Litosfera. Autoportret odczytany - Lityński Jan - ebook
NOWOŚĆ

Litosfera. Autoportret odczytany ebook

Lityński Jan

0,0

Opis

Jan Lityński (1946–2021) był jednym z najważniejszych polskich opozycjonistów i więźniem politycznym w czasach PRL-u. „Litosfera. Autoportret odczytany” przedstawia drogę człowieka, który, wyrastając w domu o tradycjach komunistycznych, stopniowo dostrzegał kolejne wady panującego ustroju, dojrzewał do coraz aktywniejszego buntu i stał się współtwórcą ruchów społecznych – coraz bardziej zwartej, mocnej grupy ludzi stanowiącej zmianę. Książka zawiera wybór z relacji, wspomnień, artykułów, wywiadów i wystąpień Jana Lityńskiego ułożonych w chronologiczną narrację o całym jego życiu. Wiele z nich dostępnych było do tej pory wyłącznie w podziemnej prasie, a niektóre zostały opublikowane po raz pierwszy – między innymi listy i notatki osobiste znajdujące się w przekazanej do Archiwum Ośrodka KARTA kolekcji prywatnej. Wyłania się z nich obraz nonkonformisty, który z formacji antykomunistycznego oporu wyprowadził wartości prospołeczne do III RP, a swoją rolę polityka postrzegał jako służebną wobec społeczeństwa. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 601

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




W serii Świadectwa.XX wiek także:

– Dorothy Adams, Amerykańska Polka. Z miłości do mężczyzny i jego kraju

– Tadeusz Bukowy, Trochę szczęścia. Dziesięć lat łagru i zesłania 1945–1955

– Władimir Czernawin, Zapiski „szkodnika”. Wspomnienia więźnia łagrów sołowieckich

– Tatiana Czernawina, Żona „szkodnika”. Wspomnienia z życia i ucieczki z ZSRS

– Droga na Północ. Antologia norweskiej literatury faktu

– Václav Havel, Siła bezsilnego. Reportaż z pierwszego uwięzienia

– Heinz Heger, Mężczyźni z różowym trójkątem

– Edward Herzbaum, Między światami. Dziennik andersowca 1939–1945

– Friedrich Kellner, Dziennik sprzeciwu. Tajne zapiski obywatela III Rzeszy 1939–1942

– Stefan Kisielewski, Reakcjonista. Autobiografia intelektualna

– Zygmunt Klukowski, Zamojszczyzna 1918–1959

– Janina Konarska, Dwór na wulkanie. Dziennik ziemianki z przełomu epok 1895–1920

– Hans von Lehndorff, Dziennik z Prus Wschodnich. Zapiski lekarza z lat 1945–1947

– Wolfgang Leonhard, Dzieci rewolucji

– Jan Józef Lipski, Umysł niepodległy. Autobiografia odczytana

– Zbigniew Lubieniecki, Odwet. Polski chłopak przeciwko Sowietom 1939–1946

– Anja Lundholm, Wrota piekieł. Ravensbrück

– Łacińska wyspa. Antologia rumuńskiej literatury faktu

– Jerzy Konrad Maciejewski, Zawadiaka. Dzienniki frontowe 1914–1920

– Anatolij Marczenko, Moje zeznania

– Hans-Jürgen Massaquoi, Neger, Neger... Opowieść o dorastaniu czarnoskórego chłopca w nazistowskich Niemczech

– Aleksander Podrabinek, Dysydenci. Nieuleczalnie nieposłuszni

– Ksawery Pruszyński, Narrator rzeczywistości. Autoportret odczytany

– Michał Römer, Dzienniki, t. 1: 1911–1913, t. 2: 1914–1915, t. 3: 1916–1919, t. 4: 1920–1930, t. 5: 1931–1938, t. 6: 1939–1945

– Virgilia Sapieha, Amerykańska księżna. Z Nowego Jorku do Siedlisk

– Michał Sokolnicki, Dziennik ankarski. Wybór z lat 1939–1945

– Michał Sokolnicki, Emisariusz Niepodległej. Wspomnienia z lat 1896–1919

– Stanisława Sowińska, Gorzkie lata. Z wyżyn władzy do stalinowskiego więzienia

– Zigmas Stankus, Jak się zostaje albinosem. Wojna w Afganistanie oczami sowieckiego żołnierza 1979–1981

– Sigrid Undset, Odzyskać przyszłość. Wspomnienia z ucieczki przed totalitaryzmami

– Hanna Świda-Ziemba, Uchwycić życie. Wspomnienia, dzienniki i listy 1930–1989

– Michael Wieck, Miasto utracone. Młodość w Königsbergu w czasach Hitlera i Stalina

– Wiktor Woroszylski, Dzienniki, t. 1: 1953–1982, t. 2: 1983–1987, t. 3: 1988–1996

Jan Lityński, Litosfera. Autoportret odczytany

Copyright © Fundacja Ośrodka KARTA, 2024

Copyright © Elżbieta Bogucka-Lityńska, Anna Dodziuk van Kooten, Agnieszka Niemczyk, 2024

WYBÓR FRAGMENTÓW DO DRUKU Dominik Szymański

KOORDYNACJA I REDAKCJA Małgorzata Sopyło

OPRACOWANIE PRZYPISÓW dr hab. Bartosz Kaliski

KOREKTA Hanna Antos

INDEKS NAZWISK

KWERENDA IKONOGRAFICZNA Ewa Kwiecińska

REDAKTORKA SERII Agnieszka Knyt

OPRACOWANIE GRAFICZNE SERII

SKŁADTANDEM STUDIO

ZDJĘCIE NA OKŁADCE Warszawa, 7 października 1993

Fot. Michał Mutor / Agencja Wyborcza.pl

Dofinansowano ze środków

Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury

Fundacja Ośrodka KARTAul. Narbutta 29, 02-536 Warszawatel. (48) 22 848-07-12kontakt do wydawnictwa: [email protected]: [email protected]ęgarnia internetowa: ksiegarnia.karta.org.plwww.karta.org.pl

Wydanie I

Warszawa 2024

ISBN 978-83-67820-21-9

OD WYDAWCY

Autoportret Jana Lityńskiego objął całą Jego 75-letnią obecność – odczytany i z Ucieczki do wolności, i z równoległych zapisów, i z dalszego 40-letniego okresu, który nie został tam przedstawiony. Dopiero scalenie spuścizny pisanej zdaje się odpowiadać na pytanie, czy można w niej dostrzec osobną, mocną sferę Lita (jak mówiliśmy o Nim wśród przyjaciół), twardy grunt drogi przez Polskę powojenną. Ta księga pojedynczego życia wydobywa esencję naszego zbiorowego doświadczenia – trzy dekady w Peerelu i trzy w III Rzeczpospolitej. W całej tej dorosłej jednostkowej drodze celem była wolność, lecz bez śladów postawy ucieczkowej. Nie od rzeczy było bowiem przypisywanie tej grupie determinacji komandoskiej.

