Leżąc na kozetce. Powieść psychoterapeutyczna - Irvin D. Yalom - ebook

Leżąc na kozetce. Powieść psychoterapeutyczna ebook

Irvin D. Yalom

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Prowokacyjna eksploracja niezwykłych relacji, jakie trzej terapeuci tworzą ze swoimi pacjentami.

Seymour jest tradycyjnym terapeutą, który zaciera granicę przyzwoitości seksualnej w relacjach z pacjentką.

Prześladowany zachowaniami obsesyjno-kompulsywnymi Marshal ma kłopoty z rolą, jaką w jego życiu odgrywają pieniądze.

Powodowany wiarą w psychoanalizę i szczerą chęć pomocy, Ernest opracowuje radykalnie nowe podejście do terapii. Polega ono na całkowicie otwartej i uczciwej relacji z pacjentem. Jego eksperyment może się zakończyć katastrofą.

Uznany pisarz i psychiatra Irvin D. Yalom prowokuje przedstawieniem zróżnicowanych więzi, jakie łączą psychoterapeutę i pacjenta. Odsłania wiele kłamstw, które padają zarówno na kozetce, jak i poza nią, oraz nęci czytelnika ukazaniem obrazu wnętrza umysłu psychoanalityków. Ta książka fascynuje, wciąga i wzrusza. Leżąc na kozetce jest powieścią odkrywającą niezwykłość bycia człowiekiem i wiarę w odkupienie ludzkości. Przemieni nasze poglądy na temat terapii i ludzi, którym powierzamy nasze uzdrowienie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 599

Oceny
4,8 (52 oceny)
43
9
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aniaxnancy

Nie oderwiesz się od lektury

cudownaaaaa
10
magodzic

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
10
wandola

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała, erudycyjna, dająca do myślenia książka.
10
YooChanHyun

Nie oderwiesz się od lektury

Wow. Ta książka to była podróż przez tyle przeróżnych ciekawych aspektów. Z jednej strony powieść traktująca o terapii, pacjentach, superwizji, z drugiej natomiast kwestie moralne, pokusy ludzkie, chciwość, własne potrzeby i intrygi. Niesamowicie przyjemnie się to czytało i Yalom pokazał w prosty, obrazowy sposób, że cóż - psychiatra/psycholog też człowiek
10
annahannabanana

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, porywająca i błyskotliwa.
10

Popularność




PODZIĘ­KO­WA­NIA

Wiele osób pomo­gło mi prze­kro­czyć ryzy­kowną gra­nicę mię­dzy psy­chia­trią a bele­try­styką: John Belet­sis, Mar­tel Bry­ant, Casey Feutsch, Peggy Gif­ford, Ruthel­len Jos­sel­son, Julius Kaplan, Stina Kat­cha­do­urian, Eli­za­beth Tal­lent, Josiah Thomp­son, Alan Rin­zler, David Spie­gel, Saul Spiro, Randy Wein­gar­ten, moi kuple od pokera, Ben­ja­min Yalom i Mari­lyn Yalom (bez któ­rej pisał­bym tę książkę na znacz­nie więk­szym luzie). Wszyst­kim ogrom­nie dzię­kuję.

PRO­LOG

Ernest kochał pracę psy­cho­te­ra­peuty. Dzień po dniu pacjenci zapra­szali go w naj­bar­dziej intymne sfery swego życia. On zaś codzien­nie pocie­szał ich, opie­ko­wał się nimi, niósł im ulgę w roz­pa­czy. W zamian za to podzi­wiali go i cenili. A także mu pła­cili, cho­ciaż czę­sto przy­cho­dziło mu do głowy, że gdyby nie potrze­bo­wał pie­nię­dzy, mógłby pro­wa­dzić psy­cho­te­ra­pię za darmo.

Czło­wiek, który kocha swoją pracę, jest szczę­ścia­rzem. Tak, tak – Ernest doce­niał, że mu się udało. Czuł się bar­dziej niż szczę­śliwy – miał wra­że­nie, że spo­tkało go nie­zwy­kłe bło­go­sła­wień­stwo. Zna­lazł swoje powo­ła­nie i mógł powie­dzieć: jestem na swoim miej­scu, w zawo­dzie, do któ­rego pre­dys­po­nują mnie talent, zain­te­re­so­wa­nia i pasja.

Ernest nie był czło­wie­kiem wie­rzą­cym. Jed­nak kiedy co rano otwie­rał notes, i widział w nim nazwi­ska ośmiu lub dzie­wię­ciu dro­gich mu osób, z któ­rymi miał spę­dzić dzień, ogar­niało go uczu­cie, które potra­fił opi­sać jedy­nie w kate­go­riach reli­gij­no­ści. Głę­boko pra­gnął dzię­ko­wać – komuś, cze­muś – za dopro­wa­dze­nie go do jego powo­ła­nia.

Bywały poranki, kiedy wpa­try­wał się w mgłę za dacho­wym oknem swo­jego wik­to­riań­skiego domu przy Sacra­mento Street i wyobra­żał sobie, że o świ­cie uno­szą się tam jego psy­cho­te­ra­peu­tyczni przod­ko­wie.

– Dzię­kuję, dzię­kuję – zawo­dził śpiew­nie. Był wdzięczny im wszyst­kim: uzdro­wi­cie­lom, opie­ku­nom ludzi w roz­pa­czy. Przede wszyst­kim pro­to­pla­stom, któ­rych nie­biań­skie zarysy ledwo było widać, takim jak Jezus, Budda czy Sokra­tes. Poni­żej, nieco wyraź­niej ryso­wali się jego wielcy pre­kur­so­rzy: Nie­tz­sche, Kier­ke­ga­ard, Freud, Jung. Jesz­cze bli­żej znaj­do­wali się dziad­ko­wie tera­pii: Adler, Hor­ney, Sul­li­van, Fromm – i kochana, uśmiech­nięta twarz San­dora Feren­cziego.

Na jego roz­pacz­liwe woła­nie odpo­wie­dzieli kilka lat temu. Po rezy­den­tu­rze śla­dem innych ambit­nych mło­dych neu­rop­sy­chia­trów poświę­cił się bada­niom nauko­wym w dzie­dzi­nie neu­ro­che­mii – by podą­żać ku świe­tla­nej przy­szło­ści, na złotą arenę osza­ła­mia­ją­cej oso­bi­stej kariery. Przod­ko­wie wie­dzieli, że się zagu­bił. Jego miej­scem nie było labo­ra­to­rium naukowe. Ani też prak­tyka psy­cho­far­ma­ko­lo­giczna, w któ­rej wypi­suje się leki.

Wysłali posłańca – dzi­wacz­nego, ale sku­tecz­nego – z misją, aby go napro­wa­dził na ścieżkę jego prze­zna­cze­nia. Ernest do dziś nie wie, jak doszło do tego, że posta­no­wił zostać tera­peutą. Jed­nak pamięta, kiedy to się stało. Z zadzi­wia­jącą jasno­ścią przy­po­mina sobie dzień, w któ­rym do tego doszło. Zapa­mię­tał też posłańca. Był nim Sey­mour Trot­ter, czło­wiek, z któ­rym spo­tkał się tylko raz, a mimo to na zawsze zmie­nił on jego życie.

Sześć lat temu dzie­kan jego wydziału na jeden semestr mia­no­wał Erne­sta człon­kiem Komi­sji Etyki Medycz­nej Szpi­tala Stan­ford. Jako pierw­sze zada­nie kazano mu zdy­scy­pli­no­wać dok­tora Trot­tera. Sey­mour Trot­ter był sie­dem­dzie­się­cio­jed­no­let­nim patriar­chą ich śro­do­wi­ska, byłym prze­wod­ni­czą­cym Ame­ry­kań­skiego Towa­rzy­stwa Psy­chia­trycz­nego. Oskar­żono go o nad­uży­cia sek­su­alne wobec trzy­dzie­sto­dwu­let­niej pacjentki.

W tym cza­sie Ernest pra­co­wał jako adiunkt. Zale­d­wie cztery lata wcze­śniej skoń­czył rezy­den­turę. Cały swój czas poświę­cał bada­niom neu­ro­che­micz­nym, więc w dzie­dzi­nie psy­cho­te­ra­pii był cał­ko­wi­tym laikiem – do tego stop­nia, że nie zda­wał sobie sprawy, dla­czego wyzna­czono mu to zada­nie: naj­zwy­czaj­niej nikt inny nie chciał mieć z tą sprawą nic wspól­nego. Każdy nieco star­szy psy­chia­tra w pół­noc­nej Kali­for­nii darzył dok­tora Trot­tera peł­nym lęku głę­bo­kim sza­cun­kiem.

Na miej­sce spo­tka­nia Ernest wybrał surowo urzą­dzone biuro w dziale admi­ni­stra­cji. Kiedy cze­kał na dok­tora Trot­tera, sta­rał się spra­wiać ofi­cjalne wra­że­nie. Co chwila patrzył na zegar, a przed nim leżała teczka z doku­men­tami doty­czą­cymi powódz­twa. Chcąc zacho­wać bez­stron­ność, posta­no­wił prze­pro­wa­dzić roz­mowę bez zapo­zna­nia się z mate­ria­łami, aby unik­nąć uprze­dzeń wobec oskar­żo­nego. Papiery może prze­czy­tać póź­niej, a jeśli będzie trzeba, wezwie dok­tora ponow­nie.

Wkrótce usły­szał z kory­ta­rza roz­no­szące się echem stu­ka­nie. Czyżby dok­tor Trot­ter był nie­wi­domy? Nikt go na to nie przy­go­to­wał. Puka­nie, a potem szu­ra­nie nogami zbli­żały się coraz bar­dziej. Ernest wstał i wyszedł na kory­tarz.

Nie, dok­tor Trot­ter nie był nie­wi­domy, tylko kulawy. Chwiej­nym kro­kiem szedł wzdłuż kory­ta­rza oparty na dwóch laskach. Posu­wał się przed sie­bie mocno zgięty w pasie, a laski trzy­mał sze­roko roz­sta­wione – pra­wie na wycią­gnię­cie ręki. Jego mocne, wydatne kości policz­kowe i broda zacho­wały wyra­zi­stość, ale wszyst­kie mięk­kie tkanki ciała ule­gły napo­rowi zmarsz­czek i star­czych plam. Szyja ginęła mu pod obwi­słymi fał­dami skóry, a z uszu ster­czały kępki siwego, wło­cha­tego puchu. Jed­nak wiek nie poko­nał tego czło­wieka. Prze­trwało w nim coś mło­dego, wręcz chło­pię­cego. Co to było? Może siwe, ale gęste włosy obcięte na jeża albo ubra­nie: dżin­sowa kurtka, a pod nią biały swe­ter z gol­fem.

Przed­sta­wili się sobie w drzwiach. Dok­tor Trot­ter zro­bił kilka nie­pew­nych kro­ków w głąb pokoju, a potem nagle uniósł laski, zakrę­cił się ener­gicz­nie, zro­bił piruet i jakby czy­stym przy­pad­kiem opadł na sie­dze­nie.

– Strzał w dzie­siątkę. I co, zasko­czy­łem pana?

Ernest nie dał się zbić z tropu.

– Jest pan świa­domy celu tego spo­tka­nia i rozu­mie pan, dla­czego je nagry­wam?

– Sły­sza­łem, że admi­ni­stra­cja szpi­tala roz­waża przy­zna­nie mi nagrody pra­cow­nika mie­siąca.

Ernest spoj­rzał na niego badaw­czo przez swoje duże jak gogle oku­lary, ale nic nie powie­dział.

– Prze­pra­szam, wiem, że musi pan zro­bić swoje, ale kiedy będzie pan po sie­dem­dzie­siątce, przy­naj­mniej się pan uśmiech­nie, sły­sząc taki fajny dow­cip. No tak, w zeszłym tygo­dniu skoń­czy­łem sie­dem­dzie­siąt jeden. A pan, ile ma pan lat, dok­to­rze…? Zapo­mnia­łem, jak się pan nazywa. Co minutę – dodał, puka­jąc się w skroń – z kory mózgo­wej z bzy­kiem wyfruwa mi tuzin neu­ro­nów: są jak zdy­cha­jące muchy. A ja, o iro­nio, opu­bli­ko­wa­łem cztery arty­kuły o cho­ro­bie Alzhe­imera: natu­ral­nie zapo­mnia­łem, w jakich pismach, ale w dobrych. Wie­dział pan o tym?

Ernest pokrę­cił głową.

– Więc pan o nich nie wie­dział, a ja zapo­mnia­łem. Co spra­wia, że jeste­śmy mniej wię­cej sobie równi. Zna pan dwie zalety alzhe­imera? Nasi sta­rzy zna­jomi zmie­niają się w nowych, a poza tym czło­wiek może sam sobie cho­wać jajka wiel­ka­nocne.

Mimo iry­ta­cji Ernest nie mógł się powstrzy­mać od uśmie­chu.

– Pana imię, nazwi­sko, wiek i szkoła tera­peu­tyczna?

– Nazy­wam się Ernest Lash, a reszta jest w tej chwili bez zna­cze­nia, dok­to­rze Trot­ter. Mamy dzi­siaj mnó­stwo pracy.

– Mój syn ma czter­dzie­ści lat. Pan nie może być od niego star­szy. Wiem, że zali­czył pan rezy­den­turę w Stan­for­dzie. W zeszłym roku sły­sza­łem, jak pan prze­ma­wiał pod­czas ana­lizy cho­rób pacjen­tów na szko­le­niach medycz­nych grand rounds. Było dobrze. Bar­dzo jasna pre­zen­ta­cja. Teraz cał­kiem prze­szli na far­ma­ko­te­ra­pię, prawda? A czego uczą was z psy­cho­te­ra­pii? I czy w ogóle o niej mówią?

Ernest zdjął zega­rek i poło­żył go na biurku.

– Kie­dyś chęt­nie prze­ślę panu pro­gram szko­leń dla rezy­den­tów w Stan­for­dzie, ale na razie przejdźmy do tego, po co tu jeste­śmy, dok­to­rze Trot­ter. Może naj­le­piej będzie, jeżeli opo­wie mi pan o pani Fel­lini na swój spo­sób.

– Okej, okej. Chce pan, żebym zacho­wał powagę. I przed­sta­wił panu swoją opo­wieść. Niech pan się wygod­nie roz­sią­dzie, boy­chik, i posłu­cha. Zaczniemy od początku. To było ze cztery lata temu. Co naj­mniej… Gdzieś podzia­łem całą histo­rię cho­roby tej pacjentki… A jaką datę podają w doku­men­ta­cji zarzu­tów? Co? Pan nie prze­czy­tał papie­rów? Z leni­stwa? Czy też chciał pan unik­nąć poza­nau­ko­wych uprze­dzeń?

– Dok­to­rze Trot­ter, pro­szę opo­wia­dać.

– Pierw­szą zasadą roz­mowy z pacjen­tem jest wypra­co­wać cie­płą atmos­ferę i zdo­być jego zaufa­nie. Skoro udało się panu to osią­gnąć, i to z dużym kunsz­tem, czuję się znacz­nie swo­bod­niej­szy i łatwiej mi będzie mówić o spra­wach bole­snych i wsty­dli­wych. O, prze­mó­wi­łem tym do pana. Musi pan na mnie uwa­żać. Mam za sobą czter­dzie­ści lat czy­ta­nia z ludz­kich twa­rzy. Jestem w tym zna­ko­mity. Ale jeśli prze­sta­nie mi pan prze­ry­wać, to zacznę. Jest pan gotowy?

