Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sugestywne opisy walki z ogniem, mroczna atmosfera zagrożenia oraz podszyte humorem wątki miłosne. Rowan Tripp, co roku latem walcząc z pożarami lasów w Montanie, czuje, że jest tam, gdzie powinna. Jako członkini elitarnej grupy strażaków spadochroniarzy spełnia się w tym, co robi, i nie szuka mniej ryzykownego pomysłu na życie. Nie zmienia tego nawet śmierć przyjaciela podczas jednej z akcji. Ale to dopiero początek tragicznych wydarzeń. Teraz trzeba stawić czoło mordercy.
Kim jest? Dlaczego zabija? Kto będzie następny? Policja długo nie znajduje odpowiedzi, a podejrzanych i ofiar przybywa. Tymczasem Rowan w obliczu niebezpieczeństwa zaczyna odkrywać, że oprócz pracy szczęście dać jej może także miłość. Uwielbiana przez polskie czytelniczki Nora Roberts to autorka ponad dwustu powieści, nieodmiennie zajmujących pierwsze miejsce na listach bestsellerów „New York Timesa”, sprzedanych w ponad pięciuset milionach egzemplarzy.„Nora Roberts należy obecnie do najpopularniejszych powieściopisarek". Washington Post Book World
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 563
PIERWSZY ATAK
Gasł, zaledwo błysnął
William Shakespeare, Henryk IV przeł. Leon Ulrich
Schwytany w mocne podmuchy wiatru nad pasmem Bitterroot samolot walczył, by odnaleźć sprzyjający prąd powietrza. Ogień płonący w dole wymachiwał pięściami przez słupy dymu, jakby próbował wymierzyć ostateczny cios.
Rowan Tripp przechyliła się, by obserwować wielki spektakl poważnie wkurzonej Matki Natury. Za kilka minut znajdzie się w samym jego środku, zamknięta w szalonym świecie żaru, skaczących płomieni, duszącego dymu. Będzie toczyć morderczą walkę za pomocą łopaty, piły i piasku. Walkę, której nie zamierzała przegrać.
Żołądek podskakiwał jej razem z samolotem, lecz nauczyła się to ignorować. Latała przez całe życie i co sezon walczyła z pożarami, odkąd skończyła osiemnaście lat. Przez ostatnie cztery zaś skakała do akcji gaśniczych na spadochronie.
Uczyła się, szkoliła, opatrywała poparzenia, przezwyciężała ból i wyczerpanie, by zostać Zulie, strażakiem docierającym do pożaru na spadochronie.
Wyciągnęła długie nogi jak tylko mogła najdalej i poruszała ramionami pod plecakiem, by je rozprostować.
Siedzący obok jej partner do skoku obserwował pożar podobnie jak ona. Szybko zabębnił palcami po udzie.
– Wygląda poważnie.
– Damy mu popalić.
Rzucił dziewczynie szybki, szeroki uśmiech.
– Jak cholera.
Nerwy. Niemal je u niego wyczuwała pod skórą.
Zbliża się koniec jego pierwszego sezonu, pomyślała, a Jim Brayner musi się nakręcić przed skokiem. Niektórym zawsze jest to potrzebne, podczas gdy inni zapadają w krótkie drzemki, żeby wyspać się na zapas przed czekającą ich ciężką próbą.
W tej grupie ona miała skakać jako pierwsza, Jim tuż za nią. Jeśli potrzebował trochę adrenaliny, mógł liczyć na swoją partnerkę.
– Skopiemy suce jej cholerną dupę. To od blisko tygodnia pierwszy prawdziwy pożar. – Szturchnęła go łokciem. – Czy to nie ty powtarzałeś, że sezon już się skończył?
Postukał niespokojnymi palcami do jakiegoś sobie tylko znanego rytmu.
– Nie, to Matt. – Z uśmiechem przerzucił oskarżenie na brata.
– Tak to już jest z chłopakami z farmy w Nebrasce. Nie masz przypadkiem jutro gorącej randki?
– Moje randki zawsze są gorące.
Nie mogła zaprzeczyć, gdyż zdarzyło jej się oglądać, jak Jim podrywa dziewczyny, kiedy tylko oddział miał wolny wieczór i można było wyskoczyć do miasta. Przypomniała sobie, że ją też próbował poderwać jakieś dwie sekundy po przyjeździe do bazy. Jej odmowę potraktował z humorem. Rowan trzymała się niewzruszonej zasady, by nigdy się nie umawiać z kolegami z pracy.
W innym wypadku mogłaby się skusić. Miał taką szczerą niewinną twarz z szerokim uśmiechem i błyskiem w oku. Idealną u faceta obiecującego dobrą zabawę. Ale do poważnego związku – nawet gdyby tego właśnie szukała – nigdy by się nie nadał. Choć byli w tym samym wieku, wydawał jej się po prostu zbyt młody i chyba za słodki, pod tą cienką aurą niewinności, która wciąż jeszcze go otaczała.
– Jaka dziewczyna pójdzie do łóżka sama i smutna, kiedy ty będziesz tańczył z ogniem? – zapytała.
– Lucille.
– Ta chichotka?
Bez przerwy stukał palcami w kolano.
– Nie tylko chichocze.
– Prawdziwy z ciebie pies na kobiety, Romeo.
Przechylił głowę na bok i zaszczekał kilka razy, co bardzo ją rozbawiło.
– Upewnij się tylko, żeby Dolly nie dowiedziała się, komu machasz ogonem – ostrzegała go.
Jak wszyscy wiedziała, że przez cały sezon sypiał z jedną z kucharek z bazy.
– Poradzę sobie. – Stukanie przybrało na sile. – Na pewno.
Rowan pomyślała, że ewidentnie coś tu nie gra. Dlatego właśnie mądrzy ludzie nie sypiają ze znajomymi z pracy.
Szturchnęła go lekko, bo te wciąż ruszające się palce nie dawały jej spokoju.
– Wszystko w porządku, farmerze?
Przelotnie spojrzał jej prosto w oczy, po czym odwrócił wzrok, a jego kolana podskoczyły pod dłońmi.
– Zero problemów. Wszystko pójdzie gładko jak zawsze. Muszę po prostu tylko znaleźć się na dole.
Przykryła jego rękę swoją, by ją uspokoić.
– Musisz się skoncentrować na robocie, Jim.
– Wiem. Kiedy już tam będziemy, ogień nie będzie taki hardy. Ugasimy sukę, a jutro wieczorem spotkam się z Lucille.
Raczej nie, pomyślała Rowan. Widok pożaru z góry ustawił jej wewnętrzny licznik na dwa dni ciężkiej roboty.
Jeśli wszystko pójdzie po ich myśli.
Sięgnęła po kask i skinęła głową wyrzucającemu.
– Szykujemy się. Zachowaj spokój, farmerze.
– Jestem oazą spokoju.
Cards1, nazywany tak, bo zawsze nosił przy sobie talię kart, przecisnął się obok dziesięciu strażaków i sprzętu na tył samolotu i przymocował koniec uprzęży do liny.
Kiedy wykrzyknął ostrzeżenie, by pilnowali swoich spadochronów zapasowych, Rowan objęła ramieniem swój. Cards, potężnie zbudowany weteran, otworzył drzwi, przez które wpadł wiatr śmierdzący dymem i spalinami. Gdy mężczyzna sięgnął po pierwszy zestaw papierowych sond, Rowan włożyła kask na krótkie jasne włosy, zapięła paski pod brodą i poprawiła maskę ochronną na twarzy.
Patrzyła, jak sondy opadają w kolorowym tańcu przez zasnute dymem niebo. Ich długie pasemka trzepotały w turbulencjach, wirowały w stronę południowego zachodu, zakręciły się, podskoczyły w górę, po czym podskoczyły raz jeszcze i zniknęły między drzewami.
– W prawo! – krzyknął do mikrofonu Cards i pilot zawrócił samolot.
Druga partia sond zawirowała w powietrzu jak nakręcana zabawka. Zbiły się w jedną całość, potem rozproszyły, a na koniec opadły na porośnięte drzewami miejsce lądowania.
– Wiatr sięga drzew i dalej, naszego celu – powiedziała Rowan do Jima.
Wyrzucający i pilot wykonali ostatnie poprawki kursu i w strugi powietrza wyleciała kolejna partia sond.
– Potrafi ukąsić.
– Tak. Widziałem. – Jim przesunął dłonią po ustach, po czym zapiął kask i osłonę twarzy.
– Schodzimy! – krzyknął Cards.
Rowan była dziś pierwsza, wstała więc, by zająć pozycję.
– Jakieś dwieście siedemdziesiąt metrów opadania! – zawołała do Jima i powtórzyła, co Cards powiedział do pilota. – Ale ten prąd jest niebezpieczny. Nie daj się porwać w dół.
– Nie robię tego pierwszy raz.
Widziała, jak uśmiecha się pod maską – pewny siebie, nawet zniecierpliwiony. Coś jednak błysnęło w tych oczach. Przez ułamek sekundy. Już chciała się odezwać, lecz Cards przy drzwiach krzyknął:
– Gotowi?!
– Tak! – odkrzyknęła.
– Haczenie.
Rowan zaczepiła linkę.
– Na próg!
Usiadła, wysuwając nogi w ostry ciąg powietrza, i odchyliła ciało do tyłu. Wszystko huczało. Pod jej nogami ogień znaczył swą drogę na czerwono i złoto.
Była tylko ta chwila, nic, tylko wiatr, ogień i mieszanka podniecenia i strachu, która zawsze ją zdumiewała.
– Widziałaś sondy?
– Tak.
– Widzisz miejsce?
Skinęła głową i raz jeszcze przypomniała sobie lot kolorowych pasemek ku miejscu lądowania.
Cards powtórzył to, co powiedziała Jimowi, niemal słowo w słowo. Kiwała tylko głową, wpatrzona w horyzont. Uspokoiła oddech, wyobrażając sobie, jak leci, opada, szybuje przez niebo prosto do celu.
Przeprowadziła kontrolę czterech punktów, kiedy samolot zatoczył krąg i wyrównał lot.
Cards wsunął głowę do środka.
– Gotowi.
Do biegu gotowi, start! – usłyszała w głowie głos ojca. Chwyciła drzwi po obu stronach i wciągnęła powietrze.
Kiedy poczuła klepnięcie w ramię, rzuciła się prosto w niebo.
Nic nie mogło się równać z tą jedną chwilą szaleństwa, gdy spadała w pustkę. Policzyła w myślach, jakby automatycznie oddychając, i przetoczyła się, by zobaczyć, jak samolot przelatuje nad nią. Dostrzegła Jima, który wyskoczył za nią.
Raz jeszcze się odwróciła, walcząc z wiatrem, aż jej stopy skierowały się w dół. Otworzył się spadochron, szarpiąc ją gwałtownie w górę. Znów odszukała wzrokiem Jima i ogarnęła ją ulga, kiedy zauważyła na niebie jego spadochron. W chwili ulotnej ciszy, poza rykiem silników i szumem ognia, chwyciła linki sterownicze.
Wiatr uparcie chciał ją pociągnąć na północ. Rowan równie uparcie trzymała się kursu, który wytyczyła sobie w myślach. Obserwowała ziemię, walcząc ze zmiennymi prądami szarpiącymi czaszę materiału nad jej głową i starającymi się wciągnąć ją w wir.