Cywilni komandosi, którzy w latach 60. tworzyli niewielką formację wypadową w przestrzeń znieruchomiałego systemu peerelowskiego, przyjęli wolność za cel własny i postulowany. Z czasem ich akcje, podejmowane na marginesie społeczeństwa, zaczęły skutecznie przenikać w głąb zbiorowości, by po latach rozsadzić system. Choć nie była to jedyna możliwa droga do wyzwolenia Polski, działały też inne środowiska, to ta właśnie okazała się najskuteczniejsza. W całej przedstawionej tu 60-letniej działalności widać osobistą odpowiedzialność za kraj, za jego dla wszystkich najlepszy byt, za wydobywanie ludzi z podległości.

Jan Lityński nie był historykiem, ale wielokrotnie odwoływał się do logiki historycznego procesu, który współtworzył. Taka świadomość drogi jest zapewne warunkiem, by utrzymać trwałą, niejako kategoryczną pewność dążenia – i przez Peerel, i przez III RP, w obu okresach nieoczywistą, a w przełomach – skrajnie trudną. To może paradoksalne, że dążenie „od komunizmu do liberalizmu” można uznać za konsekwentne na każdym z etapów, ale łatwiej to pojąć, gdy dostrzeże się fakt, iż celem nie jest własny, partykularny interes, lecz w motywacjach stale dominuje służba społeczna. Z takim nastawieniem Lit był wyjątkowo predestynowany, by znaleźć się w roli posłańca Dobrej Przyszłości, jak miało to miejsce w przypadku Posłania w trakcie Zjazdu „S” (8 września 1981).

Linie naszych działań – KARTY coraz bardziej historyczna, Janka wyraźniej polityczna – przecinały się parokrotnie. Gdy latem 1987 złożył nagraną relację do „Karty” podziemnej, powstały z niej tekst – My z Marca – stał się dla nas przewodnikiem po prekursorskim czasie opozycji demokratycznej. Jego indywidualne „ja z Marca” odczytywaliśmy jako zasadniczą deklarację człowieka, który w samym środku Peerelu (równo pomiędzy styczniem 1947 a czerwcem 1989) postanawia twardo stanąć poza nim, niejako przewidując, że odtąd samoorganizacja społeczna będzie dla systemu nie do zatrzymania. Nie znał finalnego terminu, ale działał tak, jakby był w pełni przekonany, że i zalążki opozycji, i milczące masy społeczne kiedyś przemienią rzeczywistość. Jeśli niepodległość i wolność przyniósł Polsce rozrastający się w falę wyzwoleńczą ruch społeczny, to jego siłą napędową byli oni właśnie – idący przez Peerel jako komandosi od Kuronia, ci z Marca 68, KOR-u, Solidarności, Komitetu Obywatelskiego.

Jan Lityński przygotowywał swoją biografię (Ucieczkę do wolności), która ukazała się już po Jego tragicznej śmierci. Nie objęła ona jednak całego życia, a w części zrealizowanej pominęła – jakby za sprawą autorskiej skromności – wiele wymiarów doświadczenia, które udało się tutaj dopełnić z innych zapisów. Zresztą, dzięki sprawnemu pióru, nawet Jego teksty o charakterze oficjalnym, nieosobiste, mają nierzadko dużą nośność narracyjną. Środowisko Lita, wraz z Jego rodziną, nie miało wątpliwości, że dotychczasowa autobiografia wymaga poważnych uzupełnień, skoro tak licznie i hojnie wzięło udział w zbiórce finansowej na rzecz Litosfery. Księga ma postać chronologicznego montażu wielu autorskich tekstów, tworzących w sumie portret nieoczywisty, raczej zaskakujący. Składają się nań także nieznane publicznie zapisy ze stworzonej przez bliskich Janka Jego kolekcji osobistej w zbiorach Archiwum KARTY.

Ten indywidualny los może ilustrować wielkie znaczenie niepodległościowego doświadczenia, z jakim wchodziło się w wolną Polskę. Lityński-polityk – przeciwnik budowania konfiguracji partyjnej na duopolu postkomuniści–antykomuniści, zwolennik radykalnego odideologizowania polityki, akcentowania jej społecznej odpowiedzialności i pożytku publicznego, wolny od partykularnego cynizmu – jawić się może jako nieco anachroniczny. Lecz to właśnie Jego postawy tak bardzo współcześnie brakuje, gdy politycy głównie działają na rzecz dobra swoich partii. Może Janka ocalał dystans zachowywany do świata polityki, ale i gotowość do przyjmowania także negatywnych dla siebie wyroków demokracji.

Jan Lityński wyniósł postawę bezinteresownego posłańca z obrony słabszych. Odruch wsparcia widoczny jest w licznych odsłonach Jego historii. Charakterystyczny jest sposób, w jaki sytuuje się na wielu fotografiach, gdy wśród tych broniących nie próbuje stanąć w pierwszej linii, a jakby nieco w tle. Pełen ciepła wymiar objawia też stosunek Janka do córki – Basi, osoby z niepełnosprawnością, niezwykle kreatywnej. Puentą postawy, doświadczenia, życia stało się zaś samo Jego odejście – w lutym 2021 – gdy tonie, ratując swojego psa, w nurcie rzeki.

Zbigniew Gluza

RODZICE

W autobiografii

Ojciec1 pochodził ze zasymilowanej rodziny żydowskiej. Jego ojciec był członkiem PPS, chyba niezbyt aktywnym.

[Dziadek] Został też katolikiem, jeszcze przed urodzeniem syna. Oczywiście nie wiem, co nim kierowało – czy tęsknota za nową tożsamością, czy po prostu uzyskanie możliwości szerokiego uprawiania swojego zawodu, gdyż był adwokatem. W wolnej Polsce w latach 30. został sędzią. Razem z babcią mieszkali w tym samym domu [w Warszawie] przy Marszałkowskiej, gdzie mieli jeden pokój w mieszkaniu państwa Szostaków. [...] W czasie wojny ukrywali się w Milanówku właśnie u Szostaków, a właściwie ukrywał się dziadek, bo stosunkowo bezpieczna babcia handlowała i utrzymywała rodzinę.

Dziadka pamiętam z jednego tylko wydarzenia, za to bardzo wyraźnie. Mam trzy lata. Otwieram drzwi z ciemnego korytarza do pokoju i widzę dziadka – wysokiego, szczupłego – wstaje i wyciąga do mnie ręce. Uśmiecha się całym sobą. Niedługo potem zmarł na angina pectoris.