Kilka lat temu, powiedzmy, że cztery, przy­szła do mnie kobieta, Belle, a raczej się przy­wlo­kła, przy­szla­jała – tak jest lepiej. Czy „przy­szla­jała się” jest pra­wi­dłową formą tego cza­sow­nika i można go tak użyć? Lat około trzy­dzie­stu pię­ciu, z boga­tej szwaj­car­sko-wło­skiej rodziny. Z depre­sją. Mimo upału miała na sobie bluzkę z dłu­gim ręka­wem. Jasne, że się cięła – miała bli­zny na nad­garst­kach. Jeśli latem zoba­czy pan kogoś w dłu­gich ręka­wach, i jest to trudny pacjent, zawsze niech pan pomy­śli o cię­ciu nad­garst­ków i dawa­niu sobie w żyłę, dok­to­rze Lash. Ładna, z piękną cerą, uwo­dzi­ciel­skie oczy, ele­gancko ubrana. Z praw­dziwą klasą, ale na kra­wę­dzi prze­pa­ści.

Długa histo­ria auto­de­struk­cji. Zali­czyła, co tylko panu może przyjść do głowy, pró­bo­wała wszyst­kiego, niczemu nie prze­pu­ściła. Kiedy ją pozna­łem, wró­ciła do alko­holu i cza­sem ćpała hero­inę. Ale jakoś nie­zbyt jej to paso­wało: nie­któ­rzy tak mają. Jed­nak sta­rała się przy­zwy­czaić do dra­gów. Do tego jesz­cze zabu­rze­nia odży­wia­nia. Głów­nie ano­rek­sja, ale od czasu do czasu buli­miczne prze­czysz­cza­nie. Już wspo­mnia­łem, że się cięła. Miała mnó­stwo blizn: na całych rękach, od góry do dołu, zaczy­na­jąc od nad­garst­ków. Lubiła ból i krew, tylko wtedy czuła, że żyje. Pacjenci cały czas to powta­rzają. Ze sześć poby­tów w szpi­talu. Po jed­nym lub dwóch dniach wypi­sy­wała się na wła­sne żąda­nie. Pra­cow­nicy się wtedy cie­szyli. Była mistrzy­nią, praw­dzi­wie genial­nym, cudow­nym dziec­kiem w grze pole­ga­ją­cej na robie­niu wokół sie­bie zamie­sza­nia. Pamięta pan książkę Erika Berne’a W co grają ludzie?

Nie? Pew­nie jest pan za młody. Chry­ste, ale staro się poczu­łem. Jest dobra. Berne nie był głupi. Niech pan ją prze­czyta. Nie powinna ulec zapo­mnie­niu.

Mężatka, bez­dzietna. Stwier­dziła, że świat jest zbyt okropny, aby ska­zy­wać na niego dzieci. Miły mąż, ale zwią­zek bez­na­dziejny. On bar­dzo pra­gnął potom­stwa i strasz­nie się o to kłó­cili. Był ban­kie­rem. Zaj­mo­wał się inwe­sty­cjami, jak jej ojciec, i stale podró­żo­wał. Kilka lat po ślu­bie cał­kiem stłu­mił swoje libido. Może prze­kie­ro­wał je na robie­nie pie­nię­dzy. Dobrze zara­biał, ale ni­gdy nie tra­fił na praw­dziwą żyłę złota, w odróż­nie­niu od jej ojca. Haru, haru, haru. Spał z kom­pu­te­rem. Kto tam wie, może go posu­wał? Na pewno nie robił tego z Belle. Według niej od lat jej uni­kał, może ze zło­ści, że nie chce mieć dzieci? Trudno powie­dzieć, dla­czego trwali w tym mał­żeń­stwie. Wycho­wał się w rodzi­nie wyzna­ją­cej chrze­ści­jań­stwo naukowe, więc upar­cie odma­wiał tera­pii mał­żeń­skiej i psychotera­pii pod każdą inną posta­cią. Ale przy­znała, że ni­gdy za bar­dzo na niego nie naci­skała. I co jesz­cze? Niech mi pan pod­po­wie, dok­to­rze Lash.

Jej poprzed­nia tera­pia? Brawo. Ważne pyta­nie. Zawsze je zadaję pod­czas pierw­szych trzy­dzie­stu minut z pacjen­tem. Bez­u­stanna tera­pia albo próby tera­pii, od kiedy była nasto­latką. Zali­czyła wszyst­kich tera­peu­tów w Gene­wie, a przez jakiś czas dojeż­dżała na ana­lizę do Zury­chu. Przy­je­chała na stu­dia do Sta­nów, do Pomony, i przez jakiś czas cho­dziła od tera­peuty do tera­peuty. Cza­sami zmie­niała ich po jed­nej sesji. U trzech lub czte­rech prze­trwała kilka mie­sięcy, ale ni­gdy nikt naprawdę jej nie przy­pa­so­wał. Belle bar­dzo ludzi lek­ce­wa­żyła. I na­dal to robi. Nikt nie jest dość dobry, a przy­naj­mniej odpo­wiedni dla niej. Z każ­dym tera­peutą było coś nie tak: zbyt for­malny, za pom­pa­tyczny, za łatwo oce­nia, patrzy na nią z góry, za bar­dzo zależy mu na kasie, zbyt zimny, za mocno wkręca się w dia­gnozę, za bar­dzo trzyma się reguł. Leki psy­cho­tro­powe? Testy psy­cho­lo­giczne? Pro­to­koły beha­wio­ralne? Zapo­mnijmy o tym. Jeśli ktoś wspo­mniał o tego typu rze­czach, natych­miast dosta­wał kosza. I co jesz­cze?

Jak wybrała mnie? Świetne pyta­nie, dok­to­rze Lash: usta­wia nam pracę i przy­śpie­sza tempo. Jesz­cze zro­bimy z pana psy­cho­te­ra­peutę. Tak poczu­łem, kiedy usły­sza­łem pana na szko­le­niach. Bystry, prze­ni­kliwy umysł. Widać to było po spo­so­bie, w jaki przed­sta­wiał pan dane. Ale tak naprawdę podo­bała mi się pana pre­zen­ta­cja kon­kret­nych przy­pad­ków: zwłasz­cza to, że brał pan sobie do serca sytu­ację pacjen­tów. Zauwa­ży­łem, że wyka­zuje się pan pra­wi­dło­wym instynk­tem. Carl Rogers wciąż powta­rzał: Szkoda czasu na szko­le­nie tera­peu­tów, lepiej go wyko­rzy­stać na to, aby ich odpo­wied­nio wybie­rać. Zawsze uwa­ża­łem, że tkwi w tym głę­boki sens.

No więc na czym skoń­czy­łem? Jak do mnie tra­fiła. Jej gine­ko­log, któ­rego uwiel­biała, był kie­dyś moim pacjen­tem. Powie­dział jej, że jestem nor­mal­nym face­tem, nie wci­skam kitu i potra­fię zaka­sać rękawy. Poszła do biblio­teki i spraw­dziła, co napi­sa­łem. Spodo­bał jej się arty­kuł sprzed pięt­na­stu lat o kon­cep­cji Junga, że dla każ­dego pacjenta powinno się wyna­leźć nowy język tera­peu­tyczny. Zna pan tę pracę? W „Jour­nal of Orthop­sy­chia­try”. Wyślę panu nad­bitkę. Ja posze­dłem jesz­cze dalej niż Jung. Zapro­po­no­wa­łem, aby dla każ­dego pacjenta wymy­ślić nową tera­pię. Powin­ni­śmy poważ­nie potrak­to­wać to, że każdy pacjent jest jedyny w swoim rodzaju, i dla każ­dego opra­co­wać wyjąt­kowe, spe­cjalne podej­ście psy­cho­te­ra­peu­tyczne.

Kawy? Tak, popro­szę. Czar­nej. Dzię­kuję. Tak do mnie tra­fiła. A następne pyta­nie, jakie powi­nien pan zadać, dok­to­rze Lash? Dla­czego przy­szła aku­rat wtedy? No wła­śnie. Kiedy czło­wiek ma nowego pacjenta, to pyta­nie zawsze pro­wa­dzi do cze­goś cie­ka­wego. Odpo­wiedź? Nie­bez­pieczne zacho­wa­nia sek­su­alne. Nawet ona zda­wała sobie z tego sprawę. Zawsze tro­chę zapusz­czała się w tę stronę, ale wtedy zabrnęła bar­dzo daleko. Pro­szę sobie wyobra­zić, że na auto­stra­dzie pod­jeż­dżała rów­no­le­gle do fur­go­netki albo cię­ża­rówki: tak, żeby kie­rowca ją widział, pod­cią­gała spód­nicę i się mastur­bo­wała. I to jadąc osiem­dzie­siąt mil1 na godzinę. Wariac­two. Przy następ­nej moż­li­wo­ści zjeż­dżała z auto­strady, a jeżeli kie­rowca poje­chał za nią, zatrzy­my­wała się, wdra­py­wała się do jego kabiny i robiła mu loda. Zabój­stwo. Tego typu zacho­wań miała mnó­stwo. Kiedy się nudziła, prze­sta­wała nad sobą pano­wać. Wcho­dziła do jakie­goś zaka­za­nego baru w San Jose: cza­sem takiego dla Laty­no­sów, cza­sem dla czar­nych, i kogoś pod­ry­wała. Pod­nie­cały ją nie­bez­pieczne sytu­acje, w któ­rych ota­czali ją nie­zna­jomi, poten­cjal­nie bru­talni męż­czyźni. Zagra­żali jej nie tylko oni, ale i pro­sty­tutki, któ­rym zabie­rała pracę. Mówiły, że ją zabiją, więc musiała prze­no­sić się z miej­sca na miej­sce. AIDS, opryszczka, bez­pieczny seks, pre­zer­wa­tywy? Jakby ni­gdy o nich nie sły­szała.

Więc tak mniej wię­cej wyglą­dała sprawa z Belle, kiedy zaczę­li­śmy. Wyobraża pan to sobie? Ma pan jakieś pyta­nia czy mówić dalej? Okej. Jakimś tra­fem pod­czas naszej pierw­szej sesji tera­peu­tycz­nej zda­łem u niej egza­min. Przy­szła na następną, a potem na trze­cią i zaczę­li­śmy lecze­nie: dwa, cza­sami trzy razy w tygo­dniu. Na zebra­nie histo­rii jej poprzed­nich tera­pii poświę­ci­łem całą godzinę. W przy­padku trud­nych pacjen­tów taka stra­te­gia zawsze się opłaca, dok­to­rze Lash. Warto się dowie­dzieć, jak inni ich leczyli, żeby unik­nąć popeł­nie­nia tych samych błę­dów. I niech pan zapo­mni o bred­niach, według któ­rych pacjent może nie być gotowy na tera­pię! To tera­pia bywa nie­go­towa na pacjenta! Ale trzeba mieć dużo odwagi i kre­atyw­no­ści, aby dla każ­dego pacjenta stwo­rzyć nową tera­pię.

Belle Fel­lini nie dało się leczyć tra­dy­cyj­nymi tech­ni­kami. Gdy­bym pod­szedł do niej według reguł naszej pro­fe­sji – zebrał jej histo­rię, odzwier­cie­dlał, wyka­zał empa­tię, zabrał się do inter­pre­ta­cji – puf – i już jej nie ma. Niech mi pan zaufa. Say­onara. Auf Wie­der­se­hen. Tak zro­biła z każ­dym tera­peutą, u któ­rego kie­dy­kol­wiek była. A wielu z nich cie­szyło się dobrą repu­ta­cją. Zna pan stare porze­ka­dło: ope­ra­cja się udała, ale pacjent nie żyje.

Jaką tech­nikę zasto­so­wa­łem? Chyba nie zro­zu­miał pan sedna sprawy. Moja tech­nika pole­gała na tym, żeby zarzu­cić wszel­kie tech­niki! I wcale się tu nie wymą­drzam, dok­to­rze Lash. Taka jest pierw­sza zasada dobrej tera­pii. Pan też powi­nien ją sto­so­wać, jeśli kie­dy­kol­wiek zosta­nie pan tera­peutą. Sta­ra­łem się pod­cho­dzić do niej mniej mecha­nicz­nie, za to bar­dziej po ludzku. Nie robię sys­te­ma­tycz­nego planu tera­pii – po czter­dzie­stu latach prak­tyki pan też nie będzie musiał. Po pro­stu ufam swo­jej intu­icji. Ale dla pana jako dla począt­ku­ją­cego taka rada jest nie fair. Z per­spek­tywy czasu sądzę, że najbar­dziej rzu­ca­ją­cym się w oczy aspek­tem pato­lo­gii Belle była jej impul­syw­ność. Ma na coś ochotę – i bingo – musi coś z tym zro­bić. Pamię­tam, że chcia­łem, żeby nauczyła się łatwiej zno­sić fru­stra­cję. Od tego zaczą­łem. Taki mia­łem pierw­szy, może główny cel tera­pii. No, a co zro­bi­li­śmy naj­pierw? Po tylu latach trudno to sobie przy­po­mnieć bez nota­tek.

Powie­dzia­łem już panu, że je zgu­bi­łem. Po pana twa­rzy widzę, że pan w to wątpi. Nota­tek nie ma. Znik­nęły, kiedy dwa lata temu prze­no­si­łem się do innego biura. Nie ma pan wyj­ścia – musi mi pan uwie­rzyć.

Pamię­tam głów­nie, że na początku szło nam lepiej, niż sobie wyobra­ża­łem. Nie wiem dla­czego, ale Belle natych­miast mnie polu­biła. Na pewno nie dla­tego, że byłem przy­stoj­nia­kiem. Wła­śnie prze­sze­dłem ope­ra­cję zaćmy, więc mia­łem zma­sa­kro­wane oko. Mojego sek­sa­pilu nie popra­wiała też atak­sja. Jeśli to pana inte­re­suje, to cho­ruję na dzie­dziczną atak­sję rdze­niowo-móżdż­kową. Cho­roba zde­cy­do­wa­nie postę­puje: za rok lub dwa czeka mnie cho­dzik, a za trzy lub cztery wózek inwa­lidzki. C’est la vie.

Myślę, że Belle mnie polu­biła, bo trak­to­wa­łem ją jak czło­wieka. Zro­bi­łem dokład­nie to, co pan robi teraz: i muszę powie­dzieć, że bar­dzo to doce­niam. Nie prze­czy­ta­łem żad­nych jej papie­rów. Wsze­dłem w sprawę na ślepo, chcia­łem mieć cał­ko­witą świe­żość. Belle ni­gdy nie była dla mnie dia­gnozą: ani oso­bo­wo­ścią bor­der­line, ani zabu­rze­niem odży­wia­nia czy zabu­rze­niem kom­pul­syj­nym albo anty­spo­łecz­nym. Tak pod­cho­dzę do wszyst­kich moich pacjen­tów. I mam nadzieję, że dla pana też nie będę ni­gdy dia­gnozą.

Co takiego? Czy nie uwa­żam, że dia­gnoza odgrywa pewną rolę? No tak, wiem, że mło­dzi absol­wenci psy­chia­trii, wycho­wani w duchu narzu­co­nym przez prze­mysł far­ma­ceu­tyczny, żyją z dia­gnozy. Pisma psy­chia­tryczne są zaśmie­cone bez­sen­so­wymi dys­ku­sjami na temat niu­an­sów dia­gnozy. Kie­dyś wszystko to pój­dzie do kosza. Wiem, że w nie­któ­rych psy­cho­zach roz­po­zna­nie jest ważne, ale w codzien­nej psy­cho­te­ra­pii nie odgrywa roli, a wła­ści­wie tylko prze­szka­dza. Czy zasta­na­wiał się pan kie­dyś nad tym, że łatwiej jest posta­wić dia­gnozę na samym początku, tuż po tym, kiedy pacjent do nas przyj­dzie, a im lepiej się go poznaje, tym o nią trud­niej? Niech pan zada nie­ofi­cjalne pyta­nie jakie­mu­kol­wiek doświad­czo­nemu tera­peu­cie. Każdy powie panu to samo! Innymi słowy: pew­ność jest odwrot­nie pro­por­cjo­nalna do wie­dzy. Nie­źle, jak na naukowe podej­ście, co?

