka­li­zo­wa­nia spad­ko­biercę w ca­łej jego ka­rie­rze dy­rek­tora Od­działu Spad­ków. Te­raz bę­dzie mógł spo­koj­nie przejść na eme­ry­turę.

Każde nie­ak­tywne konto ozna­czało długi pro­ces po­szu­ki­wań po­ten­cjal­nych spad­ko­bier­ców, żmudną pro­ce­durę, która bar­dzo rzadko oka­zy­wała się opła­calna, po­nie­waż be­ne­fi­cjenci naj­czę­ściej prze­no­sili pie­nią­dze lub war­to­ściowe przed­mioty do in­nych ban­ków, do kraju, z któ­rego po­cho­dzili, lub do in­nych, nie­przej­rzy­stych fi­nan­sowo ra­jów po­dat­ko­wych. Dla­tego za suk­ces na­le­żało uznać – ko­lejny z ban­ko­wych pa­ra­dok­sów – tzw. prze­bu­dze­nie konta z wie­lo­let­niego le­targu, żeby móc wresz­cie je za­mknąć.

* * *

Got­t­fried po­szedł do swo­jego miesz­ka­nia, żeby ubrać się od­po­wied­nio na tę oka­zję. Wy­cią­gnął z dna szafy je­dyny gar­ni­tur, jaki miał – nie było to zresztą po­dyk­to­wane bra­kiem fun­du­szy, lecz ra­czej bra­kiem oka­zji. Kiedy się ubie­rał, nur­to­wało go jedno py­ta­nie: co wła­ści­wie Kiel­holz mógł wie­dzieć o Her­man­nie i Adzie. Oraz co wie­dział o nim sa­mym i ka­wiarni Glück. Przede wszyst­kim był cie­kaw, czy ban­kier był w po­sia­da­niu in­for­ma­cji, o któ­rych z ko­lei on nie miał żad­nego po­ję­cia. Wła­ści­wie nie­po­koił go en­tu­zjazm ob­cego męż­czy­zny, był bo­wiem pewny, że tak ogromny se­kret nie mógł zwia­sto­wać ni­czego do­brego.

Spodnie uwie­rały go w pa­sie, co po­sta­rał się ukryć pa­skiem. Nie był też w sta­nie za­piąć ma­ry­narki, po­nie­waż do­cze­kał się nie­stety dość wi­docz­nego piw­nego brzuszka. Ka­wiar­nia Glück była świet­nie pro­spe­ru­ją­cym biz­ne­sem, ale nie było po­trzeby, żeby jako szef mu­siał cho­dzić w gar­ni­tu­rze. Dzięki temu, że jego ży­cie nocne wła­ści­wie nie ist­niało, wcze­snym ran­kiem bie­gał brze­giem rzeki Lim­mat, za­czy­na­jąc trasę przy Je­zio­rze Zu­ry­skim. Zwy­rod­nie­nie sta­wów i bie­ga­nie nie szły jed­nak w pa­rze. W końcu zde­cy­do­wał, że nie za­łoży kra­watu, bo ta­ko­wego nie po­sia­dał; czuł do nich awer­sję od chwili, kiedy zna­lazł swo­jego ojca, który po­wie­sił się na wła­snym kra­wa­cie.

Ga­bi­net Kiel­holza znaj­do­wał się na pierw­szym pię­trze neo­kla­sy­cy­stycz­nego bu­dynku na ru­chli­wej ulicy Pa­ra­de­platz po­ło­żo­nej po­mię­dzy dwor­cem głów­nym a Je­zio­rem Zu­ry­skim. Got­t­fried zja­wił się w banku pięt­na­ście mi­nut przed za­pla­no­wa­nym spo­tka­niem.

Pani But­ko­vic wy­dała mu się dużo mil­sza i nieco star­sza, niż so­bie wy­obra­żał po roz­mo­wie te­le­fo­nicz­nej. Bar­dzo mu to przy­pa­dło do gu­stu, po­nie­waż nie zno­sił aro­ganc­kiej mło­dzieży. Ju­lia po­wta­rzała mu, że był to do­wód na to, że za­czy­nał się już po­woli sta­rzeć. Czas ocze­ki­wa­nia mi­nął mu na dość przy­jem­nej roz­mo­wie z se­kre­tarką Kiel­holza, cho­ciaż nie udało mu się ani tro­chę po­znać przy­czyny, dla któ­rej zo­stał za­cią­gnięty do tego asce­tycz­nego biura z re­cep­cją roz­mia­rów jego ca­łego miesz­ka­nia.

