Lasy w płomieniach - Nora Roberts - ebook + audiobook + książka

Lasy w płomieniach ebook

Nora Roberts

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Sugestywne opisy walki z ogniem, mroczna atmosfera zagrożenia oraz podszyte humorem wątki miłosne. Rowan Tripp, co roku latem walcząc z pożarami lasów w Montanie, czuje, że jest tam, gdzie powinna. Jako członkini elitarnej grupy strażaków spadochroniarzy spełnia się w tym, co robi, i nie szuka mniej ryzykownego pomysłu na życie. Nie zmienia tego nawet śmierć przyjaciela podczas jednej z akcji. Ale to dopiero początek tragicznych wydarzeń. Teraz trzeba stawić czoło mordercy.

Kim jest? Dlaczego zabija? Kto będzie następny? Policja długo nie znajduje odpowiedzi, a podejrzanych i ofiar przybywa. Tymczasem Rowan w obliczu niebezpieczeństwa zaczyna odkrywać, że oprócz pracy szczęście dać jej może także miłość. Uwielbiana przez polskie czytelniczki Nora Roberts to autorka ponad dwustu powieści, nieodmiennie zajmujących pierwsze miejsce na listach bestsellerów „New York Timesa”, sprzedanych w ponad pięciuset milionach egzemplarzy.„Nora Roberts należy obecnie do najpopularniejszych powieściopisarek". Washington Post Book World

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 563

Oceny
4,8 (12 ocen)
10
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ayataxa

Nie oderwiesz się od lektury

To było rewelacyjne. Uwielbiam to co tworzy Nora Roberts. A tutaj stworzyła coś genialnego i niepowtarzalnego. Jest sprawa kryminalna , ale rozpoczyna się trochę przed połową książki, więc kryminał jest bardziej dodatkiem niż wątkiem głównym. Wątkiem głównym była praca Zulies , spadochroniarzy , którzy skaczą do ognia i zmuszają go aby przestał pożerać drzewa i hektary ziemi. Wątkiem trochę mniej głównym, ale wciąż ważnym był wątek miłosny. Możemy poznać dokładniej jedną , ale druga również jest . Książka o przyjaźni, ale też ogromnej stracie jaką ponoszą Zulies podczas pory pożarów na Alasce, i w innych stanach. Czymś fenomenalnym było czytanie o tych wydarzeniach.
00
dorotagozdecka

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
1969-Beata-1969

Nie oderwiesz się od lektury

cuuuuudo 😍
00
Misia87105

Nie oderwiesz się od lektury

uwielbiam książki tej autorki...
00
jarkom4415

Nie oderwiesz się od lektury

Jest fascynująca!!!!!!!!!!!
00

Popularność




PIERWSZY ATAK

PIERW­SZY ATAK

Gasł, zale­dwo bły­snął

Wil­liam Sha­ke­spe­are, Hen­ryk IV przeł. Leon Ulrich

1

Schwy­tany w mocne podmu­chy wia­tru nad pasmem Bit­ter­root samo­lot wal­czył, by odna­leźć sprzy­ja­jący prąd powie­trza. Ogień pło­nący w dole wyma­chi­wał pię­ściami przez słupy dymu, jakby pró­bo­wał wymie­rzyć osta­teczny cios.

Rowan Tripp prze­chy­liła się, by obser­wo­wać wielki spek­takl poważ­nie wku­rzo­nej Matki Natury. Za kilka minut znaj­dzie się w samym jego środku, zamknięta w sza­lo­nym świe­cie żaru, ska­czą­cych pło­mieni, duszą­cego dymu. Będzie toczyć mor­der­czą walkę za pomocą łopaty, piły i pia­sku. Walkę, któ­rej nie zamie­rzała prze­grać.

Żołą­dek pod­ska­ki­wał jej razem z samo­lo­tem, lecz nauczyła się to igno­ro­wać. Latała przez całe życie i co sezon wal­czyła z poża­rami, odkąd skoń­czyła osiem­na­ście lat. Przez ostat­nie cztery zaś ska­kała do akcji gaśni­czych na spa­do­chro­nie.

Uczyła się, szko­liła, opa­try­wała popa­rze­nia, prze­zwy­cię­żała ból i wyczer­pa­nie, by zostać Zulie, stra­ża­kiem docie­ra­ją­cym do pożaru na spa­do­chro­nie.

Wycią­gnęła dłu­gie nogi jak tylko mogła naj­da­lej i poru­szała ramio­nami pod ple­ca­kiem, by je roz­pro­sto­wać.

Sie­dzący obok jej part­ner do skoku obser­wo­wał pożar podob­nie jak ona. Szybko zabęb­nił pal­cami po udzie.

– Wygląda poważ­nie.

– Damy mu popa­lić.

Rzu­cił dziew­czy­nie szybki, sze­roki uśmiech.

– Jak cho­lera.

Nerwy. Nie­mal je u niego wyczu­wała pod skórą.

Zbliża się koniec jego pierw­szego sezonu, pomy­ślała, a Jim Bray­ner musi się nakrę­cić przed sko­kiem. Nie­któ­rym zawsze jest to potrzebne, pod­czas gdy inni zapa­dają w krót­kie drzemki, żeby wyspać się na zapas przed cze­ka­jącą ich ciężką próbą.

W tej gru­pie ona miała ska­kać jako pierw­sza, Jim tuż za nią. Jeśli potrze­bo­wał tro­chę adre­na­liny, mógł liczyć na swoją part­nerkę.

– Sko­piemy suce jej cho­lerną dupę. To od bli­sko tygo­dnia pierw­szy praw­dziwy pożar. – Szturch­nęła go łok­ciem. – Czy to nie ty powta­rza­łeś, że sezon już się skoń­czył?

Postu­kał nie­spo­koj­nymi pal­cami do jakie­goś sobie tylko zna­nego rytmu.

– Nie, to Matt. – Z uśmie­chem prze­rzu­cił oskar­że­nie na brata.

– Tak to już jest z chło­pa­kami z farmy w Nebra­sce. Nie masz przy­pad­kiem jutro gorą­cej randki?

– Moje randki zawsze są gorące.

Nie mogła zaprze­czyć, gdyż zda­rzyło jej się oglą­dać, jak Jim pod­rywa dziew­czyny, kiedy tylko oddział miał wolny wie­czór i można było wysko­czyć do mia­sta. Przy­po­mniała sobie, że ją też pró­bo­wał pode­rwać jakieś dwie sekundy po przy­jeź­dzie do bazy. Jej odmowę potrak­to­wał z humo­rem. Rowan trzy­mała się nie­wzru­szo­nej zasady, by ni­gdy się nie uma­wiać z kole­gami z pracy.

W innym wypadku mogłaby się sku­sić. Miał taką szczerą nie­winną twarz z sze­ro­kim uśmie­chem i bły­skiem w oku. Ide­alną u faceta obie­cu­ją­cego dobrą zabawę. Ale do poważ­nego związku – nawet gdyby tego wła­śnie szu­kała – ni­gdy by się nie nadał. Choć byli w tym samym wieku, wyda­wał jej się po pro­stu zbyt młody i chyba za słodki, pod tą cienką aurą nie­win­no­ści, która wciąż jesz­cze go ota­czała.

– Jaka dziew­czyna pój­dzie do łóżka sama i smutna, kiedy ty będziesz tań­czył z ogniem? – zapy­tała.

– Lucille.

– Ta chi­chotka?

Bez prze­rwy stu­kał pal­cami w kolano.

– Nie tylko chi­cho­cze.

– Praw­dziwy z cie­bie pies na kobiety, Romeo.

Prze­chy­lił głowę na bok i zaszcze­kał kilka razy, co bar­dzo ją roz­ba­wiło.

– Upew­nij się tylko, żeby Dolly nie dowie­działa się, komu machasz ogo­nem – ostrze­gała go.

Jak wszy­scy wie­działa, że przez cały sezon sypiał z jedną z kucha­rek z bazy.

– Pora­dzę sobie. – Stu­ka­nie przy­brało na sile. – Na pewno.

Rowan pomy­ślała, że ewi­dent­nie coś tu nie gra. Dla­tego wła­śnie mądrzy ludzie nie sypiają ze zna­jo­mymi z pracy.

Szturch­nęła go lekko, bo te wciąż rusza­jące się palce nie dawały jej spo­koju.

– Wszystko w porządku, far­me­rze?

Prze­lot­nie spoj­rzał jej pro­sto w oczy, po czym odwró­cił wzrok, a jego kolana pod­sko­czyły pod dłońmi.

– Zero pro­ble­mów. Wszystko pój­dzie gładko jak zawsze. Muszę po pro­stu tylko zna­leźć się na dole.

Przy­kryła jego rękę swoją, by ją uspo­koić.

– Musisz się skon­cen­tro­wać na robo­cie, Jim.

– Wiem. Kiedy już tam będziemy, ogień nie będzie taki hardy. Uga­simy sukę, a jutro wie­czo­rem spo­tkam się z Lucille.

Raczej nie, pomy­ślała Rowan. Widok pożaru z góry usta­wił jej wewnętrzny licz­nik na dwa dni cięż­kiej roboty.

Jeśli wszystko pój­dzie po ich myśli.

Się­gnęła po kask i ski­nęła głową wyrzu­ca­ją­cemu.

– Szy­ku­jemy się. Zacho­waj spo­kój, far­me­rze.

– Jestem oazą spo­koju.

Cards1, nazy­wany tak, bo zawsze nosił przy sobie talię kart, prze­ci­snął się obok dzie­się­ciu stra­ża­ków i sprzętu na tył samo­lotu i przy­mo­co­wał koniec uprzęży do liny.

Kiedy wykrzyk­nął ostrze­że­nie, by pil­no­wali swo­ich spa­do­chro­nów zapa­so­wych, Rowan objęła ramie­niem swój. Cards, potęż­nie zbu­do­wany wete­ran, otwo­rzył drzwi, przez które wpadł wiatr śmier­dzący dymem i spa­li­nami. Gdy męż­czy­zna się­gnął po pierw­szy zestaw papie­ro­wych sond, Rowan wło­żyła kask na krót­kie jasne włosy, zapięła paski pod brodą i popra­wiła maskę ochronną na twa­rzy.

Patrzyła, jak sondy opa­dają w kolo­ro­wym tańcu przez zasnute dymem niebo. Ich dłu­gie pasemka trze­po­tały w tur­bu­len­cjach, wiro­wały w stronę połu­dnio­wego zachodu, zakrę­ciły się, pod­sko­czyły w górę, po czym pod­sko­czyły raz jesz­cze i znik­nęły mię­dzy drze­wami.

– W prawo! – krzyk­nął do mikro­fonu Cards i pilot zawró­cił samo­lot.

Druga par­tia sond zawi­ro­wała w powie­trzu jak nakrę­cana zabawka. Zbiły się w jedną całość, potem roz­pro­szyły, a na koniec opa­dły na poro­śnięte drze­wami miej­sce lądo­wa­nia.

– Wiatr sięga drzew i dalej, naszego celu – powie­działa Rowan do Jima.

Wyrzu­ca­jący i pilot wyko­nali ostat­nie poprawki kursu i w strugi powie­trza wyle­ciała kolejna par­tia sond.

– Potrafi uką­sić.

– Tak. Widzia­łem. – Jim prze­su­nął dło­nią po ustach, po czym zapiął kask i osłonę twa­rzy.

– Scho­dzimy! – krzyk­nął Cards.

Rowan była dziś pierw­sza, wstała więc, by zająć pozy­cję.

– Jakieś dwie­ście sie­dem­dzie­siąt metrów opa­da­nia! – zawo­łała do Jima i powtó­rzyła, co Cards powie­dział do pilota. – Ale ten prąd jest nie­bez­pieczny. Nie daj się porwać w dół.

– Nie robię tego pierw­szy raz.

Widziała, jak uśmie­cha się pod maską – pewny sie­bie, nawet znie­cier­pli­wiony. Coś jed­nak bły­snęło w tych oczach. Przez uła­mek sekundy. Już chciała się ode­zwać, lecz Cards przy drzwiach krzyk­nął:

– Gotowi?!

– Tak! – odkrzyk­nęła.

– Hacze­nie.

Rowan zacze­piła linkę.

– Na próg!

Usia­dła, wysu­wa­jąc nogi w ostry ciąg powie­trza, i odchy­liła ciało do tyłu. Wszystko huczało. Pod jej nogami ogień zna­czył swą drogę na czer­wono i złoto.

Była tylko ta chwila, nic, tylko wiatr, ogień i mie­szanka pod­nie­ce­nia i stra­chu, która zawsze ją zdu­mie­wała.

– Widzia­łaś sondy?

– Tak.

– Widzisz miej­sce?

Ski­nęła głową i raz jesz­cze przy­po­mniała sobie lot kolo­ro­wych pase­mek ku miej­scu lądo­wa­nia.

Cards powtó­rzył to, co powie­działa Jimowi, nie­mal słowo w słowo. Kiwała tylko głową, wpa­trzona w hory­zont. Uspo­ko­iła oddech, wyobra­ża­jąc sobie, jak leci, opada, szy­buje przez niebo pro­sto do celu.

Prze­pro­wa­dziła kon­trolę czte­rech punk­tów, kiedy samo­lot zato­czył krąg i wyrów­nał lot.

Cards wsu­nął głowę do środka.

– Gotowi.

Do biegu gotowi, start! – usły­szała w gło­wie głos ojca. Chwy­ciła drzwi po obu stro­nach i wcią­gnęła powie­trze.

Kiedy poczuła klep­nię­cie w ramię, rzu­ciła się pro­sto w niebo.

Nic nie mogło się rów­nać z tą jedną chwilą sza­leń­stwa, gdy spa­dała w pustkę. Poli­czyła w myślach, jakby auto­ma­tycz­nie oddy­cha­jąc, i prze­to­czyła się, by zoba­czyć, jak samo­lot prze­la­tuje nad nią. Dostrze­gła Jima, który wysko­czył za nią.