Członkiem PPS został jeszcze przed I wojną i to ukształtowało też poglądy zarówno mojego ojca, jak i jego starszego brata Jurka. Mój ojciec, w przeciwieństwie do brata, był zapalczywy. Szybko pożeglował w radykalnym kierunku i został komunistą. Jurek skończył medycynę i pozostawał w wiecznym sporze z Ryśkiem, który zarzucał mu, że jest lewicowy tylko w słowach, a nie w działaniu. Podobno w kłótni rozbił mu talerz na głowie i wyprowadził się z domu. Różnili się bardzo, nie tyle poglądami, ile temperamentem i wyglądem. Stryj był wysoki, spokojny i przystojny. Ojciec z kolei – niski, utykający z powodu zwichnięcia stawu biodrowego w czasie porodu, pełen temperamentu i energii.

Członkiem partii nie został, bo najpierw był za młody, a potem partię rozwiązał Stalin, mordując jej przywódców, którzy w większości przebywali w Moskwie2. Był więc ojciec aktywnym członkiem AZNMS „Życie”3, który działał legalnie już po rozwiązaniu KPP. [...]

We wrześniu 1939, po wkroczeniu Niemców do Warszawy, ojciec wyjechał do Lwowa. [...] Po rozpoczęciu wojny niemiecko-sowieckiej był w Kijowie, skąd wywieziony został na wschód. Z niejasnych wzmianek w jego notatkach można wnioskować, że dotarł do armii Andersa, lecz opuścił ją z nieznanych mi powodów. Znalazł się w Andiżanie, dużym uzbeckim mieście. I tutaj, niedożywiony, po raz pierwszy miał atak choroby – gruźlicy, pozornie zaleczonej. Ojciec nie przyjął do wiadomości tego, że jest chory. Wydawało mu się, że dłuższe leczenie nie pozwoli mu na udział w zwycięstwie. Pracował w fabryce, ale od 1942 roku, kiedy przy sierocińcu powstała polska szkoła, jedna z kilkudziesięciu na terenie ZSRR, został nauczycielem polskiego i wychowawcą. [...] W 1943 roku, prawdopodobnie od momentu powstania Związku Patriotów Polskich4, poszukiwał kontaktu pomocnego w przedostaniu się na front, chociaż ze swoją ułomnością szanse miał marne. [...] Został korespondentem wojennym w stopniu porucznika w przyfrontowej gazecie „Wolność”. Wtedy też poznał moją matkę5. [...]

Mama urodziła się we Lwowie, za którym nieustannie tęskniła. Jej ojciec, a mój dziadek, zaginął w roku jej urodzenia gdzieś na froncie wielkiej wojny jako żołnierz c.k. monarchii. Babka, której prawdziwego imienia właściwie nigdy nie poznałem (w dowodzie mamy figurowała jako Helena), była niepiśmienna i słabo znała polski. Pracowała jako sprzątaczka i wynajmowała na noc łóżko dla siebie i córki. [...]

Moja babcia umarła na gruźlicę w 1928 roku. Regina – wówczas dwunastoletnia – modliła się o wyzdrowienie matki, a po jej śmierci straciła wiarę w Boga. Zaopiekowała się nią ciotka z Uhnowa. Jej mąż był wesołym i lubiącym wypić stolarzem. Oboje poczuli sympatię do sieroty i starali się zapewnić jej jak najlepsze warunki. Tam mama po raz pierwszy mogła się normalnie najeść i nawet piła kakao, które stało się dla niej symbolem lepszego życia. W Uhnowie ukończyła szkołę podstawową prowadzoną przez siostry zakonne. Po polsku mówiła bezbłędnie i bez akcentu. To wtedy postanowiła zostać Polką. Czytała Sienkiewicza, znała na pamięć duże fragmenty Pana Tadeusza. Wróciła do Lwowa, poszła do szkoły średniej handlowej, zrobiła maturę, utrzymując się z korepetycji. Chciała zostać lekarką, lecz ta droga była dla niej zamknięta. Wtedy zetknęła się z komunizmem. Nie wiem, kto i w jaki sposób namówił ją, by wstąpiła do komunistycznej młodzieżówki, ale rozumiem jej wybór. Chciała być Polką; była Polką. Była też lwowianką. Dumną, że po latach umiała jeszcze mówić z lwowskim zaśpiewem, w przeciwieństwie do jidysz, który niemal całkowicie wyparła. [...]

Narastający w latach 30. nacjonalizm, przejawiający się chociażby w chodzących po ulicach bojówkach antysemickich, odmawiał jej i polskości, i Lwowa. Komunizm, [...] z jego ideą równości, zdawał się rozwiązywać jej życiowe problemy, dawać poczucie osadzenia i przynależności. Z kogoś na samym dole społecznej drabiny stawała się człowiekiem równym innym ludziom, zmierzającym ku szczęściu ogółu ludzkości i każdego z osobna. Konspiracja dawała jej zapewne poczucie wtajemniczenia. Szybko trafiła do więzienia – na półtora roku. [...] Pod koniec października 1939 mama znalazła się we Lwowie. Tam zaczęła pracę w fabryce czekolady „Branka” jako robotnica. To była jej decyzja – w ojczyźnie proletariatu chciała być robotnicą. I oczywiście została komsomołką6. [...]

W kraju zniewolenia i terroru miała po raz pierwszy poczucie pełni życia. Mieszkała z przyjaciółkami, w bogatym domu lwowskiego mieszczaństwa, zawierała nowe przyjaźnie z ludźmi pochodzącymi ze środowisk, do których nie miała dostępu. Zakochała się. Heniek pochodził z robotniczej rodziny, był wysoki, silny, przystojny. Zaszła w ciążę. W połowie czerwca 1941 urodziła córkę Malwinę. Córka była wcześniakiem, musiała pozostać w szpitalu w inkubatorze. Mama wróciła do pracy. Wojna rozpoczęła się 22 czerwca. Następnego dnia do fabryki przyjechały ciężarówki, do których załadowano komsomolców. Protesty na nic się zdały. Koleżanki nie pozwoliły jej wyskoczyć z pojazdu. Córka została we Lwowie i mimo kilkuletnich powojennych poszukiwań mama nigdy już jej nie zobaczyła. Mówiła: „Szukałam, szukałam, nie znalazłam nawet śladu”. Innym razem stwierdziła: „Nie chciałam szukać, może znalazła rodzinę, nie chciałam rozbijać jej życia”. I myślę, że te obie sprzeczne ze sobą wersje były na swój sposób prawdziwe.

Po ponad rocznej tułaczce po ZSRR w sierpniu 1942 znalazła się w sowchozie w Katta-Tałdyk w Kirgizji. Panował głód. Wtedy poznała prawdziwe życie w komunistycznym raju. Warunki były niemal tragiczne, brakowało jedzenia, podstawowych narzędzi. Jednak wszystko to zrzucała na wojnę, jakby zamykając oczy na prawdziwe przyczyny biedy i nieszczęść. Pracowała ciężko, by wyrobić normę, czy to w polu, czy przy zwierzętach. Jak napisano w jej świadectwie pracy wydanym w maju 1944, awansowała z „czornoraboczej” na buchaltera. Ktoś z jej przyjaciół zatrudniony w ZPP, powstałym po agresji niemieckiej na Związek Sowiecki, odnalazł ją i umożliwił przyjazd do Moskwy. Już wcześniej pojechała do Stalingradu, gdzie spotkała się z Henrykiem, zmobilizowanym do Armii Czerwonej. Stalingrad wywarł na niej ogromne wrażenie i chyba wtedy umocniła się w niej wiara w komunizm. Związek z Henrykiem nie przetrwał jednak próby czasu.