Kiedy wresz­cie po­ja­wił się Mar­kus Kiel­holz, po­dał mu spo­coną dłoń i uści­snął jego rękę, po czym za­mknął się w swoim biu­rze, nie za­pro­siw­szy go­ścia do środka. Got­t­fried spoj­rzał na pa­nią But­ko­vic, nie wie­dząc do końca, czy ma stać w miej­scu, czy usiąść w po­cze­kalni. I wła­śnie w tej chwili za­dzwo­nił te­le­fon se­kre­tarki. Ko­bieta na­tych­miast wstała, żeby po­pro­wa­dzić Got­t­frieda do świą­tyni ban­kowca. Dało się sły­szeć je­dy­nie stu­ka­nie jej ob­ca­sów na be­żo­wej, mar­mu­ro­wej pod­ło­dze, a w po­wie­trzu uno­sił się słodki za­pach jej per­fum, za któ­rym po­dą­żał na chwiej­nych no­gach.

Kiel­holz stał w swoim ga­bi­ne­cie i cze­kał na niego z ka­ry­ka­tu­ral­nym uśmie­chem. Nie wy­glą­dał na szcze­gól­nie szczery. Po­miesz­cze­nie było ja­sne i prze­stronne. De­ko­ra­cję sta­no­wiły wy­ko­nane z me­talu, mo­du­larne me­ble – za­pewne tak samo dro­gie, co chłodne w do­tyku. Ściany zdo­biły liczne ob­razy, a na pół­kach zgro­ma­dzono całe mnó­stwo in­nych dzieł sztuki. „Sztuka osób, które bar­dziej znają się na bo­gac­twie niż na sztuce”, po­wie­dział Got­t­fried w my­ślach, kiedy go­spo­darz wska­zał mu miej­sce do sie­dze­nia i pró­bo­wał za­ini­cjo­wać ser­deczną roz­mowę. Wła­ści­ciel lo­kalu Glück nie za­jął na­wet miej­sca, kiedy pra­wie na­tych­miast za­ha­mo­wał jego fał­szywą uprzej­mość:

– Pa­nie Kiel­holz, pro­szę mieć na wzglę­dzie, że wcale nie je­stem za­in­te­re­so­wany by­ciem klien­tem pana banku, o ile wła­śnie po to pan mnie tu spro­wa­dził. Pie­nią­dze w ogóle mnie nie in­te­re­sują, je­śli nie służą one pro­wa­dze­niu zwy­kłego, skrom­nego ży­cia. Na mnie się pan nie wzbo­gaci.

Kiel­holz z miną kota z Che­shire przez kilka se­kund po­zo­sta­wał w szoku, ale po­tem prze­szedł od razu do rze­czy:

– Nie in­te­re­sują mnie pana pie­nią­dze, pa­nie Mes­smer. Chcia­łem, żeby się pan tu zja­wił, nie zwa­żyw­szy na moje wła­sne zy­ski, ale ze względu na pań­skie ko­rzy­ści – po­wie­dział, ob­cho­dząc wła­sne biurko, żeby za­jąć miej­sce tuż na­prze­ciwko Got­t­frieda. – Tak jak po­in­for­mo­wała pana pani But­ko­vic, za­rzą­dzam Od­dzia­łem Spad­ków w Zür­cher Bank, a z in­for­ma­cji, któ­rymi dys­po­nu­jemy, wy­nika, że jest pan spad­ko­biercą konta w na­szym banku. Nie wiem, czy sły­szał pan o za­mro­żo­nych kon­tach.

– My­śla­łem, że nie można za­mro­zić pie­nię­dzy – Got­t­fried ogra­ni­czył się do tej la­ko­nicz­nej od­po­wie­dzi, sie­dząc na czar­nym skó­rza­nym fo­telu z ele­men­tami z chro­mo­wa­nego me­talu.

– W tym wy­padku tak – od­po­wie­dział Kiel­holz, nie zwra­ca­jąc uwagi na iro­nię w gło­sie swo­jego go­ścia. – Pie­nią­dze są za­mro­żone już od pięć­dzie­się­ciu lat. Cho­ciaż tak wła­ści­wie nie wiemy, czy cho­dzi o pie­nią­dze. To konto ban­kowe jest po­wią­zane z sej­fem, więc nie wiemy, co znaj­duje się w skrytce.