Raz jesz­cze się odwró­ciła, wal­cząc z wia­trem, aż jej stopy skie­ro­wały się w dół. Otwo­rzył się spa­do­chron, szar­piąc ją gwał­tow­nie w górę. Znów odszu­kała wzro­kiem Jima i ogar­nęła ją ulga, kiedy zauwa­żyła na nie­bie jego spa­do­chron. W chwili ulot­nej ciszy, poza rykiem sil­ni­ków i szu­mem ognia, chwy­ciła linki ste­row­ni­cze.

Wiatr upar­cie chciał ją pocią­gnąć na pół­noc. Rowan rów­nie upar­cie trzy­mała się kursu, który wyty­czyła sobie w myślach. Obser­wo­wała zie­mię, wal­cząc ze zmien­nymi prą­dami szar­pią­cymi cza­szę mate­riału nad jej głową i sta­ra­ją­cymi się wcią­gnąć ją w wir.

Tur­bu­len­cja, która porwała sondy, ude­rzyła ją pro­sto w twarz, a z pło­ną­cej ziemi buchał w górę żar. Jeśli wiatr zrobi swoje, Rowan prze­leci nad wyzna­czo­nym miej­scem lądo­wa­nia i wpad­nie w drzewa, ryzy­ku­jąc, że zawi­śnie na gałę­ziach. Albo, co gor­sza, wiatr popchnie ją na zachód, pro­sto w ogień.

Pocią­gnęła mocno za linkę i obej­rzała się na Jima, któ­rego porwał prąd powie­trza.

– Cią­gnij prawą! Prawą!

– Mam! Mam.

Jed­nak ku jej prze­ra­że­niu pocią­gnął za lewą.

– Prawą, do cho­lery!

Musiała się odwró­cić przed podej­ściem do lądo­wa­nia i przy­jem­ność z gład­kiego manewru uto­nęła w prze­ra­że­niu. Jim poszy­bo­wał na zachód, cią­gnięty bez­wład­nie przez uło­żony poziomo spa­do­chron.

Rowan opa­dła na zie­mię, prze­to­czyła się. Wstała, odpięła linki. Sto­jąc w środku ognia, usły­szała to.

Prze­raź­liwy krzyk swo­jego part­nera.

Krzyk podą­żał za nią, gdy gwał­tow­nie usia­dła na łóżku, i odbi­jał się echem w jej gło­wie, kiedy objęła się ramio­nami w ciem­no­ści.

Prze­stań, prze­stań, prze­stań!, napo­mi­nała się w duchu. I oparła głowę na kola­nach, dopóki nie uspo­ko­iła odde­chu.

To nie ma sensu, pomy­ślała. Nie ma sensu odtwa­rzać tego wszyst­kiego jesz­cze raz, prze­ży­wać wszyst­kich szcze­gó­łów, wszyst­kich chwil. Nie wolno też pytać samej sie­bie, czy mogła cokol­wiek zro­bić ina­czej.

I dla­czego Jim nie pole­ciał za nią na miej­sce lądo­wa­nia? Dla­czego pocią­gnął złą linkę? Bo, cho­lera jasna, pocią­gnął złą.

I pole­ciał pro­sto w wyso­kie, zabój­cze gałę­zie pło­ną­cych drzew.

To było wiele mie­sięcy temu. Miała całą długą zimę, by się z tym upo­rać. I myślała, że się jej udało.

Kiedy jed­nak wró­ciła do bazy, wszystko znowu ożyło. Potarła dłońmi twarz, a potem prze­su­nęła nimi po wło­sach, które przed kil­koma dniami obcięła na krótko.

Sezon poża­rów zaraz się roz­po­czy­nał. Za kilka godzin miała szko­le­nie. Wspo­mnie­nia, żal i smu­tek z pew­no­ścią z łożą jej ponowną wizytę. Ale potrze­bo­wała snu, jesz­cze jed­nej godziny, zanim będzie mogła się przy­go­to­wać do mor­der­czego czte­ro­ki­lo­me­tro­wego biegu.

Bez trudu zapa­dała w sen w każ­dym miej­scu i o każ­dej porze. Kuląc się w stre­fie bez­pie­czeń­stwa pod­czas pożaru lub w rzu­ca­ją­cym nią samo­lo­cie. Potra­fiła jeść i spać, kiedy tylko zacho­dziła taka potrzeba albo nada­rzała się sprzy­ja­jąca oka­zja.

Jed­nak gdy znów zamknęła oczy, zoba­czyła sie­bie tuż przed tam­tym sko­kiem, jak odwraca się w stronę uśmiech­nię­tego Jima.

Wie­dząc, że musi to z sie­bie strzą­snąć, wysko­czyła z łóżka. Weź­mie prysz­nic, łyk­nie tro­chę kofe­iny, jakieś węglo­wo­dany, a potem zrobi lekką roz­grzewkę przed testem wytrzy­ma­ło­ścio­wym.

Jej kole­dzy spa­do­chro­nia­rze nie mogli się nadzi­wić, że ni­gdy nie pije kawy, chyba że już nie ma innego wyboru. Wolała zimne i słod­kie napoje. Kiedy się ubrała, się­gnęła do zapa­sów coli, po czym wzięła bato­nik rege­ne­ru­jący. Wyszła na zewnątrz, gdzie na niebo nie­śmiało wypły­wał pierw­szy brzask dnia, a w powie­trzu zachod­niej Mon­tany uno­sił się chłód wcze­snej wio­sny.

Na bez­kre­snym nie­bie migo­tały jesz­cze gwiazdy niczym gasnące świeczki. Rowan oto­czyły kojący mrok i cisza. Mniej wię­cej za godzinę baza się prze­bu­dzi i w powie­trzu zapach­nie testo­ste­ro­nem.

Ponie­waż z reguły wolała towa­rzy­stwo męż­czyzn i roz­mowy z nimi, nie miała nic prze­ciwko temu, że znaj­duje się w mniej­szo­ści. Ceniła sobie jed­nak spo­kój, te krót­kie chwile samot­no­ści, które sta­wały się tak rzad­kie i cenne pod­czas sezonu. Obok snu to była naj­lep­sza rzecz przed dłu­gim dniem wypeł­nio­nym stre­sem i napię­ciem.

Mogła powta­rzać sobie w duchu, że nie powinna mar­twić się bie­giem, że przez całą zimę ostro ćwi­czyła i była w życio­wej for­mie – nic to nie zna­czyło.

Prze­cież wszystko mogło się zda­rzyć. Jak choćby skrę­ce­nie kostki; wystar­czyła chwila nie­uwagi, para­li­żu­jący skurcz. Mogła też po pro­stu słabo pobiec. Innym się to przy­tra­fiało. Cza­sami popra­wiali kiep­ski wynik, cza­sem nie.

Nega­tywne podej­ście nie poma­gało. Zja­dła bato­nik, popiła colą i obser­wo­wała, jak dzień wysyła pierw­szy blask nad ostrymi, przy­kry­tymi śnie­giem szczy­tami na zacho­dzie.

Kiedy kilka godzin póź­niej weszła do sali gim­na­stycz­nej, zauwa­żyła, że jej samot­ność dobie­gła końca.

– Cześć, Trig­ger. – Ski­nęła głową męż­czyź­nie robią­cemu brzuszki na macie. – Co wiesz?

– Wiem, że nam odbiło. Co ja tu, do cho­lery, robię, Ro? Mam czter­dzie­ści trzy lata.

Roz­wi­nęła matę i zaczęła się roz­cią­gać.

– Gdyby ci nie odbiło i cie­bie tu nie było, na­dal miał­byś czter­dzie­ści trzy lata.

Mie­rzący metr dzie­więć­dzie­siąt dwa i z tru­dem miesz­czący się w gra­ni­cach dopusz­czal­nego wzro­stu Trig­ger Gulch był szczu­płym, suro­wym face­tem z akcen­tem z Tek­sasu i zami­ło­wa­niem do butów typu kow­bojki.

Zro­bił szybką serię brzusz­ków.

– Mógł­bym leżeć na plaży w Waikiki.

– Mógł­byś też sprze­da­wać nie­ru­cho­mo­ści w Ama­rillo.

– Racja. – Wytarł twarz i wycią­gnął palec w jej stronę. – Spo­kojny etat przez następne pięt­na­ście lat, a potem eme­ry­tura w Waikiki.

– Sły­sza­łam, że tam jest strasz­nie tłoczno.

– Tak, na tym polega cho­lerny pro­blem. – Usiadł. Ten przy­stojny męż­czy­zna o lekko posi­wia­łych brą­zo­wych wło­sach na lewym kola­nie miał bli­znę po ope­ra­cji łękotki. Uśmiech­nął się, gdy Rowan poło­żyła się na wznak i pod­cią­gnęła prawą nogę aż do nosa. – Dobrze wyglą­dasz, Ro. Jak ci minął sezon gro­ma­dze­nia tłusz­czyku?

– Pra­co­wi­cie. – Powtó­rzyła to samo ćwi­cze­nie roz­cią­ga­jące z lewą nogą. – Nie mogłam się już docze­kać powrotu, żeby tro­chę odpo­cząć.

Roze­śmiał się na te słowa.

– Jak się miewa twój tato?

– Świet­nie. – Usia­dła i wyko­nała głę­boki skłon. – O tej porze roku tro­chę się roz­kleja. – Zamknęła lodo­wa­to­błę­kitne oczy i pod­cią­gnęła obcią­gnięte stopy w stronę głowy. – Bra­kuje mu zamie­sza­nia, bo wszy­scy wra­cają, ale dzięki pracy nie ma czasu na roz­pa­mię­ty­wa­nie.

– Nawet zwy­kli ludzie lubią ska­kać ze spa­do­chro­nem.

– I dobrze za to płacą. W zeszłym tygo­dniu nie­źle zaro­bił. – Roz­su­nęła sze­roko nogi, chwy­ciła palce u stóp i zro­biła skłon. – Pewna para uczciła sko­kiem pięć­dzie­siątą rocz­nicę ślubu. Dali mu napi­wek, butelkę szam­pana.

Nie rusza­jąc się z miej­sca, Trig­ger obser­wo­wał, jak Rowan wstaje, by wyko­nać „pierw­sze powi­ta­nie słońca”.

– Na­dal pro­wa­dzisz te hipi­sow­skie zaję­cia?

Rowan prze­szła płyn­nie do pozy­cji „psa” z głową skie­ro­waną w dół, którą odwró­ciła ku niemu, by rzu­cić mu pogar­dliwe spoj­rze­nie.

– To się nazywa joga, sta­ruszku, tak więc poza sezo­nem na­dal pra­cuję jako oso­bi­sty instruk­tor. Spa­lam dzięki temu tro­chę tłusz­czu z tyłka. A ty?

– Ja go gro­ma­dzę. Będę miał wię­cej do spa­le­nia, gdy zacznie się praw­dziwa robota.

– Jeśli ten sezon okaże się tak leniwy jak ostatni, będziemy sie­dzieć na tłu­stych tył­kach. Widzia­łeś Cardsa? Wygląda na to, że zimą nie odma­wiał sobie dokła­dek.

– Ma nową kobietę.

– Pie­przysz. – Już roz­grzana, pod­krę­ciła tempo, doda­jąc wypady.

– Poznał ją w dziale z mro­żon­kami w skle­pie spo­żyw­czym w paź­dzier­niku, a w Nowy Rok wpro­wa­dził się do niej. Ma dwójkę dzieci. Nauczy­cielka.

– Nauczy­cielka, dzieci? Cards? – Rowan pokrę­ciła głową. – To musi być miłość.

– Coś na pewno. Powie­dział, że przy­je­dzie razem z dziećmi może pod koniec lipca, spę­dzi tu resztę lata.

– Brzmi poważ­nie. – Wykrę­ciła się, nie spusz­cza­jąc wzroku z Trig­gera. – Musi być nie­zła. Jed­nak niech on lepiej spraw­dzi, jak ona pora­dzi sobie z sezo­nem. Zwią­zać się ze stra­ża­kiem-spa­do­chro­nia­rzem zimą to jedno, a prze­trwać lato – to dru­gie. Rodziny roz­pa­dają się jak domki z kart – dodała i natych­miast tego poża­ło­wała, gdy do sali wszedł Matt Bray­ner.

Nie widziała go od pogrzebu Jima i choć kilka razy roz­ma­wiała z jego matką, nie była pewna, czy już wró­cił.

Pomy­ślała, że wygląda sta­rzej, a wokół ust i oczu miał wyraźne oznaki zmę­cze­nia. Z bólem serca uświa­do­miła sobie, że jest bar­dzo podobny do brata, ze zmierz­wioną czu­pryną jasnych wło­sów i jasno­nie­bie­skimi oczami. Prze­biegł spoj­rze­niem od Trig­gera do niej. Zasta­na­wiała się, ile kosz­tuje go ten uśmiech.

– Jak leci?

– Nie­źle. – Wypro­sto­wała się i wytarła dło­nie o spodnie od dresu. – Muszę wypo­cić tro­chę ner­wów przed testem wytrzy­ma­ło­ścio­wym.

– Pomy­śla­łem, że zro­bię to samo. Albo wszystko oleję, pojadę do mia­sta i zamó­wię podwójną por­cję nale­śni­ków.

– Zjemy je po biegu. – Trig­ger pod­szedł do nich i wycią­gnął rękę. – Dobrze cię widzieć, far­me­rze.

– Cie­bie też.

– Idę po kawę. Nie­długo nas zgarną.

Kiedy Trig­ger wyszedł, Matt zbli­żył się i wziął dzie­się­cio­ki­lo­gra­mowy cię­ża­rek. Po czym go odsta­wił.

– Chyba przez jakiś czas będzie dziw­nie. Kiedy wszy­scy mnie widzą… myślą…

– Nikt o tym ni­gdy nie zapo­mni. Cie­szę się, że wró­ci­łeś.

– Ja nie wiem, czy się cie­szę, ale nie mógł­bym robić niczego innego. Chcia­łem ci podzię­ko­wać, że byłaś w kon­tak­cie z moją mamą. To wiele dla niej zna­czy.