Turbulencja, która porwała sondy, uderzyła ją prosto w twarz, a z płonącej ziemi buchał w górę żar. Jeśli wiatr zrobi swoje, Rowan przeleci nad wyznaczonym miejscem lądowania i wpadnie w drzewa, ryzykując, że zawiśnie na gałęziach. Albo, co gorsza, wiatr popchnie ją na zachód, prosto w ogień.
Pociągnęła mocno za linkę i obejrzała się na Jima, którego porwał prąd powietrza.
– Ciągnij prawą! Prawą!
– Mam! Mam.
Jednak ku jej przerażeniu pociągnął za lewą.
– Prawą, do cholery!
Musiała się odwrócić przed podejściem do lądowania i przyjemność z gładkiego manewru utonęła w przerażeniu. Jim poszybował na zachód, ciągnięty bezwładnie przez ułożony poziomo spadochron.
Rowan opadła na ziemię, przetoczyła się. Wstała, odpięła linki. Stojąc w środku ognia, usłyszała to.
Przeraźliwy krzyk swojego partnera.
Krzyk podążał za nią, gdy gwałtownie usiadła na łóżku, i odbijał się echem w jej głowie, kiedy objęła się ramionami w ciemności.
Przestań, przestań, przestań!, napominała się w duchu. I oparła głowę na kolanach, dopóki nie uspokoiła oddechu.
To nie ma sensu, pomyślała. Nie ma sensu odtwarzać tego wszystkiego jeszcze raz, przeżywać wszystkich szczegółów, wszystkich chwil. Nie wolno też pytać samej siebie, czy mogła cokolwiek zrobić inaczej.
I dlaczego Jim nie poleciał za nią na miejsce lądowania? Dlaczego pociągnął złą linkę? Bo, cholera jasna, pociągnął złą.
I poleciał prosto w wysokie, zabójcze gałęzie płonących drzew.
To było wiele miesięcy temu. Miała całą długą zimę, by się z tym uporać. I myślała, że się jej udało.
Kiedy jednak wróciła do bazy, wszystko znowu ożyło. Potarła dłońmi twarz, a potem przesunęła nimi po włosach, które przed kilkoma dniami obcięła na krótko.
Sezon pożarów zaraz się rozpoczynał. Za kilka godzin miała szkolenie. Wspomnienia, żal i smutek z pewnością z łożą jej ponowną wizytę. Ale potrzebowała snu, jeszcze jednej godziny, zanim będzie mogła się przygotować do morderczego czterokilometrowego biegu.
Bez trudu zapadała w sen w każdym miejscu i o każdej porze. Kuląc się w strefie bezpieczeństwa podczas pożaru lub w rzucającym nią samolocie. Potrafiła jeść i spać, kiedy tylko zachodziła taka potrzeba albo nadarzała się sprzyjająca okazja.
Jednak gdy znów zamknęła oczy, zobaczyła siebie tuż przed tamtym skokiem, jak odwraca się w stronę uśmiechniętego Jima.
Wiedząc, że musi to z siebie strząsnąć, wyskoczyła z łóżka. Weźmie prysznic, łyknie trochę kofeiny, jakieś węglowodany, a potem zrobi lekką rozgrzewkę przed testem wytrzymałościowym.
Jej koledzy spadochroniarze nie mogli się nadziwić, że nigdy nie pije kawy, chyba że już nie ma innego wyboru. Wolała zimne i słodkie napoje. Kiedy się ubrała, sięgnęła do zapasów coli, po czym wzięła batonik regenerujący. Wyszła na zewnątrz, gdzie na niebo nieśmiało wypływał pierwszy brzask dnia, a w powietrzu zachodniej Montany unosił się chłód wczesnej wiosny.
Na bezkresnym niebie migotały jeszcze gwiazdy niczym gasnące świeczki. Rowan otoczyły kojący mrok i cisza. Mniej więcej za godzinę baza się przebudzi i w powietrzu zapachnie testosteronem.
Ponieważ z reguły wolała towarzystwo mężczyzn i rozmowy z nimi, nie miała nic przeciwko temu, że znajduje się w mniejszości. Ceniła sobie jednak spokój, te krótkie chwile samotności, które stawały się tak rzadkie i cenne podczas sezonu. Obok snu to była najlepsza rzecz przed długim dniem wypełnionym stresem i napięciem.
Mogła powtarzać sobie w duchu, że nie powinna martwić się biegiem, że przez całą zimę ostro ćwiczyła i była w życiowej formie – nic to nie znaczyło.
Przecież wszystko mogło się zdarzyć. Jak choćby skręcenie kostki; wystarczyła chwila nieuwagi, paraliżujący skurcz. Mogła też po prostu słabo pobiec. Innym się to przytrafiało. Czasami poprawiali kiepski wynik, czasem nie.
Negatywne podejście nie pomagało. Zjadła batonik, popiła colą i obserwowała, jak dzień wysyła pierwszy blask nad ostrymi, przykrytymi śniegiem szczytami na zachodzie.
Kiedy kilka godzin później weszła do sali gimnastycznej, zauważyła, że jej samotność dobiegła końca.
– Cześć, Trigger. – Skinęła głową mężczyźnie robiącemu brzuszki na macie. – Co wiesz?
– Wiem, że nam odbiło. Co ja tu, do cholery, robię, Ro? Mam czterdzieści trzy lata.
Rozwinęła matę i zaczęła się rozciągać.
– Gdyby ci nie odbiło i ciebie tu nie było, nadal miałbyś czterdzieści trzy lata.
Mierzący metr dziewięćdziesiąt dwa i z trudem mieszczący się w granicach dopuszczalnego wzrostu Trigger Gulch był szczupłym, surowym facetem z akcentem z Teksasu i zamiłowaniem do butów typu kowbojki.
Zrobił szybką serię brzuszków.
– Mógłbym leżeć na plaży w Waikiki.
– Mógłbyś też sprzedawać nieruchomości w Amarillo.
– Racja. – Wytarł twarz i wyciągnął palec w jej stronę. – Spokojny etat przez następne piętnaście lat, a potem emerytura w Waikiki.
– Słyszałam, że tam jest strasznie tłoczno.
– Tak, na tym polega cholerny problem. – Usiadł. Ten przystojny mężczyzna o lekko posiwiałych brązowych włosach na lewym kolanie miał bliznę po operacji łękotki. Uśmiechnął się, gdy Rowan położyła się na wznak i podciągnęła prawą nogę aż do nosa. – Dobrze wyglądasz, Ro. Jak ci minął sezon gromadzenia tłuszczyku?
– Pracowicie. – Powtórzyła to samo ćwiczenie rozciągające z lewą nogą. – Nie mogłam się już doczekać powrotu, żeby trochę odpocząć.
Roześmiał się na te słowa.
– Jak się miewa twój tato?
– Świetnie. – Usiadła i wykonała głęboki skłon. – O tej porze roku trochę się rozkleja. – Zamknęła lodowatobłękitne oczy i podciągnęła obciągnięte stopy w stronę głowy. – Brakuje mu zamieszania, bo wszyscy wracają, ale dzięki pracy nie ma czasu na rozpamiętywanie.
– Nawet zwykli ludzie lubią skakać ze spadochronem.
– I dobrze za to płacą. W zeszłym tygodniu nieźle zarobił. – Rozsunęła szeroko nogi, chwyciła palce u stóp i zrobiła skłon. – Pewna para uczciła skokiem pięćdziesiątą rocznicę ślubu. Dali mu napiwek, butelkę szampana.
Nie ruszając się z miejsca, Trigger obserwował, jak Rowan wstaje, by wykonać „pierwsze powitanie słońca”.
– Nadal prowadzisz te hipisowskie zajęcia?
Rowan przeszła płynnie do pozycji „psa” z głową skierowaną w dół, którą odwróciła ku niemu, by rzucić mu pogardliwe spojrzenie.
– To się nazywa joga, staruszku, tak więc poza sezonem nadal pracuję jako osobisty instruktor. Spalam dzięki temu trochę tłuszczu z tyłka. A ty?
– Ja go gromadzę. Będę miał więcej do spalenia, gdy zacznie się prawdziwa robota.
– Jeśli ten sezon okaże się tak leniwy jak ostatni, będziemy siedzieć na tłustych tyłkach. Widziałeś Cardsa? Wygląda na to, że zimą nie odmawiał sobie dokładek.
– Ma nową kobietę.
– Pieprzysz. – Już rozgrzana, podkręciła tempo, dodając wypady.
– Poznał ją w dziale z mrożonkami w sklepie spożywczym w październiku, a w Nowy Rok wprowadził się do niej. Ma dwójkę dzieci. Nauczycielka.
– Nauczycielka, dzieci? Cards? – Rowan pokręciła głową. – To musi być miłość.
– Coś na pewno. Powiedział, że przyjedzie razem z dziećmi może pod koniec lipca, spędzi tu resztę lata.
– Brzmi poważnie. – Wykręciła się, nie spuszczając wzroku z Triggera. – Musi być niezła. Jednak niech on lepiej sprawdzi, jak ona poradzi sobie z sezonem. Związać się ze strażakiem-spadochroniarzem zimą to jedno, a przetrwać lato – to drugie. Rodziny rozpadają się jak domki z kart – dodała i natychmiast tego pożałowała, gdy do sali wszedł Matt Brayner.
Nie widziała go od pogrzebu Jima i choć kilka razy rozmawiała z jego matką, nie była pewna, czy już wrócił.
Pomyślała, że wygląda starzej, a wokół ust i oczu miał wyraźne oznaki zmęczenia. Z bólem serca uświadomiła sobie, że jest bardzo podobny do brata, ze zmierzwioną czupryną jasnych włosów i jasnoniebieskimi oczami. Przebiegł spojrzeniem od Triggera do niej. Zastanawiała się, ile kosztuje go ten uśmiech.
– Jak leci?
– Nieźle. – Wyprostowała się i wytarła dłonie o spodnie od dresu. – Muszę wypocić trochę nerwów przed testem wytrzymałościowym.
– Pomyślałem, że zrobię to samo. Albo wszystko oleję, pojadę do miasta i zamówię podwójną porcję naleśników.
– Zjemy je po biegu. – Trigger podszedł do nich i wyciągnął rękę. – Dobrze cię widzieć, farmerze.
– Ciebie też.
– Idę po kawę. Niedługo nas zgarną.
Kiedy Trigger wyszedł, Matt zbliżył się i wziął dziesięciokilogramowy ciężarek. Po czym go odstawił.
– Chyba przez jakiś czas będzie dziwnie. Kiedy wszyscy mnie widzą… myślą…
– Nikt o tym nigdy nie zapomni. Cieszę się, że wróciłeś.
– Ja nie wiem, czy się cieszę, ale nie mógłbym robić niczego innego. Chciałem ci podziękować, że byłaś w kontakcie z moją mamą. To wiele dla niej znaczy.
– Chciałabym… No, gdyby życzenia były końmi, miałabym całe rodeo. Cieszę się, że tu jesteś. Do zobaczenia w furgonetce.
Rozumiała uczucia Matta, kiedy powiedział, że nie mógłby robić niczego innego. To odzwierciedlało uczucia wszystkich mężczyzn i czterech kobiet, także jej własne, gdy wsiadali do furgonetek, by pojechać na start biegu decydującego o przyjęciu do pracy. Usiadła wygodnie i jednym uchem słuchała otaczających ją docinków i przechwałek.
Jak zwykle najpopularniejsze przytyki dotyczyły zimowego przybrania na wadze i tłustych tyłków. Zamknęła oczy i próbowała zasnąć; nie dosięgało jej napięcie odczuwalne w furgonetce, skrywane pod dowcipnymi uwagami.