Ban­kier pa­trzył na Got­t­frieda, cze­ka­jąc na ja­ką­kol­wiek od­po­wiedź, ale nie wy­glą­dało na to, że ta­kowa na­dej­dzie. Zmie­nił po­zy­cję w fo­telu. Czuł się nie­zręcz­nie w tej ci­szy, dla­tego po­czuł się zmu­szony, żeby do­po­wie­dzieć:

– Na to konto wpła­cano pie­nią­dze do 1973 roku, ale nikt ni­gdy nie za­in­te­re­so­wał się za­war­to­ścią skrytki. Wy­gląda na to, że pań­ski oj­ciec otwo­rzył konto, ale od tego czasu nikt się nim nie za­jął.

Got­t­fried zła­pał się za brodę i skie­ro­wał wzrok na sie­dzą­cego na­prze­ciwko męż­czy­znę. Rów­nież i tym ra­zem nic nie od­po­wie­dział – nie miał za­miaru nie­po­trzeb­nie strzę­pić so­bie ję­zyka. Przy­pusz­czał, że praw­dziwy po­wód spo­tka­nia, dla któ­rego sie­dzący przed nim urzęd­nik go spro­wa­dził, nie zo­stał jesz­cze ujaw­niony. Wszystko, co po­wie­dział, wy­glą­dało jak wstęp do ja­kiejś hi­sto­rii: pu­ste słowa, które nic mu nie mó­wiły. Spraw­dza­nie te­renu przed praw­dzi­wym ata­kiem. I wcale się nie my­lił, bo Kiel­holz prze­krę­cił się w fo­telu, po­ło­żył łok­cie na stole i prze­chy­lił w jego stronę. Z po­wagą prze­szedł do rze­czy:

– Niech mnie pan po­słu­cha, pa­nie Mes­smer, bo będę z pa­nem szczery: chcemy po pro­stu za­mknąć to konto, ale aby to było moż­liwe, ko­nieczne jest otwar­cie sejfu przez pana.

Got­t­fried przy­warł do opar­cia fo­tela i po­sta­no­wił przez kilka se­kund nic nie od­po­wia­dać. Odzie­dzi­cze­nie sejfu nie było do końca tym, czego się po tym spo­tka­niu spo­dzie­wał. Se­krety wcale go nie cie­szyły, a ra­czej nie­po­ko­iły.

– A dla­czego miał­bym go otwie­rać?

6. Ja­kob

Kwie­cień 1938

Odzie­dzi­czona po przod­kach wiara we wła­sne moż­li­wo­ści Ja­koba San­dlera gu­biła się po­mię­dzy gę­stymi ga­łę­ziami drzewa ge­ne­alo­gicz­nego. Po anek­sji Au­strii do na­zi­stow­skiej Rze­szy w 1938 roku, za­le­d­wie dwa ty­go­dnie po świę­cie Pu­rim, wie­dział, że bę­dzie mu­siał opu­ścić kraj. Jego żona i córka zro­biły to jesz­cze przed fa­tal­nym 12 marca, kiedy nie można już było wyjść na ulicę i nie zo­stać ob­rzu­co­nym obe­lgami lub groź­bami. Każdy dzień był pe­łen ko­lej­nych upo­ko­rzeń. Ruth oświad­czyła, że sy­tu­acja jest dla niej nie do znie­sie­nia, ale on pod­jął de­cy­zję o po­zo­sta­niu w kraju i ra­to­wa­niu ro­dzin­nego ma­jątku. Po­brali się dwa lata wcze­śniej, kiedy w sa­mym środku kry­zysu eko­no­micz­nego Ja­kob odzie­dzi­czył fa­brykę tek­sty­liów po swoim ojcu. Miał za­miar do­łą­czyć w nie­dłu­gim cza­sie do żony i córki, które prze­by­wały w Szwaj­ca­rii, ale wy­siłki Ja­koba zdały się na nic. Za­kaz pro­wa­dze­nia przed­się­biorstw i fa­bryk przez Ży­dów zo­stał wpro­wa­dzony w ży­cie nie­zwłocz­nie po anek­sji i z pew­no­ścią była to tylko kwe­stia mie­sięcy, za­nim za­cznie w pełni dzia­łać. Na­zi­ści przej­mo­wali też ży­dow­skie domy, sa­mo­chody, za­własz­czali całe ich ży­cie. Gra­bili dzieła sztuki, które rów­nie do­brze mo­gły skoń­czyć na sto­sie, jak i stać się czę­ścią pry­wat­nych ma­jąt­ków osób po­pie­ra­ją­cych na­zi­stow­ski re­żim. Krą­żyły rów­nież plotki o tym, że Hi­tler ma­rzył o wy­bu­do­wa­niu na Bahn­ho­fplatz w Linzu bu­dynku tak mo­nu­men­tal­nego jak jego wła­sne ego, w któ­rym miał po­noć umie­ścić naj­bar­dziej war­to­ściowe dzieła: by­łoby to mu­zeum Füh­rera, me­ga­lo­mań­ska ko­lek­cja za­gra­bio­nej sztuki, po­ło­żona za­le­d­wie kilka prze­cznic od re­zy­den­cji San­dlera.