– Chcia­ła­bym… No, gdyby życze­nia były końmi, mia­ła­bym całe rodeo. Cie­szę się, że tu jesteś. Do zoba­cze­nia w fur­go­netce.

Rozu­miała uczu­cia Matta, kiedy powie­dział, że nie mógłby robić niczego innego. To odzwier­cie­dlało uczu­cia wszyst­kich męż­czyzn i czte­rech kobiet, także jej wła­sne, gdy wsia­dali do fur­go­ne­tek, by poje­chać na start biegu decy­du­ją­cego o przy­ję­ciu do pracy. Usia­dła wygod­nie i jed­nym uchem słu­chała ota­cza­ją­cych ją docin­ków i prze­chwa­łek.

Jak zwy­kle naj­po­pu­lar­niej­sze przy­tyki doty­czyły zimo­wego przy­bra­nia na wadze i tłu­stych tył­ków. Zamknęła oczy i pró­bo­wała zasnąć; nie dosię­gało jej napię­cie odczu­walne w fur­go­netce, skry­wane pod dow­cip­nymi uwa­gami.

Janis Petrie, jedna z czte­rech kobiet w oddziale, usia­dła obok niej. Dzięki drob­nej syl­wetce nazy­wana Elfem, wyglą­dała na dziar­ską che­er­le­aderkę.

Tego ranka poma­lo­wała paznok­cie na jasno­ró­żowo, a lśniące brą­zowe włosy spięła w koń­ski ogon gumką z motyl­kami.

Była słodka jak żelka, lubiła chi­cho­tać i potra­fiła stać w sze­regu z piłą łań­cu­chową przez czter­na­ście godzin bez prze­rwy.

– Gotowa do boju, Szwedko?

– Jasne. Dla­czego się uma­lo­wa­łaś przed tym cho­ler­nym testem?

Janis zatrze­po­tała gęstymi, dłu­gimi rzę­sami.

– Żeby ci bie­dacy mieli na co popa­trzeć, gdy będą padać na nos tuż za fini­szem. I kiedy zoba­czą, że przy­bie­głam pierw­sza.

– Jesteś cho­ler­nie szybka.

– Drobna, ale silna. Spraw­dza­łaś nowych?

– Jesz­cze nie.

– Jest sześć kobiet. Może parę do nas dołą­czy i stwo­rzymy kółko robó­tek ręcz­nych. Albo klub czy­tel­ni­czy.

Rowan roze­śmiała się.

– A potem zor­ga­ni­zu­jemy kier­masz wypie­ków.

– Będziemy sprze­da­wać babeczki. To moja sła­bość. Strasz­nie pro­win­cjo­nalna. – Janis pochy­liła się, by móc wyj­rzeć przez okno. – Zawsze za tym tęsk­nię, gdy wyjeż­dżam, i zasta­na­wiam się, co robię w mie­ście, pro­wa­dząc fizjo­te­ra­pię dla face­tów cier­pią­cych na łokieć teni­si­sty. – Wypu­ściła powie­trze. – A w lipcu zacznę się zasta­na­wiać, co robię tutaj, bez snu, obo­lała, kiedy mogła­bym spę­dzać prze­rwę na lunch nad base­nem.

– Mis­so­ulę i San Diego dzieli szmat drogi.

– Cho­lerny. Ty nie masz takich pro­ble­mów, bo tu miesz­kasz. Dla więk­szo­ści z nas to jak powrót do domu. Dopóki nie skoń­czy się sezon. Można się pogu­bić. – Prze­wró­ciła brą­zo­wymi oczami, kiedy fur­go­netka się zatrzy­mała. – No to ruszamy.

Rowan wysia­dła i wcią­gnęła pach­nące świe­żo­ścią powie­trze. Wio­sna z bujną zie­le­nią, dzi­kimi kwia­tami i łagod­nymi powie­wami wia­tru była już o krok. Przyj­rzała się cho­rą­giew­kom wyzna­cza­ją­cym trasę, gdy szef bazy, Michael Lit­tle Bear, zapo­zna­wał wszyst­kich z regu­łami biegu.

Długi czarny war­kocz spły­wał mu na plecy okryte jasno­czer­woną kurtką. Rowan wie­działa, że miał w kie­szeni zapas mię­tó­wek zastę­pu­ją­cych mu marl­boro, które rzu­cił zimą.

L.B. miesz­kał z rodziną o rzut kamie­niem od bazy, a jego żona pra­co­wała z ojcem Rowan.

Wszy­scy znali zasady. Trzeba prze­biec trasę poni­żej dwu­dzie­stu dwóch minut i trzy­dzie­stu sekund albo dać sobie spo­kój. I wró­cić za tydzień. Znów porażka? Pora szu­kać nowej pracy na lato.

Rowan zaczęła się roz­cią­gać: ścię­gna pod kola­nami, mię­śnie ud, łydki.

– Nie­na­wi­dzę tego gówna.

– Uda ci się – zapew­nił ją Lit­tle Bear, a ona szturch­nęła go łok­ciem w brzuch. – Pomyśl o pizzy z szynką, która czeka na cie­bie na mecie.

– Całuj mnie w dupę.

– Przy jej obec­nych roz­mia­rach? Tro­chę by mi to zajęło.

Prych­nął roz­ba­wiony, gdy usta­wili się w sze­regu.

Uspo­ko­iła się. Skon­cen­tro­wała umysł i ciało, a L.B. wró­cił do fur­go­netki. Kiedy ruszyła, poszli razem z nią. Rowan wci­snęła guzik sto­pera. Trzy­mała się razem z grupą. Znała ich wszyst­kich – z nimi pra­co­wała, pociła się, ryzy­ko­wała życie. Życzyła im w duchu powo­dze­nia i dobrego wyniku.

Lecz przez następne dwa­dzie­ścia dwie minuty i trzy­dzie­ści sekund każdy był sam.

Rowan przy­spie­szyła i bie­gła, jakby wal­czyła o prze­trwa­nie, co w spo­rej czę­ści było prawdą. Przedarła się przez grupę i podob­nie jak inni wykrzy­ki­wała żarty lub docinki, co miało zmu­sić do wysiłku. Wie­działa, że będą ich boleć kolana, walić im serca, będzie się wszyst­kim prze­wra­cać w żołądku. Wio­senne tre­ningi nie­które z tych dole­gli­wo­ści eli­mi­no­wały, inne potę­go­wały.

Nie mogła o tym myśleć. Skon­cen­tro­wała się na pierw­szym kilo­me­trze, a kiedy minęła ozna­ko­wa­nie, spraw­dziła czas: cztery minuty dwa­na­ście sekund.

Drugi kilo­metr, naka­zała sobie w duchu, i bie­gła dalej rów­nym ryt­mem, nawet kiedy minęła ją Janis z sze­ro­kim uśmie­chem na twa­rzy. Pie­cze­nie prze­szło z pal­ców u nóg do kostek i popły­nęło w górę łydek. Pot ście­kał stru­mie­niem po ple­cach, po pier­siach, po galo­pu­ją­cym sercu.

Mogła zwol­nić – miała dobry czas – ale gnało ją napię­cie wyni­ka­jące z wyima­gi­no­wa­nych potknięć i lęku przed skrę­ce­niem nogi.

Nie odpusz­czaj.

Kiedy prze­bie­gła ponad dwa kilo­me­try, nie zwra­cała już uwagi na pie­cze­nie i pot, i powoli wpa­dała w pustkę. Jesz­cze ponad kilo­metr. Wymi­nęła część kole­gów, ją minęli inni, puls nie prze­sta­wał dud­nić jej w uszach. Jak przed sko­kiem wpa­try­wała się w hory­zont: w zie­mię i w niebo. Miłość do nich prze­nio­sła ją przez ostatni kilo­metr.

Prze­bie­gła przed ostat­nią cho­rą­giewką, usły­szała, jak L.B. wykrzy­kuje jej nazwi­sko i czas. Tripp, pięt­na­ście minut dwa­dzie­ścia sekund. I poko­nała jesz­cze pra­wie dwa­dzie­ścia metrów, zanim zdo­łała prze­ko­nać nogi, że mogą się już zatrzy­mać.

Zgięła się wpół, by odzy­skać oddech, i zaci­snęła powieki. Jak zawsze po spraw­dzia­nie miała ochotę pła­kać. Nie z wysiłku. Razem z innymi sta­wiała czoło gor­szym, trud­niej­szym wyzwa­niom. Ale stres, który tar­gał jej umy­słem, w końcu ustą­pił.

Mogła na­dal być tym, kim chciała.

Zeszła z trasy, nasłu­chu­jąc innych nazwisk i cza­sów. Przy­biła piątkę Trig­ge­rowi, gdy skoń­czył bieg.

Wszy­scy, któ­rzy zali­czyli spraw­dzian, zostali na linii. Znów byli dru­żyną i gorąco pra­gnęli, by resz­cie też się udało. Spoj­rzała na zega­rek; zbli­żała się gra­nica czasu. Na tra­sie została jesz­cze czwórka.

Cards, Matt, Yang­tree, który przed mie­sią­cem świę­to­wał – albo opła­ki­wał – pięć­dzie­siąte czwarte uro­dziny, i Gib­bons, z powodu uszko­dzo­nego kolana nie­mal kuś­ty­ka­jący przez ostat­nie metry.

Cards skoń­czył z zapa­sem trzech sekund, Yang­tree tuż za nim. Twarz Gib­bonsa przy­po­mi­nała stu­dium bólu i wysiłku, ale Matt? Odno­siła wra­że­nie, że wcale się nie stara.

Ich spoj­rze­nia spo­tkały się. Zaci­snęła pięść, wyobra­ża­jąc sobie, że cią­gnie Matta i Gib­bonsa przez ostat­nie kilka metrów, bo sekundy nie­ubła­ga­nie mijały. Mogła przy­siąc, że widziała, jak roz­bły­ska świa­tło, i zoba­czyła, jak Matt wpada na metę.

Miał czas dwa­dzie­ścia dwie minuty dwa­dzie­ścia osiem, Gib­bons był pół sekundy za nim.

Roz­legł się wybuch rado­ści, trium­falne powi­ta­nie nowego sezonu.

– Chyba chcie­li­ście nam zapew­nić tro­chę emo­cji. – L.B. opu­ścił pod­kładkę na doku­menty. – Witamy z powro­tem. Odpocz­nij­cie minutkę, a potem się zbie­ramy.

– Hej, Ro!

Odwró­ciła się w stronę Cardsa w samą porę, by zoba­czyć, jak się pochyla i spusz­cza spodnie.

– Dupy w górę!

Rze­czy­wi­ście wra­camy do gry, pomy­ślała.

2

Gul­li­ver Curry wysu­płał się ze śpi­wora i oce­nił sytu­ację. Wszystko go bolało. Ale dało się wytrzy­mać.

Wyczuł śnieg, a gdy wyj­rzał z namiotu, zoba­czył kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów świe­żego puchu, który spadł w nocy. Kiedy wcią­gał spodnie, z jego ust wypły­wały obłoczki pary. Odci­ski na odci­skach spra­wiły, że ubie­ra­nie się było… nowym doświad­cze­niem.

A on cenił sobie nowe doświad­cze­nia.

Dzień wcze­śniej razem z dwu­dzie­stoma pię­cioma rekru­tami czter­na­ście godzin kopał rowy prze­ciw­o­gniowe, a potem doło­żył do tego nie­wiel­kie zada­nie pole­ga­jące na przej­ściu pię­ciu kilo­me­trów z ważą­cym czter­dzie­ści trzy kilo ple­ca­kiem.

Ści­nali drzewa piłami poprzecz­nymi, prze­miesz­czali się, ostrzyli narzę­dzia, wędro­wali, wyko­py­wali pnie, kopali rowy, wspi­nali się na gigan­tyczne sosny i znów kopali.

Obóz letni dla maso­chi­stów, pomy­ślał. W innych krę­gach znany jako szko­le­nie kan­dy­da­tów na stra­ża­ków-spa­do­chro­nia­rzy. Czte­rech rekru­tów już znik­nęło – dwóch nie prze­szło pierw­szego spraw­dzianu spraw­no­ści. Sie­dem lat doświad­cze­nia z ogniem, z czego cztery ostat­nie w eki­pie stra­ża­ków leśnych, dało Gul­lowi pewną prze­wagę.

Ale to nie ozna­czało, że czuł się świeżo jak wio­senny pora­nek.

Prze­su­nął dło­nią po twa­rzy, szo­ru­jąc po nie­ogo­lo­nym od tygo­dnia zaro­ście. Boże, marzył o gorą­cym prysz­nicu, brzy­twie i lodo­wa­tym piwie. Dziś wie­czór po roz­ryw­ko­wej wędrówce przez Bit­ter­ro­ots, tym razem z ważą­cym pięć­dzie­siąt pięć kilo­gra­mów ple­ca­kiem, dosta­nie te wszyst­kie trzy rze­czy.

A jutro czeka go następny etap. Zacznie naukę lata­nia.

Stra­żacy leśni tre­no­wali jak sza­leńcy i haro­wali jak woły, głów­nie przy poża­rach drze­wo­stanu. Ale nie ska­kali z samo­lo­tów. Pomy­ślał, że to dostar­czało zupeł­nie nowych prze­żyć. Prze­su­nął dło­nią po gęstych ciem­nych wło­sach, po czym wyczoł­gał się z namiotu w krysz­ta­łowy blask przed­świtu.

Jego oczy, zie­lone jak u kota, powę­dro­wały w górę, by spraw­dzić niebo. Stał przez moment w ciszy, wysoki i mocno zbu­do­wany, w pro­stych brą­zo­wych spodniach i jasno­żół­tym pod­ko­szulku. Towa­rzy­szyła mu świa­do­mość, że nie­długo będzie mógł robić to, po co tu przy­był.

Osza­co­wał wyso­kość rosną­cej na lewo od niego sosny. Jakieś trzy­dzie­ści metrów. Dzień wcze­śniej wszedł na tę zdzirę, wbi­ja­jąc klamry w korę. Z tej wyso­ko­ści, przy­pięty uprzężą, spo­glą­dał na las.