Janis Petrie, jedna z czterech kobiet w oddziale, usiadła obok niej. Dzięki drobnej sylwetce nazywana Elfem, wyglądała na dziarską cheerleaderkę.
Tego ranka pomalowała paznokcie na jasnoróżowo, a lśniące brązowe włosy spięła w koński ogon gumką z motylkami.
Była słodka jak żelka, lubiła chichotać i potrafiła stać w szeregu z piłą łańcuchową przez czternaście godzin bez przerwy.
– Gotowa do boju, Szwedko?
– Jasne. Dlaczego się umalowałaś przed tym cholernym testem?
Janis zatrzepotała gęstymi, długimi rzęsami.
– Żeby ci biedacy mieli na co popatrzeć, gdy będą padać na nos tuż za finiszem. I kiedy zobaczą, że przybiegłam pierwsza.
– Jesteś cholernie szybka.
– Drobna, ale silna. Sprawdzałaś nowych?
– Jeszcze nie.
– Jest sześć kobiet. Może parę do nas dołączy i stworzymy kółko robótek ręcznych. Albo klub czytelniczy.
Rowan roześmiała się.
– A potem zorganizujemy kiermasz wypieków.
– Będziemy sprzedawać babeczki. To moja słabość. Strasznie prowincjonalna. – Janis pochyliła się, by móc wyjrzeć przez okno. – Zawsze za tym tęsknię, gdy wyjeżdżam, i zastanawiam się, co robię w mieście, prowadząc fizjoterapię dla facetów cierpiących na łokieć tenisisty. – Wypuściła powietrze. – A w lipcu zacznę się zastanawiać, co robię tutaj, bez snu, obolała, kiedy mogłabym spędzać przerwę na lunch nad basenem.
– Missoulę i San Diego dzieli szmat drogi.
– Cholerny. Ty nie masz takich problemów, bo tu mieszkasz. Dla większości z nas to jak powrót do domu. Dopóki nie skończy się sezon. Można się pogubić. – Przewróciła brązowymi oczami, kiedy furgonetka się zatrzymała. – No to ruszamy.
Rowan wysiadła i wciągnęła pachnące świeżością powietrze. Wiosna z bujną zielenią, dzikimi kwiatami i łagodnymi powiewami wiatru była już o krok. Przyjrzała się chorągiewkom wyznaczającym trasę, gdy szef bazy, Michael Little Bear, zapoznawał wszystkich z regułami biegu.
Długi czarny warkocz spływał mu na plecy okryte jasnoczerwoną kurtką. Rowan wiedziała, że miał w kieszeni zapas miętówek zastępujących mu marlboro, które rzucił zimą.
L.B. mieszkał z rodziną o rzut kamieniem od bazy, a jego żona pracowała z ojcem Rowan.
Wszyscy znali zasady. Trzeba przebiec trasę poniżej dwudziestu dwóch minut i trzydziestu sekund albo dać sobie spokój. I wrócić za tydzień. Znów porażka? Pora szukać nowej pracy na lato.
Rowan zaczęła się rozciągać: ścięgna pod kolanami, mięśnie ud, łydki.
– Nienawidzę tego gówna.
– Uda ci się – zapewnił ją Little Bear, a ona szturchnęła go łokciem w brzuch. – Pomyśl o pizzy z szynką, która czeka na ciebie na mecie.
– Całuj mnie w dupę.
– Przy jej obecnych rozmiarach? Trochę by mi to zajęło.
Prychnął rozbawiony, gdy ustawili się w szeregu.
Uspokoiła się. Skoncentrowała umysł i ciało, a L.B. wrócił do furgonetki. Kiedy ruszyła, poszli razem z nią. Rowan wcisnęła guzik stopera. Trzymała się razem z grupą. Znała ich wszystkich – z nimi pracowała, pociła się, ryzykowała życie. Życzyła im w duchu powodzenia i dobrego wyniku.
Lecz przez następne dwadzieścia dwie minuty i trzydzieści sekund każdy był sam.
Rowan przyspieszyła i biegła, jakby walczyła o przetrwanie, co w sporej części było prawdą. Przedarła się przez grupę i podobnie jak inni wykrzykiwała żarty lub docinki, co miało zmusić do wysiłku. Wiedziała, że będą ich boleć kolana, walić im serca, będzie się wszystkim przewracać w żołądku. Wiosenne treningi niektóre z tych dolegliwości eliminowały, inne potęgowały.
Nie mogła o tym myśleć. Skoncentrowała się na pierwszym kilometrze, a kiedy minęła oznakowanie, sprawdziła czas: cztery minuty dwanaście sekund.
Drugi kilometr, nakazała sobie w duchu, i biegła dalej równym rytmem, nawet kiedy minęła ją Janis z szerokim uśmiechem na twarzy. Pieczenie przeszło z palców u nóg do kostek i popłynęło w górę łydek. Pot ściekał strumieniem po plecach, po piersiach, po galopującym sercu.
Mogła zwolnić – miała dobry czas – ale gnało ją napięcie wynikające z wyimaginowanych potknięć i lęku przed skręceniem nogi.
Nie odpuszczaj.
Kiedy przebiegła ponad dwa kilometry, nie zwracała już uwagi na pieczenie i pot, i powoli wpadała w pustkę. Jeszcze ponad kilometr. Wyminęła część kolegów, ją minęli inni, puls nie przestawał dudnić jej w uszach. Jak przed skokiem wpatrywała się w horyzont: w ziemię i w niebo. Miłość do nich przeniosła ją przez ostatni kilometr.
Przebiegła przed ostatnią chorągiewką, usłyszała, jak L.B. wykrzykuje jej nazwisko i czas. Tripp, piętnaście minut dwadzieścia sekund. I pokonała jeszcze prawie dwadzieścia metrów, zanim zdołała przekonać nogi, że mogą się już zatrzymać.
Zgięła się wpół, by odzyskać oddech, i zacisnęła powieki. Jak zawsze po sprawdzianie miała ochotę płakać. Nie z wysiłku. Razem z innymi stawiała czoło gorszym, trudniejszym wyzwaniom. Ale stres, który targał jej umysłem, w końcu ustąpił.
Mogła nadal być tym, kim chciała.
Zeszła z trasy, nasłuchując innych nazwisk i czasów. Przybiła piątkę Triggerowi, gdy skończył bieg.
Wszyscy, którzy zaliczyli sprawdzian, zostali na linii. Znów byli drużyną i gorąco pragnęli, by reszcie też się udało. Spojrzała na zegarek; zbliżała się granica czasu. Na trasie została jeszcze czwórka.
Cards, Matt, Yangtree, który przed miesiącem świętował – albo opłakiwał – pięćdziesiąte czwarte urodziny, i Gibbons, z powodu uszkodzonego kolana niemal kuśtykający przez ostatnie metry.
Cards skończył z zapasem trzech sekund, Yangtree tuż za nim. Twarz Gibbonsa przypominała studium bólu i wysiłku, ale Matt? Odnosiła wrażenie, że wcale się nie stara.
Ich spojrzenia spotkały się. Zacisnęła pięść, wyobrażając sobie, że ciągnie Matta i Gibbonsa przez ostatnie kilka metrów, bo sekundy nieubłaganie mijały. Mogła przysiąc, że widziała, jak rozbłyska światło, i zobaczyła, jak Matt wpada na metę.
Miał czas dwadzieścia dwie minuty dwadzieścia osiem, Gibbons był pół sekundy za nim.
Rozległ się wybuch radości, triumfalne powitanie nowego sezonu.
– Chyba chcieliście nam zapewnić trochę emocji. – L.B. opuścił podkładkę na dokumenty. – Witamy z powrotem. Odpocznijcie minutkę, a potem się zbieramy.
– Hej, Ro!
Odwróciła się w stronę Cardsa w samą porę, by zobaczyć, jak się pochyla i spuszcza spodnie.
– Dupy w górę!
Rzeczywiście wracamy do gry, pomyślała.
Gulliver Curry wysupłał się ze śpiwora i ocenił sytuację. Wszystko go bolało. Ale dało się wytrzymać.
Wyczuł śnieg, a gdy wyjrzał z namiotu, zobaczył kilkanaście centymetrów świeżego puchu, który spadł w nocy. Kiedy wciągał spodnie, z jego ust wypływały obłoczki pary. Odciski na odciskach sprawiły, że ubieranie się było… nowym doświadczeniem.
A on cenił sobie nowe doświadczenia.
Dzień wcześniej razem z dwudziestoma pięcioma rekrutami czternaście godzin kopał rowy przeciwogniowe, a potem dołożył do tego niewielkie zadanie polegające na przejściu pięciu kilometrów z ważącym czterdzieści trzy kilo plecakiem.
Ścinali drzewa piłami poprzecznymi, przemieszczali się, ostrzyli narzędzia, wędrowali, wykopywali pnie, kopali rowy, wspinali się na gigantyczne sosny i znów kopali.
Obóz letni dla masochistów, pomyślał. W innych kręgach znany jako szkolenie kandydatów na strażaków-spadochroniarzy. Czterech rekrutów już zniknęło – dwóch nie przeszło pierwszego sprawdzianu sprawności. Siedem lat doświadczenia z ogniem, z czego cztery ostatnie w ekipie strażaków leśnych, dało Gullowi pewną przewagę.
Ale to nie oznaczało, że czuł się świeżo jak wiosenny poranek.
Przesunął dłonią po twarzy, szorując po nieogolonym od tygodnia zaroście. Boże, marzył o gorącym prysznicu, brzytwie i lodowatym piwie. Dziś wieczór po rozrywkowej wędrówce przez Bitterroots, tym razem z ważącym pięćdziesiąt pięć kilogramów plecakiem, dostanie te wszystkie trzy rzeczy.
A jutro czeka go następny etap. Zacznie naukę latania.
Strażacy leśni trenowali jak szaleńcy i harowali jak woły, głównie przy pożarach drzewostanu. Ale nie skakali z samolotów. Pomyślał, że to dostarczało zupełnie nowych przeżyć. Przesunął dłonią po gęstych ciemnych włosach, po czym wyczołgał się z namiotu w kryształowy blask przedświtu.
Jego oczy, zielone jak u kota, powędrowały w górę, by sprawdzić niebo. Stał przez moment w ciszy, wysoki i mocno zbudowany, w prostych brązowych spodniach i jasnożółtym podkoszulku. Towarzyszyła mu świadomość, że niedługo będzie mógł robić to, po co tu przybył.
Oszacował wysokość rosnącej na lewo od niego sosny. Jakieś trzydzieści metrów. Dzień wcześniej wszedł na tę zdzirę, wbijając klamry w korę. Z tej wysokości, przypięty uprzężą, spoglądał na las.
I to także było nowym doświadczeniem.
Przez zapach śniegu i sosen ruszył w stronę namiotu-kuchni, gdy obóz zaczął ożywać. Pomimo bólu i odcisków – a może właśnie dlatego – nie mógł się doczekać, co przyniesie nowy dzień.
Po południu patrzył, jak przewraca się wielka sosna. Odsunął kask na tył głowy, by otrzeć pot z czoła, i skinął głową partnerowi od piły.
– Kolejna gryzie ziemię.
Dobie Karstain ze swoim wzrostem metr sześćdziesiąt pięć ledwo spełniał wymogi. Jego broda i długie, gęste, ciemnobrązowe włosy nadawały mu wygląd miniaturowego trapera, a wielkie gogle podkreślały jego ogromne dzikie oczy.