Heniek był duży i dobry, lecz też ciężkawy i nie mógł pociągać matki intelektualnie. Co innego Rysiek – żywe srebro. [...] Niemal natychmiast wyszła za niego za mąż i z nim, tuż po wyzwoleniu, przyjechała do Warszawy. [...] Zamieszkali w jednym z nielicznych ocalałych domów przy Marszałkowskiej. [...]

Po powrocie do Polski ojciec został kierownikiem organizacyjnym w Związku Walki Młodych7. Jadąc na jakiś zlot, uległ wypadkowi. To prawdopodobnie ponownie wyzwoliło tkwiącą w nim gruźlicę. Wbrew zaleceniom lekarzy pracował dalej. Spalał się wewnętrzną energią. [...] W marcu 1946, kiedy nie miałem jeszcze dwóch miesięcy, ojciec znalazł się w szpitalu wojskowym w Otwocku, by potem trafić do tamtejszego sanatorium. Otwock w tamtych latach uchodził za miejsce, którego klimat sprzyja leczeniu gruźlicy. Od tego czasu rozpoczyna się rozpaczliwa walka o życie. Z okresu pobytu ojca w Otwocku zachował się zbiór listów do matki. [...] W każdym liście jest coś o mnie. Już chyba mnie nie zobaczył, może z daleka, kiedy mama przywiozła mnie na kilka dni do niego. Każdego osiemnastego dnia miesiąca odlicza moje kolejne miesięcznice. Jakby czuł, że nie doczeka moich pierwszych urodzin. [...]

Cierpi, nie może spać, kolejne odmy przynoszą wielki ból. Gorączka stale rośnie, jamy w płucach się powiększają. Jednak cały czas czyta, domaga się przysyłania prasy – i tej mu bliskiej, i „prawicowej”, jak ma to w zwyczaju określać. Czyta więc „Tygodnik Powszechny”, „Gazetę Ludową” czy „Tygodnik Warszawski”8. Jednocześnie martwi się, czy mama dostatecznie dobrze się odżywia, czy starcza jej pieniędzy. W końcu – w stanie beznadziejnym – zostaje przeniesiony do sanatorium w Kowarach. [...]

Mama przyjeżdża do niego 2 stycznia. Nie wiem, czy wie, że jego życie dobiega końca.

Zmarł dwa dni później, przy swojej żonie. Dwa tygodnie przed moimi pierwszymi urodzinami odwoziła go sama w trumnie do Warszawy, gdyż Jurek, jego brat lekarz, dostał zapaści przy łóżku zmarłego. Ojciec miał prawdopodobnie niecałe trzydzieści lat, chociaż dokumenty mówią, że był starszy. Chyba zafałszował dane, aby nie być młodszym od mamy.

WARSZAWA, STYCZEŃ 1947

[113]

INICJACJA (1946–1956)

W autobiografii

Miałem dobre dzieciństwo. Mama była wiecznie zajęta, opiekowała się mną niania, która prawie codziennie prowadzała mnie do przedszkola. Dzięki niej poznałem drugą stronę Warszawy. Rodzina niani mieszkała na Pradze, gdzie niekiedy jeździliśmy. Miałem wówczas wrażenie, że znajdujemy się w innym świecie. Przy stole zbierało się kilka, kilkanaście osób, toczyły się rozmowy, popijano wódkę, na co jednak niania patrzyła niechętnie. Świat praski wydawał się barwny i pociągający. [...] Do przedszkola poszedłem, gdy miałem trzy lata. [...] Znajdowało się w pięknym miejscu, na Jazdowie, wśród domków fińskich1. [...]

W czerwcu 1952 pani Henia, która przychodziła do nas sprzątać, zabrała mnie do swojej rodzinnej wsi. Nazywała się Głody. Wcześniej jeździłem już na wieś, do Głoskowa i Józefowa, jednak to były miejscowości letniskowe, mieszkało się tam w warunkach zbliżonych do miejskich. Głody to była prawdziwa wieś – bez wygód sanitarnych, z lampami naftowymi – położona tuż nad Bugiem. Ponieważ wiedziałem, że Bug jest naszą granicą, przez pewien czas byłem przekonany, że po drugiej stronie jest już Związek Radziecki. Wyprowadzono mnie z błędu, mówiąc, że granica przebiega nieco dalej, a na drugim brzegu jest jeszcze Polska. Byłem rozczarowany. Nie zobaczyłem ziemi wszelkiej szczęśliwości. [...]

W rocznicę wydania Manifestu PKWN, znaczącego narodziny komunistycznej władzy nad Polską, odbywały się jak zwykle uroczystości [w Warszawie], połączone z manifestacją ludności maszerującej przed trybuną z partyjnymi bonzami. [...] Samo apogeum polskiego stalinizmu. Mama jako zasłużona komunistka dostała prawo wstępu na jedną z trybun. Na sąsiedniej widowni zauważyłem Basię Stasiak, córkę Ludomira, członka władz ZSL, prawdopodobnie oddelegowanego tam przez kierownictwo PZPR do realizacji słusznej linii partii. Wyszliśmy z naszych trybun i poszliśmy z Basią w kierunku głównej. W pewnym momencie zaczęliśmy biec i wbiegliśmy na schody prowadzące na tę trybunę. Zdezorientowana obstawa przepuściła nas. I tak znaleźliśmy się przed obliczem towarzysza „Tomasza” – jak nazywany był niekiedy Bierut, z odwołaniem do jego wojennego pseudonimu. Niestety, byłem szybszy. Bierut wziął mnie na ręce i razem machaliśmy do przechodzących tłumów. Potem wziął Basię i ona również pozdrowiła wiwatującą młodzież. I dał nam po kwiatku2.

WARSZAWA,

22 lipca 1952

Pod koniec 1953 roku zachorowałem na tyfus. Został późno rozpoznany i uratowano mnie niemal cudem. Spędziłem miesiąc w szpitalu na Siennej. Dużo czytałem, najczęściej książki z dziecięcej literatury sowieckiej, bo te były najbardziej dostępne. [...] Komunistyczna literatura nie uczyła mnie konformizmu, wręcz przeciwnie – namawiała do buntu i solidarności z krzywdzonymi. I dlatego na koloniach, na które stale jeździłem, byłem karany za nieposłuszeństwo, niekiedy bity po łapach, jak wtedy, gdy zorganizowałem bunt, a raczej buncik, przeciwko złemu jedzeniu. [...]