I to także było nowym doświad­cze­niem.

Przez zapach śniegu i sosen ruszył w stronę namiotu-kuchni, gdy obóz zaczął oży­wać. Pomimo bólu i odci­sków – a może wła­śnie dla­tego – nie mógł się docze­kać, co przy­nie­sie nowy dzień.

Po połu­dniu patrzył, jak prze­wraca się wielka sosna. Odsu­nął kask na tył głowy, by otrzeć pot z czoła, i ski­nął głową part­ne­rowi od piły.

– Kolejna gry­zie zie­mię.

Dobie Kar­stain ze swoim wzro­stem metr sześć­dzie­siąt pięć ledwo speł­niał wymogi. Jego broda i dłu­gie, gęste, ciem­no­brą­zowe włosy nada­wały mu wygląd minia­tu­ro­wego tra­pera, a wiel­kie gogle pod­kre­ślały jego ogromne dzi­kie oczy.

Pod­niósł piłę łań­cu­chową.

– Potnijmy ją na mniej­sze kąski.

Pra­co­wali ryt­micz­nie. Gull typo­wał Dobiego do wylotu, ale uro­dzony w Ken­tucky męż­czy­zna był sil­niej­szy i bar­dziej wytrzy­mały, niż na to wyglą­dał. Gull go polu­bił, mimo iż tam­ten był pro­sta­kiem, i wie­rzył, że nie­długo połą­czy ich wza­jemne zaufa­nie.

Jeśli Dobie przej­dzie dalej, ist­niała szansa, że znów będą razem kopać i piło­wać. Nie w jasne wio­senne popo­łu­dnie, lecz w samym środku pożaru, gdzie zaufa­nie i praca zespo­łowa są rów­nie ważne jak topo­rek zwany Pula­ski, połą­cze­nie sie­kiery i rów­nie ostro zakoń­czo­nej motyki.

– Mógł­bym ją zali­czyć, zanim wyleci.

Gull obej­rzał się na jedną z kobiet-rekru­tów.

– Dla­czego myślisz, że wyleci?

– Kobiety nie są stwo­rzone do tej roboty, synu.

Curry prze­cią­gnął ostrze piły przez sosnę.

– Tylko do rodze­nia dzieci?

Dobie uśmiech­nął się zza brody.

– Nie ja pro­jek­to­wa­łem ten model. Ale lubię go ujeż­dżać.

– Dupek z cie­bie.

– Tak mawiają – zgo­dził się tym samym pogod­nym tonem.

Gull ponow­nie przyj­rzał się kobie­cie. Dziar­ska blon­dynka, jakieś pięć cen­ty­me­trów niż­sza od Dobiego. Ale radziła sobie rów­nie dobrze jak pozo­stali. Instruk­torka nar­ciar­ska z Kolo­rado, przy­po­mniał sobie. Libby. Widział, jak rano zakle­jała odci­ski.

– Sta­wiam dwa­dzie­ścia, że dotrwa do końca.

Dobie zachi­cho­tał, gdy z pnia ode­rwał się kolejny blok.

– Zakład stoi, synu.

Kiedy skoń­czyli zada­nie, Gull nakleił pla­stry na swoje odci­ski. A potem, ponie­waż instruk­to­rzy byli zajęci, także na odci­ski Dobiego.

Prze­szli przez obóz do cze­ka­ją­cych na nich ple­ca­ków. Jesz­cze pięć kilo­me­trów, pomy­ślał Gull, i skoń­czy ten miły dzień gole­niem, prysz­ni­cem i zim­nym piwem.

Usiadł, zało­żył ple­cak, a potem wyjął paczkę gumy. Zapro­po­no­wał listek Dobiemu.

– Dzięki.

Razem dźwi­gnęli się do pozy­cji klę­czą­cej, a potem wstali.

– Wyobraź sobie, że nie­siesz śliczną drobną babkę – pora­dził mu Dobie, uno­sząc brwi i patrząc w stronę Libby.

– Tro­chę za chuda jak na mój gust.

– Kiedy skoń­czymy, będzie ważyć wię­cej.

Na pewno, pomy­ślał Gull, tym bar­dziej że instruk­tor narzu­cił ostre tempo na ska­li­stym szlaku.

Wspie­rali się wza­jem­nie, doci­nali sobie, obra­żali się, by tylko grupa powoli posu­wała się o kolejny krok, kolejny metr. Napę­dzała ich świa­do­mość, że za kilka tygo­dni wszystko będzie się działo naprawdę. A w ogniu ich życie zale­żało od kole­gów.

– Co pora­biasz w Ken­tucky? – zapy­tał Gull Dobiego.

Nad ich gło­wami zaskrze­czał jastrząb, a odór potu mie­szał się z zapa­chem sosen.

– To i owo. Przez ostat­nie trzy lata gasi­łem pożary w rezer­wa­tach. Pew­nej nocy po akcji tro­chę się upi­łem i przy­ją­łem zakład, że zostanę stra­ża­kiem-spa­do­chro­nia­rzem. Zło­ży­łem papiery i oto jestem.

– Robisz to dla zakładu? – Pomysł wydał się Gul­lowi nie­do­rzeczny.

– Zało­ży­łem się o stówę, synu. A moja duma warta jest o wiele wię­cej. Ska­ka­łeś kie­dyś z samo­lotu?

– Tak.

– Trzeba być waria­tem.

– Nie­któ­rzy tak twier­dzą.

– Jak to jest? Kiedy spa­dasz.

– To przy­po­mina ogni­sty seks z piękną kobietą.

– Mia­łem taką nadzieję. – Dobie popra­wił ple­cak i skrzy­wił się. – Lepiej, żeby to cho­lerne szko­le­nie było tego warte.

– Libby się trzyma.

– Kto?

Gull uniósł pod­bró­dek.

– Twój ostatni zakład.

Dobie zazgrzy­tał zębami, gdy zaczęli poko­ny­wać kolejne podej­ście.

– Dzień się jesz­cze nie skoń­czył.

A gdy wresz­cie dobiegł końca, Gull wziął prysz­nic, ogo­lił się i zdo­łał jesz­cze wypić piwo, zanim padł twa­rzą na łóżko.

Michael Lit­tle Bear zatrzy­mał Rowan po dro­dze do sali gim­na­stycz­nej.

– Musisz prze­jąć szko­le­nie nowych dziś rano. Miał to zro­bić Cards, ale rzyga jak kot.

– Kac?

– Nie. Grypa żołąd­kowa czy coś takiego. Masz ich prze­cią­gnąć po placu zabaw. OK?

– Jasne. Jestem już z Yang­tree na symu­la­to­rze. Mogę poświę­cić dzień na poże­ra­nie nowych. Ilu mamy?

– Zostało dwu­dzie­stu pię­ciu, naprawdę dobrych. Jeden pobił rekord bazy w biegu na dwa kilo­me­try. Wykrę­cił sześć minut i trzy­dzie­ści dzie­więć sekund.

– Ma szyb­kie stopy. Zoba­czymy, jak sobie dziś pora­dzi reszta jego ciała.

Skró­ciła zapla­no­wane na pół­to­rej godziny ćwi­cze­nia o trzy­dzie­ści minut. Praca z rekru­tami na torze prze­szkód na pewno jej to wyna­gro­dzi, na doda­tek ozna­czało to, że wywi­nie się od szy­cia w maga­zy­nie toreb na sprzęt.

Cho­ler­nie dobry układ, pomy­ślała, wkła­da­jąc buty.

Chwy­ciła papiery, pod­kładkę, butelkę z wodą i popra­wia­jąc na gło­wie nie­bie­ską czapkę z dasz­kiem, wyszła na zewnątrz.

W nocy napły­nęły chmury i okryły wszystko niczym cie­pła koł­dra. Baza już ożyła; bie­ga­cze poja­wili się na bieżni i dro­dze, z cię­ża­ró­wek wyła­do­wy­wano zapasy, kobiety i męż­czyźni krą­żyli mię­dzy budyn­kami. Na lądo­wi­sku koło­wał samo­lot z grupą mającą wyko­nać skok tre­nin­gowy.

Na długo przed pierw­szą syreną było wiele pracy. Szy­cie, pako­wa­nie ple­ca­ków i spa­do­chro­nów, roz­kła­da­nie sprzętu, szko­le­nie.

Szła w stronę toru tre­nin­go­wego, kiedy natknęła się na Matta.

– Do czego cię przy­dzie­lili? – zapy­tał.

– Szko­le­nie nowych. Cardsa powa­liła grypa żołąd­kowa. A ty?

– Ja jestem na górze. – Spoj­rzał w niebo, gdy samo­lot wzbi­jał się w powie­trze. – Rano sie­dzę w maga­zy­nie. – Uśmiech­nął się. – Chcesz się zamie­nić?

– Hm, mam tkwić w zamknię­ciu i łado­wać zapasy, zamiast tor­tu­ro­wać rekru­tów na świe­żym powie­trzu? Nic z tego.

– Tak myśla­łem.

Idąc dalej, zauwa­żyła, że kan­dy­daci na stra­ża­ków już się gro­ma­dzą. Przy­je­chali do bazy po tygo­dniu obo­zo­wa­nia i pracy w tere­nie, i jeśli mieli dobrze w gło­wie, to porząd­nie się wyspali.

Ci, któ­rzy to zro­bili, pew­nie będą się dziś czuli bar­dziej świeżo od pozo­sta­łych.

Wkrótce to spraw­dzi.

Kilku z nich snuło się po torze prze­szkód, pró­bu­jąc osza­co­wać, co ich czeka. Bystrzaki, pomy­ślała. Chcą poznać wroga. W powie­trzu niósł się śmiech i wesołe głosy. Chcą się nakrę­cić – to też mądre.

Tor prze­szkód był suką pierw­szego sortu, a to dopiero począ­tek dłu­giego, mor­der­czego dnia. Spoj­rzała na zega­rek, prze­szła przez drew­niane plat­formy i zajęła swoje miej­sce na polu.

Wypiła łyk wody i odsta­wiła butelkę. Gwizd­nęła prze­cią­gle.

– Zbiórka w sze­regu! – zawo­łała. – Nazy­wam się Rowan Tripp i w dzi­siej­szym tańcu będę waszą instruk­torką. Każdy z was musi ukoń­czyć tor, zanim przej­dzie do następ­nego ćwi­cze­nia. Pio­senki przy ogni­sku i pie­cze­nie ziem­nia­ków jak w zeszłym tygo­dniu to prze­szłość. Czas zaba­wić się na poważ­nie.

Usły­szała kilka jęków, parę chi­cho­tów, a kiedy przy­glą­dała się gru­pie, dostrze­gła tro­chę ner­wo­wych spoj­rzeń. Dwu­dzie­stu jeden męż­czyzn, cztery kobiety, róż­nego wzro­stu, budowy, koloru skóry, wieku. Jej zada­niem było wyzna­czyć im jeden cel.

Prze­bi­cie się przez ból.

Zer­k­nęła w papiery, spraw­dziła obec­ność, wyczy­tu­jąc nazwi­ska tych, któ­rym udało się dojść aż tak daleko.

– Sły­sza­łam, że jeden z nowych pobił rekord bazy w biegu na dwa kilo­me­try. Kto jest tą gwiazdą?

– Dawaj, Gull! – krzyk­nął ktoś i zoba­czyła, jak niski facet sztur­cha łok­ciem sąsiada.

Jakieś metr osiem­dzie­siąt pięć, oce­niła, ciemne włosy, uśmiech pew­nia­chy, luz.

– Gull Curry – powie­dział. – Lubię bie­gać.

– I dobrze. Ale szyb­kość nie pomoże ci na placu zabaw. Roz­cią­gnij­cie się. Nie mam ochoty słu­chać pła­czu z powodu zakwa­sów.

Już stwo­rzyli oddział, pomy­ślała, i wza­jemne rela­cje. Przy­jaź­nie, rywa­li­za­cja – wszystko może się przy­dać.

– Pięć­dzie­siąt pom­pek – naka­zała, zapi­su­jąc ćwi­cze­nie po jego ukoń­cze­niu. – Prze­pro­wa­dzę was przez tor, zaczy­na­jąc od tego miej­sca. – Wska­zała niską plat­formę zbu­do­waną z kwa­dra­to­wych ele­men­tów, po czym prze­szła do stro­mych sta­lo­wych ścian, które musieli poko­nać, lin, na które musieli się wspiąć, a także do tram­po­lin i pochylni. – Każda z tych prze­szkód symu­luje coś, z czym będzie­cie się zma­gać w cza­sie pożaru. Zali­czy­cie jedną i prze­cho­dzi­cie do następ­nej. Omi­nię­cie któ­rejś to koniec. Jeśli ukoń­czy­cie całość, może oka­że­cie się na tyle dobrzy, by ska­kać do poża­rów.

– Nie jest to dzień świę­tego Kry­spina.

– Kogo? – zapy­tał Dobie, sły­sząc mruk­nię­cie Gulla.

Ten tylko wzru­szył ramio­nami, a ze spoj­rze­nia, jakie rzu­ciła mu blond seks­bomba, wywnio­sko­wał, że też usły­szała jego uwagę.

– Ty, Szyb­kie Stopy, będziesz pro­wa­dził. Reszta poje­dyn­czo rusza za nim. Jeśli ktoś upad­nie, zbiera dupę z ziemi i prze­cho­dzi na tył na dru­gie podej­ście. – Wyjęła z kie­szeni sto­per. – Gotowi?

Odpo­wie­dzieli jej okrzy­kiem. Wci­snęła guzik.

– Ruszać!

W porządku, pomy­ślała, szyb­kie i zwinne nogi.

– Pod­no­sić kolana! – krzyk­nęła. – Pokaż­cie tro­chę ener­gii. Na miłość boską, wyglą­da­cie jak dziew­czyny spa­ce­ru­jące po parku.

– Jestem dziew­czyną! – krzyk­nęła blon­dynka o sta­lo­wych oczach.