Podniósł piłę łańcuchową.
– Potnijmy ją na mniejsze kąski.
Pracowali rytmicznie. Gull typował Dobiego do wylotu, ale urodzony w Kentucky mężczyzna był silniejszy i bardziej wytrzymały, niż na to wyglądał. Gull go polubił, mimo iż tamten był prostakiem, i wierzył, że niedługo połączy ich wzajemne zaufanie.
Jeśli Dobie przejdzie dalej, istniała szansa, że znów będą razem kopać i piłować. Nie w jasne wiosenne popołudnie, lecz w samym środku pożaru, gdzie zaufanie i praca zespołowa są równie ważne jak toporek zwany Pulaski, połączenie siekiery i równie ostro zakończonej motyki.
– Mógłbym ją zaliczyć, zanim wyleci.
Gull obejrzał się na jedną z kobiet-rekrutów.
– Dlaczego myślisz, że wyleci?
– Kobiety nie są stworzone do tej roboty, synu.
Curry przeciągnął ostrze piły przez sosnę.
– Tylko do rodzenia dzieci?
Dobie uśmiechnął się zza brody.
– Nie ja projektowałem ten model. Ale lubię go ujeżdżać.
– Dupek z ciebie.
– Tak mawiają – zgodził się tym samym pogodnym tonem.
Gull ponownie przyjrzał się kobiecie. Dziarska blondynka, jakieś pięć centymetrów niższa od Dobiego. Ale radziła sobie równie dobrze jak pozostali. Instruktorka narciarska z Kolorado, przypomniał sobie. Libby. Widział, jak rano zaklejała odciski.
– Stawiam dwadzieścia, że dotrwa do końca.
Dobie zachichotał, gdy z pnia oderwał się kolejny blok.
– Zakład stoi, synu.
Kiedy skończyli zadanie, Gull nakleił plastry na swoje odciski. A potem, ponieważ instruktorzy byli zajęci, także na odciski Dobiego.
Przeszli przez obóz do czekających na nich plecaków. Jeszcze pięć kilometrów, pomyślał Gull, i skończy ten miły dzień goleniem, prysznicem i zimnym piwem.
Usiadł, założył plecak, a potem wyjął paczkę gumy. Zaproponował listek Dobiemu.
– Dzięki.
Razem dźwignęli się do pozycji klęczącej, a potem wstali.
– Wyobraź sobie, że niesiesz śliczną drobną babkę – poradził mu Dobie, unosząc brwi i patrząc w stronę Libby.
– Trochę za chuda jak na mój gust.
– Kiedy skończymy, będzie ważyć więcej.
Na pewno, pomyślał Gull, tym bardziej że instruktor narzucił ostre tempo na skalistym szlaku.
Wspierali się wzajemnie, docinali sobie, obrażali się, by tylko grupa powoli posuwała się o kolejny krok, kolejny metr. Napędzała ich świadomość, że za kilka tygodni wszystko będzie się działo naprawdę. A w ogniu ich życie zależało od kolegów.
– Co porabiasz w Kentucky? – zapytał Gull Dobiego.
Nad ich głowami zaskrzeczał jastrząb, a odór potu mieszał się z zapachem sosen.
– To i owo. Przez ostatnie trzy lata gasiłem pożary w rezerwatach. Pewnej nocy po akcji trochę się upiłem i przyjąłem zakład, że zostanę strażakiem-spadochroniarzem. Złożyłem papiery i oto jestem.
– Robisz to dla zakładu? – Pomysł wydał się Gullowi niedorzeczny.
– Założyłem się o stówę, synu. A moja duma warta jest o wiele więcej. Skakałeś kiedyś z samolotu?
– Tak.
– Trzeba być wariatem.
– Niektórzy tak twierdzą.
– Jak to jest? Kiedy spadasz.
– To przypomina ognisty seks z piękną kobietą.
– Miałem taką nadzieję. – Dobie poprawił plecak i skrzywił się. – Lepiej, żeby to cholerne szkolenie było tego warte.
– Libby się trzyma.
– Kto?
Gull uniósł podbródek.
– Twój ostatni zakład.
Dobie zazgrzytał zębami, gdy zaczęli pokonywać kolejne podejście.
– Dzień się jeszcze nie skończył.
A gdy wreszcie dobiegł końca, Gull wziął prysznic, ogolił się i zdołał jeszcze wypić piwo, zanim padł twarzą na łóżko.
Michael Little Bear zatrzymał Rowan po drodze do sali gimnastycznej.
– Musisz przejąć szkolenie nowych dziś rano. Miał to zrobić Cards, ale rzyga jak kot.
– Kac?
– Nie. Grypa żołądkowa czy coś takiego. Masz ich przeciągnąć po placu zabaw. OK?
– Jasne. Jestem już z Yangtree na symulatorze. Mogę poświęcić dzień na pożeranie nowych. Ilu mamy?
– Zostało dwudziestu pięciu, naprawdę dobrych. Jeden pobił rekord bazy w biegu na dwa kilometry. Wykręcił sześć minut i trzydzieści dziewięć sekund.
– Ma szybkie stopy. Zobaczymy, jak sobie dziś poradzi reszta jego ciała.
Skróciła zaplanowane na półtorej godziny ćwiczenia o trzydzieści minut. Praca z rekrutami na torze przeszkód na pewno jej to wynagrodzi, na dodatek oznaczało to, że wywinie się od szycia w magazynie toreb na sprzęt.
Cholernie dobry układ, pomyślała, wkładając buty.
Chwyciła papiery, podkładkę, butelkę z wodą i poprawiając na głowie niebieską czapkę z daszkiem, wyszła na zewnątrz.
W nocy napłynęły chmury i okryły wszystko niczym ciepła kołdra. Baza już ożyła; biegacze pojawili się na bieżni i drodze, z ciężarówek wyładowywano zapasy, kobiety i mężczyźni krążyli między budynkami. Na lądowisku kołował samolot z grupą mającą wykonać skok treningowy.
Na długo przed pierwszą syreną było wiele pracy. Szycie, pakowanie plecaków i spadochronów, rozkładanie sprzętu, szkolenie.
Szła w stronę toru treningowego, kiedy natknęła się na Matta.
– Do czego cię przydzielili? – zapytał.
– Szkolenie nowych. Cardsa powaliła grypa żołądkowa. A ty?
– Ja jestem na górze. – Spojrzał w niebo, gdy samolot wzbijał się w powietrze. – Rano siedzę w magazynie. – Uśmiechnął się. – Chcesz się zamienić?
– Hm, mam tkwić w zamknięciu i ładować zapasy, zamiast torturować rekrutów na świeżym powietrzu? Nic z tego.
– Tak myślałem.
Idąc dalej, zauważyła, że kandydaci na strażaków już się gromadzą. Przyjechali do bazy po tygodniu obozowania i pracy w terenie, i jeśli mieli dobrze w głowie, to porządnie się wyspali.
Ci, którzy to zrobili, pewnie będą się dziś czuli bardziej świeżo od pozostałych.
Wkrótce to sprawdzi.
Kilku z nich snuło się po torze przeszkód, próbując oszacować, co ich czeka. Bystrzaki, pomyślała. Chcą poznać wroga. W powietrzu niósł się śmiech i wesołe głosy. Chcą się nakręcić – to też mądre.
Tor przeszkód był suką pierwszego sortu, a to dopiero początek długiego, morderczego dnia. Spojrzała na zegarek, przeszła przez drewniane platformy i zajęła swoje miejsce na polu.
Wypiła łyk wody i odstawiła butelkę. Gwizdnęła przeciągle.
– Zbiórka w szeregu! – zawołała. – Nazywam się Rowan Tripp i w dzisiejszym tańcu będę waszą instruktorką. Każdy z was musi ukończyć tor, zanim przejdzie do następnego ćwiczenia. Piosenki przy ognisku i pieczenie ziemniaków jak w zeszłym tygodniu to przeszłość. Czas zabawić się na poważnie.
Usłyszała kilka jęków, parę chichotów, a kiedy przyglądała się grupie, dostrzegła trochę nerwowych spojrzeń. Dwudziestu jeden mężczyzn, cztery kobiety, różnego wzrostu, budowy, koloru skóry, wieku. Jej zadaniem było wyznaczyć im jeden cel.
Przebicie się przez ból.
Zerknęła w papiery, sprawdziła obecność, wyczytując nazwiska tych, którym udało się dojść aż tak daleko.
– Słyszałam, że jeden z nowych pobił rekord bazy w biegu na dwa kilometry. Kto jest tą gwiazdą?
– Dawaj, Gull! – krzyknął ktoś i zobaczyła, jak niski facet szturcha łokciem sąsiada.
Jakieś metr osiemdziesiąt pięć, oceniła, ciemne włosy, uśmiech pewniachy, luz.
– Gull Curry – powiedział. – Lubię biegać.
– I dobrze. Ale szybkość nie pomoże ci na placu zabaw. Rozciągnijcie się. Nie mam ochoty słuchać płaczu z powodu zakwasów.
Już stworzyli oddział, pomyślała, i wzajemne relacje. Przyjaźnie, rywalizacja – wszystko może się przydać.
– Pięćdziesiąt pompek – nakazała, zapisując ćwiczenie po jego ukończeniu. – Przeprowadzę was przez tor, zaczynając od tego miejsca. – Wskazała niską platformę zbudowaną z kwadratowych elementów, po czym przeszła do stromych stalowych ścian, które musieli pokonać, lin, na które musieli się wspiąć, a także do trampolin i pochylni. – Każda z tych przeszkód symuluje coś, z czym będziecie się zmagać w czasie pożaru. Zaliczycie jedną i przechodzicie do następnej. Ominięcie którejś to koniec. Jeśli ukończycie całość, może okażecie się na tyle dobrzy, by skakać do pożarów.
– Nie jest to dzień świętego Kryspina.
– Kogo? – zapytał Dobie, słysząc mruknięcie Gulla.
Ten tylko wzruszył ramionami, a ze spojrzenia, jakie rzuciła mu blond seksbomba, wywnioskował, że też usłyszała jego uwagę.
– Ty, Szybkie Stopy, będziesz prowadził. Reszta pojedynczo rusza za nim. Jeśli ktoś upadnie, zbiera dupę z ziemi i przechodzi na tył na drugie podejście. – Wyjęła z kieszeni stoper. – Gotowi?
Odpowiedzieli jej okrzykiem. Wcisnęła guzik.
– Ruszać!
W porządku, pomyślała, szybkie i zwinne nogi.
– Podnosić kolana! – krzyknęła. – Pokażcie trochę energii. Na miłość boską, wyglądacie jak dziewczyny spacerujące po parku.
– Jestem dziewczyną! – krzyknęła blondynka o stalowych oczach.
Rowan uśmiechnęła się.
– To podnoś kolana. Udawaj, że chcesz kopnąć jednego z tych dupków w jaja.
Dotrzymywała kroku Gullowi, biegnąc tyłem, podczas gdy on podbiegł i zaatakował pierwszą pochylnię.
Potem drobny mężczyzna zaskoczył ją, wyskakując nad rampę jak pocisk.
Wspinali się, przeskakiwali, czołgali się, wdrapywali. L.B. miał rację, pomyślała, są cholernie dobrą grupą.
Patrzyła, jak Gull wykonuje wymagane przewroty i przetoczenia na pochylni, usłyszała, jak tamten drobny facet – musi sprawdzić nazwisko – wydaje z siebie dziki okrzyk, bo udało mu się zrobić to samo.