Ziarno wątpliwości zostało leciutko zasiane, gdy mój sąsiad z izolatki dał mi do przeczytania przedwojenne wydanie Marka Twaina. Przygody Tomka Sawyera, całkowicie pozbawione propagandy, odkrywały inny świat, pozwalały na jakiś oddech i nie potwierdzały wielkich nieszczęść, jakie spadają na ludzi w kapitalizmie. Kilka miesięcy później poznałem inną książkę Twaina. Na koloniach leczniczych w dolnośląskiej Czerniawie, na które zostałem wysłany jako tyfusowy rekonwalescent, wygrałem konkurs czytelniczy. Nie było to samodzielne zwycięstwo, ale wspólne z jednym z uczestników. Bardzo chciałem wygrać, gdyż główną nagrodą był efektowny album. W wyniku losowania przypadła mi jednak niepozorna książeczka zatytułowana Król i osioł. Przegrane losowanie okazało się szczęśliwe. Humoreski Twaina na długo stały się moją ulubioną lekturą i wyznaczały sposób myślenia. [...] Twain uczył mnie krytycznego spojrzenia, a także dystansu do samego siebie, wiele bowiem z jego humoresek pisanych jest w pierwszej osobie.

[113]

We wspomnieniach

Wychowanie komunistyczne ma w sobie pewną dwuznaczność: z jednej strony służy do łamania charakterów, z drugiej – przekazuje poczucie odpowiedzialności za siebie, swoje otoczenie, świat. Nasze dziecięce, komunistyczne lektury – Wasiek Turbaczow i jego koledzy, Dzieci musztardowego raju, Timur i jego drużyna, Los dobosza – uczyły nas, że trzeba się przeciwstawiać złu3. To były książki na swój sposób romantyczne i niezwykle aktywizujące. [...] Nasze książki – naprawdę wspaniałe, mówię to bez ironii – miały w sobie to obrzydlistwo, ukrytego gdzieś – w tle – Pawlika Morozowa, chłopca, który wydał własnego ojca4.

WARSZAWA

[67]

W mojej szkole większość młodzieży była niewierząca, ja również. Ale nie uznawałem ateizmu. [...] Miałem takiego przyjaciela, z którym toczyliśmy długie dyskusje: czy człowiek jest mechanizmem, czy nie. On zajmował postawę, można powiedzieć, scjentystyczną, ja twierdziłem, że oprócz tego mechanizmu jest coś jeszcze. [...] Miałem poczucie, iż przez to, że jestem niewierzący, czegoś mi brakuje. [...] Zarazem miałem poczucie, że człowiek niewierzący jest bardziej światły, więcej wie. Wierzący i inteligentny – to było dla mnie zjawisko bardzo dziwne, chociaż interesujące, bo wiedziałem, że wielu uczonych wierzyło w Boga.

WARSZAWA

[26]

W autobiografii

Jesienią [1954] mama zachorowała na gruźlicę. Przestraszona, natychmiast wysłała mnie do swoich przyjaciół, Bolka Lewickiego i jego żony Ireny. [...] Po wstępnym zaleczeniu gruźlicy mama wyszła ze szpitala. Przed jej wyjazdem do sanatorium wróciłem do domu. Miałem przenieść się do internatu. I wtedy zdarzył się cud. Odwiedził nas Romek Kaufman-Bogusz. Romka i Stefę mama poznała w Kirgizji. Przyjechali tam głodni i wyczerpani tuż po stracie dopiero co urodzonego synka. Mama podzieliła się z nimi swoim przydziałem jedzenia i otoczyła ich opieką. Tak się zaczęła ich przyjaźń. [...] Romek znał kilka języków i po wojnie zaczął pracować w centralach handlu zagranicznego. Na początku lat 50. został attaché handlowym w Bernie. Dowiedziawszy się, że mam jechać do internatu, zareagował natychmiast. „Niech jedzie ze mną” – zaproponował. [...]

W Szwajcarii byłem kilka miesięcy. Mieszkałem w dwupokojowym mieszkaniu w pokoju z Lilą, moją rówieśnicą. Jej młodsza siostra, chora na astmę Jola, była w sanatorium, a najmłodsza dziewczynka, kilkumiesięczna Hania, leżała w łóżeczku w pokoju rodziców. Romek – niewysoki, bardzo dbający o formę – przez lata był dla mnie symbolem elegancji. Nie chodziłem do szkoły, uczyłem się w domu, ale miałem dużo czasu. Powoli zmieniałem listę lektur. Po przeczytaniu Pamiątki z Celulozy moim bohaterem stał się Szczęsny „Bida”. Duże wrażenie zrobiła na mnie także inna powieść Igora Newerlego, Chłopiec z Salskich Stepów. Powieść Leona Pasternaka Komuna miasta Łomży utwierdzała mnie z kolei w przekonaniu, że więzienie za działalność to rzecz dobra i szlachetna. [...]

Mieszkaliśmy, zgodnie z ówczesnym obyczajem, w domu zasiedlonym wyłącznie przez pracowników ambasady. Jednak w sąsiedniej kamienicy mieszkali Szwajcarzy i na podwórku mogliśmy bawić się z dziećmi, próbując uczyć się niemieckiego. Dziwiłem się, że nie widzę kapitalistycznej biedy. To raczej Polska przypominała kapitalizm z czytanych lektur, a Szwajcaria, którą zwiedziłem, korzystając z podróży służbowych Romka, była jasna, czysta, uporządkowana, błyszcząca i wyglądała jak opisywany socjalistyczny raj. W dniu 1 maja, a była to niedziela, poszliśmy na spacer. W pewnym momencie na ulicy pojawiła się grupka ludzi ze sztandarami. Byli to szwajcarscy komuniści obchodzący Święto Pracy. Prawie nikt się nimi nie interesował. W ten oto sposób moje przekonanie o wyższości naszego systemu zostało lekko zachwiane. Następnego dnia wracałem do Warszawy.

Po powrocie – z wyprawy przywiozłem kolekcje szwajcarskich znaczków i wyproszonych w samolocie gum do żucia, którymi obdarowywałem najbliższych klasowych kolegów – miałem wrażenie, że atmosfera się zmieniła. Może spowodowała to pora roku, jednak wyraźnie coś wisiało w powietrzu. W radiu usłyszeć można było „cichą wodę, która brzegi rwie”. Nucił ją także Witek Światowiak, z którym chodziłem do szkoły od pierwszego dnia, a zaprzyjaźniłem się jeszcze przed chorobą. [...]