Rowan uśmiech­nęła się.

– To pod­noś kolana. Uda­waj, że chcesz kop­nąć jed­nego z tych dup­ków w jaja.

Dotrzy­my­wała kroku Gul­lowi, bie­gnąc tyłem, pod­czas gdy on pod­biegł i zaata­ko­wał pierw­szą pochyl­nię.

Potem drobny męż­czy­zna zasko­czył ją, wyska­ku­jąc nad rampę jak pocisk.

Wspi­nali się, prze­ska­ki­wali, czoł­gali się, wdra­py­wali. L.B. miał rację, pomy­ślała, są cho­ler­nie dobrą grupą.

Patrzyła, jak Gull wyko­nuje wyma­gane prze­wroty i prze­to­cze­nia na pochylni, usły­szała, jak tam­ten drobny facet – musi spraw­dzić nazwi­sko – wydaje z sie­bie dziki okrzyk, bo udało mu się zro­bić to samo.

Szyb­kie Stopy na­dal pro­wa­dził. Niech ją dia­bli, jeśli facet nie zacznie się wspi­nać na linę jak małpa na pną­cze.

Blon­dynka świet­nie pora­dziła sobie na ziemi, ale kiedy dotarła do liny, nie tylko się zatrzy­mała, lecz nawet zaczęła się zsu­wać.

– Nie waż się! – krzyk­nęła ostro Rowan. – Nie zjeż­dżaj, Bar­bie, cho­lera jasna, i nie zawsty­dzaj mnie! Chcesz zacząć wszystko od nowa?

– Nie. Boże, nie.

– Chcesz gasić pożary czy wró­cić do domu i kupo­wać buty?

– Jedno i dru­gie!

– W górę. – Rowan dostrze­gła na linie ślady krwi. Kiedy deli­kwent się zsu­wał, lina zdzie­rała mu skórę z dłoni i bolało jak dia­bli. – Do góry!

Wspięła się na wyso­kość mor­der­czych dwu­na­stu metrów.

– Złaź, i dalej. No już!

Kiedy blon­dynka prze­sko­czyła następną ścianę, krew pozo­stała także tutaj.

Ale udało się jej. Wszyst­kim się udało, pomy­ślała Rowan i dała im chwilę, by mogli zła­pać oddech, poję­czeć, roz­luź­nić zmę­czone mię­śnie.

– Nie­źle. Może­cie się wspi­nać lub prze­ska­ki­wać przez ścianę dla­tego, że wiatr zmieni kie­ru­nek, a ogień ode­tnie was od strefy bez­pie­czeń­stwa. Wtedy trzeba się będzie lepiej posta­rać. Jak się nazy­wasz „jestem dziew­czyną”, Bar­bie?

– Libby. – Blon­dynka oparła dło­nie na kola­nach wnę­trzem do góry. – Libby Rydor.

– Każdy, kto potrafi wspiąć się na linę z krwa­wią­cymi dłońmi, pora­dził sobie lepiej niż tylko nie­źle. – Rowan otwo­rzyła apteczkę. – Zaban­da­żujmy je. Jeśli kogoś jesz­cze coś boli, niech się tym zaj­mie, a potem niech idzie po ekwi­pu­nek. Pełny ekwi­pu­nek – dodała. – Będzie­cie ćwi­czyć lądo­wa­nie. Przed wami trzy­dzie­ści lądo­wań.

Gull patrzył, jak kobieta sma­ruje dło­nie Libby maścią i ban­da­żuje je sta­ran­nie. Powie­działa przy tym coś, co dopro­wa­dziło poszko­do­waną – a ręce musiały bar­dzo ją boleć – do śmie­chu.

Rowan prze­cią­gnęła ich przez tor prze­szkód, poma­ga­jąc wła­ściwą kom­bi­na­cją ostrych docin­ków i pochwał. Skon­cen­tro­wała się na tych kilku oso­bach, które miały pro­blemy, i zna­la­zła wła­ściwe słowa we wła­ści­wym cza­sie.

To nie­zwy­kła umie­jęt­ność, którą podzi­wiał.

Mógł do tego dodać podziw dla całej reszty jej osoby.

Ależ ona była zbu­do­wana, całe metr sie­dem­dzie­siąt pięć wzro­stu. Jego wuj okre­śliłby ją jako posą­gową. A on? Musiał tylko przy­znać, że miała nie­sa­mo­wite ciało. Do tego duże błę­kitne oczy o cięż­kich powie­kach, twarz, która spra­wiała, że męż­czy­zna miał ochotę spoj­rzeć na nią drugi raz i zatrzy­mać się na dłu­żej za trze­cim razem, i miało się powa­la­jącą całość.

I to całość z cha­rak­te­rem. A jemu tak trudno było się oprzeć cha­rak­te­rowi. Zacze­kał więc, aż prze­szła przez boisko, i ruszył za nią.

– Jak tam dło­nie Libby?

– Nic jej nie będzie. Każdy zosta­wia tro­chę skóry na placu zabaw.

– A ty?

– Jeśli nie krwa­wisz, skąd będą wie­dzieć, że tam byłeś? – Prze­krzy­wiła głowę i przyj­rzała mu się oczami, które przy­wio­dły mu na myśl ark­tyczny lód. – Skąd się tu wzią­łeś, Szek­spi­rze? Czy­ta­łam Hen­ryka V.

– Głów­nie z Mon­te­rey.

– W pół­noc­nej Kali­for­nii mają dobry oddział stra­ża­ków-spa­do­chro­nia­rzy.

– Racja. Znam więk­szość z nich. Pra­co­wa­łem w oddziale stra­ża­ków leśnych w Red­ding przez pięć lat.

– Tak myśla­łam. W Kali­for­nii jest dość roboty, a ty przy­jeż­dżasz do Mis­so­uli?

– Przy­je­cha­łem do Mis­so­uli z powodu Iron Mana Trippa. – Zatrzy­mał się, gdy ona to zro­biła. – Domy­ślam się, że jest twoim ojcem.

– Zga­dza się. Znasz go?

– Jasne. Lucas Iron Man Tripp jest legendą. Mie­li­ście tu w dwu­ty­sięcz­nym roku paskudny pożar.

– Tak.

– Byłem wtedy w col­lege’u. Mówili o tam­tej spra­wie we wszyst­kich wia­do­mo­ściach, a ja obej­rza­łem wywiad z Iron Manem, tutaj w bazie, po tym, jak razem ze swoim oddzia­łem wró­cił po czte­rech dniach walki z ogniem. – Gull zamy­ślił się, pró­bu­jąc wszystko na nowo odtwo­rzyć. – Twarz miał pokrytą sadzą, włosy popio­łem, prze­krwione oczy. Wyglą­dał, jakby wró­cił z wojny, co aku­rat nie jest dale­kie od prawdy. Repor­ter zada­wał mu typowe idio­tyczne pyta­nia: „Jak pan się tam czuł? Czy pan się bał?”. A on cier­pli­wie odpo­wia­dał, choć widać było, że jest wykoń­czony. W końcu powie­dział do tego faceta: „Synu, naj­pro­ściej można to ująć tak: Ta suka pró­bo­wała nas pożreć, a my kop­nę­li­śmy ją w dupę”. I odszedł.

Rowan pamię­tała to wszystko dokład­nie tak jak on – i o wiele wię­cej.

– I dla­tego przy­je­cha­łeś do Mis­so­uli i chcesz ska­kać w sam śro­dek poża­rów?

– Potrak­tuj to jak tram­po­linę. Mogę ci opo­wie­dzieć resztę przy piwie.

– Będziesz za bar­dzo zajęty na piwo i opo­wie­ści o życiu. Lepiej bierz ekwi­pu­nek. Masz przed sobą jesz­cze długą drogę.

– Zapro­sze­nie na piwo pozo­staje aktu­alne. Opo­wieść o życiu wedle życze­nia.

Znów rzu­ciła mu to spoj­rze­nie, lekko prze­krzy­wia­jąc głowę, a przez jej usta prze­mknął uśmie­szek, który uznał za cho­ler­nie sek­sowny.

– Nie przy­sta­wiaj się do mnie, stra­żaku. Nie uma­wiam się z nowi­cju­szami, kan­dy­da­tami ani innymi spa­do­chro­nia­rzami. Kiedy mam czas i ochotę na… odro­binę roz­rywki, szu­kam cywila. Takiego, z któ­rym mogę się zaba­wić, gdy jestem w odpo­wied­nim nastroju w cza­sie dłu­gich zimo­wych nocy, i o któ­rym mogę zapo­mnieć w cza­sie sezonu.

Bar­dzo podo­bało mu się takie podej­ście.

– Może przyda ci się mała zmiana.

– Tra­cisz swój czas, nowy.

Kiedy ode­szła, pozwo­lił sobie na uśmiech. W końcu to jego czas. A ona była wyjąt­ko­wym wyzwa­niem.

Gull prze­żył, choć lina wycią­gnęła go w górę, a potem znów pozwo­liła mu spaść. Nie do końca czule ochrzczone urzą­dze­nie „cisko-lator” świet­nie symu­lo­wało wstrząsy całego ciała i ból w kost­kach oraz kola­nach pod­czas lądo­wa­nia na spa­do­chro­nie.

Padał na zie­mię, kulił się, prze­ta­czał i zbie­rał, licząc guzy i otar­cia. Nauczył się, jak ochra­niać głowę, jak wyko­rzy­sty­wać ciało, by je zacho­wać. I jak myśleć, kiedy zie­mia zbli­żała się z zastra­sza­jącą pręd­ko­ścią.

Znów wspi­nał się na mor­der­cze pięt­na­ście metrów czer­wo­nej wieży ze swoją part­nerką do ćwi­czeń.

– Jak ci idzie? – zapy­tał Libby.

– Czuję się, jak­bym zle­ciała z góry, więc nie naj­go­rzej. A ty?

– Nie jestem pewny, czy spa­dłem z góry, czy na górę. – Kiedy dotarł do plat­formy, uśmiech­nął się do Rowan. – Czy to rze­czy­wi­ście taka świetna zabawa, na jaką wygląda?

– Jesz­cze więk­sza – odparła z sar­ka­zmem, przy­pi­na­jąc go do liny. – Tam jest twoje miej­sce lądo­wa­nia. – Wska­zała kupę tro­cin na polu tre­nin­go­wym. – Nabie­rzesz tro­chę pręd­ko­ści, więc poczu­jesz, kiedy ude­rzysz w zie­mię. Skul się, ochra­niaj głowę i prze­tocz się.

Zer­k­nął na cel. Sto­sik wyglą­dał na bar­dzo mały z tego miej­sca.

– Kapuję.

– Gotowi? – zapy­tała ich oboje.

Libby wzięła głę­boki oddech.

– Tak.

– Na próg.

Tak, pręd­kość jest nie­zła, pomy­ślał Gull, gdy leciał nad polem tre­nin­go­wym. Nie miał nawet czasu, by prze­biec w myślach listę pro­ce­dur lądo­wa­nia, kiedy przed oczami sta­nęła mu góra tro­cin. Wal­nął w nią, pomy­ślał: „kurwa!”, potem sku­lił się i prze­to­czył z rękami przy­ci­śnię­tymi po obu stro­nach kasku.

Wcią­ga­jąc powie­trze do płuc, obej­rzał się na Libby.

– W porządku?

– Tym razem zde­cy­do­wa­nie na górze. Ale wiesz co? To było świetne. Muszę to zro­bić jesz­cze raz.

– Dzień jesz­cze młody. – Wstał i wycią­gnął rękę, by pomóc jej się pozbie­rać.

Po wieży przy­szła kolej na zaję­cia w kla­sie. Lata spę­dzone w oddziale stra­ża­ków leśnych ozna­czały, że więk­szość pod­ręcz­ni­ków, map i wykła­dów była jedy­nie przy­po­mnie­niem tego, czego już się nauczył. Ale zawsze można nauczyć się wię­cej.

A potem nade­szła wresz­cie pora, by opa­trzyć guzy i otar­cia, zna­leźć cie­pły kąt i pobyć tro­chę z innymi rekru­tami. Gull zauwa­żył, że ich liczba zma­lała do dwu­dzie­stu dwóch. Mię­dzy symu­la­to­rem a wieżą stra­cili trzech.

Ponad połowa tych, któ­rzy na­dal uczest­ni­czyli w szko­le­niu, poszła spać i pomy­ślał, że powi­nien zro­bić to samo. Kusiła go jed­nak roz­gry­wana par­tyjka pokera, zawarł więc ze sobą układ. Zaczerp­nie świe­żego powie­trza, a jeśli pokusa na­dal będzie silna, usią­dzie na kilka roz­dań.

– Przy­suń sobie krze­sło, synu – powie­dział Dobie, gdy Gull prze­cho­dził obok sto­lika. – Muszę zasi­lić konto eme­ry­talne.

– Wylą­duj na gło­wie jesz­cze kilka razy, a przej­dziesz na wcze­śniej­szą eme­ry­turę.

Gull szedł dalej. Na zewnątrz padał chłodny deszcz, który stra­szył przez cały dzień. Męż­czy­zna wsu­nął ręce w kie­sze­nie i wyszedł pro­sto w wil­gotny wie­czór. Odwró­cił się w stronę odle­głego han­garu. Może tam podejść i przyj­rzeć się samo­lo­towi, z któ­rego nie­ba­wem będzie ska­kał?

Zanim zapi­sał się do tego pro­gramu, sko­czył trzy razy, by się upew­nić, że ma dość odwagi. Teraz był nie­spo­kojny, znów chciał poczuć tę adre­na­linę, rzu­cić wyzwa­nie wła­snym instynk­tom i spaść pro­sto w wielką otwartą prze­strzeń.

Obej­rzał maszyny – Twin Otter i DC-9 – naj­czę­ściej uży­wane do gasze­nia poża­rów. Pomy­ślał, że dobrze byłoby wziąć lek­cje pilo­tażu poza sezo­nem, może nawet zdo­być licen­cję. Ni­gdy nie zaszko­dzi świa­do­mość, że można prze­jąć kon­trolę, jeśli zaj­dzie taka potrzeba.