Szybkie Stopy nadal prowadził. Niech ją diabli, jeśli facet nie zacznie się wspinać na linę jak małpa na pnącze.
Blondynka świetnie poradziła sobie na ziemi, ale kiedy dotarła do liny, nie tylko się zatrzymała, lecz nawet zaczęła się zsuwać.
– Nie waż się! – krzyknęła ostro Rowan. – Nie zjeżdżaj, Barbie, cholera jasna, i nie zawstydzaj mnie! Chcesz zacząć wszystko od nowa?
– Nie. Boże, nie.
– Chcesz gasić pożary czy wrócić do domu i kupować buty?
– Jedno i drugie!
– W górę. – Rowan dostrzegła na linie ślady krwi. Kiedy delikwent się zsuwał, lina zdzierała mu skórę z dłoni i bolało jak diabli. – Do góry!
Wspięła się na wysokość morderczych dwunastu metrów.
– Złaź, i dalej. No już!
Kiedy blondynka przeskoczyła następną ścianę, krew pozostała także tutaj.
Ale udało się jej. Wszystkim się udało, pomyślała Rowan i dała im chwilę, by mogli złapać oddech, pojęczeć, rozluźnić zmęczone mięśnie.
– Nieźle. Możecie się wspinać lub przeskakiwać przez ścianę dlatego, że wiatr zmieni kierunek, a ogień odetnie was od strefy bezpieczeństwa. Wtedy trzeba się będzie lepiej postarać. Jak się nazywasz „jestem dziewczyną”, Barbie?
– Libby. – Blondynka oparła dłonie na kolanach wnętrzem do góry. – Libby Rydor.
– Każdy, kto potrafi wspiąć się na linę z krwawiącymi dłońmi, poradził sobie lepiej niż tylko nieźle. – Rowan otworzyła apteczkę. – Zabandażujmy je. Jeśli kogoś jeszcze coś boli, niech się tym zajmie, a potem niech idzie po ekwipunek. Pełny ekwipunek – dodała. – Będziecie ćwiczyć lądowanie. Przed wami trzydzieści lądowań.
Gull patrzył, jak kobieta smaruje dłonie Libby maścią i bandażuje je starannie. Powiedziała przy tym coś, co doprowadziło poszkodowaną – a ręce musiały bardzo ją boleć – do śmiechu.
Rowan przeciągnęła ich przez tor przeszkód, pomagając właściwą kombinacją ostrych docinków i pochwał. Skoncentrowała się na tych kilku osobach, które miały problemy, i znalazła właściwe słowa we właściwym czasie.
To niezwykła umiejętność, którą podziwiał.
Mógł do tego dodać podziw dla całej reszty jej osoby.
Ależ ona była zbudowana, całe metr siedemdziesiąt pięć wzrostu. Jego wuj określiłby ją jako posągową. A on? Musiał tylko przyznać, że miała niesamowite ciało. Do tego duże błękitne oczy o ciężkich powiekach, twarz, która sprawiała, że mężczyzna miał ochotę spojrzeć na nią drugi raz i zatrzymać się na dłużej za trzecim razem, i miało się powalającą całość.
I to całość z charakterem. A jemu tak trudno było się oprzeć charakterowi. Zaczekał więc, aż przeszła przez boisko, i ruszył za nią.
– Jak tam dłonie Libby?
– Nic jej nie będzie. Każdy zostawia trochę skóry na placu zabaw.
– A ty?
– Jeśli nie krwawisz, skąd będą wiedzieć, że tam byłeś? – Przekrzywiła głowę i przyjrzała mu się oczami, które przywiodły mu na myśl arktyczny lód. – Skąd się tu wziąłeś, Szekspirze? Czytałam Henryka V.
– Głównie z Monterey.
– W północnej Kalifornii mają dobry oddział strażaków-spadochroniarzy.
– Racja. Znam większość z nich. Pracowałem w oddziale strażaków leśnych w Redding przez pięć lat.
– Tak myślałam. W Kalifornii jest dość roboty, a ty przyjeżdżasz do Missouli?
– Przyjechałem do Missouli z powodu Iron Mana Trippa. – Zatrzymał się, gdy ona to zrobiła. – Domyślam się, że jest twoim ojcem.
– Zgadza się. Znasz go?
– Jasne. Lucas Iron Man Tripp jest legendą. Mieliście tu w dwutysięcznym roku paskudny pożar.
– Tak.
– Byłem wtedy w college’u. Mówili o tamtej sprawie we wszystkich wiadomościach, a ja obejrzałem wywiad z Iron Manem, tutaj w bazie, po tym, jak razem ze swoim oddziałem wrócił po czterech dniach walki z ogniem. – Gull zamyślił się, próbując wszystko na nowo odtworzyć. – Twarz miał pokrytą sadzą, włosy popiołem, przekrwione oczy. Wyglądał, jakby wrócił z wojny, co akurat nie jest dalekie od prawdy. Reporter zadawał mu typowe idiotyczne pytania: „Jak pan się tam czuł? Czy pan się bał?”. A on cierpliwie odpowiadał, choć widać było, że jest wykończony. W końcu powiedział do tego faceta: „Synu, najprościej można to ująć tak: Ta suka próbowała nas pożreć, a my kopnęliśmy ją w dupę”. I odszedł.
Rowan pamiętała to wszystko dokładnie tak jak on – i o wiele więcej.
– I dlatego przyjechałeś do Missouli i chcesz skakać w sam środek pożarów?
– Potraktuj to jak trampolinę. Mogę ci opowiedzieć resztę przy piwie.
– Będziesz za bardzo zajęty na piwo i opowieści o życiu. Lepiej bierz ekwipunek. Masz przed sobą jeszcze długą drogę.
– Zaproszenie na piwo pozostaje aktualne. Opowieść o życiu wedle życzenia.
Znów rzuciła mu to spojrzenie, lekko przekrzywiając głowę, a przez jej usta przemknął uśmieszek, który uznał za cholernie seksowny.
– Nie przystawiaj się do mnie, strażaku. Nie umawiam się z nowicjuszami, kandydatami ani innymi spadochroniarzami. Kiedy mam czas i ochotę na… odrobinę rozrywki, szukam cywila. Takiego, z którym mogę się zabawić, gdy jestem w odpowiednim nastroju w czasie długich zimowych nocy, i o którym mogę zapomnieć w czasie sezonu.
Bardzo podobało mu się takie podejście.
– Może przyda ci się mała zmiana.
– Tracisz swój czas, nowy.
Kiedy odeszła, pozwolił sobie na uśmiech. W końcu to jego czas. A ona była wyjątkowym wyzwaniem.
Gull przeżył, choć lina wyciągnęła go w górę, a potem znów pozwoliła mu spaść. Nie do końca czule ochrzczone urządzenie „cisko-lator” świetnie symulowało wstrząsy całego ciała i ból w kostkach oraz kolanach podczas lądowania na spadochronie.
Padał na ziemię, kulił się, przetaczał i zbierał, licząc guzy i otarcia. Nauczył się, jak ochraniać głowę, jak wykorzystywać ciało, by je zachować. I jak myśleć, kiedy ziemia zbliżała się z zastraszającą prędkością.
Znów wspinał się na mordercze piętnaście metrów czerwonej wieży ze swoją partnerką do ćwiczeń.
– Jak ci idzie? – zapytał Libby.
– Czuję się, jakbym zleciała z góry, więc nie najgorzej. A ty?
– Nie jestem pewny, czy spadłem z góry, czy na górę. – Kiedy dotarł do platformy, uśmiechnął się do Rowan. – Czy to rzeczywiście taka świetna zabawa, na jaką wygląda?
– Jeszcze większa – odparła z sarkazmem, przypinając go do liny. – Tam jest twoje miejsce lądowania. – Wskazała kupę trocin na polu treningowym. – Nabierzesz trochę prędkości, więc poczujesz, kiedy uderzysz w ziemię. Skul się, ochraniaj głowę i przetocz się.
Zerknął na cel. Stosik wyglądał na bardzo mały z tego miejsca.
– Kapuję.
– Gotowi? – zapytała ich oboje.
Libby wzięła głęboki oddech.
– Tak.
– Na próg.
Tak, prędkość jest niezła, pomyślał Gull, gdy leciał nad polem treningowym. Nie miał nawet czasu, by przebiec w myślach listę procedur lądowania, kiedy przed oczami stanęła mu góra trocin. Walnął w nią, pomyślał: „kurwa!”, potem skulił się i przetoczył z rękami przyciśniętymi po obu stronach kasku.
Wciągając powietrze do płuc, obejrzał się na Libby.
– W porządku?
– Tym razem zdecydowanie na górze. Ale wiesz co? To było świetne. Muszę to zrobić jeszcze raz.
– Dzień jeszcze młody. – Wstał i wyciągnął rękę, by pomóc jej się pozbierać.
Po wieży przyszła kolej na zajęcia w klasie. Lata spędzone w oddziale strażaków leśnych oznaczały, że większość podręczników, map i wykładów była jedynie przypomnieniem tego, czego już się nauczył. Ale zawsze można nauczyć się więcej.
A potem nadeszła wreszcie pora, by opatrzyć guzy i otarcia, znaleźć ciepły kąt i pobyć trochę z innymi rekrutami. Gull zauważył, że ich liczba zmalała do dwudziestu dwóch. Między symulatorem a wieżą stracili trzech.
Ponad połowa tych, którzy nadal uczestniczyli w szkoleniu, poszła spać i pomyślał, że powinien zrobić to samo. Kusiła go jednak rozgrywana partyjka pokera, zawarł więc ze sobą układ. Zaczerpnie świeżego powietrza, a jeśli pokusa nadal będzie silna, usiądzie na kilka rozdań.
– Przysuń sobie krzesło, synu – powiedział Dobie, gdy Gull przechodził obok stolika. – Muszę zasilić konto emerytalne.
– Wyląduj na głowie jeszcze kilka razy, a przejdziesz na wcześniejszą emeryturę.
Gull szedł dalej. Na zewnątrz padał chłodny deszcz, który straszył przez cały dzień. Mężczyzna wsunął ręce w kieszenie i wyszedł prosto w wilgotny wieczór. Odwrócił się w stronę odległego hangaru. Może tam podejść i przyjrzeć się samolotowi, z którego niebawem będzie skakał?
Zanim zapisał się do tego programu, skoczył trzy razy, by się upewnić, że ma dość odwagi. Teraz był niespokojny, znów chciał poczuć tę adrenalinę, rzucić wyzwanie własnym instynktom i spaść prosto w wielką otwartą przestrzeń.
Obejrzał maszyny – Twin Otter i DC-9 – najczęściej używane do gaszenia pożarów. Pomyślał, że dobrze byłoby wziąć lekcje pilotażu poza sezonem, może nawet zdobyć licencję. Nigdy nie zaszkodzi świadomość, że można przejąć kontrolę, jeśli zajdzie taka potrzeba.
W tej chwili zobaczył ją idącą w jego stronę przez deszcz. Ciemność nie skrywała kuszącego ciała. Zwolnił. Może nie będzie musiał grać w pokera, by dopisało mu szczęście.
– Miły wieczór – rzucił.
– Chyba dla wydr. – Padało prosto na daszek czapki Rowan. Kobieta przyglądała mu się uważnie. – Uciekasz?
– Wyszedłem tylko na spacer. Ale mam samochód, jeśli chcesz gdzieś pojechać.