Chcę panu jasno powie­dzieć, dok­to­rze Lash: nie dość, że nie zdia­gno­zo­wa­łem Belle, to w ogóle o tym nie pomy­śla­łem. I na­dal nie zaprzą­tam sobie tym głowy. Mimo tego, co się stało, co mi zro­biła, wciąż tak jest. Myślę, że to wie­działa. Byli­śmy po pro­stu dwoj­giem ludzi, któ­rzy się ze sobą doga­dy­wali. Lubi­łem Belle. Zawsze tak było. Bar­dzo ją lubi­łem! A ona o tym wie­działa. I może wła­śnie to było naj­waż­niej­sze.

No więc Belle nie była z tych pacjen­tów, któ­rzy potra­fią mówić: nie­ważne, jakie kry­te­ria by zasto­so­wać. Impul­sywna, zorien­to­wana na dzia­ła­nie, bez cie­ka­wo­ści sie­bie, zero intro­spek­cji, nie­zdolna do swo­bod­nych sko­ja­rzeń. Ni­gdy nie uda­wało jej się spro­stać tra­dy­cyj­nym zada­niom tera­peu­tycz­nym. Auto­ana­liza czy wgląd w sie­bie były poza nią – co bar­dzo ją doło­wało. Wła­śnie dla­tego tera­pia zawsze oka­zy­wała się dla niej nie­wy­pa­łem. Więc wie­dzia­łem, że dla Belle muszę wyna­leźć inną metodę.

Przy­kłady? Dam panu jeden z począt­ków tera­pii, może z trze­ciego lub czwar­tego mie­siąca. Sku­pia­łem się na jej auto­de­struk­cyj­nych zacho­wa­niach sek­su­al­nych i zapy­ta­łem ją, czego naprawdę chce od męż­czyzn, w tym od pierw­szego faceta w jej życiu – czyli ojca. Ale wszystko, co robi­łem, pro­wa­dziło doni­kąd. Ostro sprze­ci­wiała się roz­mo­wom o prze­szło­ści: mówiła, że już i tak za dużo tego prze­ćwi­czyła u innych psy­chia­trów. Poza tym uwa­żała, że grze­ba­nie się w popio­łach prze­szło­ści jest zwy­czajną wymówką, wykrę­tem od wzię­cia odpo­wie­dzial­no­ści za swoje czyny. Prze­czy­tała moją książkę o psychotera­pii i dokład­nie coś takiego z niej zacy­to­wała. Nie zno­szę tego. Kiedy pacjenci sta­wiają opór, a przy tym pod­pie­rają się cyta­tami z two­ich ksią­żek, to jakby ci dali kopa w jaja.

Pod­czas jed­nej z sesji popro­si­łem ją, aby powspo­mi­nała jakieś marze­nia albo fan­ta­zje sek­su­alne z dzie­ciń­stwa. I w końcu, żeby mi dogo­dzić, opo­wie­działa powta­rza­jący się sen na jawie z czasu, kiedy miała osiem albo dzie­więć lat. Na dwo­rze sza­leje burza. Wcho­dzi do pokoju zmar­z­nięta i cał­kiem prze­mo­czona, a tam czeka na nią star­szy męż­czy­zna. Przy­tula ją, zdej­muje z niej mokre ubra­nia, wyciera ją dużym cie­płym ręcz­ni­kiem i daje jej gorącą cze­ko­ladę. No więc zapro­po­no­wa­łem odgry­wa­nie ról: popro­si­łem ją, żeby wyszła z gabi­netu i ponow­nie weszła, uda­jąc, że jest mokra i zmar­z­nięta. Kiedy to zro­biła, oczy­wi­ście pomi­ną­łem roz­bie­ra­nie, ale wzią­łem z łazienki duży ręcz­nik i ener­gicz­nie ją wytar­łem – jak zawsze w spo­sób asek­su­alny. „Wytar­łem” Belle plecy i włosy, a potem owi­ną­łem ją w ręcz­nik, posa­dzi­łem i zro­bi­łem jej cze­ko­ladę z proszku.

Pro­szę mnie nie pytać, dla­czego posta­no­wi­łem to wtedy zro­bić. Kiedy czło­wiek pra­cuje tak długo jak ja, uczy się ufać swo­jej intu­icji. Ta inter­wen­cja wszystko zmie­niła. Belle na chwilę zanie­mó­wiła, oczy wez­brały jej łzami, a potem roz­be­czała się jak nie­mowlę. Cały opór kom­plet­nie jej minął.

Co to zna­czy, że minął? Po pro­stu mi zaufała. Uwie­rzyła, że jeste­śmy po tej samej stro­nie. Facho­wym ter­mi­nem na to, dok­to­rze Lash, jest „przy­mie­rze tera­peu­tyczne”. Po tym incy­den­cie zmie­niła się w praw­dziwą pacjentkę. Zaczęła żyć od sesji do sesji. Co rusz, niczym wul­kan, wyrzu­cała z sie­bie ważne infor­ma­cje. Tera­pia stała się ośrod­kiem jej egzy­sten­cji. Wciąż powta­rzała, jaki jestem dla niej ważny. I to wszystko zale­d­wie po trzech mie­sią­cach tera­pii.

Czy byłem zbyt ważny? Nie, dok­to­rze Lash, na początku lecze­nia tera­peuta nie może być zbyt ważny. Nawet Freud posłu­gi­wał się stra­te­gią zastą­pie­nia psy­cho­ner­wicy ner­wicą prze­nie­sie­niową. Jest to bar­dzo sku­teczny spo­sób opa­no­wa­nia obja­wów destruk­cji.

Wygląda pan na zdzi­wio­nego. A to działa w ten spo­sób: pacjent obse­syj­nie myśli o tera­peu­cie – w kółko roz­trząsa szcze­góły każ­dej sesji, mię­dzy spo­tka­niami wyobraża sobie, że pro­wa­dzi z nim dłu­gie roz­mowy. W końcu objawy cho­roby ustę­pują pod wpły­wem tego, co dzieje się pod­czas tera­pii. Innymi słowy, objawy prze­stają być napę­dzane wewnętrz­nymi czyn­ni­kami neu­ro­tycz­nymi, a zamiast tego krążą wokół potrzeb rela­cji tera­peu­tycz­nej.

Nie, już dzię­kuję za kawę, Erne­ście. Mogę mówić panu na ty? To dobrze. Więc idźmy dalej. Korzy­sta­łem z takiego obrotu spraw. Robi­łem, co mogłem, aby stać się dla niej jesz­cze waż­niej­szy. Odpo­wia­da­łem na każde jej pyta­nie na temat mojego życia. Wspie­ra­łem to, co było w niej pozy­tywne. Powta­rza­łem jej, że jest inte­li­gentną, ładną kobietą. Bul­wer­so­wało mnie, że sama sobie robi krzywdę, i wyraź­nie jej to mówi­łem. Nie było w tym nic trud­nego: musia­łem tylko mówić prawdę.

Przed chwilą zapy­ta­łeś, jaką tech­niką się posłu­gi­wa­łem. Może naj­lep­szą odpo­wie­dzią jest po pro­stu: mówi­łem prawdę. Stop­niowo odgry­wa­łem coraz więk­szą rolę w jej marze­niach. Na długo popa­dała w zadumę nad nami. Śniła na jawie, że jeste­śmy we dwoje: zwy­czaj­nie razem, obej­mu­jemy się, bawię się z nią jak z dziec­kiem i ją kar­mię. Kie­dyś przy­nio­sła do gabi­netu pojem­nik z gala­retką i łyżeczkę. Popro­siła, żebym ją nakar­mił, więc się zgo­dzi­łem. Była zachwy­cona.

Brzmi nie­win­nie, prawda? Ale nawet na samym początku wie­dzia­łem, że sytu­acja zieje grozą. Wtedy też zda­wa­łem sobie z tego sprawę, bo powie­działa, że kar­mie­nie bar­dzo ją pod­nie­ciło. Podob­nie kiedy opo­wia­dała, że co tydzień jeź­dzi na dłu­gie, dwu-, trzy­dniowe wyprawy kaja­kowe, żeby być w samot­no­ści, uno­sić się na wodzie i dać się pochło­nąć roz­kosz­nym marze­niom o mnie. Mia­łem świa­do­mość, że postę­puję ryzy­kow­nie, ale było to ryzyko prze­my­ślane. Moim celem było zbu­do­wać pozy­tywne prze­nie­sie­nie, żeby móc je wyko­rzy­stać do zwal­cze­nia auto­de­struk­cji Belle.

Po kilku mie­sią­cach sta­łem się dla niej tak ważny, że mogłem zacząć pra­co­wać nad jej pato­lo­gią. Naj­pierw sku­pi­łem się na kwe­stiach życia lub śmierci: HIV, bary, odgry­wa­nie anioła miło­sier­dzia, który cią­gnie kie­row­com druta na auto­stra­dzie. Zro­biła sobie test na HIV. Dzięki Bogu wynik był nega­tywny. Pamię­tam, jak na niego cze­ka­łem. Możesz mi wie­rzyć: poci­łem się ze stra­chu tak samo jak ona.

Pra­co­wa­łeś kie­dyś z pacjen­tami, któ­rzy cze­kają na wynik testu na HIV? Nie? Wiesz, Erne­ście, to czas ogrom­nych moż­li­wo­ści. Można go wyko­rzy­stać na kon­kretną robotę. W ciągu kilku dni pacjent musi się skon­fron­to­wać z moż­li­wo­ścią wła­snej śmierci: cza­sem po raz pierw­szy w życiu. Ma oka­zję dokład­nie przyj­rzeć się swoim prio­ry­te­tom i je poprze­sta­wiać, oprzeć swoje życie na spra­wach, które naprawdę mają zna­cze­nie. Cza­sami nazy­wam to egzy­sten­cjalną tera­pią szo­kową. Ale z Belle było ina­czej. Wcale jej to nie ruszyło. Za bar­dzo szła w zaparte. Podob­nie jak bar­dzo wielu pacjen­tów pogrą­żo­nych w auto­de­struk­cji, Belle czuła, że jedy­nym zagro­że­niem dla niej jest ona sama.

Prze­szko­li­łem ją w kwe­stiach HIV-u i opryszczki, któ­rej jakimś cudem też nie zła­pała, i nauczy­łem, jak bez­piecz­nie upra­wiać seks. Pora­dzi­łem jej, gdzie z mniej­szym nara­że­niem sie­bie może pod­ry­wać face­tów, jeśli już abso­lut­nie musi: w klu­bach teni­so­wych, na zebra­niach rodzi­ców w szko­łach, pod­czas odczy­tów w księ­gar­niach. Wystar­czyło jej pięć, sześć minut, żeby umó­wić się z jakimś cał­kiem obcym przy­stoj­nia­kiem, cza­sem ze trzy metry od niczego nie­podej­rze­wa­ją­cej żony. Muszę przy­znać, że jej zazdro­ści­łem. Więk­szość kobiet nie doce­nia szczę­ścia, jakie mają w tej dzie­dzi­nie życia. Czy wyobra­żasz sobie, że coś takiego uszłoby męż­czyź­nie, zwłasz­cza gdy jest tak zruj­no­wa­nym wra­kiem jak ja?

Jeśli wziąć pod uwagę, co ci do tej pory opo­wie­dzia­łem o Belle, to jedno było zadzi­wia­jące: jej dogłębna uczci­wość. Pod­czas kilku pierw­szych sesji, kiedy podej­mo­wa­li­śmy decy­zję, czy chcemy ze sobą pra­co­wać, przed­sta­wi­łem jej mój fun­da­men­talny waru­nek pro­wa­dze­nia tera­pii. Była to bez­względna szcze­rość. Musiała się zobo­wią­zać, że opo­wie mi o wszyst­kim, co wyda­rzy się w jej życiu i ma zna­cze­nie: o ćpa­niu, impul­syw­nych wybry­kach sek­su­al­nych, cię­ciu i prze­czysz­cza­niu się, a także o swo­ich marze­niach – o wszyst­kim. Powie­dzia­łem jej, że w prze­ciw­nym razie zmar­nu­jemy tylko czas. Ale jeżeli będzie ze mną do końca szczera, abso­lut­nie może liczyć na to, że wycią­gnę ją z kło­po­tów. Obie­cała mi to i aby przy­pie­czę­to­wać umowę, uro­czy­ście poda­li­śmy sobie ręce.

O ile wiem, dotrzy­mała obiet­nicy. Mię­dzy innymi dzięki temu mogłem mieć na nią wpływ. Jeżeli w ciągu tygo­dnia w jaki­kol­wiek spo­sób powi­nęła jej się noga – na przy­kład podra­pała nad­garstki albo poszła do baru – ana­li­zo­wa­łem to do upa­dłego. Upie­ra­łem się, żeby długo i głę­boko zgłę­biać wszystko, co się działo tuż przed­tem.

Pro­szę cię, Belle – mówi­łem – muszę wie­dzieć o wszyst­kim, co poprze­dziło to potknię­cie, o wszyst­kim, co mogłoby nam pomóc je zro­zu­mieć. Co się działo tego dnia, jakie mia­łaś myśli, uczu­cia, fan­ta­zje. Belle dopro­wa­dzało to do szału. Chciała mówić o czymś innym, wście­kała się, że zuży­wamy czas jej tera­pii. Jed­nak taka roz­mowa poma­gała jej opa­no­wać swoją impul­syw­ność.

Wgląd w sie­bie? Nie odgry­wał spe­cjal­nej roli w tera­pii Belle. No tak, z cza­sem zaczęła sobie zda­wać sprawę z tego, że przed impul­syw­nymi zacho­wa­niami zwy­kle ogar­niało ją uczu­cie dogłęb­nej mar­twoty i pustki, a podej­mo­wa­nie ryzyka, cię­cie się, seks, obżar­stwo i pija­tyka sta­no­wiły próby wypeł­nie­nia tego albo powrotu do życia.

Nie docie­rało jed­nak do niej, że to wszystko pro­wa­dziło doni­kąd. Wszystko, co robiła, obra­cało się prze­ciwko niej, bo po takich wybry­kach strasz­nie się wsty­dziła, a potem jesz­cze bar­dziej roz­pacz­li­wie i z jesz­cze więk­szą auto­de­struk­cją ponow­nie pró­bo­wała przy­wró­cić się do życia. Nie wia­domo dla­czego Belle nie potra­fiła pojąć, że wszystko, co robi, ma swoje kon­se­kwen­cje.