W tej chwili zoba­czył ją idącą w jego stronę przez deszcz. Ciem­ność nie skry­wała kuszą­cego ciała. Zwol­nił. Może nie będzie musiał grać w pokera, by dopi­sało mu szczę­ście.

– Miły wie­czór – rzu­cił.

– Chyba dla wydr. – Padało pro­sto na daszek czapki Rowan. Kobieta przy­glą­dała mu się uważ­nie. – Ucie­kasz?

– Wysze­dłem tylko na spa­cer. Ale mam samo­chód, jeśli chcesz gdzieś poje­chać.

– Mam wła­sny, dzięki, ale ni­gdzie się nie wybie­ram. Nie­źle sobie dziś pora­dzi­łeś.

– Dzięki.

– Szkoda Dog­getta. Złe lądo­wa­nie i pęk­nię­cie skóry na linii wło­sów eli­mi­nuje go z pro­gramu. Ale chyba wróci w przy­szłym roku.

– Bar­dzo chce – zgo­dził się Gull.

– Trzeba wię­cej niż tylko chcieć, ale naj­pierw musisz chcieć, żeby coś zdo­być.

– Myśla­łem o tym samym.

Na wpół roze­śmiana Rowan pokrę­ciła głową.

– Czy kobiety kie­dy­kol­wiek ci odma­wiają?

– Nie­stety tak. Ale męż­czy­zna, który się pod­daje, ni­gdy nie zdo­bywa nagrody.

– Uwierz mi, nie jestem nagrodą.

– Masz włosy jak rzym­ski cen­tu­rion, ciało bogini i twarz nor­dyc­kiej kró­lo­wej. To feno­me­nalne opa­ko­wa­nie.

– Opa­ko­wa­nie nie jest nagrodą.

– Nie. Ale na pewno chcę je otwo­rzyć i zoba­czyć, co kryje się w środku.

– Paskudny cha­rak­ter, zna­ko­mite wyczu­cie kitu i namięt­ność do gasze­nia ognia. Wyświadcz sobie przy­sługę, stra­żaku, i przy­sta­wiaj się do kogoś innego.

– Widzisz, ja mam w sobie taką paskudna cechę. Jak już raz się na czymś skon­cen­truję, nie potra­fię odpu­ścić, dopóki wszyst­kiego nie roz­gryzę.

Wzru­szyła ramio­nami, ale zauwa­żył, że przy­gląda mu się bar­dzo uważ­nie.

– Nie ma czego roz­gry­zać.

– Sam nie wiem – powie­dział, gdy ruszyła w stronę budynku. – Zmu­si­łem cię, żebyś prze­szła się ze mną w desz­czu.

Odwró­ciła się z jedną ręką na drzwiach i rzu­ciła mu współ­czu­jący uśmiech.

– Nie mów mi, że masz duszę roman­tyka.

– Być może.

– To lepiej uwa­żaj. Mogę cię wyko­rzy­stać, bo znaj­dziesz się aku­rat pod ręką, a potem zła­mię to roman­tyczne serce.

– Moje czy twoje?

Wybuch­nęła gar­dło­wym namięt­nym śmie­chem, który prze­biegł aż do jego lędźwi, po czym zamknęła drzwi, przy­naj­mniej meta­fo­rycz­nie, pro­sto przed jego nosem.

Niech mnie dia­bli, jeśli tro­chę mnie nie bie­rze, przy­znała. Lubiła pew­nych sie­bie męż­czyzn, któ­rzy mieli jaja, mózg i umie­jęt­no­ści, by to udo­wod­nić. To i prze­bie­głe spoj­rze­nie kota cza­ją­cego się przy mysiej dziu­rze, pożą­da­nie i bez­gra­niczna cier­pli­wość wywo­ły­wały deli­katny sek­su­alny szme­rek.

Pod­da­nie mu się byłoby błę­dem, przy­po­mniała sobie, po czym zapu­kała deli­kat­nie w drzwi Cardsa. Uznała jego mruk­nię­cie za przy­zwo­le­nie i wsu­nęła głowę do środka.

Był tro­chę blady, mocno znu­dzony i nie­chlujny.

– Jak się czu­jesz?

– Cho­lera, cał­kiem nie­źle. Dziś rano dopadł mnie jakiś wirus. Wyrzy­ga­łem go razem z kil­koma orga­nami. – Sie­dział na łóżku przed roz­ło­żo­nymi kar­tami. – Spę­dzi­łem tro­chę czasu w maga­zy­nie, udało mi się zatrzy­mać obiad w żołądku. Do jutra sobie odpusz­czę. Dzięki, że mnie zastą­pi­łaś.

– Nie ma sprawy. Zostało dwu­dzie­stu dwóch. Jeden jest ranny. Chyba jesz­cze go tu zoba­czymy. Do jutra.

– Chcesz obej­rzeć sztuczkę? Nie­zła – rzu­cił, zanim wyszła.

Chyba mam już dość wła­snego towa­rzy­stwa, pomy­ślała. Posta­wiła na przy­jaźń i usia­dła naprze­ciwko męż­czy­zny na łóżku.

Poza tym oglą­da­nie kilku sła­bych sztu­czek kar­cia­nych było lep­szym pre­lu­dium do snu niż roz­trzą­sa­nie spa­ceru w desz­czu z Gul­li­ve­rem Cur­rym.

3

Gull i pozo­stali rekruci usta­wili się w sze­regu przed szat­nią. Na asfal­cie rykiem sil­ni­ków dawał o sobie znać samo­lot, który miał ich zabrać na pierw­szy skok, a im dawały o sobie znać napięte nerwy.

Instruk­to­rzy posu­wali się powoli, spraw­dza­jąc ekwi­pu­nek poszcze­gól­nych uczniów. Gull uznał, że dopi­sało mu szczę­ście, gdy do niego pode­szła Rowan.

– Spraw­dzili cię?

– Nie.

Uklę­kła, więc miał oka­zję się przyj­rzeć, jak jej włosy o bar­wie sło­necz­nika ukła­dają się na kształt­nej czaszce. Spraw­dziła jego buty, strze­miona i prze­su­wała się ku górze: kie­sze­nie na spodniach, paski, data waż­no­ści spa­do­chronu zapa­so­wego i jego zaczepy.

– Pach­niesz brzo­skwi­niami – zauwa­żył. Pod­nio­sła wzrok i spoj­rzała mu w oczy. – Ład­nie.

– Dolny lewy pasek zapa­so­wego przy­pięty – powie­działa i kon­ty­nu­owała spraw­dza­nie bez słowa komen­ta­rza. – Dolny prawy pasek zapa­so­wego przy­pięty. Skon­cen­truj się, Szyb­kie Stopy – dodała, po czym spraw­dzała dalej zgod­nie z listą. – Jeśli któ­re­muś z was umknie choć jeden szcze­gół, zosta­nie z was mokra plama na ziemi. Kask, ręka­wice. Linka wyzwa­la­jąca?

– Spraw­dzona.

– Możesz ruszać.

– A ty?

– Spraw­dzono mnie, dzięki. Wchodź na pokład.

Prze­szła do następ­nego rekruta.

Gull wsiadł do samo­lotu i zajął miej­sce na pod­ło­dze obok Dobiego.

– Chcesz wyha­czyć tę blon­dynę? – zapy­tał Dobie. – Tę, którą nazy­wają Szwedką?

– Każdy może marzyć. Nie­długo będziesz musiał mi zapła­cić dwu­dzie­staka – dodał Gull, kiedy Libby weszła do środka.

– Cho­lera. Ale jesz­cze nie sko­czyła. Sta­wiam teraz dzie­sięć dolców, że się wycofa.

– Dycha zawsze się przyda.

– Witamy na pokła­dzie – oznaj­miła Rowan. – Ustaw­cie sie­dze­nia w pozy­cji pio­no­wej. Dłu­gość naszego lotu uza­leż­niona jest od tego, ilu z was będzie pła­kać jak dzieci, kiedy sta­nie­cie na progu. Gib­bons jest waszym wyrzu­ca­ją­cym. Uwa­żaj­cie i skon­cen­truj­cie się. Gotowi do skoku?

W odpo­wie­dzi roz­legł się gło­śny rado­sny okrzyk.

– No to ruszamy.

Samo­lot koło­wał po pasie, nabrał pręd­ko­ści, uniósł dziób. Gull poczuł lekki ucisk w żołądku, gdy ode­rwali się od ziemi. Obser­wo­wał, jak Rowan, w jego oczach nie­zwy­kle sek­sowna w kom­bi­ne­zo­nie, pod­nosi głos, by prze­krzy­czeć ryk sil­ni­ków, i raz jesz­cze krok po kroku ana­li­zuje cze­ka­jący ich skok.

Gib­bons podał jej kartkę z kok­pitu.

– Tam jest wasze miej­sce lądo­wa­nia – powie­działa i wszy­scy rekruci odwró­cili się w stronę okien.

Gull przy­glą­dał się łące, ślicz­nej jak z obrazka, wyso­kim jodłom, sosnom, lśnią­cemu stru­my­kowi. Ich zada­niem – gdy już znajdą się w powie­trzu – było tra­fić w łąkę, uni­kać drzew i wody. Pomy­ślał, że będzie jak strzałka, która chce się zna­leźć w samym środku tar­czy.

Kiedy Gib­bons się przy­piął, Rowan krzyk­nęła, by pil­no­wali spa­do­chro­nów zapa­so­wych. Gib­bons zła­pał uchwyty drzwi, szarp­nął i do środka wpa­dło chłodne powie­trze pach­nące wio­sną.

– Cho­lera jasna. – Dobie gwizd­nął przez zęby. – Robimy to. Naprawdę. Za nic bym tego nie oddał.

Gib­bons wychy­lił głowę w pęd powie­trza, skon­sul­to­wał się przez słu­chawki z kok­pi­tem. Samo­lot prze­chy­lił się w prawo, pod­sko­czył i wyrów­nał lot.

– Obser­wuj­cie sondy! – krzyk­nęła Rowan. – To wy.

Pod­ska­ki­wały i wiro­wały na tle błę­kit­nego nieba. A potem znik­nęły w gęstych drze­wach.

Gull roz­pra­co­wy­wał w myślach skok i pocią­ga­jąc za linki, zasta­na­wiał się nad prą­dami powie­trza. Znów wszystko prze­my­ślał, przy­pa­tru­jąc się dru­giej gru­pie sond.

– Do góry! – krzyk­nął Gib­bons.

Dobie wsu­nął do ust listek gumy i pod­su­nął paczuszkę Gul­lowi. Za maską jego oczy były wiel­kie jak spodeczki.

– Tro­chę mi nie­do­brze.

– Pocze­kaj z rzy­ga­niem, aż znaj­dziesz się na dole – pora­dził mu Gull.

– Libby, ska­czesz jako druga. – Rowan wło­żyła kask. – Lecisz za mną na dół. Zro­zu­miano?

– Tak.

Na znak Gib­bonsa Rowan usia­dła na progu i się przy­pięła. Cały samo­lot skan­do­wał teraz imię Libby, a dło­nie w ręka­wi­cach kla­skały na zachętę, gdy zajęła pozy­cję za Ro.

Potem Gib­bons klep­nął Rowan w ramię i już jej nie było.

Gull obser­wo­wał lot; nie mógł ode­rwać od niej oczu. Błę­kitno-biały spa­do­chron pode­rwał się do góry i otwo­rzył, pre­zen­tu­jąc piękny widok na tle błę­kit­nego nieba, zie­leni, brązu i błysz­czą­cej wody.

Okrzyki przy­wró­ciły go do rze­czy­wi­sto­ści. Omi­nął go skok Libby, ale zauwa­żył, że jej spa­do­chron się otwo­rzył. Prze­su­nął się, by widzieć je oba.

– Wygląda na to, że wisisz mi dychę.

W oczach Dobiego bły­snął uśmiech.

– Sta­wiam dodat­kowo sze­ścio­pak, że pora­dzę sobie lepiej od niej. I od cie­bie.

Kiedy samo­lot zato­czył koło, Gib­bons spoj­rzał Gul­lowi w oczy.

– Gotowi?

– Tak.

– Hacze­nie.

Gull prze­su­nął się do przodu i zapiął linę.

– Na próg.

Gull uspo­koił oddech i usiadł.

Słu­chał instruk­cji wyrzu­ca­ją­cego o prą­dach, pod­czas gdy powie­trze ude­rzało go w nogi. Samo­lot wyrów­ny­wał lot, a on spraw­dził wszystko raz jesz­cze i nie spusz­czał oczu z hory­zontu.

– Przy­go­tuj się.

Był gotowy. Każdy guz, otar­cie, każdy odcisk kilku minio­nych tygo­dni dopro­wa­dził go do tej chwili. Kiedy poczuł klep­nię­cie w prawe ramię, sko­czył pro­sto w prze­strzeń.

Wiatr, niebo i ostry, zapie­ra­jący dech w pier­siach dreszcz, gdy rzuca się im wyzwa­nie. Pręd­kość jak nar­ko­tyk wypeł­nia­jący żyły. Mógł tylko pomy­śleć: „Tak, Jezu, tak”. Wie­dział, że po to się uro­dził, nawet kiedy odli­czał, kiedy odwra­cał ciało, by w końcu spoj­rzeć przez stopy na zie­mię w dole.

Spa­do­chron się otwo­rzył, pode­rwało go do góry. Obej­rzał się w prawo, potem w lewo i odna­lazł wzro­kiem Dobiego, usły­szał dziki, zuchwały śmiech swo­jego part­nera.

– O tym wła­śnie mówi­łem!

Gull uśmiech­nął się od ucha do ucha. Zasta­no­wił się, ilu to widziało, ten zaska­ku­jący pej­zaż: las i góry, bez­gra­niczne otwarte niebo. Prze­su­nął wzro­kiem po war­stwie śniegu w wyż­szych par­tiach i po zie­leni, która zaczęła zakra­dać się do dolin. Wydało mu się, choć wie­dział, że to nie­moż­liwe, iż czuje zapach zimy i wio­sny jed­no­cze­śnie.