Jed­nak Ja­kob nie miał za­miaru cze­kać, aż ta po­gło­ska sta­nie się rze­czy­wi­sto­ścią. Cu­dem wy­da­wało mu się, że wciąż mógł prze­by­wać we wła­snym domu. Za­pła­cił za ten przy­wi­lej nie­praw­do­po­dob­nie wy­soką cenę by­łemu pra­cow­ni­kowi, prze­chrzczo­nemu te­raz na na­zi­stow­skiego urzęd­nika, który był mu wi­nien przy­sługę: dzięki ma­jąt­kowi ro­dziny San­dle­rów opła­cono nie­zwy­kle kosz­towną ope­ra­cję jego syna, bez któ­rej nie miałby szans na prze­ży­cie. Było nie­moż­liwe, żeby ten przy­ja­ciel­ski układ trwał wiecz­nie. W każ­dej chwili mógł być zła­many. Po­mię­dzy wal­czą­cymi stro­nami nie było miej­sca na lo­jal­ność, a nie­stety Ja­kob znaj­do­wał się po tej słab­szej stro­nie. Dom po­zba­wiony ży­cia był głów­nym tłem dla jego kosz­ma­rów. Nie był też w sta­nie przy­po­mnieć so­bie, kiedy ostatni raz zdo­łał prze­spać kilka go­dzin z rzędu, bo jak małe dziecko bu­dził się, sły­sząc naj­mniej­szy sze­lest. Spał w ubra­niach. Ostat­nie zda­rze­nie, które miało miej­sce o sa­mym świ­cie, zmro­ziło mu krew w ży­łach i zmu­siło do pod­ję­cia osta­tecz­nej de­cy­zji. Po­sta­no­wił opu­ścić dom, kiedy usły­szał, jak ktoś za­pal­czy­wie szo­ro­wał jego drzwi wej­ściowe, jakby chciał zmyć z nich brud. Za­wsze kiedy my­ślał o tam­tej chwili, czuł gorzki smak nie­spra­wie­dli­wo­ści. Nikt nie miał prawa myć Ży­dowi drzwi.

Tam­ten in­cy­dent uświa­do­mił mu, że nie ma tu już dla niego miej­sca. Dal­sze ocze­ki­wa­nie było po­zba­wione ja­kie­go­kol­wiek sensu, ży­cie było warte wię­cej niż ja­ki­kol­wiek ma­ją­tek. Pró­bo­wał zna­leźć ja­kieś bez­pieczne miej­sce dla swo­jej ko­lek­cji ma­lar­stwa, ale wszystko na próżno. W zdra­dziec­kich cza­sach nie mógł ni­komu za­ufać, a zwłasz­cza w tej kwe­stii. Ja­kob wo­lał, żeby dzieła sztuki, które od po­ko­leń prze­ka­zy­wane były w ich ro­dzi­nie i które da­rzyli ogrom­nym sen­ty­men­tem, zo­stały mu ode­brane siłą, ani­żeli miałby sprze­nie­wie­rzyć się ro­dzin­nej tra­dy­cji i od­dać je w ręce ko­goś, kto miałby póź­niej sprze­dać je za nie­wielką sumę jak ja­kiś zwy­kły zdrajca. Przez te cho­lerne ob­razy nie było go te­raz przy żo­nie i dziecku. Nie mógł jed­nak po­zwo­lić, żeby za­gu­biły się pod­czas wojny, mu­siał przy­naj­mniej za­dbać o to, żeby po­zo­stał ślad po ich ist­nie­niu. Tylko w ten spo­sób mógłby od­zy­skać swoją ko­lek­cję po za­koń­cze­niu wojny. Oczy­wi­ście je­śli ją w ogóle prze­żyje.