Tak więc intro­spek­cja nie­wiele nam dawała. Musiał być jakiś inny spo­sób. Aby pomóc jej opa­no­wać impul­syw­ność, pró­bo­wa­łem wszyst­kich moż­li­wych sztu­czek, o któ­rych piszą w książ­kach, i jesz­cze parę do tego dorzu­ci­łem. Skom­pi­lo­wa­li­śmy listę jej destruk­cyj­nych zacho­wań. Zgo­dziła się, że nic z tych rze­czy nie zrobi, zanim do mnie nie zate­le­fo­nuje, żeby dać mi szansę ją znie­chę­cić. Ale rzadko dzwo­niła: nie chciała mi prze­szka­dzać. W głębi ducha była prze­ko­nana, że moje zaan­ga­żo­wa­nie w jej sprawę jest powierz­chowne, że wkrótce nią się znu­dzę i ją zosta­wię. Nie byłem w sta­nie jej prze­ko­nać, że tak nie jest. Popro­siła, żebym dał jej coś od sie­bie, co mogłaby przy sobie nosić. Pomo­głoby jej to nad sobą pano­wać. Wybierz coś z gabi­netu, powie­dzia­łem. Wycią­gnęła mi chu­s­teczkę do nosa z kie­szeni mary­narki. Dałem jej tę chu­s­teczkę, ale naj­pierw zapi­sa­łem na niej ważne zależ­no­ści psy­cho­dy­na­miczne:

Czuję się mar­twa, więc spra­wiam sobie ból, aby poczuć, że żyję.Czuję, że opa­no­wuje mnie mar­twota, więc muszę zary­zy­ko­wać coś nie­bez­piecz­nego, aby poczuć, że żyję.Czuję się pusta, więc się sta­ram wypeł­nić nar­ko­ty­kami, jedze­niem, spermą.Ale to pomaga tylko na chwilę. Po tym wszyst­kim odczu­wam wstyd i ogar­nia mnie jesz­cze więk­sza mar­twota i pustka.

Dałem Belle instruk­cje, jak przy pomocy tej chu­s­teczki medy­to­wać nad wypi­sa­nymi na niej prze­ka­zami za każ­dym razem, kiedy chce coś zro­bić pod wpły­wem impulsu.

Patrzysz na mnie z powąt­pie­wa­niem, Erne­ście. Nie pochwa­lasz tego? A dla­czego? Uwa­żasz takie podej­ście za tanie efek­ciar­stwo? Nie­prawda. Zga­dzam się, że tak to wygląda, ale roz­pacz­liwe sytu­acje wyma­gają roz­pacz­li­wych środ­ków. Dosze­dłem do tego, że pacjen­tom, któ­rzy zacho­wują się, jakby ni­gdy na dobre nie uwie­rzyli w sta­łość obiektu, bar­dzo przy­daje się coś kon­kret­nego, co im o tym przy­po­mni. Jeden z moich nauczy­cieli, Lewis Hill, który był geniu­szem w lecze­niu poważ­nie cho­rych schi­zo­fre­ni­ków, przed wyjaz­dem na waka­cje oddy­chał do maleń­kiej bute­leczki i dawał ją pacjen­towi, żeby nosił ją na szyi.

I to też uwa­żasz za efek­ciar­skie, Erne­ście? A ja to słowo zastą­pię bar­dziej odpo­wied­nim. Takie podej­ście jest kre­atywne. Pamię­tasz, co przed­tem mówi­łem o two­rze­niu tera­pii dla każ­dego pacjenta? Wła­śnie o to tu cho­dzi. Poza tym nie zada­łeś naj­waż­niej­szego pyta­nia.

Czy to zadzia­łało? No wła­śnie, wła­śnie. To wła­ściwe pyta­nie. I jedyne. Zapo­mnij o regu­łach. Tak, zadzia­łało w przy­padku pacjen­tów dok­tora Hilla, a także Belle, która nosiła przy sobie moją chu­s­teczkę i stop­niowo coraz łatwiej opa­no­wy­wała swoją impul­syw­ność. Coraz rza­dziej mie­wała „wpadki” i wkrótce pod­czas tera­pii mogli­śmy zacząć się sku­piać na innych spra­wach.

Co? Że to tylko lecze­nie prze­nie­sie­niem? Coś do cie­bie naprawdę dociera, Erne­ście. No i dobrze. Świet­nie jest wszystko kwe­stio­no­wać. Masz wyczu­cie tego, co ważne. Naprawdę, źle wybra­łeś sobie miej­sce w życiu. Nie jesteś prze­zna­czony na neu­ro­che­mika. No cóż, od czasu, kiedy Freud depre­cjo­no­wał „lecze­nie prze­nie­sie­niem”, minęło sto lat. W tym, co mówił, jest tro­chę prawdy, ale gene­ral­nie się mylił.

Zaufaj mi, jeśli uda się prze­ła­mać cykl auto­de­struk­cyj­nych zacho­wań – nie­ważne jakim spo­so­bem – osią­gnęło się coś waż­nego. Pierw­szy krok musi pole­gać na tym, żeby prze­rwać błędne koło nie­na­wi­ści do sie­bie i auto­de­struk­cji, a potem jesz­cze więk­szej odrazy do sie­bie z powodu wstydu za swoje zacho­wa­nie. Cho­ciaż Belle ni­gdy tego nie wyra­ziła, wyobraź sobie, jak bar­dzo musiała się wsty­dzić swo­ich zde­ge­ne­ro­wa­nych postęp­ków i jak sobą przez to gar­dziła. Zada­niem tera­peuty jest odwró­cić ten pro­ces. Karen Hor­ney powie­działa kie­dyś… znasz prace Hor­ney, Erne­ście?

Szkoda, ale chyba taki jest los naj­waż­niej­szych teo­re­ty­ków naszej dzie­dziny: ich prze­kaz zacho­wuje się mniej wię­cej przez jedno poko­le­nie. Hor­ney była moją ulu­bie­nicą. W trak­cie szko­leń prze­czy­ta­łem wszyst­kie jej prace. Jej naj­lep­sza książka, Ner­wica a roz­wój czło­wieka, ma ponad pięć­dzie­siąt lat, a należy do naj­waż­niej­szych ksią­żek o tera­pii, jakie ist­nieją. I nie ma w niej ani słowa żar­gonu. Przy­ślę ci mój egzem­plarz. Gdzieś, być może w tej książce, mówi pro­sto, ale dosad­nie: „Jeśli chcesz być z sie­bie dumny, rób coś, z czego można czer­pać dumę”.

Pogu­bi­łem się w mojej opo­wie­ści. Możesz mi pomóc do niej wró­cić, Erne­ście? Moja rela­cja z Belle? Oczy­wi­ście, w końcu po to tu jeste­śmy, prawda? W tej dzie­dzi­nie można roz­wi­nąć mnó­stwo cie­ka­wych wąt­ków. Ale wiem, że tym, który naj­bar­dziej inte­re­suje twoją komi­sję, jest kon­takt fizyczny. Belle pra­wie od początku na nim zale­żało. Ja z zasady na każ­dej sesji doty­kam wszyst­kich moich pacjen­tów – męż­czyzn i kobiety – zwy­kle przed wyj­ściem podaję im rękę albo kle­pię ich po ramie­niu. Belle nie bar­dzo to paso­wało. Odma­wiała poda­nia mi ręki i drwiła ze mnie, rzu­ca­jąc uwagę w stylu: „Czy Ame­ry­kań­skie Towa­rzy­stwo Psy­chia­tryczne na pewno zatwier­dziło taki uścisk dłoni?” albo „Posta­raj się być nieco bar­dziej ofi­cjalny”.

Cza­sami na koniec sesji potra­fiła mnie objąć: zawsze po przy­ja­ciel­sku, bez pod­tek­stów sek­su­al­nych. Na następ­nej sesji szy­dziła z mojego zacho­wa­nia, z tego, jakim jestem for­ma­li­stą i jak się usztyw­ni­łem, kiedy mnie przy­tu­lała. „Usztyw­nie­nie” odnosi się do mojego ciała, a nie członka, Erne­ście. Widzia­łem, jak na mnie spoj­rza­łeś. Był­byś kiep­skim poke­rzy­stą. Do momen­tów jesz­cze nie doszli­śmy. Dam ci znać, kiedy do nich dotrzemy.

Narze­kała, że mam uprze­dze­nia spo­wo­do­wane wie­kiem. Mówiła, że gdyby była stara i pomarsz­czona, nie miał­bym opo­rów, żeby jej doty­kać. Kon­takt fizyczny był dla Belle nie­zwy­kle ważny. Upie­rała się, żeby­śmy się doty­kali, i ni­gdy tego nie odpu­ściła. Bez­u­stan­nie na to nale­gała. Ale potra­fi­łem to zro­zu­mieć. Dora­stała pozba­wiona dotyku. Jej matka zmarła, kiedy była nie­mow­lę­ciem, więc wycho­wy­wały ją ozię­błe szwaj­car­skie guwer­nantki. W dodatku wciąż się zmie­niały: jedna za drugą. A jej ojciec! Wyobraź sobie dzie­ciń­stwo z ojcem, który ma bak­te­rio­fo­bię. Ni­gdy jej nie doty­kał i zawsze cho­dził w ręka­wicz­kach: w domu i na zewnątrz. Kazał słu­żą­cym myć i pra­so­wać wszyst­kie swoje bank­noty.

Stop­niowo, mniej wię­cej po roku, na tyle się roz­luź­ni­łem albo tak dałem się uro­bić przez jej nie­słab­nącą pre­sję, że zaczy­na­łem i koń­czy­łem sesje ojcow­skim przy­tu­le­niem. Ojcow­skim? No, jak ojciec. Ale ona zawsze pro­siła o wię­cej. Zawsze usi­ło­wała poca­ło­wać mnie w poli­czek, kiedy się do mnie przy­tu­lała. Bez ustanku nale­ga­łem, aby prze­strze­gała gra­nic, a ona wciąż z upo­rem na nie napie­rała. Nie jestem w sta­nie ci powie­dzieć, ile wygło­si­łem jej na ten temat mini­wy­kła­dów, ile dałem jej ksią­żek i arty­ku­łów do prze­czy­ta­nia.

Ale ona przy­po­mi­nała dziecko w ciele kobiety: i to w jakim ciele! Cał­kiem na mar­gi­ne­sie: nie­zła z niej seks­bomba! Miała nie­prze­party głód dotyku. Czy mogę tro­chę bli­żej przy­su­nąć swoje krze­sło? A gdy­bym tak przez kilka sekund potrzy­mał ją za rękę? Może usie­dli­by­śmy obok sie­bie na sofie? Czy nie mógł­bym objąć jej ramie­niem i przez chwilę posie­dzie­li­by­śmy sobie w ciszy albo zamiast gadać poszli­by­śmy na spa­cer?

Miała też ogromną siłę prze­ko­ny­wa­nia. „Sey­mour” – mawiała – „tyle piszesz o two­rze­niu tera­pii dla każ­dego pacjenta, ale w swoim arty­kule zapo­mnia­łeś dodać: o ile ta metoda znaj­duje się w ofi­cjal­nym pod­ręcz­niku – albo – pod warun­kiem że nie naru­sza bur­żu­azyj­nego kom­fortu tera­peuty w śred­nim wieku. Besz­tała mnie za to, że cho­wam się za opi­sem gra­nic tera­pii, które opra­co­wało Ame­ry­kań­skie Towa­rzy­stwo Psy­chia­tryczne”. Wie­działa, że to ja odpo­wia­da­łem za ich sfor­mu­ło­wa­nie, kiedy byłem pre­ze­sem tego towa­rzy­stwa, więc oskar­żała mnie, że dałem się uwię­zić we wła­snych regu­łach. Kry­ty­ko­wała mnie za to, że nie czy­tam swo­ich arty­ku­łów. „Pod­kre­ślasz, jakie ważne jest usza­no­wa­nie wyjąt­ko­wo­ści każ­dego pacjenta, a potem uda­jesz, że ten sam zestaw reguł można dopa­so­wać do wszyst­kich ludzi i do każ­dej sytu­acji. Wrzu­casz nas do jed­nego worka, jakby wszy­scy pacjenci byli tacy sami i trzeba ich leczyć na jedno kopyto”. I jak refren powta­rzała cią­gle: „Co jest waż­niej­sze? Prze­strze­ga­nie prze­pi­sów? Oko­pa­nie się w stre­fie kom­fortu na swoim fotelu czy robie­nie tego, co jest naj­lep­sze dla pacjenta?”.

Kiedy indziej pomsto­wała na mnie, że sto­suję „tera­pię defen­sywną”. „Strasz­nie się boisz, że ktoś cię pozwie. I wy wszy­scy, to zna­czy wszy­scy huma­ni­styczni tera­peuci, trzę­sie­cie por­t­kami przed praw­ni­kami, a jed­no­cze­śnie nama­wia­cie swo­ich cho­rych psy­chicz­nie pacjen­tów, żeby dali sobie wol­ność. Naprawdę myślisz, że bym cię pozwała? Nie znasz mnie jesz­cze, Sey­mour? Ratu­jesz mi życie. Prze­cież cię kocham!”

I wiesz co, Erne­ście? Miała rację. Wygry­wała ze mną. Naprawdę trzą­słem por­t­kami. Bro­ni­łem swo­ich reguł nawet w sytu­acjach, kiedy wie­dzia­łem, że prze­szka­dzają w tera­pii. Swoją bojaź­li­wość i strach o moją drobną karierę sta­wia­łem ponad jej dobro. Tak naprawdę, jeśliby spoj­rzeć na sprawę obiek­tyw­nie, trudno byłoby dopa­trzyć się cze­goś złego w tym, żeby jej pozwo­lić przy mnie usiąść i trzy­mać mnie za rękę. I fak­tycz­nie: za każ­dym razem, kiedy tak zro­bi­łem – bez wyjątku – tera­pia ruszała z kopyta. Belle robiła się mniej ase­ku­rancka, bar­dziej mi ufała, mia­łem lep­szy dostęp do jej życia wewnętrz­nego.

Co takiego? Czy w tera­pii w ogóle jest miej­sce na ostre gra­nice? Oczy­wi­ście, że tak. Ale posłu­chaj, Erne­ście. Cho­dzi o to, że na Belle wszel­kie gra­nice dzia­łały jak czer­wona płachta na byka. Zaczęła przy­cho­dzić w krót­kich spód­nicz­kach i prze­zro­czy­stych bluz­kach bez biu­sto­no­sza. Kiedy to komen­to­wa­łem, wyśmie­wała się z mojego wik­to­riań­skiego podej­ścia do ciała. Chcia­łem poznać naj­taj­niej­sze zaka­marki jej umy­słu, ale jej skóra była be. Kilka razy poskar­żyła się na guzek w piersi i popro­siła, żebym go zba­dał. Oczy­wi­ście nie zro­bi­łem tego. Godzi­nami obse­syj­nie roz­wo­dziła się na temat seksu ze mną i bła­gała mnie, żebym choć raz spró­bo­wał. Wysu­wała argu­ment, że taki raz zli­kwi­do­wałby jej obse­sję. Doświad­czy­łaby, że nie ma w tym nic szcze­gól­nego ani magicz­nego, i zyska­łaby wol­ność, aby myśleć o innych rze­czach w życiu.

Jak się czu­łem, gdy tak wal­czyła o kon­takt sek­su­alny ze mną? Dobre pyta­nie, ale czy moje emo­cje mają wpływ na docho­dze­nie?

Nie jesteś pewny? Ważne jest, co zro­bi­łem – za to będę sądzony – a nie to, co czu­łem albo myśla­łem. Pod­czas lin­czu wszy­scy mają to głę­boko! Ale powiem ci, jeżeli na kilka minut wyłą­czysz magne­to­fon. Moje słowa możesz uznać za szko­le­nie. Chyba czy­ta­łeś Listy do mło­dego poety Ril­kego? To posłu­chaj mojego listu do mło­dego tera­peuty.