Ste­ro­wał lin­kami, kie­ru­jąc się instynk­tem, wia­do­mo­ściami ze szko­le­nia, kapry­sami wia­tru. Dostrzegł teraz Rowan; widział, jak słońce odbija się od jej jasnych wło­sów, gdy stała na sze­roko roz­sta­wio­nych nogach, z rękami opar­tymi na bio­drach. Obser­wo­wała go, tak jak on obser­wo­wał ją.

Posta­no­wił wylą­do­wać tuż obok niej i wyczuł wła­ściwy moment. Stra­żacy-spa­do­chro­nia­rze nazy­wają to zej­ściem po linie, więc zsu­wał się powoli i oddy­cha­jąc spo­koj­nie, cze­kał na zde­rze­nie z zie­mią.

Znów obej­rzał się na Dobiego i zauwa­żył, że jego part­ner nie trafi w miej­sce lądo­wa­nia. Potem ude­rzył w zie­mię, sku­lił się i prze­to­czył. Odpiął uprząż i zaczął zwi­jać spa­do­chron.

Usły­szał krzyk Rowan i zoba­czył, że bie­gnie w stronę drzew. Wszystko zamarło, a potem znów ożyło, kiedy dotarł do niego stek prze­kleństw Dobiego.

W górze samo­lot zato­czył krąg, by zrzu­cić kolejną grupę skocz­ków. Gull zebrał sprzęt i z uśmie­chem ruszył w stronę kum­pla, który wycią­gał swój spo­śród drzew.

– Byłem tuż-tuż, kiedy wiatr zniósł mnie na drzewa. Ale i tak jazda była nie­sa­mo­wita. – Twarz roz­ja­śnił mu triumf i pod­nie­ce­nie. – Cho­ler­nie nie­sa­mo­wita. Tylko połkną­łem gumę.

– Jeste­ście na ziemi – zwró­ciła się do nich Rowan. – Niczego sobie nie zła­ma­li­ście. Można więc uznać, że nie­źle wam poszło. – Otwo­rzyła torbę i wyjęła bato­niki. – Gra­tu­luję.

– Nic nie może się z tym rów­nać. – Libby spoj­rzała w niebo z roz­ja­śnioną twa­rzą. – Abso­lut­nie nic.

– Jesz­cze nie ska­ka­łaś do pożaru. – Rowan usia­dła, a potem wycią­gnęła się na tra­wie. – To zupeł­nie nowy świat. – Wpa­try­wała się w niebo, cze­ka­jąc na powrót samo­lotu, a potem spoj­rzała na Gulla, który usiadł obok niej. – Gładko wylą­do­wa­łeś.

– Celo­wa­łem w cie­bie. W słońce odbi­ja­jące się od two­ich wło­sów – dodał, kiedy zmarsz­czyła brwi.

– Jezu, Gull, ty naprawdę jesteś roman­ty­kiem.

Uświa­do­mił sobie, że wytrą­cił ją z rów­no­wagi, i przy­znał sobie punkt na swo­jej oso­bi­stej tablicy wyni­ków. Ponie­waż nie połknął gumy, scho­wał cze­ko­la­dowy bato­nik na póź­niej.

– Czym się zaj­mu­jesz, kiedy nie robisz tego?

– Cho­dzi ci o pracę? Tro­chę poma­gam tacie, ska­cząc z tury­stami, któ­rym marzy się dresz­czyk emo­cji, uczę ludzi, któ­rzy chcą uczy­nić z tego hobby. Jestem też oso­bi­stym tre­ne­rem. – Napięła bicepsy.

– Założę się, że jesteś w tym dobra.

– Praca tre­nera ozna­cza, że płacą mi za utrzy­my­wa­nie formy przez zimę, żeby potem móc robić to. A ty?

– Ja żyję z zabawy. Wiesz, świat roz­rywki. To takie cen­trum gier – krę­gle, samo­cho­dziki, skee-ball, symu­la­tory.

– Pra­cu­jesz w cen­trum gier?

Zało­żył ręce za głowę.

– Praca prze­staje być pracą, gdy dobrze się bawisz.

– Nie robisz wra­że­nia faceta, który przez cały dzień zaj­muje się dzie­cia­kami i auto­ma­tami.

– Lubię dzieci. Nie znają stra­chu i są otwarte na nowe moż­li­wo­ści. Doro­śli zapo­mi­nają o obu tych rze­czach. – Wzru­szył ramio­nami. – Ty spę­dzasz dnie na wyci­ska­niu potu z kana­po­wych leniw­ców.

– Nie wszy­scy moi klienci są leniw­cami. A już na pewno żaden z nich, gdy koń­czę z nimi pracę. – Usia­dła. – Leci następna grupa.

Kiedy upo­rali się z pierw­szym sko­kiem tre­nin­go­wym, spa­ko­wali się i odsta­wili sprzęt do bazy. Po kolej­nej serii ćwi­czeń fizycz­nych i zaję­ciach w kla­sie znów wsie­dli na pokład samo­lotu, by oddać drugi skok.

Ćwi­czyli scho­dze­nie w peł­nym ekwi­punku, opra­co­wy­wali stra­te­gie gasze­nia ognia, stu­dio­wali mapy, wyko­ny­wali nie­zli­czoną ilość brzusz­ków i pom­pek, prze­bie­gali całe kilo­me­try i ska­kali z samo­lotu. Na zakoń­cze­nie mor­der­czych czte­rech tygo­dni liczba ochot­ni­ków zma­lała do szes­na­stu. Zebrali się przed Szta­bem, by wziąć udział w ostat­nim apelu jako rekruci.

Kiedy wywo­łano nazwi­sko Libby, Dobie wsu­nął dwa­dzie­ścia dola­rów w dłoń Gulla.

– Stra­żak-spa­do­chro­niarz Bar­bie. Trzeba jej oddać spra­wie­dli­wość. Taka chu­dzina prze­szła, a wielki facet jak McGinty odpadł.

– My nie odpa­dli­śmy – przy­po­mniał mu Gull.

– W mordę jeża, nie!

Kiedy przy­bili sobie piątkę, spa­dły na nich stru­mie­nie lodo­wa­tej wody.

– Zmy­wamy z was smród nowi­cju­szy! – zawo­łał ktoś.

Z okrzy­kami i gwiz­dami męż­czyźni i kobiety na dachu oblali ich wia­drami wody.

– Jeste­ście teraz jed­nymi z nas. – Ze swo­jego miej­sca poza zasię­giem wody L.B. sta­rał się prze­krzy­czeć śmiech i prze­kleń­stwa. – Naj­lep­szymi z naj­lep­szych. Umyj­cie się, a potem pakuj­cie do samo­cho­dów. Jedziemy do mia­sta, chłopcy i dziew­czynki. Macie jeden wie­czór, żeby świę­to­wać i zalać się w trupa. Jutro zacznie­cie dzień jako stra­żacy-spa­do­chro­nia­rze. Jako Zulies.

Kiedy Gull z prze­ję­ciem wyży­mał bank­not, Dobie śmiał się tak ser­decz­nie, że aż musiał usiąść.

– Sta­wiam pierw­szą kolejkę. Tobie też, Libby.

– Dzięki.

Uśmiech­nął się i wsu­nął mokry pie­niądz do mokrej kie­szeni.

– To wszystko dzięki tobie.

W pokoju Gull zdjął prze­mo­czone ubra­nie. Obej­rzał siniaki – nie było naj­go­rzej – i po raz pierw­szy od tygo­dnia ogo­lił się bar­dzo sta­ran­nie. Kiedy udało mu się zna­leźć czy­stą koszulę i spodnie, poświę­cił kilka minut na wysła­nie e-maila do domu, by zawia­do­mić rodzinę, że udało mu się ukoń­czyć szko­le­nie.

Spo­dzie­wał się, że wia­do­mość wywoła mie­szane reak­cje, choć wszy­scy będą uda­wać, że są rów­nie szczę­śliwi jak on. Wsu­nął cygaro do kie­szonki na pier­siach i wyszedł.

E-mail kosz­to­wał go tro­chę czasu, więc wsiadł do ostat­niej fur­go­netki i zna­lazł miej­sce mię­dzy nowi­cju­szami i wete­ra­nami.

– Gotowy na imprezę, nowy? – zapy­tał go Trig­ger.

– Zawsze jestem gotowy.

– Pamię­taj tylko, że tu nie ma nia­niek. Jeśli fur­go­netki odjadą, a cie­bie w jed­nej z nich nie będzie, sam orga­ni­zu­jesz sobie trans­port do bazy. Jeśli zakoń­czysz dzi­siej­szy wie­czór z kobietą, posta­raj się zna­leźć babkę z samo­cho­dem.

– Będę pamię­tał.

– Tań­czysz?

– A co, pro­sisz?

Trig­ger wybuch­nął śmie­chem.

– Jak dla mnie, jesteś nawet dość ładny. W knaj­pie, do któ­rej jedziemy, będzie par­kiet. Jeśli zro­bisz to dobrze, taniec z kobietą można uznać za grę wstępną.

– Mówisz to z doświad­cze­nia?

– Tak, młody ryce­rzu Jedi.

– Cie­kawe. A Rowan lubi tań­czyć?

Trig­ger uniósł brwi.

– Nazy­wamy to obszcze­ki­wa­niem złego drzewa.

– To jedyne drzewo, które zwró­ciło moją uwagę.

– Czeka cię więc dłu­gie samotne lato. – Pokle­pał Gulla po ramie­niu. – I powiem ci coś jesz­cze z mojego boga­tego doświad­cze­nia. Kiedy masz odci­ski na odci­skach, a na nich jesz­cze bąble, to wale­nie konia prze­staje być przy­jemne.

– Pięć lat byłem stra­ża­kiem leśnym – przy­po­mniał mu Gull. – Jeśli lato okaże się dłu­gie i samotne, moje ręce wytrzy­mają.

– Może. Ale kobieta i tak jest lep­sza.

– W isto­cie, mistrzu Jedi. W isto­cie.

– Masz jakąś w domu?

– Nie. A ty?

– Mia­łem. Dwa razy. Z jedną się nawet oże­ni­łem. Ale jakoś nie zasko­czyło. Matt też ma dziew­czynę. Masz dziew­czynę w Nebra­sce, prawda, Matt?

Matt obej­rzał się przez ramię.

– Annie.

– Szkolna miłość – uzu­peł­nił Trig­ger. – Potem wyje­chała do col­lege’u, ale kiedy wró­ciła do domu, znów się zeszli. Dwa umy­sły, jedno serce. Matt więc nie tań­czy, jeśli kapu­jesz, o co mi cho­dzi.

– Kapuję. Miło jest mieć kogoś – dokoń­czył Gull.

– Ten popie­przony świat traci sens, jeśli nie masz. – Matt wzru­szył ramio­nami. – Po co robić to, co robimy, jeśli nikt na nas po robo­cie nie czeka.

– To rze­czy­wi­ście osła­dza tę harówę – zgo­dził się Trig­ger. – Ale nie­któ­rzy z nas od czasu do czasu muszą zatań­czyć. – Zatarł ręce, gdy fur­go­netka zatrzy­mała się na par­kingu peł­nym samo­cho­dów. – A moje stopy już rwą się do tańca.

Wysia­da­jąc, Gull przy­glą­dał się dłu­giemu, niskiemu budyn­kowi z bali i na moment zatrzy­mał wzrok na miga­ją­cym neo­nie.

– Stry­czek – prze­czy­tał. – Poważ­nie?

– Czas pokow­boić, part­ne­rze. – Trig­ger klep­nął go w ramię, po czym wszedł do środka, stu­ka­jąc obca­sami butów z wężo­wej skóry.

Nowe doświad­cze­nie, przy­po­mniał sobie Gull. Tego ni­gdy za wiele.

Wszedł pro­sto w paskudny łomot okrop­nej muzyki coun­try, którą grał kwar­tet obdar­tych face­tów scho­wa­nych za mało sku­teczną ochroną z gęstej siatki. W tej chwili w ich stronę leciały jedy­nie obe­lgi, ale noc była jesz­cze młoda.

Mimo łomotu na par­kie­cie pano­wał tłok, a tań­czący wysoko pod­no­sili nogi i krę­cili poślad­kami. Reszta zgro­ma­dziła się wzdłuż dłu­giego baru lub sie­działa ści­śnięta na roz­kle­ko­ta­nych krze­słach przy malut­kich sto­li­kach, gdzie mogła pochła­niać nachos z sosem i gryźć pikantne skrzy­dełka polane podej­rzaną sub­stan­cją, która nada­wała im poma­rań­czowy kolor. Więk­szość decy­do­wała się popi­jać danie piwem poda­wa­nym w prze­zro­czy­stych pla­sti­ko­wych kub­kach.

Świa­tła były lito­ści­wie przy­ga­szone, a pomimo zakazu pale­nia w powie­trzu uno­siły się błę­kit­nawe chmury. Wszystko śmier­działo jak prze­po­cona, zalana stę­chłym tłusz­czem popiel­niczka pełna petów.

Gull doszedł do wnio­sku, że jedy­nym roz­sąd­nym wyj­ściem jest zacząć pić.

Pod­szedł do baru, roze­pchał się łok­ciami i zamó­wił piwo korzenne w butelce. Dobie wci­snął się obok niego i szturch­nął go w ramię.

– Dla­czego pijesz to zagra­niczne dzia­do­stwo?

– Warzone w Mon­ta­nie. – Pod­su­nął butelkę Dobiemu i zamó­wił następną.

– Cał­kiem nie­złe – oświad­czył Dobie po pierw­szym łyku. – Ale to nie budwe­iser.

– Masz rację. – Roz­ba­wiony Gull stuk­nął butelką o piwo kum­pla i pocią­gnął spory łyk. – Piwo. Odpo­wiedź na wiele pytań.

– Wleję je w sie­bie, a potem wyrwę jedną z tych babek i zacią­gnę na par­kiet.