– Mam własny, dzięki, ale nigdzie się nie wybieram. Nieźle sobie dziś poradziłeś.
– Dzięki.
– Szkoda Doggetta. Złe lądowanie i pęknięcie skóry na linii włosów eliminuje go z programu. Ale chyba wróci w przyszłym roku.
– Bardzo chce – zgodził się Gull.
– Trzeba więcej niż tylko chcieć, ale najpierw musisz chcieć, żeby coś zdobyć.
– Myślałem o tym samym.
Na wpół roześmiana Rowan pokręciła głową.
– Czy kobiety kiedykolwiek ci odmawiają?
– Niestety tak. Ale mężczyzna, który się poddaje, nigdy nie zdobywa nagrody.
– Uwierz mi, nie jestem nagrodą.
– Masz włosy jak rzymski centurion, ciało bogini i twarz nordyckiej królowej. To fenomenalne opakowanie.
– Opakowanie nie jest nagrodą.
– Nie. Ale na pewno chcę je otworzyć i zobaczyć, co kryje się w środku.
– Paskudny charakter, znakomite wyczucie kitu i namiętność do gaszenia ognia. Wyświadcz sobie przysługę, strażaku, i przystawiaj się do kogoś innego.
– Widzisz, ja mam w sobie taką paskudna cechę. Jak już raz się na czymś skoncentruję, nie potrafię odpuścić, dopóki wszystkiego nie rozgryzę.
Wzruszyła ramionami, ale zauważył, że przygląda mu się bardzo uważnie.
– Nie ma czego rozgryzać.
– Sam nie wiem – powiedział, gdy ruszyła w stronę budynku. – Zmusiłem cię, żebyś przeszła się ze mną w deszczu.
Odwróciła się z jedną ręką na drzwiach i rzuciła mu współczujący uśmiech.
– Nie mów mi, że masz duszę romantyka.
– Być może.
– To lepiej uważaj. Mogę cię wykorzystać, bo znajdziesz się akurat pod ręką, a potem złamię to romantyczne serce.
– Moje czy twoje?
Wybuchnęła gardłowym namiętnym śmiechem, który przebiegł aż do jego lędźwi, po czym zamknęła drzwi, przynajmniej metaforycznie, prosto przed jego nosem.
Niech mnie diabli, jeśli trochę mnie nie bierze, przyznała. Lubiła pewnych siebie mężczyzn, którzy mieli jaja, mózg i umiejętności, by to udowodnić. To i przebiegłe spojrzenie kota czającego się przy mysiej dziurze, pożądanie i bezgraniczna cierpliwość wywoływały delikatny seksualny szmerek.
Poddanie mu się byłoby błędem, przypomniała sobie, po czym zapukała delikatnie w drzwi Cardsa. Uznała jego mruknięcie za przyzwolenie i wsunęła głowę do środka.
Był trochę blady, mocno znudzony i niechlujny.
– Jak się czujesz?
– Cholera, całkiem nieźle. Dziś rano dopadł mnie jakiś wirus. Wyrzygałem go razem z kilkoma organami. – Siedział na łóżku przed rozłożonymi kartami. – Spędziłem trochę czasu w magazynie, udało mi się zatrzymać obiad w żołądku. Do jutra sobie odpuszczę. Dzięki, że mnie zastąpiłaś.
– Nie ma sprawy. Zostało dwudziestu dwóch. Jeden jest ranny. Chyba jeszcze go tu zobaczymy. Do jutra.
– Chcesz obejrzeć sztuczkę? Niezła – rzucił, zanim wyszła.
Chyba mam już dość własnego towarzystwa, pomyślała. Postawiła na przyjaźń i usiadła naprzeciwko mężczyzny na łóżku.
Poza tym oglądanie kilku słabych sztuczek karcianych było lepszym preludium do snu niż roztrząsanie spaceru w deszczu z Gulliverem Currym.
Gull i pozostali rekruci ustawili się w szeregu przed szatnią. Na asfalcie rykiem silników dawał o sobie znać samolot, który miał ich zabrać na pierwszy skok, a im dawały o sobie znać napięte nerwy.
Instruktorzy posuwali się powoli, sprawdzając ekwipunek poszczególnych uczniów. Gull uznał, że dopisało mu szczęście, gdy do niego podeszła Rowan.
– Sprawdzili cię?
– Nie.
Uklękła, więc miał okazję się przyjrzeć, jak jej włosy o barwie słonecznika układają się na kształtnej czaszce. Sprawdziła jego buty, strzemiona i przesuwała się ku górze: kieszenie na spodniach, paski, data ważności spadochronu zapasowego i jego zaczepy.
– Pachniesz brzoskwiniami – zauważył. Podniosła wzrok i spojrzała mu w oczy. – Ładnie.
– Dolny lewy pasek zapasowego przypięty – powiedziała i kontynuowała sprawdzanie bez słowa komentarza. – Dolny prawy pasek zapasowego przypięty. Skoncentruj się, Szybkie Stopy – dodała, po czym sprawdzała dalej zgodnie z listą. – Jeśli któremuś z was umknie choć jeden szczegół, zostanie z was mokra plama na ziemi. Kask, rękawice. Linka wyzwalająca?
– Sprawdzona.
– Możesz ruszać.
– A ty?
– Sprawdzono mnie, dzięki. Wchodź na pokład.
Przeszła do następnego rekruta.
Gull wsiadł do samolotu i zajął miejsce na podłodze obok Dobiego.
– Chcesz wyhaczyć tę blondynę? – zapytał Dobie. – Tę, którą nazywają Szwedką?
– Każdy może marzyć. Niedługo będziesz musiał mi zapłacić dwudziestaka – dodał Gull, kiedy Libby weszła do środka.
– Cholera. Ale jeszcze nie skoczyła. Stawiam teraz dziesięć dolców, że się wycofa.
– Dycha zawsze się przyda.
– Witamy na pokładzie – oznajmiła Rowan. – Ustawcie siedzenia w pozycji pionowej. Długość naszego lotu uzależniona jest od tego, ilu z was będzie płakać jak dzieci, kiedy staniecie na progu. Gibbons jest waszym wyrzucającym. Uważajcie i skoncentrujcie się. Gotowi do skoku?
W odpowiedzi rozległ się głośny radosny okrzyk.
– No to ruszamy.
Samolot kołował po pasie, nabrał prędkości, uniósł dziób. Gull poczuł lekki ucisk w żołądku, gdy oderwali się od ziemi. Obserwował, jak Rowan, w jego oczach niezwykle seksowna w kombinezonie, podnosi głos, by przekrzyczeć ryk silników, i raz jeszcze krok po kroku analizuje czekający ich skok.
Gibbons podał jej kartkę z kokpitu.
– Tam jest wasze miejsce lądowania – powiedziała i wszyscy rekruci odwrócili się w stronę okien.
Gull przyglądał się łące, ślicznej jak z obrazka, wysokim jodłom, sosnom, lśniącemu strumykowi. Ich zadaniem – gdy już znajdą się w powietrzu – było trafić w łąkę, unikać drzew i wody. Pomyślał, że będzie jak strzałka, która chce się znaleźć w samym środku tarczy.
Kiedy Gibbons się przypiął, Rowan krzyknęła, by pilnowali spadochronów zapasowych. Gibbons złapał uchwyty drzwi, szarpnął i do środka wpadło chłodne powietrze pachnące wiosną.
– Cholera jasna. – Dobie gwizdnął przez zęby. – Robimy to. Naprawdę. Za nic bym tego nie oddał.
Gibbons wychylił głowę w pęd powietrza, skonsultował się przez słuchawki z kokpitem. Samolot przechylił się w prawo, podskoczył i wyrównał lot.
– Obserwujcie sondy! – krzyknęła Rowan. – To wy.
Podskakiwały i wirowały na tle błękitnego nieba. A potem zniknęły w gęstych drzewach.
Gull rozpracowywał w myślach skok i pociągając za linki, zastanawiał się nad prądami powietrza. Znów wszystko przemyślał, przypatrując się drugiej grupie sond.
– Do góry! – krzyknął Gibbons.
Dobie wsunął do ust listek gumy i podsunął paczuszkę Gullowi. Za maską jego oczy były wielkie jak spodeczki.
– Trochę mi niedobrze.
– Poczekaj z rzyganiem, aż znajdziesz się na dole – poradził mu Gull.
– Libby, skaczesz jako druga. – Rowan włożyła kask. – Lecisz za mną na dół. Zrozumiano?
– Tak.
Na znak Gibbonsa Rowan usiadła na progu i się przypięła. Cały samolot skandował teraz imię Libby, a dłonie w rękawicach klaskały na zachętę, gdy zajęła pozycję za Ro.
Potem Gibbons klepnął Rowan w ramię i już jej nie było.
Gull obserwował lot; nie mógł oderwać od niej oczu. Błękitno-biały spadochron poderwał się do góry i otworzył, prezentując piękny widok na tle błękitnego nieba, zieleni, brązu i błyszczącej wody.
Okrzyki przywróciły go do rzeczywistości. Ominął go skok Libby, ale zauważył, że jej spadochron się otworzył. Przesunął się, by widzieć je oba.
– Wygląda na to, że wisisz mi dychę.
W oczach Dobiego błysnął uśmiech.
– Stawiam dodatkowo sześciopak, że poradzę sobie lepiej od niej. I od ciebie.
Kiedy samolot zatoczył koło, Gibbons spojrzał Gullowi w oczy.
– Gotowi?
– Tak.
– Haczenie.
Gull przesunął się do przodu i zapiął linę.
– Na próg.
Gull uspokoił oddech i usiadł.
Słuchał instrukcji wyrzucającego o prądach, podczas gdy powietrze uderzało go w nogi. Samolot wyrównywał lot, a on sprawdził wszystko raz jeszcze i nie spuszczał oczu z horyzontu.
– Przygotuj się.
Był gotowy. Każdy guz, otarcie, każdy odcisk kilku minionych tygodni doprowadził go do tej chwili. Kiedy poczuł klepnięcie w prawe ramię, skoczył prosto w przestrzeń.
Wiatr, niebo i ostry, zapierający dech w piersiach dreszcz, gdy rzuca się im wyzwanie. Prędkość jak narkotyk wypełniający żyły. Mógł tylko pomyśleć: „Tak, Jezu, tak”. Wiedział, że po to się urodził, nawet kiedy odliczał, kiedy odwracał ciało, by w końcu spojrzeć przez stopy na ziemię w dole.
Spadochron się otworzył, poderwało go do góry. Obejrzał się w prawo, potem w lewo i odnalazł wzrokiem Dobiego, usłyszał dziki, zuchwały śmiech swojego partnera.
– O tym właśnie mówiłem!
Gull uśmiechnął się od ucha do ucha. Zastanowił się, ilu to widziało, ten zaskakujący pejzaż: las i góry, bezgraniczne otwarte niebo. Przesunął wzrokiem po warstwie śniegu w wyższych partiach i po zieleni, która zaczęła zakradać się do dolin. Wydało mu się, choć wiedział, że to niemożliwe, iż czuje zapach zimy i wiosny jednocześnie.
Sterował linkami, kierując się instynktem, wiadomościami ze szkolenia, kaprysami wiatru. Dostrzegł teraz Rowan; widział, jak słońce odbija się od jej jasnych włosów, gdy stała na szeroko rozstawionych nogach, z rękami opartymi na biodrach. Obserwowała go, tak jak on obserwował ją.