Dzięki. Dłu­go­pis też, Erne­ście. Odłóż go i przez chwilę tylko posłu­chaj. Chcesz wie­dzieć, jak to na mnie dzia­łało? Piękna kobieta ma obse­sję na moim punk­cie, codzien­nie się mastur­buje, myśląc o mnie, błaga, żebym ją prze­le­ciał, wciąż roz­ta­cza przede mną fan­ta­zje, że roz­sma­ro­wuje sobie moją spermę na twa­rzy albo wrzuca moje nasie­nie do masy na cia­steczka z kawał­kami cze­ko­lady – jak twoim zda­niem mogłem na coś takiego reago­wać? Popatrz na mnie! Masz przed sobą brzy­dala o dwóch laskach, coraz gorzej cho­dzę, twarz dawno mi zgi­nęła pod zmarszcz­kami, a sfla­czałe ciało na dobre się roz­pada.

Przy­znaję się. Jestem tylko czło­wie­kiem. Powoli mnie to brało. W te dni, kiedy miała przyjść na sesję, sta­ran­niej niż zwy­kle wybie­ra­łem, w co się ubrać. Jaką wło­żyć koszulę? Nie zno­siła ubrań w sze­ro­kie paski: mówiła, że wyglą­dam w nich na zbyt zado­wo­lo­nego z sie­bie. A płyn po gole­niu? Roy­all lyme podo­bał jej się bar­dziej niż men­nen. Za każ­dym razem waha­łem się mię­dzy jed­nym a dru­gim, ale prze­waż­nie spry­ski­wa­łem się roy­all lymem. Któ­re­goś dnia w klu­bie teni­so­wym poznała jed­nego z moich kole­gów. Głupka, praw­dzi­wego nar­cyza, który zawsze ze mną kon­ku­ro­wał. Kiedy tylko usły­szała, że ma ze mną coś wspól­nego, pocią­gnęła go za język na mój temat. Opo­wieść ją pod­nie­ciła, więc od razu poszła z nim do domu. Wyobraź sobie tylko, że temu idio­cie udaje się prze­spać z taką piękną kobietą i nawet nie wie, że zawdzię­cza to mnie. A ja nie mogę mu nic powie­dzieć. Ale się wku­rzy­łem!

Ale silne uczu­cia do pacjentki to jedno. A zro­bie­nie coś pod ich wpły­wem to już cał­kiem coś innego. Wal­czy­łem z tym. Bez prze­rwy pro­wa­dzi­łem auto­ana­lizę. Stale kon­sul­to­wa­łem swój pro­blem u kilku kole­gów i sta­ra­łem się mówić o nim pod­czas sesji. Wie­lo­krot­nie powta­rza­łem jej, że na seks z nią nie namówi mnie nawet dia­beł. Już ni­gdy potem nie miał­bym do sie­bie sza­cunku. Mówi­łem jej, że dobry tera­peuta jest jej bar­dziej potrzebny niż sta­rze­jący się, kaleki kocha­nek. Ale przy­zna­wa­łem, że jest dla mnie atrak­cyjna. Mówi­łem jej, że nie chcę, żeby tak bli­sko przy mnie sie­działa, bo kon­takt fizyczny mnie pod­nieca i spra­wia, że jestem mniej sku­teczny jako tera­peuta. Pod­cho­dzi­łem do niej apo­dyk­tycz­nie. Upie­ra­łem się, że lepiej niż ona potra­fię dostrzec jej sytu­ację w dłuż­szej per­spek­ty­wie, a na temat jej tera­pii mam wie­dzę, która dla niej jest jesz­cze nie­do­stępna.

Tak, tak, możesz już włą­czyć magne­to­fon. Chyba już odpo­wie­dzia­łem na twoje pyta­nia o moje odczu­cia. I tak w tym wszyst­kim trwa­li­śmy mniej wię­cej przez rok. Cza­sem zwal­cza­li­śmy nawroty obja­wów. Wpadki zda­rzały jej się czę­sto, ale na ogół szło nam nie­źle. Wie­dzia­łem, że tak jej nie wyle­czę. Tylko hamo­wa­łem roz­wój cho­roby, dawa­łem jej prze­strzeń do opa­no­wa­nia swo­ich skłon­no­ści, zapew­nia­łem jej bez­pie­czeń­stwo od sesji do sesji. Jed­nak sły­sza­łem tyka­nie zegara: robiła się coraz bar­dziej nie­spo­kojna i ogar­niało ją zmę­cze­nie.

W końcu któ­re­goś dnia przy­szła kom­plet­nie wyczer­pana. Na ulicy poja­wił się jakiś nowy, czy­sty nar­ko­tyk. Przy­znała, że była o włos od zali­cze­nia hero­iny. „Nie mogę żyć z poczu­ciem kom­plet­nej fru­stra­cji – powie­działa. – Daję z sie­bie wszystko, żeby tera­pia zadzia­łała, ale zaczyna mi bra­ko­wać pary. Dobrze sie­bie znam, wiem, jak dzia­łam. Utrzy­mu­jesz mnie przy życiu i chcę z tobą współ­pra­co­wać. Wydaje mi się, że dam radę. Ale potrze­buję jakiejś zachęty! Tak, tak, Sey­mour, wiem, co za chwilę powiesz. Znam twoje odzywki na pamięć. Powiesz, że już mam zachętę, bo jest nią lep­sze życie, sza­cu­nek do sie­bie, to, że sie­bie nie zabiję. Ale takie gadki mi nie wystar­czają. Obiet­nice są zbyt abs­trak­cyjne, za mało uchwytne. Muszę mieć coś kon­kret­nego, coś czego mogę dotknąć!”

Zaczą­łem ją uspo­ka­jać, ale mi prze­rwała. Jej roz­pacz docho­dziła zenitu, więc z tego wszyst­kiego wysu­nęła sza­loną pro­po­zy­cję. „Sey­mour, popra­cuj na mój spo­sób. Bła­gam cię o to. Jeżeli przez rok zacho­wam wstrze­mięź­li­wość – i to tak naprawdę, do końca – no wiesz: żad­nych nar­ko­ty­ków, żad­nego prze­czysz­cza­nia, barów ani cię­cia – dasz mi nagrodę! Dzięki temu będę miała moty­wa­cję. Obie­caj, że na tydzień zabie­rzesz mnie na Hawaje. Poje­dziemy jak męż­czy­zna i kobieta, a nie psy­chia­tra i pacjentka. Nie uśmie­chaj się, Sey­mour. Mówię serio, śmier­tel­nie serio. Potrze­buję tego. Sey­mour, niech ten jeden raz moje potrzeby będą waż­niej­sze niż zasady. Popra­cuj ze mną w ten spo­sób”.

Wziąć ją na tydzień na Hawaje! Uśmie­chasz się, Erne­ście – tak jak ja wtedy. Bzdura! Zro­bi­łem to samo, co i ty byś zro­bił. Roze­śmia­łem się z jej pro­po­zy­cji. Usi­ło­wa­łem ją zlek­ce­wa­żyć, tak jak przed­tem wszyst­kie inne korup­cyjne pro­po­zy­cje, jakie wysu­wała. Ale tej nie dało się tak łatwo zbyć. W tym pomy­śle było coś bar­dziej pocią­ga­ją­cego, zło­wróżb­nego. Belle nie odpusz­czała. Nie byłem w sta­nie jej od niego odwieść. Kiedy jej powie­dzia­łem, że coś takiego nie wcho­dzi w rachubę, zaczęła nego­cjo­wać. Okres dobrego zacho­wa­nia wydłu­żyła do pół­tora roku, Hawaje zamie­niła na San Fran­ci­sco, a z tygo­dnia zro­biła pięć, a potem cztery dni.

Stwier­dzi­łem, że wbrew sobie mię­dzy sesjami roz­wa­żam pro­po­zy­cję Belle. Nie mogłem się powstrzy­mać. Bawi­łem się nią w myślach. Pół­tora roku dobrego zacho­wa­nia: osiem­na­ście mie­sięcy!? Nie­moż­liwe. Absur­dalne. W życiu tego nie dokona. Po co w ogóle mar­nu­jemy czas, żeby o tym mówić?

Ale przy­pu­śćmy – zróbmy tylko taki eks­pe­ry­ment myślowy – przy­pu­śćmy, że naprawdę na osiem­na­ście mie­sięcy potrafi zmie­nić swoje zacho­wa­nie? Wypró­buj ten pomysł, Erne­ście, zasta­nów się nad nim. Roz­waż taką moż­li­wość. Czyż nie zgo­dził­byś się, że gdyby ta impul­sywna, pozba­wiona hamul­ców kobieta przez osiem­na­ście mie­sięcy nauczyła zacho­wy­wać się bar­dziej ego­syn­to­nicz­nie: zre­zy­gno­wa­łaby z dra­gów, cię­cia się i wszel­kich prze­ja­wów auto­de­struk­cji, to prze­sta­łaby być tą samą osobą?

Co takiego? Pacjenci bor­der­line lubią sztuczki? Tak powie­dzia­łeś? – Erne­ście, ni­gdy nie zosta­niesz praw­dzi­wym tera­peutą, jeżeli będziesz tak myślał. Wła­śnie o to mi cho­dziło, kiedy przed­tem mówi­łem, jak nie­bez­pieczne są dia­gnozy. Pacjenci bor­der­line bywają różni. Ety­kietki krzyw­dzą ludzi. Nie można leczyć ety­kietki, trzeba myśleć o czło­wieku za nią. Więc jesz­cze raz zadam ci pyta­nie, Erne­ście. Czy zgo­dzisz się, że ta osoba, nie ety­kietka, ale Belle: kobieta z krwi i kości, rady­kal­nie zmie­ni­łaby się wewnętrz­nie, gdyby na osiem­na­ście mie­sięcy fun­da­men­tal­nie zre­for­mo­wała swoje zacho­wa­nie?

Nie chcesz się dekla­ro­wać? Trudno mi cię winić, wziąw­szy pod uwagę funk­cję, jaką dzi­siaj peł­nisz. I magne­to­fon. Więc sam sobie odpo­wiedz w myślach. Zresztą nie, odpo­wiem za cie­bie. Nie wie­rzę, że jest na świe­cie choć jeden tera­peuta, który by się nie zgo­dził, że Belle byłaby kom­plet­nie inną osobą, gdyby prze­stały nią rzą­dzić jej zabu­rzone, impul­sywne zacho­wa­nia. Stwo­rzy­łaby sobie inne war­to­ści, inne prio­ry­tety, inne poglądy. Obu­dzi­łaby się, otwo­rzy­łaby oczy, zoba­czyła, jak naprawdę wygląda świat. Może zauwa­ży­łaby swoje wła­sne piękno i war­tość. I mnie też widzia­łaby ina­czej. Tak jak ty: jako zmur­sza­łego, kula­wego sta­ruszka. Kiedy przej­rzy na oczy, na dobre znik­nie jej prze­nie­sie­nie ero­tyczne, cała ta nekro­fi­lia, a przy oka­zji oczy­wi­ście także jakie­kol­wiek zain­te­re­so­wa­nie Hawa­jami.

Co takiego, Erne­ście? Czy ja cier­piał­bym z powodu zanik­nię­cia prze­nie­sie­nia ero­tycz­nego? Czy zasmu­ci­łoby mnie ono? Oczy­wi­ście! Jak naj­bar­dziej! Jestem zachwy­cony, kiedy ktoś mnie podzi­wia! Któż by tego nie lubił? Ty nie?

Ech, Erne­ście! Naprawdę? Nie uwiel­biasz okla­sków po swo­ich pre­zen­ta­cjach na szko­le­niach medycz­nych? Nie jesteś zachwy­cony, kiedy wokół cie­bie gro­ma­dzą się ludzie, a zwłasz­cza kobiety?

Zna­ko­mi­cie! Doce­niam twoją szcze­rość. Nie ma się czego wsty­dzić. Kto by na to nie leciał? Tak zosta­li­śmy stwo­rzeni. Więc do rze­czy. Bra­ko­wa­łoby mi jej uwiel­bie­nia. Czuł­bym się opusz­czony, ale to wli­czone jest w nasze ryzyko zawo­dowe. Taką mam pracę: wpro­wa­dzić ją w praw­dziwe życie, a potem pomóc jej ode mnie odejść. A nawet, niech Bóg broni, mnie zapo­mnieć.

I tak w miarę upływu czasu zakład ofe­ro­wany przez Belle zaczął mnie coraz bar­dziej intry­go­wać. Pro­po­no­wała osiem­na­ście mie­sięcy wstrze­mięź­li­wo­ści od wybry­ków. I pamię­taj, że od tego zaczy­nała. Jestem dobrym nego­cja­to­rem, więc byłem pewny, że uda mi się wytar­go­wać wię­cej, pod­wyż­szyć stawkę, prze­dłu­żyć ten okres. Tak, żeby naprawdę zace­men­to­wać w niej zmiany. Przy­szły mi do głowy jesz­cze inne warunki, przy któ­rych mógł­bym się uprzeć: może uda­łoby mi się wysłać ją na tera­pię gru­pową i spra­wić, żeby porząd­nie się przy­ło­żyła, aby namó­wić męża na tera­pię dla mał­żeństw.

O pro­po­zy­cji Belle myśla­łem dzień i noc. Nie mogłem prze­stać jej roz­wał­ko­wy­wać. Uwiel­biam hazard, a w tym przy­padku wszystko wska­zy­wało na to, że mam fan­ta­styczne szanse na wygraną. Gdyby Belle prze­grała zakład i się potknęła, nic byśmy nie stra­cili. Wró­ci­li­by­śmy tylko do punktu wyj­ścia. Ale nawet gdyby udało mi się dopro­wa­dzić u niej do kilku mie­sięcy abs­ty­nen­cji: mogłem na tym budo­wać. Nato­miast jeśli to Belle by wygrała, tak bar­dzo by się zmie­niła, że nie chcia­łaby nagrody. Mia­łem wra­że­nie, że nie ma się nad czym zasta­na­wiać. Ryzyko straty było zerowe, za to ryso­wała się przede mną spora szansa na ura­to­wa­nie tej kobiety.

Zawsze lubi­łem akcję, uwiel­biam wyścigi i wszel­kiego typu zakłady: o wynik meczów w base­ball, w koszy­kówkę. Po szkole śred­niej zacią­gną­łem się do mary­narki. Stu­dia skoń­czy­łem dzięki wygra­nym w pokera na statku. Pod­czas prak­tyki w nowo­jor­skim szpi­talu Mount Sinai wiele wol­nych nocy spę­dzi­łem na grze w pokera z leka­rzami dyżu­ru­ją­cymi na oddziale położ­ni­czym przy Park Ave­nue. W pokoju lekar­skim przy poro­dówce non stop grali. Kiedy tylko potrze­bo­wali gra­cza, kazali tele­fo­ni­stce wezwać page­rem „dok­tora Blac­kwo­oda”. Za każ­dym razem, kiedy usły­sza­łem hasło „dok­tor Blac­kwood wzy­wany jest na poro­dówkę”, pędzi­łem do nich na łeb na szyję. Pra­co­wali tam wyśmie­nici leka­rze, bez wyjątku, ale poke­rzy­stami byli do bani. Wiesz, Erne­ście, w tam­tych cza­sach sta­ży­ści pra­wie nic nie zara­biali. Pod koniec roku wszy­scy z mojej grupy sta­żo­wej mieli długi. A ja? Na rezy­den­cję w Ann Arbor jecha­łem nowym kabrio­le­tem De Soto, kupio­nym za wygrane od położ­ni­ków z Park Ave­nue.