Gull prze­łknął kolejny łyk i przyj­rzał się gita­rzy­ście o gru­bych pal­cach.

– Jak można tań­czyć do takiego gówna?

Dobie zmru­żył oczy i wbił palec w pierś Gulla.

– Masz jakiś pro­blem z muzyką coun­try?

– Chyba uszko­dzi­łeś sobie bębenki pod­czas ostat­niego skoku, jeśli nazy­wasz to muzyką. Lubię blu­egrass – dodał – jeśli ktoś go dobrze gra.

– Nie wci­skaj mi kitu, miesz­czu­chu. Nie masz poję­cia, co to takiego blu­egrass.

Gull wypił kolejny łyk piwa.

– Jestem czło­wie­kiem, co smu­tek zna – zaśpie­wał moc­nym, gład­kim teno­rem. – Kło­poty towa­rzy­szą mi co dnia…

Dobie ude­rzył go czule w pierś.

– Nie prze­sta­jesz mnie zaska­ki­wać. Masz też nie­zły głos. Powi­nie­neś tam pójść i poka­zać tym dup­kom, jak to się robi.

– Chyba zostanę przy piwie.

– No dobra. – Dobie opróż­nił butelkę i bek­nął. – Ja idę wyrwać babkę.

– Powo­dze­nia.

– Tu nie cho­dzi o powo­dze­nie, lecz o styl.

Gull patrzył, jak Dobie pochyla się nad sto­li­kiem, przy któ­rym sie­działy cztery kobiety, i doszedł do wnio­sku, że kolega zde­cy­do­wa­nie ma swój nie­po­wta­rzalny styl.

Cie­sząc się chwilą, oparł łokieć na barze i skrzy­żo­wał nogi w kost­kach. Trig­ger, zgod­nie z zapo­wie­dzią, zna­lazł już part­nerkę do tańca, a Matt – wierny swo­jej Annie – sie­dział z L.B., nowi­cju­szem o imie­niu Sto­vic i jed­nym z pilo­tów zwa­nym Stet­so­nem ze względu na znisz­czony uko­chany czarny kape­lusz.

Rowan tkwiła przy sto­liku z Janis Petrie, Gib­bon­sem i Yang­tree, i jadła poma­rań­czowe nachos. Miała na sobie nie­bie­ski pod­ko­szu­lek, obci­sły, z okrą­głym dekol­tem, który pod­kre­ślał jej piersi. Po raz pierw­szy, odkąd się poznali, zało­żyła też kol­czyki, które migo­tały za każ­dym razem, gdy roze­śmiana potrzą­sała głową.

Zauwa­żył, że zro­biła coś z oczami i ustami, bo stały się bar­dziej wyra­zi­ste. A kiedy pozwo­liła, by Cards pocią­gnął ją na par­kiet, Gull dostrzegł, że dżinsy ma rów­nie obci­słe jak koszulkę.

Spoj­rzała na niego, gdy part­ner zakrę­cił nią w tańcu, i rzu­ciła mu pro­mienny szel­mow­ski uśmiech. Serce prze­stało mu bić. Posta­no­wił, że jeśli ma go zabić, może to zro­bić z bliż­szej odle­gło­ści. Zamó­wił następne piwo i zaniósł je do jej sto­lika.

– Cześć, świeże mię­sko. – Janis unio­sła w geście toa­stu por­cję nachos. – Chcesz zatań­czyć?

– Nie wypi­łem jesz­cze dość piwa, by tań­czyć do cze­goś takiego.

– Są tak źli, że aż dobrzy. – Janis pokle­pała puste krze­sło Rowan. – Jesz­cze kilka drin­ków i będą na tyle dobrzy, żeby być źli.

– Twoja logika prze­ko­nuje mnie, że kie­dyś już to prze­ra­bia­łaś.

– Nie sta­niesz się praw­dzi­wym Zulie, dopóki nie prze­trzy­masz wie­czoru w Stryczku. – Spoj­rzała w stronę drzwi, przez które weszło trzech męż­czyzn. – We wszyst­kich jego prze­ja­wach.

– Miej­scowi?

– Raczej nie. Mają nowe buty. I to dro­gie. – Wypiła łyk piwa z kubka sto­ją­cego na sto­liku. – Sta­wiam na mia­sto. To gogu­sie uda­jący kow­bo­jów, któ­rzy przy­je­chali nasy­cić się lokal­nym kolo­ry­tem.

Męż­czyźni ruszyli w stronę baru, a pierw­szy toro­wał ramie­niem drogę pozo­sta­łym. Poło­żył bank­not na bla­cie.

– Whi­sky i kobietę. – Celowo pod­niósł głos, by niósł się nad roz­gar­dia­szem. Okrzyki i śmiech jego kum­pli powie­działy Gul­lowi, że nie będzie to pierw­szy drink tego wie­czoru.

Kilka osób przy barze odsu­nęło się, by zro­bić im miej­sce, a bar­man nalał alko­hol. Lider grupy wychy­lił szkla­neczkę jed­nym hau­stem, odsta­wił ją z brzę­kiem i uniósł palec.

– Trzeba nam kobiet.

Kolejny wybuch rado­ści kum­pli. Gull doszedł do wnio­sku, że szu­kają guza, a ponie­waż on na pewno go nie szu­kał, dalej obser­wo­wał tań­czącą Rowan.

Janis pochy­liła się w jego stronę, kiedy zespół zaczął grać żało­sną wer­sję When the Sun Goes Down.

– Ro mówi, że pra­cu­jesz w cen­trum gier.

– Roz­ma­wiała z tobą o mnie?

– Jasne. Wymie­niamy się infor­ma­cjami codzien­nie. Lubię takie miej­sca. Masz bilard? Jestem w tym rewe­la­cyjna.

– Tak, nowy i stary.

– Stary. – Spoj­rzała na niego uważ­nie dużymi brą­zo­wymi oczami. – Chyba nie masz High Speed?

– To kla­syk.

– Uwiel­biam go! – Ude­rzyła dło­nią w sto­lik. – Mieli taki roz­wa­la­jący się auto­mat w cen­trum han­dlo­wym, kiedy byłam mała. Mogłam grać cały dzień za jeden żeton, nie­źle, co? Wymie­ni­łam z pew­nym gościem pięć gier za pierw­szy fran­cu­ski poca­łu­nek. – Wes­tchnęła i oparła się o krze­sło. – Stare dobre czasy.

Idąc za jej spoj­rze­niem w stronę baru, Gull obej­rzał się w samą porę, by zoba­czyć, jak pijący whi­sky facet klep­nął w pośla­dek mija­jącą go kel­nerkę z pełną tacą. Kiedy nań popa­trzyła, uniósł obie ręce i rzu­cił jej prze­bie­gły uśmie­szek.

– Dupek – powie­działa Janis. – Nie można się ni­gdzie ruszyć, żeby się na takich nie natknąć.

– Ich liczba legion. – Prze­su­nął się tro­chę bar­dziej, gdy Rowan zeszła z par­kietu.

– To moje miej­sce.

– Trzy­mam je dla cie­bie. – Pokle­pał się po udzie.

Zasko­czyła go, sia­da­jąc mu na kola­nach. Wzięła jego piwo i pocią­gnęła spory łyk.

– Sza­stasz pie­niędzmi, kupu­jąc tutej­sze piwo na butelki. Nie tań­czysz, kre­zu­sie?

– Mógł­bym, gdyby zagrali coś, co nie rani mi uszu.

– Jesz­cze ich sły­szysz? Zaraz temu zara­dzę. Czas na strzały.

– Ja odpa­dam – odparł natych­miast Gib­bons. – Kiedy ostatni raz mnie na to namó­wi­łaś, przez tydzień nie czu­łem pal­ców.

– Nie rób tego, Gull – ostrzegł go Yang­tree. – Szwedka ma żela­zny żołą­dek. Po swoim sta­ruszku.

Rowan zbli­żyła twarz do twa­rzy Gulla i uśmiech­nęła się.

– Co, masz deli­katny brzu­szek, stra­żaku?

Wyobra­ził sobie, jak przy­gryza jej pełną dolną wargę jed­nym szyb­kim ruchem.

– Jakie strzały?

– Jest tylko jeden strzał, który warto oddać: te-qui-la – zaśpie­wała, pod­kre­śla­jąc ude­rze­niem ręki o blat każdą sylabę. – Jeśli masz jaja.

– Sie­dzisz na nich, więc powin­naś wie­dzieć.

Odrzu­ciła głowę i wybuch­nęła nie­sa­mo­wi­cie sek­sow­nym śmie­chem dziew­czyny z salo­onu.

– Potrzy­maj je przez chwilę. Pójdę wszystko zała­twić.

Zerwała się, zakrę­ciła kilka razy na par­kie­cie, gdy Dobie chwy­cił ją za rękę. Tyta­nia z Pukiem, pomy­ślał Gull.

Potem wsu­nęła kciuki w kie­sze­nie dżin­sów i razem z Dobiem odtań­czyła taniec z moc­nym przy­tu­pem, który pozo­stali powi­tali gwiz­dami i okrzy­kami.

Wymie­rzyła palec w Gulla – cho­lera, znów pro­sto w serce – i w rytm muzyki pode­szła do baru.

– Hej, Wielki Nate! – pochy­la­jąc się, zawo­łała głów­nego bar­mana. – Potrze­buję tuzina kie­lisz­ków tequ­ili, kilku sol­ni­czek i ćwiar­tek limonki do ssa­nia.

Obej­rzała się przez ramię, rzu­ciła face­towi chwy­ta­ją­cemu się za kro­cze znu­dzone spoj­rze­nie i znów się odwró­ciła.

– Mogę wszystko zabrać, jeśli Molly jest zajęta.

Facet od kro­cza poło­żył przed nią na barze bank­not stu­do­la­rowy.

– Sta­wiam twoją tequ­ilę i dzie­sięć minut na zewnątrz.

Rowan potrzą­snęła lekko głową w stronę bar­mana, zanim ten zdą­żył się ode­zwać.

Odwró­ciła się i popa­trzyła pija­nemu dra­niowi pro­sto w oczy.

– Domy­ślam się, że skoro total­nie brak ci uroku i możesz zdo­być kobietę tylko za pie­nią­dze, uwa­żasz, że wszyst­kie jeste­śmy dziw­kami.

– Krę­ci­łaś tył­kiem i macha­łaś cyc­kami od chwili, gdy tu wsze­dłem. Zamie­rzam ci tylko zapła­cić za to, co rekla­mo­wa­łaś. Naj­pierw posta­wię ci drinka.

Przy sto­liku Gull pomy­ślał: „Cho­lera” i zaczął wsta­wać. Gib­bons poło­żył mu rękę na ramie­niu.

– Nie chcesz wcho­dzić jej w drogę. Uwierz mi.

– Nie lubię, gdy pijani zacze­piają kobiety.

Wstał i zauwa­żył, że w sali zro­biło się ciszej. Usły­szał więc wyraź­nie, jak Rowan mówi tonem sło­dziut­kim niczym wata cukrowa:

– Och, naj­pierw posta­wisz mi drinka. To twój kubek?

Wzięła go do ręki, a przy swoim wzro­ście nie miała pro­blemu, by wylać jego zawar­tość na głowę faceta.

– Pocią­gnij sobie, zła­ma­sie.

Męż­czy­zna, choć mocno zalany, ruszał się zaska­ku­jąco szybko. Popchnął Rowan na bar, chwy­cił jej piersi i mocno ści­snął.

Ona jed­nak ruszała się jesz­cze szyb­ciej. Zanim Gull zdą­żył prze­być połowę sali, wci­snęła obcas buta w stopę faceta, a kolano w kro­cze, z któ­rego był tak dumny, po czym powa­liła go na zie­mię „hakiem” wiel­kiej urody. Gull był pod wra­że­niem, a facet zwi­nął się wpół.

Zdą­żyła też wymie­rzyć cios pię­ścią jed­nemu z kum­pli dupka, który zacho­wał się na tyle głu­pio, by ją szar­pać. Chwy­ciła go za rękę i pocią­gnęła po pod­ło­dze. Kop­niak, jaki mu wymie­rzyła w tyłek, wysłał go pro­sto w obję­cia przy­ja­ciela, który pró­bo­wał się pod­nieść z pod­łogi.

Odwró­ciła się do trze­ciego.

– Chcesz spró­bo­wać?

– Nie. – Uniósł ręce w geście „Nie strze­laj”. – Nie, pro­szę pani.

– No to może masz jesz­cze kilka sza­rych komó­rek. Sko­rzy­staj z nich i zabierz stąd swo­ich kum­pli, zanim się wku­rzę na dobre. Bo kiedy się wku­rzam, naprawdę mi odbija.

– Chyba nie potrze­bo­wała pomocy – zauwa­żył Dobie.

– To koniec. – Gull poło­żył dłoń na sercu. – Zako­cha­łem się.

– Raczej nie chciał­bym zako­chać się w kobie­cie, która potrafi wytrzeć mną pod­łogę.

– Nie ma ryzyka, nie ma zysku.

Cof­nął się, gdy sze­ściu stra­ża­ków poma­gało odpro­wa­dzić pija­nych face­tów do drzwi. I wyrzu­cić ich z baru.

Rowan nie­dbale obcią­gnęła koszulkę.

– Co z tymi strza­łami, Wielki Nate?

– Już podaję. Sta­wiam.

Gull usiadł i cze­kał, aż Rowan podej­dzie z tacą.

– Gotowy? – zapy­tała.

– Ustaw je w sze­regu, kocha­nie. Potrze­bu­jesz lodu na knyk­cie?

Poru­szyła pal­cami.

– Nic im nie jest. Zupeł­nie jak­bym wal­nęła cia­stecz­ko­wego ludzika z reklamy proszku do pie­cze­nia.

– Sły­sza­łem, że on też nie­źle pociąga.

Roze­śmiała się, po czym opa­dła na krze­sło, które przy­su­nął jej Gib­bons.

– Zobaczmy, jak ty to robisz.