Mieszkał przy Koszykowej, w ocalałej czynszowej kamienicy tuż obok Hali Koszyki. W przeciwieństwie do mojego domu, gdzie dozorca, pan Stefański, dbał nie tylko o czystość, ale i o wystrój, jego dom był typową, opisywaną w naszych podręcznikach „studnią”, ciemną i wilgotną, w przeciwieństwie do budowanych po wojnie socjalistycznych domów dla rządzącej i szczęśliwej klasy robotniczej. [...] Mieszkał z matką w amfiladzie. Nie pytałem go o ojca. Jego matka, jeszcze młoda kobieta – lecz już z oznakami nadchodzącej starości – była małomówna i serdeczna. W sąsiednim pokoju mieszkały jego dwie siostry: Janeczka, starsza, niespełna dwudziestoletnia, i piętnastoletnia, a może szesnastoletnia, Tereska. Janka niespecjalnie zwracała na nas uwagę, przepływając z powagą przez pokój i zostawiając za sobą niepokojący zapach. Witek mówił, że jest prostytutką. Nie bardzo rozumiałem, co to znaczy, ale Witek mówił o tym z taką powagą i uznaniem, że przyjąłem, iż to coś ważnego. Tereska kumplowała się z nami, opowiadała różne historie i kokietowała nas, podnosząc sukienkę, co wywoływało nieokreślony niepokój i tęsknotę.

Po szkole często wskakiwaliśmy do tramwaju. [...] Najchętniej wsiadaliśmy do tramwajów jadących na Pragę i w ten sposób zwiedziliśmy Annopol, Targówek i Szmulki. [...] W czasie jednej z naszych tramwajowych wypraw spotkaliśmy na Annopolu człowieka popijającego piwko. [...] Witek swoim zwyczajem zaczął z nim rozmowę. Niespodziewanie zapytał, czy słyszał o Katyniu. Gość podniósł głowę znad piwka i powiedział: „Katyń? Ja tam byłem. Ruski rozwalali naszych”. Nie wiedziałem, o co chodzi, a Witek wypalił: „Widzisz, mam rację, oni to zrobili, a teraz nas okradają. My im dajemy sól, a oni w zamian za to biorą od nas węgiel”. Wyjaśnił mi też, że „cicha woda, która brzegi rwie” to właśnie wyraz oporu przeciwko władzy. I jakoś po raz pierwszy mu uwierzyłem.

WARSZAWA

[113]

We wspomnieniach

[Witek i ja] Założyliśmy – w trzeciej klasie, razem z innymi – organizację... antykomunistyczną. To była taka zabawa, ale kiedy się wydała (pewno ktoś powiedział rodzicom), Witek wylądował na rok w poprawczaku. My nie – bo byliśmy z lepszych rodzin. [...] Łatwo można było uznać go za prowodyra. I wtedy nic nie zrobiliśmy. Dla nas było normalne, że to on poszedł do domu poprawczego. Objawiło się tu okrucieństwo komunizmu. [...]

Moja matka była sekretarzem redakcji dziecięcej Polskiego Radia, dziennikarzem – nie mogłem więc mieć poczucia, że moi rodzice są kimś wyjątkowym, że decydują o kształcie tego, co się w Polsce dzieje. Ale komunistów przed wojną było tak niewielu, że po wojnie stali się oni w pewnym sensie prominentami. Warunki miałem więc lepsze niż przeciętne. Lecz na pewno nie były to warunki wyjątkowo dobre, nigdy nie znałem zbytku czy luksusu.

WARSZAWA

[67]

W październiku 19565 zadawaliśmy nauczycielom pytania, co się dzieje. Ja zobaczyłem po raz pierwszy, że oni się po prostu boją – boją się udzielać odpowiedzi na pytania. To też było dla mnie ważne doświadczenie, że ludzie boją się. Wtedy pozornie nie mieli się czego bać, ale byli ciągle po tym okresie, w którym wszyscy się bali.

WARSZAWA, PAŹDZIERNIK 1956

[5]

W autobiografii

Na placu Defilad, przed zbudowanym rok wcześniej Pałacem Kultury – darem dla Warszawy samego Józefa Stalina – odbył się wiec z nowo wybranym I sekretarzem KC PZPR Władysławem Gomułką „Wiesławem”, jak zwykli go nazywać okupacyjnym pseudonimem jego partyjni towarzysze. Nie mogliśmy stracić takiej okazji. Nie pamiętam, czy zerwaliśmy się z ostatnich lekcji, czy też poszliśmy tam już po szkole, lecz kilku z nas stawiło się na placu. Tłum był ogromny, ogromny był też entuzjazm. Ludzie z fabryk szli radośnie, niosąc biało-czerwone i czerwone flagi, robotnicy mieszali się z żołnierzami. Nadjeżdżały tramwaje i autobusy pełne „winogron”6. Wiec rozpoczął się od skandowania „Wiesław, Wiesław” i odśpiewania Sto lat. Nadchodził, jak powszechnie sądzono, koniec dyktatury sowieckiej w Polsce. [...]

Niewiele z tego rozumieliśmy, ale i nam udzielił się powszechny entuzjazm. Potwierdzenie mieliśmy w szkole. Rozwiązano Organizację Harcerską (OH ZMP), do której należał każdy, począwszy od trzeciej klasy7. Przyszedł młody człowiek i na to miejsce zaproponował nam założenie harcerskiej drużyny rowerowej. [...]

Tuż po wiecu niepokojące wieści zaczęły przychodzić z Węgier. Rozpoczęło się powstanie. I rozpoczęło się dla Polski symbolicznie – od wiecu poparcia dla naszych przemian. W kilka dni później na Węgry wkroczyły wojska sowieckie. Były ofiary. Wojska weszły i cofnęły się. [...] Na początku listopada Sowieci uderzyli ze wzmożoną siłą.

WARSZAWA, LISTOPAD 1956

[113]

We wspomnieniach

Interwencja sowiecka na Węgrzech była moim pierwszym poważnym przeżyciem politycznym.

[5]

W autobiografii

W Polsce rozpoczęła się akcja pomocy. Oddawano krew, wysyłano transporty z żywnością i materiałami sanitarnymi. Akcja przybrała niebywałe rozmiary. Ludzie na ulicy wymieniali się wieściami z budapeszteńskich walk, wskazywali punkty pomocy dla walczących Węgrów. Również my, drużyna rowerowa in spe, włączyliśmy się w tę akcję. Zbieraliśmy pieniądze, przenosiliśmy medykamenty, chodziliśmy po domach, jednocześnie informując ludzi o powstaniu. [...]

Pierwszy etap mojego dzieciństwa się skończył. Razem z nim skończyła się wiara w nieomylność dotychczasowych autorytetów. To Witek miał rację.