Ale wróćmy do Belle. Całymi tygo­dniami roz­wa­ża­łem jej pro­po­zy­cję zakładu, aż pew­nego dnia zary­zy­ko­wa­łem. Powie­dzia­łem Belle, że rozu­miem, dla­czego musi mieć moty­wa­cję, i roz­po­czą­łem poważne nego­cja­cje. Upar­łem się przy dwóch latach. Zgo­dziła się na wszyst­kie moje warunki, bo była taka wdzięczna, że potrak­to­wa­łem ją poważ­nie. Szybko opra­co­wa­li­śmy wią­żącą, jasną umowę. Ona miała przez dwa lata zacho­wać cał­ko­witą wstrze­mięź­li­wość: żad­nych nar­ko­ty­ków (łącz­nie z alko­ho­lem), żad­nego cię­cia, prze­czysz­cza­nia się, pod­ry­wa­nia part­ne­rów sek­su­al­nych w barach czy na auto­stra­dach, żad­nych innych nie­bez­piecz­nych zacho­wań sek­su­al­nych. Kur­tu­azyjne flirty były dozwo­lone. Nie mogła robić nic sprzecz­nego z pra­wem. Wyda­wało mi się, że to powinno objąć wszystko. No i jesz­cze miała zacząć tera­pię gru­pową. Z mojej strony gwa­ran­to­wa­łem jej week­end w San Fran­ci­sco: hotel i wszyst­kie inne kon­krety mogła usta­lić, jak chciała. Dałem jej carte blan­che. Mia­łem być do jej usług.

Belle pode­szła do tego bar­dzo poważ­nie. Po nego­cja­cjach zapro­po­no­wała for­malną przy­sięgę. Przy­nio­sła na sesję Biblię i każde z nas przy­rze­kło, że dotrzyma swo­jej czę­ści umowy. Potem uro­czy­ście poda­li­śmy sobie ręce.

Lecze­nie prze­bie­gało tak jak zwy­kle. Spo­ty­ka­li­śmy się z Belle mniej wię­cej dwa razy w tygo­dniu. Lep­sze byłyby trzy razy, ale jej mąż zaczął narze­kać na koszty lecze­nia. Belle zacho­wy­wała wstrze­mięź­li­wość, więc nie musie­li­śmy poświę­cać czasu na ana­lizę jej „wybry­ków”, w związku z czym praca szła nam szyb­ciej i mogli­śmy wejść w nią głę­biej. Sny, fan­ta­zjo­wa­nie: wszystko stało się łatwiej dostępne. Po raz pierw­szy zauwa­ży­łem u niej zwia­stuny cie­ka­wo­ści samej sie­bie. Zapi­sała się na ponad­pro­gra­mowe uni­wer­sy­tec­kie kursy poświę­cone psy­cho­lo­gii nie­kon­wen­cjo­nal­nej, zaczęła pisać auto­bio­gra­fię z okresu swo­jego dzie­ciń­stwa. Stop­niowo coraz wię­cej sobie z niego przy­po­mi­nała: pełne smutku poszu­ki­wa­nie zastęp­czej matki wśród sze­regu zim­nych szwaj­car­skich guwer­nan­tek, z któ­rych więk­szość odcho­dziła po kilku mie­sią­cach, bo nie wytrzy­my­wały fana­tycz­nej obse­sji jej ojca czy­sto­ścią i porząd­kiem. Jego bak­te­rio­fo­bia opa­no­wała wszyst­kie aspekty jej życia. Wyobraź sobie, że do czter­na­stego roku życia nie pozwo­lił jej cho­dzić do szkoły, bo bał się, że przy­nie­sie zarazki, więc uczyła się w domu. W związku z tym miała nie­wielu bli­skich przy­ja­ciół. Nawet posiłki z kimś zna­jo­mym były dla niej rzad­ko­ścią. Nie wolno jej było jeść u nikogo i nie zapra­szała rówie­śni­ków do sie­bie, bo wsty­dziła się nara­żać kole­żanki i kole­gów na dzi­wac­twa, któ­rych ojciec kazał prze­strze­gać przy jedze­niu. Wszy­scy musieli nosić ręka­wiczki, myć ręce mię­dzy daniami, w dodatku ojciec spraw­dzał, czy słu­żący mają czy­ste ręce. Nie mogła od nikogo poży­czać ksią­żek, a jej jedyna uko­chana guwer­nantka natych­miast wyle­ciała z pracy po tym, jak pozwo­liła jej się na jeden dzień zamie­nić się z kole­żanką sukien­kami. Jej dzie­ciń­stwo i doświad­cze­nie, na czym polega bycie córką, nagle skoń­czyły się, kiedy miała czter­na­ście lat i wysłano ją do szkoły z inter­na­tem w Gre­no­ble. Od tam­tej pory z ojcem kon­tak­to­wała się tylko zdaw­kowo. Krótko potem ponow­nie się oże­nił. Jego nowa żona była piękną kobietą, ale eks­pro­sty­tutką, jak wynika z tego, co mówiła jej ciotka, stara panna. Według ciotki ta żona była tylko jedną z wielu nie­rząd­nic, z któ­rymi ojciec się spo­ty­kał przez czter­na­ście lat po śmierci żony. Belle zasta­na­wiała się (a była to jej pierw­sza inter­pre­ta­cja, jaka wypły­nęła na tera­pii), czy nie z tego powodu czuł się brudny, więc cią­gle się mył i nie dopusz­czał do tego, żeby jego skóra dotknęła skóry córki.

W tym cza­sie Belle wspo­mi­nała o naszym zakła­dzie tylko w kon­tek­ście swo­jej wdzięcz­no­ści dla mnie. Nazy­wała go „naj­wspa­nial­szą afir­ma­cją”, jakiej kie­dy­kol­wiek doświad­czyła. Wie­działa, że umowa jest pre­zen­tem dla niej. Cał­kiem odmien­nym od tych, które dosta­wała od innych psy­chia­trów, czyli słów, inter­pre­ta­cji, obiet­nic i „tro­ski tera­peu­tycz­nej”. Była obiet­nicą cze­goś praw­dzi­wego i nama­cal­nego. Skóra przy skó­rze. Kon­kret­nym dowo­dem, że w pełni się zaan­ga­żo­wa­łem, żeby jej pomóc. Dowo­dem mojej miło­ści. Ni­gdy przed­tem nikt jej tak nie kochał, powta­rzała. Nie posta­wił jej ponad wła­sne inte­resy, ponad prze­pisy. Na pewno nie zro­bił tego jej ojciec, który ani razu nie podał jej ręki, na któ­rej nie miałby ręka­wiczki, i aż do swo­jej śmierci, do któ­rej doszło dzie­sięć lat przed naszą tera­pią, na uro­dziny co roku prze­sy­łał jej ten sam pre­zent: plik stu­do­la­ro­wych bank­no­tów (jeden na każdy rok jej życia) – każdy bank­not świeżo umyty i wypra­so­wany.

Zakład był dla niej ważny z jesz­cze jed­nego powodu. Cie­szyła się, że jestem gotowy nagiąć dla niej prze­pisy. Mówiła, że naj­bar­dziej kocha we mnie to, że lubię ryzyko i mam otwarty dostęp do swo­jego cie­nia. „Też masz w sobie coś nie­po­słusz­nego” – mawiała. – „Dla­tego potra­fisz mnie tak dobrze zro­zu­mieć. W pew­nym sen­sie, pod wzglę­dem budowy mózgu, jeste­śmy bliź­nia­kami”.

I wiesz, Erne­ście, pew­nie dla­tego tak szybko do sie­bie przy­lgnę­li­śmy, dla­tego natych­miast wie­działa, że jestem psy­chia­trą dla niej. Pew­nie zauwa­żyła coś psot­nego w mojej twa­rzy, jakiś zuchwały błysk oka. Belle miała rację. Byli­śmy do sie­bie podobni. Dobrze mnie roz­gry­zła. Nie­zła z niej spry­ciara.

Uwierz mi, że dokład­nie zro­zu­mia­łem, o co jej cho­dziło, co do joty! Ja też wyczu­wam pokrewne mi dusze. Cha­rak­te­ry­styczne cechy widzę także w innych ludziach. Erne­ście, czy możesz na chwilę wyłą­czyć magne­to­fon? Dobrze. Dzię­kuję. Chcia­łem powie­dzieć, że widzę je w tobie. Sie­dzimy po róż­nych stro­nach tego pod­wyż­sze­nia, czy też stołu sędziow­skiego, ale coś nas łączy. Mówi­łem ci, że świet­nie czy­tam z twa­rzy. W takich spra­wach rzadko się mylę.

Nie? Eee, tam. Dobrze wiesz, o co mi cho­dzi! Czy wła­śnie nie dla­tego słu­chasz mojej opo­wie­ści z takim zain­te­re­so­wa­niem? Bar­dziej niż z zain­te­re­so­wa­niem! Czy mogę posu­nąć się do tego, żeby nazwać to fascy­na­cją? Masz oczy jak spodki. Tak, Erne­ście: to coś mamy obaj: ty i ja. Mógł­byś zna­leźć się w mojej sytu­acji. Mój fau­stow­ski pakt mógłby być i twoim.

Krę­cisz głową. Oczy­wi­ście! Ale ja nie mówię do two­jej głowy. Mie­rzę pro­sto do two­jego serca. Może nadejść czas, kiedy otwo­rzysz się na to, co mówię. I zro­zu­miesz jesz­cze wię­cej. Może zoba­czysz sie­bie nie tylko we mnie, ale i w Belle. W naszej trójce. Aż tak bar­dzo się od sie­bie nie róż­nimy! Okej, star­czy tego. Wra­cajmy do roboty.

Zacze­kaj, zanim włą­czysz magne­to­fon, powiem ci jesz­cze jedno, Erne­ście. Myślisz, że przej­muję się komi­sją etyczną? Mam ją gdzieś. Co mogą mi zro­bić? Zaka­zać mi wstępu do szpi­tala? Mam sie­dem­dzie­siąt lat, moja kariera się skoń­czyła, dobrze o tym wiem. Więc po co ci to wszystko mówię? W nadziei, że z całej tej sprawy wynik­nie też coś dobrego, że pozwo­lisz, aby jakaś odro­binka mnie zaczęła krą­żyć w two­ich żyłach, dasz mi się uczyć. Pamię­taj, Erne­ście, kiedy mówię, że jesteś otwarty na swój cień, cho­dzi mi o pozy­tywne aspekty stanu, dzięki któ­remu może zdo­bę­dziesz się na odwagę i wiel­kość ducha, aby być świet­nym tera­peutą. No więc włącz już magne­to­fon, Erne­ście. I pro­szę cię, nie musisz mi odpo­wia­dać. Kiedy czło­wiek ma sie­dem­dzie­siąt lat, już nie potrze­buje odpo­wie­dzi.

To na czym skoń­czy­li­śmy? No więc w pierw­szym roku Belle zro­biła zde­cy­do­wane postępy. Abso­lut­nie żad­nej wpadki. Zacho­wy­wała wstrze­mięź­li­wość. Mniej ode mnie wyma­gała. Od czasu do czasu pro­siła, żebym jej pozwo­lił koło sie­bie usiąść. Obej­mo­wa­łem ją ramie­niem i sie­dzie­li­śmy tak przez kilka minut. Efekt był zawsze pozy­tywny: bez naj­mniej­szej sku­chy. Po czymś takim roz­luź­niała się i lepiej szła jej tera­pia. Na koniec sesji na­dal obej­mo­wa­łem ją po ojcow­sku, a ona powścią­gli­wie cało­wała mnie w poli­czek jak córka. Jej mąż odmó­wił tera­pii mał­żeń­skiej, ale zgo­dził się spo­tkać na kilka sesji z kimś prak­ty­ku­ją­cym chrze­ści­jań­stwo naukowe. Belle powie­działa mi, że lepiej się ze sobą doga­dują i oboje wydają się bar­dziej zado­wo­leni ze swo­jego związku.

Kiedy minęło szes­na­ście mie­sięcy, wszystko na­dal szło dobrze. Żad­nej hero­iny i w ogóle żad­nych dra­gów, żad­nego cię­cia się, buli­mii, prze­czysz­cza­nia ani żad­nego typu zacho­wa­nia auto­de­struk­cyj­nego. Zaan­ga­żo­wała się w kilka grup alter­na­tyw­nych: spo­ty­kała się z kimś od chan­ne­lingu, uczest­ni­czyła w tera­pii poprzed­nich wcie­leń, zna­la­zła spe­cja­li­stę od żywie­nia się glo­nami – ot takie typowo kali­for­nij­skie, nie­szko­dliwe dzi­wac­twa. Wzno­wili z mężem życie sek­su­alne i kilka razy prze­spała się z moim kolegą: tym dup­kiem, fra­je­rem, któ­rego poznała w klu­bie teni­so­wym. Ale przy­naj­mniej był to bez­pieczny seks, bez porów­na­nia z eska­pa­dami do barów i pod­ry­wami na auto­stra­dzie.

Prze­szła naj­bar­dziej spek­ta­ku­larną prze­mianę dzięki tera­pii, jaką kie­dy­kol­wiek widzia­łem. Belle powie­działa, że jesz­cze ni­gdy w życiu nie była tak szczę­śliwa. Rzucę ci wyzwa­nie, Erne­ście! Włącz te wyniki do jakich­kol­wiek badań. Belle byłaby gwiazdą wśród pacjen­tów! Porów­naj takie zmiany z wyni­kami badań po jakich­kol­wiek lekach. Nie­ważne, czy to będzie ryspe­ry­don, flu­ok­se­tyna, parok­se­tyna, wenla­fak­syna, buprio­pion – moja kura­cja z łatwo­ścią by wygrała. To moja naj­lep­sza tera­pia w życiu, ale nie mogłem jej opu­bli­ko­wać. Co tam opu­bli­ko­wać. Nie mogłem nawet nikomu o niej opo­wie­dzieć. Aż do dzi­siaj. Jesteś moim pierw­szym praw­dzi­wym słu­cha­czem.

Gdzieś po osiem­na­stu mie­sią­cach sesje zaczęły ule­gać zmia­nom. Na początku sub­tel­nym. Prze­ni­kało do nich coraz wię­cej odnie­sień do naszego week­endu w San Fran­ci­sco. Wkrótce Belle zaczęła o tym mówić na każ­dej sesji. Codzien­nie o godzinę dłu­żej leżała w łóżku, żeby poma­rzyć o tym, jaki będzie ten week­end, jak będzie spała w moich ramio­nach i zadzwoni, żeby podano nam do łóżka śnia­da­nie. A potem prze­je­dziemy się samo­cho­dem, zjemy lunch w Sau­sa­lito i utniemy sobie po nim popo­łu­dniową drzemkę. Wyobra­żała sobie, że jeste­śmy mał­żeń­stwem i co wie­czór na mnie czeka. Upie­rała się, że do końca życia byłaby szczę­śliwa, gdyby wie­działa, że wrócę do niej do domu. Nie potrze­buje dużo czasu ze mną, zgo­dzi się być moją drugą żoną, mieć mnie przy sobie godzinę albo dwie na tydzień. Z czymś takim potra­fi­łaby żyć długo i szczę­śli­wie.