Postanowił wylądować tuż obok niej i wyczuł właściwy moment. Strażacy-spadochroniarze nazywają to zejściem po linie, więc zsuwał się powoli i oddychając spokojnie, czekał na zderzenie z ziemią.
Znów obejrzał się na Dobiego i zauważył, że jego partner nie trafi w miejsce lądowania. Potem uderzył w ziemię, skulił się i przetoczył. Odpiął uprząż i zaczął zwijać spadochron.
Usłyszał krzyk Rowan i zobaczył, że biegnie w stronę drzew. Wszystko zamarło, a potem znów ożyło, kiedy dotarł do niego stek przekleństw Dobiego.
W górze samolot zatoczył krąg, by zrzucić kolejną grupę skoczków. Gull zebrał sprzęt i z uśmiechem ruszył w stronę kumpla, który wyciągał swój spośród drzew.
– Byłem tuż-tuż, kiedy wiatr zniósł mnie na drzewa. Ale i tak jazda była niesamowita. – Twarz rozjaśnił mu triumf i podniecenie. – Cholernie niesamowita. Tylko połknąłem gumę.
– Jesteście na ziemi – zwróciła się do nich Rowan. – Niczego sobie nie złamaliście. Można więc uznać, że nieźle wam poszło. – Otworzyła torbę i wyjęła batoniki. – Gratuluję.
– Nic nie może się z tym równać. – Libby spojrzała w niebo z rozjaśnioną twarzą. – Absolutnie nic.
– Jeszcze nie skakałaś do pożaru. – Rowan usiadła, a potem wyciągnęła się na trawie. – To zupełnie nowy świat. – Wpatrywała się w niebo, czekając na powrót samolotu, a potem spojrzała na Gulla, który usiadł obok niej. – Gładko wylądowałeś.
– Celowałem w ciebie. W słońce odbijające się od twoich włosów – dodał, kiedy zmarszczyła brwi.
– Jezu, Gull, ty naprawdę jesteś romantykiem.
Uświadomił sobie, że wytrącił ją z równowagi, i przyznał sobie punkt na swojej osobistej tablicy wyników. Ponieważ nie połknął gumy, schował czekoladowy batonik na później.
– Czym się zajmujesz, kiedy nie robisz tego?
– Chodzi ci o pracę? Trochę pomagam tacie, skacząc z turystami, którym marzy się dreszczyk emocji, uczę ludzi, którzy chcą uczynić z tego hobby. Jestem też osobistym trenerem. – Napięła bicepsy.
– Założę się, że jesteś w tym dobra.
– Praca trenera oznacza, że płacą mi za utrzymywanie formy przez zimę, żeby potem móc robić to. A ty?
– Ja żyję z zabawy. Wiesz, świat rozrywki. To takie centrum gier – kręgle, samochodziki, skee-ball, symulatory.
– Pracujesz w centrum gier?
Założył ręce za głowę.
– Praca przestaje być pracą, gdy dobrze się bawisz.
– Nie robisz wrażenia faceta, który przez cały dzień zajmuje się dzieciakami i automatami.
– Lubię dzieci. Nie znają strachu i są otwarte na nowe możliwości. Dorośli zapominają o obu tych rzeczach. – Wzruszył ramionami. – Ty spędzasz dnie na wyciskaniu potu z kanapowych leniwców.
– Nie wszyscy moi klienci są leniwcami. A już na pewno żaden z nich, gdy kończę z nimi pracę. – Usiadła. – Leci następna grupa.
Kiedy uporali się z pierwszym skokiem treningowym, spakowali się i odstawili sprzęt do bazy. Po kolejnej serii ćwiczeń fizycznych i zajęciach w klasie znów wsiedli na pokład samolotu, by oddać drugi skok.
Ćwiczyli schodzenie w pełnym ekwipunku, opracowywali strategie gaszenia ognia, studiowali mapy, wykonywali niezliczoną ilość brzuszków i pompek, przebiegali całe kilometry i skakali z samolotu. Na zakończenie morderczych czterech tygodni liczba ochotników zmalała do szesnastu. Zebrali się przed Sztabem, by wziąć udział w ostatnim apelu jako rekruci.
Kiedy wywołano nazwisko Libby, Dobie wsunął dwadzieścia dolarów w dłoń Gulla.
– Strażak-spadochroniarz Barbie. Trzeba jej oddać sprawiedliwość. Taka chudzina przeszła, a wielki facet jak McGinty odpadł.
– My nie odpadliśmy – przypomniał mu Gull.
– W mordę jeża, nie!
Kiedy przybili sobie piątkę, spadły na nich strumienie lodowatej wody.
– Zmywamy z was smród nowicjuszy! – zawołał ktoś.
Z okrzykami i gwizdami mężczyźni i kobiety na dachu oblali ich wiadrami wody.
– Jesteście teraz jednymi z nas. – Ze swojego miejsca poza zasięgiem wody L.B. starał się przekrzyczeć śmiech i przekleństwa. – Najlepszymi z najlepszych. Umyjcie się, a potem pakujcie do samochodów. Jedziemy do miasta, chłopcy i dziewczynki. Macie jeden wieczór, żeby świętować i zalać się w trupa. Jutro zaczniecie dzień jako strażacy-spadochroniarze. Jako Zulies.
Kiedy Gull z przejęciem wyżymał banknot, Dobie śmiał się tak serdecznie, że aż musiał usiąść.
– Stawiam pierwszą kolejkę. Tobie też, Libby.
– Dzięki.
Uśmiechnął się i wsunął mokry pieniądz do mokrej kieszeni.
– To wszystko dzięki tobie.
W pokoju Gull zdjął przemoczone ubranie. Obejrzał siniaki – nie było najgorzej – i po raz pierwszy od tygodnia ogolił się bardzo starannie. Kiedy udało mu się znaleźć czystą koszulę i spodnie, poświęcił kilka minut na wysłanie e-maila do domu, by zawiadomić rodzinę, że udało mu się ukończyć szkolenie.
Spodziewał się, że wiadomość wywoła mieszane reakcje, choć wszyscy będą udawać, że są równie szczęśliwi jak on. Wsunął cygaro do kieszonki na piersiach i wyszedł.
E-mail kosztował go trochę czasu, więc wsiadł do ostatniej furgonetki i znalazł miejsce między nowicjuszami i weteranami.
– Gotowy na imprezę, nowy? – zapytał go Trigger.
– Zawsze jestem gotowy.
– Pamiętaj tylko, że tu nie ma nianiek. Jeśli furgonetki odjadą, a ciebie w jednej z nich nie będzie, sam organizujesz sobie transport do bazy. Jeśli zakończysz dzisiejszy wieczór z kobietą, postaraj się znaleźć babkę z samochodem.
– Będę pamiętał.
– Tańczysz?
– A co, prosisz?
Trigger wybuchnął śmiechem.
– Jak dla mnie, jesteś nawet dość ładny. W knajpie, do której jedziemy, będzie parkiet. Jeśli zrobisz to dobrze, taniec z kobietą można uznać za grę wstępną.
– Mówisz to z doświadczenia?
– Tak, młody rycerzu Jedi.
– Ciekawe. A Rowan lubi tańczyć?
Trigger uniósł brwi.
– Nazywamy to obszczekiwaniem złego drzewa.
– To jedyne drzewo, które zwróciło moją uwagę.
– Czeka cię więc długie samotne lato. – Poklepał Gulla po ramieniu. – I powiem ci coś jeszcze z mojego bogatego doświadczenia. Kiedy masz odciski na odciskach, a na nich jeszcze bąble, to walenie konia przestaje być przyjemne.
– Pięć lat byłem strażakiem leśnym – przypomniał mu Gull. – Jeśli lato okaże się długie i samotne, moje ręce wytrzymają.
– Może. Ale kobieta i tak jest lepsza.
– W istocie, mistrzu Jedi. W istocie.
– Masz jakąś w domu?
– Nie. A ty?
– Miałem. Dwa razy. Z jedną się nawet ożeniłem. Ale jakoś nie zaskoczyło. Matt też ma dziewczynę. Masz dziewczynę w Nebrasce, prawda, Matt?
Matt obejrzał się przez ramię.
– Annie.
– Szkolna miłość – uzupełnił Trigger. – Potem wyjechała do college’u, ale kiedy wróciła do domu, znów się zeszli. Dwa umysły, jedno serce. Matt więc nie tańczy, jeśli kapujesz, o co mi chodzi.
– Kapuję. Miło jest mieć kogoś – dokończył Gull.
– Ten popieprzony świat traci sens, jeśli nie masz. – Matt wzruszył ramionami. – Po co robić to, co robimy, jeśli nikt na nas po robocie nie czeka.
– To rzeczywiście osładza tę harówę – zgodził się Trigger. – Ale niektórzy z nas od czasu do czasu muszą zatańczyć. – Zatarł ręce, gdy furgonetka zatrzymała się na parkingu pełnym samochodów. – A moje stopy już rwą się do tańca.
Wysiadając, Gull przyglądał się długiemu, niskiemu budynkowi z bali i na moment zatrzymał wzrok na migającym neonie.
– Stryczek – przeczytał. – Poważnie?
– Czas pokowboić, partnerze. – Trigger klepnął go w ramię, po czym wszedł do środka, stukając obcasami butów z wężowej skóry.
Nowe doświadczenie, przypomniał sobie Gull. Tego nigdy za wiele.
Wszedł prosto w paskudny łomot okropnej muzyki country, którą grał kwartet obdartych facetów schowanych za mało skuteczną ochroną z gęstej siatki. W tej chwili w ich stronę leciały jedynie obelgi, ale noc była jeszcze młoda.
Mimo łomotu na parkiecie panował tłok, a tańczący wysoko podnosili nogi i kręcili pośladkami. Reszta zgromadziła się wzdłuż długiego baru lub siedziała ściśnięta na rozklekotanych krzesłach przy malutkich stolikach, gdzie mogła pochłaniać nachos z sosem i gryźć pikantne skrzydełka polane podejrzaną substancją, która nadawała im pomarańczowy kolor. Większość decydowała się popijać danie piwem podawanym w przezroczystych plastikowych kubkach.
Światła były litościwie przygaszone, a pomimo zakazu palenia w powietrzu unosiły się błękitnawe chmury. Wszystko śmierdziało jak przepocona, zalana stęchłym tłuszczem popielniczka pełna petów.
Gull doszedł do wniosku, że jedynym rozsądnym wyjściem jest zacząć pić.
Podszedł do baru, rozepchał się łokciami i zamówił piwo korzenne w butelce. Dobie wcisnął się obok niego i szturchnął go w ramię.
– Dlaczego pijesz to zagraniczne dziadostwo?
– Warzone w Montanie. – Podsunął butelkę Dobiemu i zamówił następną.
– Całkiem niezłe – oświadczył Dobie po pierwszym łyku. – Ale to nie budweiser.
– Masz rację. – Rozbawiony Gull stuknął butelką o piwo kumpla i pociągnął spory łyk. – Piwo. Odpowiedź na wiele pytań.
– Wleję je w siebie, a potem wyrwę jedną z tych babek i zaciągnę na parkiet.
Gull przełknął kolejny łyk i przyjrzał się gitarzyście o grubych palcach.
– Jak można tańczyć do takiego gówna?
Dobie zmrużył oczy i wbił palec w pierś Gulla.
– Masz jakiś problem z muzyką country?