WARSZAWA, GRUDZIEŃ 1956

[113]

DYSTANS (1957–1963)

W autobiografii

Nowy szkolny rok [1957/58] rozpoczął się od mocnego uderzenia politycznego. Oto w październiku rozwiązano tygodnik „Po Prostu”. Czytałem go wtedy sporadycznie, bardziej chłonąc atmosferę, niż rozumiejąc teksty w nim publikowane. Po kilku latach roczniki „Po Prostu” przechowywane w bibliotekach stały się lekturą niemal obowiązkową na naszych kółkach samokształceniowych. „Po Prostu” było symbolem październikowych przemian. Jego redaktor naczelny, Eligiusz Lasota, był, obok Lechosława Goździka1, jednym z głównych mówców wiecowych w 1956 roku. [...]

Wywołało to reakcje studentów Warszawy. Demonstracje odbywały się na placu Narutowicza i przed politechniką, a także w kilku innych miejscach, gdzie do studentów dołączyli młodzi robotnicy. Zostały brutalnie stłumione. [...] Mieszkałem wtedy u najlepszej przyjaciółki mojej mamy, cioci Nusi, przy ulicy Lekarskiej, tak że jadąc do szkoły, widziałem starcia studentów z milicją. Wysiadłem i obserwowałem to przez ponad godzinę. Spóźniłem się do szkoły. Ze straceńczą odwagą podałem przyczynę spóźnienia. I, o dziwo, dostałem reprymendę bardzo łagodną. [...]

Tak zaczął się rok 1958. Ukończyłem dwanaście lat. Na urodziny ciocia Hela wręczyła mi zegarek, taki ze złotym cyferblatem. Witek to skomentował: „Teraz jesteś cały jak ten zegarek”. I chyba wtedy widziałem go ostatni raz. Potem chodziłem do niego do domu na Koszykową, ale nikogo tam nie było.

WARSZAWA

[113]

W dzienniku

Wczoraj wieczorem postanowiłem pisać pamiętnik. Pamiętnik nazwę „Przyjaciel”. Chodzę do szóstej klasy Szkoły Podstawowej nr 2. Jestem w klasie najmniejszy. Mam 130 centymetrów. [...]

Dzisiaj w ramach pracy dla drużyny dostaliśmy bilety na trasę Wyścigu [Pokoju], które mamy sprzedawać. Uważam, że to głupie, gdyż wyścig na trasie może oglądać każdy i bez pieniędzy. Kolarze nie jadą przecież dla harcerstwa.

WARSZAWA, 15 KWIETNIA 1958

Po szkole poszliśmy witać Woroszyłowa2. [...] W związku z tym, że mżył deszcz, zmokłem. Byłem jedynie w kurtce. Musieliśmy czekać dwie godziny, by oddać dwa okrzyki. „Spędzono” tłumy dzieci, by się przypodobać Ruskom.

WARSZAWA, 17 KWIETNIA 1958

Piszę pamiętnik, moje rozważania, rozmyślania i postanowienia.

1) Jurek poruszył bardzo ciekawy temat: „Czy można przewidzieć ruchy człowieka?”. Ciągle nad tym myślę. Jurek podaje ciągle coraz to nowe przykłady. Mamy dwie teorie. Pierwsza: człowiek zależy od myśli, a myśl od kształtu mózgu. Druga: człowiek zależy od swojej woli, od której zależy myśl. Mnie się wydaje ta druga prawdopodobniejsza i myślę, że kształt mózgu wpływa tylko na zdolności i mądrość człowieka, a nie na myśl. Lecz to jeszcze nieudowodnione.

2) Kształcę sobie wolę. Lecz nie w tym sensie, że zabraniam sobie jeść na przykład ciastko. Nie. W tym sensie, że na przykład dzisiaj postanowiłem się lepiej uczyć. Wiem, że to jest postanowienie godne „kujona”, lecz jednak przyjemnie być dobrym uczniem (ale nie najlepszym). Postanowiłem sobie także myć zęby, sprzątać i, kiedy będę miał czas, zrobić generalne sprzątanie. W ogóle będę się starał robić dobrze. To jednak przyjemne.

3) Czy Jurek i Janusz są moimi przyjaciółmi? Tak bym chciał mieć przyjaciela. Już od dwóch lat nie mam go. Andrzej był moim dobrym kolegą, lecz był za młody i tego nie można nazwać przyjaźnią. Marek znowu jest starszy. Ja naprawdę chciałbym mieć przyjaciół. Będę się starał ich mieć.

WARSZAWA, 23 KWIETNIA 1958

[3]

W autobiografii

Do liceum [we wrześniu 1959] poszła prawie cała nasza klasa. Tylko nieliczni decydowali się na technikum. Egzamin przeszedłem bez problemów. Podobnie jak większość naszej klasy. [...]

Wiosną 1960 z Józkiem Blassem3 i jego bratem Piotrkiem tradycyjnie udaliśmy się na zawody I ligi lekkoatletycznej na stadionie Legii. Atmosfera była rodzinna, można było wejść na boisko, zobaczyć z bliska sportowe sławy, a nawet porozmawiać z zawodnikami. Podeszło do nas dwóch miłośników lekkoatletyki. Józek powiedział, że ostatnio przebiegł 60 metrów w 7,1 sekundy. Chłopcy nie uwierzyli. Sytuacja zrobiła się nieprzyjemna. Wyglądało na to, że za wyczyny biegowe Józka weźmiemy baty. Byli nieco starsi i siła ich czterech pięści niewątpliwie przewyższała nasze możliwości. W pewnej chwili pojawił się blondynek w naszym wieku i jąkając się, powiedział: „A ja wierzę, że on mógł tak pobiec”. Wyglądało więc, że siły się wyrównały. Tak poznałem Adama Michnika.

Wydawało mi się, że widywałem go w szkole, gdyż zawsze po lekcjach wychodził otoczony gromadką kolegów i coś im tłumaczył. Potem jednak zniknął mi z oczu. Przeniósł się na Polną. Zaczęliśmy rozmawiać i okazało się, że mieszkamy blisko siebie i mamy wspólnych znajomych. W drodze powrotnej już byliśmy dobrymi znajomymi, by nie rzec: przyjaciółmi. Mieliśmy podobne zainteresowania, poza sportem były to polityka i historia. Regularnie czytaliśmy z Józkiem Blassem rządowy „Biuletyn Specjalny”, który przynosił do domu jego ojciec z racji bycia wiceprezesem NBP4. I w naszej szkole mało kto wiedział coś więcej od nas. A tu okazało się, że Adam nie tylko nam dorównuje, ale i przewyższa; że jest czytelnikiem „Kultury” z Paryża, o czym nie mieliśmy zielonego pojęcia.

WARSZAWA, WIOSNA 1960

[113]

W dzienniku

Skończyła się szkoła. Wracałem do domu z Jankiem [Sulmickim]. Humor mój nie był najlepszy. Wszyscy z klasy wracali, śmiejąc się, umawiali się do kawiarni i do kina. Odpowiedziałem mrukliwie na prośby koleżanek pójścia na spacer. Mój zły humor nie był przypadkowy. Stopni na koniec roku nie miałem najlepszych, lecz nie to spowodowało moją wściekłość. Spotkała mnie obraza ze strony gimnastyka. Przez siedem lat miałem piątkę z gimnastyki i nagle na koniec dziewiątej5 klasy wystawił mi cztery. Tak niespodziewanie. Miała to być moja jedyna piątka i zrobienie człowiekowi takiego świństwa (chociaż w tak mało ważnej sprawie) może zepsuć humor, szczególnie że byłem znudzony swoją klasą, którą niezbyt lubiłem. [...]