Możesz sobie wyobra­zić, że czu­łem się coraz bar­dziej nie­swojo. Z cza­sem było coraz gorzej. Zaczą­łem się sza­mo­tać. Robi­łem, co mogłem, żeby spro­wa­dzić ją na zie­mię. Pra­wie na każ­dej sesji mówi­łem jej o moim wieku. Za trzy, cztery lata będę na wózku inwa­lidz­kim. Za dzie­sięć – skoń­czę osiem­dzie­siątkę. Zapy­ta­łem, jak długo według niej mogę jesz­cze pożyć. Męż­czyźni u mnie w rodzi­nie umie­rają młodo. W moim wieku mój ojciec od dzie­się­ciu lat leżał w trum­nie. Ona prze­żyje mnie o co naj­mniej dwa­dzie­ścia pięć lat. Zaczą­łem nawet prze­sad­nie przy niej narze­kać na swoje zabu­rze­nia neu­ro­lo­giczne. Kie­dyś spe­cjal­nie upa­dłem: do tego dopro­wa­dziła mnie ta roz­pacz­liwa sytu­acja. Powta­rza­łem, że sta­rusz­ko­wie mają mało ener­gii. Zasy­piają o ósmej trzy­dzie­ści, pod­kre­śla­łem. Od pię­ciu lat nie jestem w sta­nie docze­kać do wia­do­mo­ści o dzie­sią­tej. Coraz gorzej widzę, mam zapa­le­nie kaletki bar­ko­wej, nie­straw­ność, pro­blemy z pro­statą, gazy, zatwar­dze­nie. Przy­szło mi nawet do głowy, żeby dla efektu kupić sobie apa­rat słu­chowy.

Ale te wszyst­kie ściemy były do niczego. Chy­bione o sto osiem­dzie­siąt stopni! Tylko łech­tały jej ape­tyt. Opa­no­wała ją per­wer­syjna fascy­na­cja myślą, że mogę być scho­ro­wany i nie­do­łężny. Fan­ta­zjo­wała o tym, że mam wylew, odcho­dzi ode mnie żona, a ona wpro­wa­dza się, żeby się mną opie­ko­wać. Jeden z jej ulu­bio­nych snów na jawie doty­czył tego, jak mnie pie­lę­gnuje: robi mi her­batę, myje mnie, zmie­nia mi pościel i piżamę, pudruje tal­kiem, a potem sama się roz­biera i tuli się do mnie pod chłodną koł­derką.

Po dwu­dzie­stym mie­siącu Belle jesz­cze wyraź­niej się popra­wiło. Z wła­snej ini­cja­tywy zaan­ga­żo­wała się w ruch Ano­ni­mo­wych Nar­ko­ma­nów. Trzy razy w tygo­dniu cho­dziła na zebra­nia. Została wolon­ta­riuszką w get­cie, gdzie uczyła nasto­latki w szko­łach, jak zapo­bie­gać ciąży i chro­nić się przed AIDS. Oprócz tego przy­jęto ją na stu­dia MBA na lokal­nym uni­wer­sy­te­cie.

Co takiego, Erne­ście? Skąd wie­dzia­łem, że mówi prawdę? Wiesz co, ni­gdy nie wąt­pi­łem w jej opo­wie­ści. Jasne, że ma różne wady, ale przy­naj­mniej pra­wie kom­pul­syw­nie mówiła mi prawdę. Na początku tera­pii zawar­li­śmy umowę, że będziemy ze sobą cał­ko­wi­cie szcze­rzy, ale chyba już ci o tym mówi­łem. Pod­czas kilku pierw­szych tygo­dni prze­mil­czała parę szcze­gól­nie żenu­ją­cych wybry­ków, ale potem dopro­wa­dzało ją to do szału. Była prze­ko­nana, że potra­fię czy­tać w jej myślach i wyrzucę ją z tera­pii. Ani razu nie była w sta­nie docze­kać do następ­nej sesji, żeby móc się przy­znać, i musiała do mnie zadzwo­nić – raz wręcz po pół­nocy – aby sko­ry­go­wać swoją rela­cję.

Ale słusz­nie zada­łeś to pyta­nie. Zbyt wiele zale­żało od tego, czy mówi prawdę, więc nie mogłem po pro­stu wie­rzyć jej na słowo. Zro­bi­łem to samo, co ty byś zro­bił na moim miej­scu. We wszyst­kich moż­li­wych źró­dłach spraw­dza­łem, co mówi. W tym okre­sie parę razy spo­tka­łem się z jej mężem. Nie zgo­dził się na tera­pię, ale kilka razy przy­szedł, żeby pomóc przy­śpie­szyć tera­pię Belle. Potwier­dził wszystko, co mówiła. Co wię­cej, pozwo­lił mi na kon­takt z jego kon­sul­tantką prak­ty­ku­jącą chrze­ści­jań­stwo naukowe. Co naj­śmiesz­niej­sze, oka­zało się, że robi ona dok­to­rat z psy­cho­lo­gii kli­nicz­nej i czyta moje prace. Kon­sul­tantka także potwier­dziła, że Belle bar­dzo stara się uzdro­wić swoje mał­żeń­stwo, nie tnie się, nie bie­rze nar­ko­ty­ków i pra­cuje jako wolon­ta­riuszka wśród bied­nych. Nie, Belle nic nie ściem­niała.

Co zro­bił­byś w takiej sytu­acji, Erne­ście? Co takiego? W ogóle byś się w niej nie zna­lazł? Tak, tak, pew­nie. Łatwo ci tak mówić. Zawio­dłem się na tobie. Jed­nak powiedz, Erne­ście, gdy­byś w niej się nie zna­lazł, to co byś robił? Tkwił­byś w labo­ra­to­rium? Czy w biblio­tece? Tam był­byś bez­pieczny. Sie­dział­byś sobie wygod­nie i grzecz­niutko. Ale co by się stało z twoim pacjen­tem? Dawno by go nie było! Tak zro­biło dwu­dzie­stu poprzed­nich tera­peu­tów Belle – oni też wybrali bez­pieczne roz­wią­za­nia. Ale ja jestem inny. Ratuję stra­cone dusze. Za nic nie opusz­czę pacjenta. Nad­sta­wiam karku i dupy, robię wszystko, żeby go ura­to­wać. Całe życie tak robi­łem. Wiesz, jaką mam repu­ta­cję? Popy­taj ludzi. Spy­taj swo­jego prze­wod­ni­czą­cego. Pode­słał mi dzie­siątki pacjen­tów. Dla cho­rych, któ­rzy potrze­bują tera­pii, jestem ostat­nią deską ratunku. Kole­dzy przy­sy­łają mi takich, z któ­rymi nie dali sobie rady. Kiwasz głową. Sły­sza­łeś, że tak o mnie mówią? To dobrze! Cie­szę się, że nie jestem tylko jakimś zde­men­cia­łym fra­je­rem.

No więc postaw się w mojej sytu­acji! Co u dia­bła mogłem zro­bić? Zaczą­łem się dener­wo­wać. Dosłow­nie wycho­dzi­łem ze skóry. Jak sza­lony wymy­śla­łem coraz to nowe wybiegi, jakby do tego zale­żało moje życie. Znaj­do­wa­łem inter­pre­ta­cje z wymów­kami we wszyst­kim, co tylko się rusza. Tra­ci­łem cier­pli­wość do jej złu­dzeń.

Weźmy na przy­kład jej odje­chane marze­nie o tym, że jeste­śmy mał­żeń­stwem, a ona cały tydzień nic nie robi, zawie­sza swoje wszyst­kie zaję­cia i tylko czeka, żeby pobyć ze mną przez godzinę lub dwie. „Co to za życie i co za cho­lerny zwią­zek?” – pyta­łem ją. To nie zwią­zek, tylko sza­ma­nizm. „Pomyśl o tym z mojego punku widze­nia” – powta­rza­łem. „Co ja bym miał z takiego układu?” Tłu­ma­czy­łem Belle, że wyle­cze­nie jej dzięki godzi­nie mojej obec­no­ści jest nie­re­alne. Czy to zwią­zek? Nie! Musimy zacząć liczyć się z fak­tami. Wyko­rzy­stuje mnie jako jakiś sym­bol, ikonę. A jej obse­sja na punk­cie tego, że będzie mnie ssała i poły­kała moją spermę? Jest tak samo kom­plet­nie ode­rwana od życia. Czuje się pusta i chce, żebym wypeł­nił ją esen­cją sie­bie. Czy nie widzi, co robi, czy nie rozu­mie, jaki błąd popeł­nia, kiedy sym­bol trak­tuje, jakby to była kon­kretna rze­czy­wi­stość? Na jak długo jej zda­niem mój napar­stek spermy może wystar­czyć, żeby wypeł­nić jej pustkę? Po kilku sekun­dach kwas solny w jej żołądku roz­pu­ści go na strzępy łań­cu­chów DNA.

Belle z powagą kiwała głową, kiedy snu­łem te roz­pacz­liwe wywody – a potem wra­cała do swo­jej robótki. Jej opie­kunka z Ano­ni­mo­wych Nar­ko­ma­nów nauczyła ją robić na dru­tach, więc przez ostat­nie kilka tygo­dni bez prze­rwy dzier­gała dla mnie swe­ter we wzór w war­ko­cze, który mia­łem nosić pod­czas naszego week­endu. W żaden spo­sób nie uda­wało mi się odwieść jej od tego, co zapla­no­wała. Tak, zgo­dziła się, że być może opiera swoje życie na mrzon­kach. Może poszu­kuje arche­typu mądrego starca. Ale co w tym złego? Oprócz stu­diów na kur­sie do MBA była wolną słu­chaczką na antro­po­lo­gii i czy­tała Złotą gałąź. Przy­po­mniała mi, że więk­szość ludzi kie­ruje się w życiu wiarą w tak irra­cjo­nalne poję­cia jak totemy, rein­kar­na­cja, niebo, pie­kło, a nawet w uzdra­wia­jącą moc prze­nie­sie­nia w tera­pii i w boskość Freuda. „Cokol­wiek działa, po pro­stu działa” – stwier­dziła. „A mnie pomaga myśl o naszym wspól­nym week­en­dzie. Jesz­cze ni­gdy w życiu nie było mi tak dobrze. Czuję się, jak­bym była twoją żoną. Jak­bym na cie­bie cze­kała, wie­dząc, że wkrótce przyj­dziesz do mnie do domu. Dzięki temu mam ener­gię i jestem szczę­śliwa”. Potem wra­cała do swo­jej robótki, do tego prze­klę­tego swe­tra! Mia­łem ochotę wyszarp­nąć jej go z rąk.

Po dwu­dzie­stu dwóch tygo­dniach na dobre wpa­dłem w panikę. Cał­kiem stra­ci­łem zimną krew. Zaczą­łem się do niej wdzię­czyć, baje­ro­wać ją i bła­gać. „Mówisz, że mnie kochasz, ale miłość to rela­cja, tro­ska o drugą osobę, o jej roz­wój i dobro­byt. A czy ty kie­dy­kol­wiek o mnie się trosz­czysz? Zasta­na­wiasz się, jak ja się czuję? Bie­rzesz pod uwagę moje poczu­cie winy, lęk, który może we mnie wzbu­dzić świa­do­mość, że postą­pi­łem nie­etycz­nie, i jaki to może mieć wpływ na mój sza­cu­nek do sie­bie? A na moją repu­ta­cję? Na podej­mo­wane przeze mnie ryzyko i ogromne zagro­że­nie dla mojej pracy i mał­żeń­stwa?” „Ile razy” – odpo­wia­dała Belle – „przy­po­mi­na­łeś mi, że spo­ty­kamy się ni mniej, ni wię­cej tylko jako dwoje ludzi. Pro­si­łeś, żebym ci zaufała, i to zro­bi­łam. Po raz pierw­szy w życiu. Teraz pro­szę cię, żebyś ty zaufał mnie. Nasz week­end zacho­wamy w tajem­nicy, którą wezmę ze sobą do grobu. Choćby nie wiem, co się działo. Na zawsze! A jeśli cho­dzi o twój sza­cu­nek do sie­bie, twoje poczu­cie winy i etykę zawo­dową, czy jest coś waż­niej­szego niż to, że jako lekarz mnie uzdra­wiasz? Czy twoja repu­ta­cja i etyka mogą być od tego waż­niej­sze?” Masz na to dobrą odpo­wiedź, Erne­ście? Ja nie mia­łem.

Zaczęła wysu­wać deli­katne, ale zło­wiesz­cze alu­zje do tego, co by się stało, gdy­bym nie dotrzy­mał umowy. Przez dwa lata żyła z myślą o week­en­dzie ze mną. Czy kie­dy­kol­wiek potra­fi­łaby mi znowu zaufać? Albo jakie­mu­kol­wiek innemu tera­peu­cie? I w ogóle komu­kol­wiek? Dawała mi do zro­zu­mie­nia, że dopiero wtedy miał­bym powód do poczu­cia winy. Zresztą nie musiała dużo mówić. Wie­dzia­łem, czym byłaby dla niej moja zdrada. Od dwóch lat powstrzy­my­wała się od auto­de­struk­cji, ale nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, że nie zapo­mniała, na czym ona polega. Powiedzmy bez ogró­dek: byłem prze­ko­nany, że gdy­bym się wyco­fał, Belle by się zabiła. Na­dal usi­ło­wa­łem się wydo­stać z wła­snej pułapki, ale stop­niowo sła­błem.

– Mam sie­dem­dzie­siąt lat, a ty trzy­dzie­ści cztery – mówi­łem. – W tym, żeby­śmy ze sobą spali, jest coś nie­na­tu­ral­nego.

– Cha­plin, Kis­sin­ger, Picasso, Hum­bert Hum­bert i Lolita – odparła Belle. Nawet nie zadała sobie trudu, żeby pod­nieść wzrok znad robótki.

– Roz­bu­do­wa­łaś ten week­end do gro­te­sko­wych roz­mia­rów – odpo­wie­dzia­łem jej na to. – Prze­sad­nie roz­dę­łaś jego zna­cze­nie, kom­plet­nie go odre­al­ni­łaś. Nie ma opcji: kiedy do niego doj­dzie, na pewno prze­ży­jesz zawód.

– Jeśli tak, to nic lep­szego nie może się wyda­rzyć – odpo­wie­działa. – No wiesz: pry­słaby moja obse­sja na twoim punk­cie, moje „prze­nie­sie­nie ero­tyczne”, jak to lubisz nazy­wać. Nasza tera­pia nie może na tym stra­cić.

Na­dal się wykrę­ca­łem:

– W dodatku w moim wieku zawo­dzi poten­cja.

– Sey­mour – besz­tała mnie. – Dzi­wię ci się. Wciąż jesz­cze nie dotarło do cie­bie, że wcale mi nie cho­dzi o poten­cję czy sto­su­nek? Chcę, żebyś ze mną był, żebyś mnie przy­tu­lił: jako czło­wieka i kobietę, a nie jako pacjentkę. A poza tym, Sey­mourze – w tym momen­cie pod­nio­sła swe­ter na wyso­kość twa­rzy i rzu­ciła na mnie zza niego kokie­te­ryjne spoj­rze­nie – mam zamiar urzą­dzić ci sek­su­alną ucztę życia!

– Aż nade­szła godzina zero. Minęły dwa­dzie­ścia cztery mie­siące, więc nie mia­łem wyboru: musia­łem wypła­cić dia­błu, co mu byłem winny. Zda­wa­łem sobie sprawę, jak straszne byłyby kon­se­kwen­cje, gdy­bym się wyco­fał. Zasta­na­wia­łem się też, co będzie, jeśli dotrzy­mam słowa. Kto wie? Może Belle ma rację i fak­tycz­nie otrzą­śnie się ze swo­jej obse­sji. A może, kiedy znik­nie prze­nie­sie­nie ero­tyczne, uwolni się ener­gia, która pozwoli jej zbu­do­wać lep­sze rela­cje z mężem. I zacho­wać wiarę w tera­pię. Ja za kilka lat przejdę na eme­ry­turę, a ona pój­dzie do innych tera­peu­tów. Zresztą kto wie, może week­end w San Fran­ci­sco z Belle będzie naj­wyż­szym aktem tera­peu­tycz­nej miło­ści: rodza­jem agape.