– Chyba uszkodziłeś sobie bębenki podczas ostatniego skoku, jeśli nazywasz to muzyką. Lubię bluegrass – dodał – jeśli ktoś go dobrze gra.
– Nie wciskaj mi kitu, mieszczuchu. Nie masz pojęcia, co to takiego bluegrass.
Gull wypił kolejny łyk piwa.
– Jestem człowiekiem, co smutek zna – zaśpiewał mocnym, gładkim tenorem. – Kłopoty towarzyszą mi co dnia…
Dobie uderzył go czule w pierś.
– Nie przestajesz mnie zaskakiwać. Masz też niezły głos. Powinieneś tam pójść i pokazać tym dupkom, jak to się robi.
– Chyba zostanę przy piwie.
– No dobra. – Dobie opróżnił butelkę i beknął. – Ja idę wyrwać babkę.
– Powodzenia.
– Tu nie chodzi o powodzenie, lecz o styl.
Gull patrzył, jak Dobie pochyla się nad stolikiem, przy którym siedziały cztery kobiety, i doszedł do wniosku, że kolega zdecydowanie ma swój niepowtarzalny styl.
Ciesząc się chwilą, oparł łokieć na barze i skrzyżował nogi w kostkach. Trigger, zgodnie z zapowiedzią, znalazł już partnerkę do tańca, a Matt – wierny swojej Annie – siedział z L.B., nowicjuszem o imieniu Stovic i jednym z pilotów zwanym Stetsonem ze względu na zniszczony ukochany czarny kapelusz.
Rowan tkwiła przy stoliku z Janis Petrie, Gibbonsem i Yangtree, i jadła pomarańczowe nachos. Miała na sobie niebieski podkoszulek, obcisły, z okrągłym dekoltem, który podkreślał jej piersi. Po raz pierwszy, odkąd się poznali, założyła też kolczyki, które migotały za każdym razem, gdy roześmiana potrząsała głową.
Zauważył, że zrobiła coś z oczami i ustami, bo stały się bardziej wyraziste. A kiedy pozwoliła, by Cards pociągnął ją na parkiet, Gull dostrzegł, że dżinsy ma równie obcisłe jak koszulkę.
Spojrzała na niego, gdy partner zakręcił nią w tańcu, i rzuciła mu promienny szelmowski uśmiech. Serce przestało mu bić. Postanowił, że jeśli ma go zabić, może to zrobić z bliższej odległości. Zamówił następne piwo i zaniósł je do jej stolika.
– Cześć, świeże mięsko. – Janis uniosła w geście toastu porcję nachos. – Chcesz zatańczyć?
– Nie wypiłem jeszcze dość piwa, by tańczyć do czegoś takiego.
– Są tak źli, że aż dobrzy. – Janis poklepała puste krzesło Rowan. – Jeszcze kilka drinków i będą na tyle dobrzy, żeby być źli.
– Twoja logika przekonuje mnie, że kiedyś już to przerabiałaś.
– Nie staniesz się prawdziwym Zulie, dopóki nie przetrzymasz wieczoru w Stryczku. – Spojrzała w stronę drzwi, przez które weszło trzech mężczyzn. – We wszystkich jego przejawach.
– Miejscowi?
– Raczej nie. Mają nowe buty. I to drogie. – Wypiła łyk piwa z kubka stojącego na stoliku. – Stawiam na miasto. To gogusie udający kowbojów, którzy przyjechali nasycić się lokalnym kolorytem.
Mężczyźni ruszyli w stronę baru, a pierwszy torował ramieniem drogę pozostałym. Położył banknot na blacie.
– Whisky i kobietę. – Celowo podniósł głos, by niósł się nad rozgardiaszem. Okrzyki i śmiech jego kumpli powiedziały Gullowi, że nie będzie to pierwszy drink tego wieczoru.
Kilka osób przy barze odsunęło się, by zrobić im miejsce, a barman nalał alkohol. Lider grupy wychylił szklaneczkę jednym haustem, odstawił ją z brzękiem i uniósł palec.
– Trzeba nam kobiet.
Kolejny wybuch radości kumpli. Gull doszedł do wniosku, że szukają guza, a ponieważ on na pewno go nie szukał, dalej obserwował tańczącą Rowan.
Janis pochyliła się w jego stronę, kiedy zespół zaczął grać żałosną wersję When the Sun Goes Down.
– Ro mówi, że pracujesz w centrum gier.
– Rozmawiała z tobą o mnie?
– Jasne. Wymieniamy się informacjami codziennie. Lubię takie miejsca. Masz bilard? Jestem w tym rewelacyjna.
– Tak, nowy i stary.
– Stary. – Spojrzała na niego uważnie dużymi brązowymi oczami. – Chyba nie masz High Speed?
– To klasyk.
– Uwielbiam go! – Uderzyła dłonią w stolik. – Mieli taki rozwalający się automat w centrum handlowym, kiedy byłam mała. Mogłam grać cały dzień za jeden żeton, nieźle, co? Wymieniłam z pewnym gościem pięć gier za pierwszy francuski pocałunek. – Westchnęła i oparła się o krzesło. – Stare dobre czasy.
Idąc za jej spojrzeniem w stronę baru, Gull obejrzał się w samą porę, by zobaczyć, jak pijący whisky facet klepnął w pośladek mijającą go kelnerkę z pełną tacą. Kiedy nań popatrzyła, uniósł obie ręce i rzucił jej przebiegły uśmieszek.
– Dupek – powiedziała Janis. – Nie można się nigdzie ruszyć, żeby się na takich nie natknąć.
– Ich liczba legion. – Przesunął się trochę bardziej, gdy Rowan zeszła z parkietu.
– To moje miejsce.
– Trzymam je dla ciebie. – Poklepał się po udzie.
Zaskoczyła go, siadając mu na kolanach. Wzięła jego piwo i pociągnęła spory łyk.
– Szastasz pieniędzmi, kupując tutejsze piwo na butelki. Nie tańczysz, krezusie?
– Mógłbym, gdyby zagrali coś, co nie rani mi uszu.
– Jeszcze ich słyszysz? Zaraz temu zaradzę. Czas na strzały.
– Ja odpadam – odparł natychmiast Gibbons. – Kiedy ostatni raz mnie na to namówiłaś, przez tydzień nie czułem palców.
– Nie rób tego, Gull – ostrzegł go Yangtree. – Szwedka ma żelazny żołądek. Po swoim staruszku.
Rowan zbliżyła twarz do twarzy Gulla i uśmiechnęła się.
– Co, masz delikatny brzuszek, strażaku?
Wyobraził sobie, jak przygryza jej pełną dolną wargę jednym szybkim ruchem.
– Jakie strzały?
– Jest tylko jeden strzał, który warto oddać: te-qui-la – zaśpiewała, podkreślając uderzeniem ręki o blat każdą sylabę. – Jeśli masz jaja.
– Siedzisz na nich, więc powinnaś wiedzieć.
Odrzuciła głowę i wybuchnęła niesamowicie seksownym śmiechem dziewczyny z saloonu.
– Potrzymaj je przez chwilę. Pójdę wszystko załatwić.
Zerwała się, zakręciła kilka razy na parkiecie, gdy Dobie chwycił ją za rękę. Tytania z Pukiem, pomyślał Gull.
Potem wsunęła kciuki w kieszenie dżinsów i razem z Dobiem odtańczyła taniec z mocnym przytupem, który pozostali powitali gwizdami i okrzykami.
Wymierzyła palec w Gulla – cholera, znów prosto w serce – i w rytm muzyki podeszła do baru.
– Hej, Wielki Nate! – pochylając się, zawołała głównego barmana. – Potrzebuję tuzina kieliszków tequili, kilku solniczek i ćwiartek limonki do ssania.
Obejrzała się przez ramię, rzuciła facetowi chwytającemu się za krocze znudzone spojrzenie i znów się odwróciła.
– Mogę wszystko zabrać, jeśli Molly jest zajęta.
Facet od krocza położył przed nią na barze banknot studolarowy.
– Stawiam twoją tequilę i dziesięć minut na zewnątrz.
Rowan potrząsnęła lekko głową w stronę barmana, zanim ten zdążył się odezwać.
Odwróciła się i popatrzyła pijanemu draniowi prosto w oczy.
– Domyślam się, że skoro totalnie brak ci uroku i możesz zdobyć kobietę tylko za pieniądze, uważasz, że wszystkie jesteśmy dziwkami.
– Kręciłaś tyłkiem i machałaś cyckami od chwili, gdy tu wszedłem. Zamierzam ci tylko zapłacić za to, co reklamowałaś. Najpierw postawię ci drinka.
Przy stoliku Gull pomyślał: „Cholera” i zaczął wstawać. Gibbons położył mu rękę na ramieniu.
– Nie chcesz wchodzić jej w drogę. Uwierz mi.
– Nie lubię, gdy pijani zaczepiają kobiety.
Wstał i zauważył, że w sali zrobiło się ciszej. Usłyszał więc wyraźnie, jak Rowan mówi tonem słodziutkim niczym wata cukrowa:
– Och, najpierw postawisz mi drinka. To twój kubek?
Wzięła go do ręki, a przy swoim wzroście nie miała problemu, by wylać jego zawartość na głowę faceta.
– Pociągnij sobie, złamasie.
Mężczyzna, choć mocno zalany, ruszał się zaskakująco szybko. Popchnął Rowan na bar, chwycił jej piersi i mocno ścisnął.
Ona jednak ruszała się jeszcze szybciej. Zanim Gull zdążył przebyć połowę sali, wcisnęła obcas buta w stopę faceta, a kolano w krocze, z którego był tak dumny, po czym powaliła go na ziemię „hakiem” wielkiej urody. Gull był pod wrażeniem, a facet zwinął się wpół.
Zdążyła też wymierzyć cios pięścią jednemu z kumpli dupka, który zachował się na tyle głupio, by ją szarpać. Chwyciła go za rękę i pociągnęła po podłodze. Kopniak, jaki mu wymierzyła w tyłek, wysłał go prosto w objęcia przyjaciela, który próbował się podnieść z podłogi.
Odwróciła się do trzeciego.
– Chcesz spróbować?
– Nie. – Uniósł ręce w geście „Nie strzelaj”. – Nie, proszę pani.
– No to może masz jeszcze kilka szarych komórek. Skorzystaj z nich i zabierz stąd swoich kumpli, zanim się wkurzę na dobre. Bo kiedy się wkurzam, naprawdę mi odbija.
– Chyba nie potrzebowała pomocy – zauważył Dobie.
– To koniec. – Gull położył dłoń na sercu. – Zakochałem się.
– Raczej nie chciałbym zakochać się w kobiecie, która potrafi wytrzeć mną podłogę.
– Nie ma ryzyka, nie ma zysku.
Cofnął się, gdy sześciu strażaków pomagało odprowadzić pijanych facetów do drzwi. I wyrzucić ich z baru.
Rowan niedbale obciągnęła koszulkę.
– Co z tymi strzałami, Wielki Nate?
– Już podaję. Stawiam.
Gull usiadł i czekał, aż Rowan podejdzie z tacą.
– Gotowy? – zapytała.
– Ustaw je w szeregu, kochanie. Potrzebujesz lodu na knykcie?
Poruszyła palcami.
– Nic im nie jest. Zupełnie jakbym walnęła ciasteczkowego ludzika z reklamy proszku do pieczenia.
– Słyszałem, że on też nieźle pociąga.
Roześmiała się, po czym opadła na krzesło, które przysunął jej Gibbons.
– Zobaczmy, jak ty to robisz.