– Słu­cham, Erne­ście? Cho­dzi ci o moje prze­ciw­prze­nie­sie­nie? Było takie samo, jakiego ty byś doświad­czył na moim miej­scu: osza­lało. Sta­ra­łem się nie mie­szać go do mojej decy­zji. Nie dzia­ła­łem z powodu prze­ciw­prze­nie­sie­nia, ale w prze­ko­na­niu, że nie mam wyboru. Na­dal tak uwa­żam, nawet w świe­tle tego, co stało się potem. Ale przy­znam się, że byłem także bar­dziej niż tro­chę zachwy­cony. Bo i jak mia­łem zare­ago­wać? Ja: sta­ru­szek u kresu życia, któ­remu co dzień dawały do wiwatu neu­rony korowe móżdżku, facet ze słab­ną­cym wzro­kiem, gość od dawna odsta­wiony od seksu, bo moja żona, która łatwo ze wszyst­kiego rezy­gnuje, lata temu pod­dała się w tych spra­wach. A mój pociąg do Belle? Nie zaprze­czę, że ją uwiel­bia­łem. Więc kiedy powie­działa, że urzą­dzi mi sek­su­alną ucztę życia, poczu­łem, że moje wysłu­żone gru­czoły płciowe zaczy­nają na nowo się budzić. Ale muszę z całą mocą ci powie­dzieć – i to tak, żeby się nagrało – nie dla­tego to zro­bi­łem! Może nie jest to ważne dla cie­bie czy dla komi­tetu etycz­nego, ale dla mnie to kwe­stia życia lub śmierci. Jako tera­peuta ni­gdy nie zła­ma­łem zobo­wią­za­nia wobec Belle ani wobec żad­nego innego pacjenta. Ni­gdy nie przed­ło­ży­łem swo­ich potrzeb ponad ich potrzeby.

Resztę tej histo­rii chyba znasz. Masz ją opi­saną w papie­rach. W sobotę spo­tka­li­śmy się z Belle na śnia­da­niu w Mama’s na North Beach w San Fran­ci­sco i byli­śmy razem do nie­dziel­nego zmroku. Posta­no­wi­li­śmy powie­dzieć naszym mał­żon­kom, że zor­ga­ni­zo­wa­łem dla pacjen­tów week­en­dowy mara­ton psy­cho­te­ra­pii gru­po­wej. Mniej wię­cej dwa razy do roku pro­wa­dzę takie grupy dla dzie­się­ciu lub dwu­na­stu pacjen­tów. Zresztą Belle uczest­ni­czyła w czymś takim w pierw­szym roku tera­pii.

Pro­wa­dzi­łeś kie­dyś mara­tony gru­powe, Erne­ście? Nie? W takim razie wiesz, co ci powiem? Są nie­zwy­kle sku­teczne. Nie­sa­mo­wi­cie przy­śpie­szają tera­pię. Powi­nie­neś o tym wie­dzieć. Kiedy spo­tkamy się następ­nym razem w innych oko­licz­no­ściach – a jestem pewny, że to nastąpi, opo­wiem ci o nich. Pro­wa­dzę je od trzy­dzie­stu pię­ciu lat.

Ale wróćmy do week­endu. Nie byłoby fair, gdy­bym prze­rwał moją opo­wieść w kul­mi­na­cyj­nym momen­cie. No więc, cóż mogę ci powie­dzieć? A co chcę? Pra­gną­łem zacho­wać god­ność i zacho­wy­wać się jak tera­peuta, ale długo nie wytrzy­ma­łem. Już Belle o to zadbała. Przy­wo­łała mnie do porządku, kiedy tylko zna­leź­li­śmy się w hotelu Fair­mont. Wkrótce byli­śmy męż­czy­zną i kobietą. Speł­niło się abso­lut­nie wszystko, co zapo­wia­dała.

Nie będę cię okła­my­wał, Erne­ście. Każda minuta naszego week­endu była dla mnie cudowna, a więk­szość tego czasu spę­dzi­li­śmy w łóżku. Mar­twi­łem się, że po latach nie­uży­wa­nia prze­rdze­wiały mi wszyst­kie rurki. Jed­nak Belle oka­zała się mistrzow­skim hydrau­li­kiem. Zazgrzy­tały, zakle­ko­tały i wkrótce znów dzia­łały bez zarzutu.

Przez trzy lata kar­ci­łem Belle za to, żyje w świe­cie ilu­zji, i narzu­ca­łem jej swoją rze­czy­wi­stość. Teraz na jeden week­end wsze­dłem do jej świata. Dowie­dzia­łem się, że życie w kró­le­stwie magii nie jest takie złe. Była moją fon­tanną mło­do­ści. Z godziny na godzinę młod­nia­łem i robi­łem się coraz sil­niej­szy. Zaczą­łem lepiej cho­dzić, wcią­gną­łem brzuch i zrobi­łem się jakby wyż­szy. Mówię ci, Erne­ście, mia­łem ochotę wyć z rado­ści. Belle to zauwa­żyła. „Potrze­bo­wa­łeś tego, Sey­mour. I tylko tego zawsze od cie­bie chcia­łam: przy­tu­lić cię, być przy­tu­loną, obda­rzyć cię miło­ścią. Rozu­miesz, że po raz pierw­szy w życiu ofia­ro­wa­łam komuś miłość? I czy to takie straszne?

Dużo pła­kała. A mnie, poza innymi prze­wo­dami w ciele, odblo­ko­wały się też kana­liki łzowe, więc i ja pła­ka­łem. Tego week­endu dała mi tak wiele… Całe moje życie zawo­dowe pole­gało na poma­ga­niu innym, a teraz po raz pierw­szy naprawdę to do mnie wró­ciło. Jakby odwdzię­czyła się za wszyst­kich pacjen­tów, któ­rych kie­dy­kol­wiek leczy­łem.

Ale potem wró­ciło praw­dziwe życie. Week­end się skoń­czył. Znów spo­ty­ka­li­śmy się z Belle na dwie sesje tygo­dniowo. Nie prze­wi­dy­wa­łem, że prze­gram zakład, więc nie mia­łem pla­nów na tera­pię po tym week­en­dzie. Chcia­łem wró­cić do nor­mal­nych spo­tkań, ale stwier­dzi­łem, że są z tym kło­poty. I to duże. Dla ludzi, któ­rzy wejdą w zażyłą rela­cję, powrót do for­mal­nego układu jest pra­wie nie­moż­liwy. Cho­ciaż bar­dzo się sta­ra­łem, do naszych spo­tkań wkradł się nie­obecny przed­tem ton miło­snych gie­rek i wyparł poważną pracę tera­peu­tyczną. Cza­sem Belle koniecz­nie chciała usiąść mi na kola­nach. Cią­gle mnie przy­tu­lała, ści­skała i gła­dziła. Usi­ło­wa­łem się opie­rać, zacho­wać powagę zgodną z etyką zawo­dową, ale powiedzmy prawdę: to nie była już tera­pia.

Prze­rwa­łem to i z powagą przed­sta­wi­łem dwie moż­li­wo­ści: albo spró­bu­jemy wró­cić do poważ­nej pracy, czyli do tra­dy­cyj­nej rela­cji bez fizycz­no­ści, albo prze­sta­niemy uda­wać, że pro­wa­dzimy tera­pię i posta­ramy się o utrzy­ma­nie kon­tak­tów czy­sto towa­rzy­skich, co nie zna­czy sek­su­al­nych, bo nie chcia­łem pogłę­biać pro­blemu. Mówi­łem ci już wcze­śniej, że bra­łem udział w pisa­niu regu­la­minu, w któ­rym potę­pia się tera­peu­tów i pacjen­tów anga­żu­ją­cych się w sto­sunki sek­su­alne po tera­pii. Poza tym jasno jej powie­dzia­łem, że skoro prze­rwa­li­śmy tera­pię, nie będę od niej brał pie­nię­dzy.

Dla Belle żadne z tych roz­wią­zań nie było do przy­ję­cia. Powrót do for­mal­nych rela­cji na tera­pii zakra­wał na farsę. Czyż rela­cja tera­peu­tyczna nie jest jedy­nym miej­scem, gdzie nie gramy? Jeśli zaś cho­dzi o nie­pła­ce­nie, było ono wyklu­czone. Jej mąż prze­niósł swoje biuro do domu i spę­dzał tam więk­szość czasu. Jak mu wytłu­ma­czy, gdzie sys­te­ma­tycz­nie cho­dzi na godzinę dwa razy w tygo­dniu, jeżeli nie będzie regu­lar­nie wypi­sy­wać cze­ków za tera­pię?

Belle besz­tała mnie za moją wąską defi­ni­cję tera­pii: „Nasze spo­tka­nia: intym­ność, dotyk, a cza­sami upra­wia­nie miło­ści, praw­dzi­wej miło­ści na kozetce, to jest tera­pia. I to dobra tera­pia. Nie rozu­miesz tego, Sey­mo­urze?” – pytała. „Czy dobra tera­pia nie polega na tym, że jest sku­teczna? Nie pamię­tasz, jak gło­si­łeś, że «jedyne ważne pyta­nie o tera­pię brzmi: czy jest sku­teczna?». A czy moja tera­pia nie jest sku­teczna? Prze­cież świet­nie sobie radzę. Zacho­wa­łam wstrze­mięź­li­wość. Nie mam obja­wów. Koń­czę stu­dia. Zaczy­nam nowe życie. Zmie­ni­łeś mnie, Sey­mo­urze, a jedyne, czego potrze­buję, żeby przy tym pozo­stać, to na­dal dwie godziny w tygo­dniu być bli­sko cie­bie”.

Belle była nie­złą spry­ciarą. I to coraz cwań­szą. Nie przy­cho­dziły mi do głowy żadne argu­menty, że taki układ nie jest dobrą tera­pią.

Ale wie­dzia­łem, że tak dalej być nie może. Nasz układ za bar­dzo mi doga­dzał. Stop­niowo, o wiele za wolno docie­rało do mnie, że wpa­ko­wa­łem się w nie­złe szambo. Każdy, kto by się przyj­rzał naszej dwójce, stwier­dziłby, że nad­uży­wam prze­nie­sie­nia, żeby wyko­rzy­stać pacjentkę dla wła­snej przy­jem­no­ści. Albo że jestem dro­gim geria­trycz­nym żigo­la­kiem.

Nie wie­dzia­łem, co robić. Oczy­wi­ście nie mogłem się z nikim skon­sul­to­wać. Wie­dzia­łem, co by mi dora­dzono, a nie byłem gotowy, aby sta­wić czoła tej sytu­acji. Skie­ro­wa­nie jej do innego tera­peuty było wyklu­czone. Po pro­stu ni­gdzie indziej by nie poszła. Jed­nak szcze­rze mówiąc, nie­zbyt mocno się przy­ło­ży­łem do roz­pa­try­wa­nia, jakie mam moż­li­wo­ści. To mnie mar­twi. Czy dobrze ją potrak­to­wa­łem? Myśle­nie o tym, co powie­dzia­łaby o mnie innemu tera­peu­cie, kosz­to­wało mnie kilka bez­sen­nych nocy. Wiesz, jak nasi kole­dzy po fachu lubią plot­ko­wać mię­dzy sobą na temat głu­pot wyczy­nia­nych przez ich poprzed­ni­ków? Z roz­ko­szą posłu­cha­liby pikant­nych histo­ry­jek o Sey­mo­urze Trot­te­rze. A ja nie mogłem jej pro­sić, żeby mnie chro­niła, bo tego typu tajem­nica zaszko­dzi­łaby dal­szej tera­pii.

Tak więc odbie­ra­łem sygnały ostrze­gaw­cze, że nad­cho­dzi burza, ale w żaden spo­sób nie byłem gotowy na strasz­liwy sztorm, który w końcu się roz­sza­lał. Pew­nego wie­czoru po powro­cie do domu stwier­dzi­łem, że wszę­dzie jest ciemno, nie ma żony, a do drzwi wej­ścio­wych przy­kle­jone są cztery zdję­cia. Na jed­nym mel­do­wa­li­śmy się w recep­cji hotelu Fair­mont, na dru­gim z waliz­kami w rękach razem wcho­dzi­li­śmy do naszego pokoju, trze­cim było powięk­sze­nie hote­lo­wej karty reje­stra­cyj­nej – Belle zapła­ciła gotówką za dok­tora Sey­mo­ura z żoną. Na czwar­tym wid­nie­li­śmy przy­tu­leni do sie­bie i podzi­wia­li­śmy widok na moście Gol­den Gate.

W środku, na stole kuchen­nym, zna­la­złem dwa listy. Jeden był od męża Belle do mojej żony. Pisał w nim, że może ją zain­te­re­so­wać, jaką tera­pię jej mąż sto­suje wobec jego żony. Dodał, że podobny list wysłał do zarządu sta­no­wej komi­sji etycz­nej. Koń­czył zja­dliwą uwagą, że jeśli jesz­cze kie­dy­kol­wiek spo­tkam się z Belle, pozew sądowy będzie naj­mniej­szym zmar­twie­niem, z jakim będzie musiała się zmie­rzyć rodzina Trot­te­rów. Drugi list był od mojej żony. Krótko i dosad­nie radziła mi, abym sobie daro­wał wyja­śnie­nia. Mogę się z nią kon­tak­to­wać przez jej praw­nika. Dawała mi dwa­dzie­ścia cztery godziny na spa­ko­wa­nie się i wypro­wa­dze­nie się z domu.

No i taka jest, Erne­ście, sytu­acja na dzi­siaj. Cóż wię­cej mogę ci powie­dzieć?

Skąd miał zdję­cia? Pew­nie wyna­jął pry­wat­nego detek­tywa, żeby nas śle­dził. Co za iro­nia, że jej mąż posta­no­wił odejść od Belle dopiero, kiedy jej się popra­wiło! Ale kto wie? Może od dawna cze­kał na oka­zję, żeby od niej uciec? Może Belle go wypa­liła.

Ni­gdy potem nie spo­tka­łem się z Belle. Znam tylko plotki od sta­rego kum­pla, który pra­cuje w szpi­talu Paci­fic Redwood, a nie są to dobre wie­ści. Mąż się z nią roz­wiódł i na dobre opu­ścił kraj, razem z rodzin­nym mająt­kiem. Podej­rze­wał Belle od kilku mie­sięcy, to zna­czy od kiedy w jej torebce zna­lazł pre­zer­wa­tywy. Oczy­wi­ście, w tym też tkwi iro­nia, bo zgo­dziła się z nich korzy­stać pod­czas swo­ich sek­su­al­nych wysko­ków dopiero, kiedy dzięki tera­pii zaha­mo­wały się jej ten­den­cje do auto­de­struk­cji.

Z tego, co sły­sza­łem ostat­nio, stan Belle jest tra­giczny: zna­la­zła się z powro­tem w punk­cie zero. Wró­ciła pato­lo­gia. Dwa razy ją hospi­ta­li­zo­wano: raz po cię­ciu, a drugi po poważ­nym przedaw­ko­wa­niu. Ona się zabije. Wiem to. Podobno pró­bo­wała tera­pii u trzech spe­cja­li­stów, ale wszyst­kich po kolei rzu­ciła. Odma­wia lecze­nia i znowu bie­rze twarde nar­ko­tyki.