Następnego dnia miałem wyjechać do Wisły na kolonie. Wyjeżdżałem, trochę bojąc się, że przez te dwa tygodnie nie znajdę wspólnej mowy z przyszłymi kolegami, że dziewczęta nie będą zwracały na mnie uwagi. Bowiem moim konikiem i piętą achillesową są właśnie dziewczęta. Nie umiem ich zdobywać, lecz marzę o podbojach. Nawet nie o podbojach, lecz bardzo chcę znaleźć dziewczynę, która by mi odpowiadała, no można powiedzieć – szukam miłości i nie mogąc osiągnąć celu, stałem się na tym właśnie punkcie bardzo przewrażliwiony.

W okresie wyjazdu do Wisły poszukiwania [...] nie ustały, jednak chwilowo odpoczywałem, to znaczy – nie byłem zajęty. Zresztą często sympatia do jednej dziewczyny nie przeszkadza mi całować się z inną. Napisałem „całować”, można pomyśleć, że ja całymi dniami nic nie robię, tylko migdalę się z dziewczętami. Nie jest to prawdą. Całowałem się niezbyt dużo razy, jednak to, co napisałem, nie jest kłamstwem.

WARSZAWA, LATO 1961

[3]

W autobiografii

Gdzieś około roku 1962 w niektórych domach znalazły się cztery tomy dzieł wybranych Tuwima. Oprawione w żółtawą skórę, chronioną niebieską papierową obwolutą. W pierwszym i drugim były jego tomiki poezji, w trzecim Kwiaty polskie. [...] Dla mnie jednak i grona wtajemniczonych podstawową lekturą był tom czwarty, Jarmark rymów, z zabawnym, jak napisał sam Tuwim, „konterfektem autora na okładce”. Prześcigaliśmy się w cytowaniu zarówno wierszy, jak i humoresek czy aforyzmów Tuwimowskich. [...]

Zrozumienie wielu wierszy Tuwima wymagało poznania ich kontekstu, dwudziestolecia międzywojennego. Tak więc moje lektury wyszły poza Pamiątkę z Celulozy. Czytałem Dołęgę-Mostowicza na czele z Karierą Nikodema Dyzmy, powieści Uniłowskiego, Kadena-Bandrowskiego, komunistyczne wspomnienia o więzieniach i Berezie Kartuskiej6 (Mirskiego Biegiem marsz7), opracowania o Brześciu8. Wyłaniał się z tego obraz daleki od jednoznaczności, podważający jednak moje naturalne sympatie do komunizmu. Był też problem roku 1920 i wojny polsko-bolszewickiej. [...]

Żyłem więc w swoistej schizofrenii. Ciągle byłem przekonany, że komunizm jest najlepszym z ustrojów – i dzieliłem świat na postępowy i reakcyjny. Wolna Europa była dla mnie symbolem zła, podobnie jak imperializm. Z drugiej strony była pamięć o Budapeszcie, narastająca wiedza o sowieckich łagrach i zbrodniach. Dystans do władzy pogłębiała lektura wydawanego przez PAP poufnego, tylko dla wybranych, „Biuletynu Specjalnego”, który ukazywał świat znacznie bardziej złożony niż podręczniki i większość oficjalnych wydawnictw. [...]

W naszej szkole, jak zresztą w każdej, działał ZMS. Uznałem jednak, że to nie dla mnie. Nie chciałem popierać władzy, a akces do ZMS to by właśnie oznaczał. [...] Był oczywiście rodzaj niezbyt surowo egzekwowanego przymusu uczestniczenia w szkolnych akademiach „ku czci” czy też w pochodach pierwszomajowych. Ten ostatni obowiązek zresztą – z jednym wyjątkiem – wraz z Jankiem bojkotowaliśmy. Wyjątek stanowił 1 Maja, gdy byliśmy w dziesiątej klasie, kiedy to namówiłem Janka, by pójść na pochód. Nie wiem dokładnie, co mną kierowało, być może rodzaj przewrotnej myśli, aby i on utracił swe polityczne dziewictwo. Jednak kiedy zaczęto nas ustawiać w szeregach, daliśmy nogę. Moje pokolenie jednocześnie akceptowało system jako dany i miało do niego ironiczny stosunek.

WARSZAWA, 1 MAJA 1962

[113]

We wspomnieniach

Od początku szkoły średniej, kiedy już myślałem świadomie, wszystko, co się tutaj działo, nie podobało mi się. Nie dlatego, że jest komunistyczne, ale dlatego, że właśnie nie jest, nie spełnia założeń, o których uczyliśmy się w domu i w szkole, jest dalekie od tego ideału, który otrzymałem; że cała rzeczywistość jest inna niż rzeczywistość deklarowana.

WARSZAWA

[67]

W dzienniku

Niekiedy zaczynam odczuwać potrzebę pisania. Biorę wówczas do ręki ten stary zeszyt i nieudolnie próbuję wypowiedzieć się na papierze. Wyrywam potem zapisane kartki i niszczę je starannie. Zaczynam jeszcze jedną z tych prób. Być może i ta kartka zginie w śmietniku; mimo to piszę i zobaczę, co z tego wyniknie.

WARSZAWA, 21 WRZEŚNIA 1962

Mam w tym roku maturę. Jeżeli nie uczę się (przesadzam, uczę się bardzo rzadko i niedługo), to rozmyślam o przyszłości i tym podobnych bzdurach. Prawdę mówiąc, przy takiej nauce jak dotychczas, moja matura i wyższa uczelnia wisi na włosku. Chcę iść na matematykę, a to tylko dlatego, że nie widzę innego przedmiotu, na jaki mógłbym się wybrać: ani na politechnikę (rysunek techniczny), ani na działy humanistyczne (za dużo czasu bym musiał teraz włożyć, aby nauczyć się dobrze na przykład historii czy geografii), fizyka mnie nie interesuje. Tak więc matematyka. Moje zdolności w tym kierunku są według mnie raczej mierne, liczę tylko na to, że odezwie się we mnie jakaś iskra boża, ale jak na razie nic nie robię, aby ją pobudzić.

WARSZAWA, 8 PAŹDZIERNIKA 1962

Ogólnie jestem uważany za inteligentnego, jednak niekiedy, gdy odpowiadam na lekcjach, mogę zrobić wrażenie, że mówi jakiś prosty idiota. Być może to tylko moje złudzenie. Tak pocieszam się, ale w tym coś jest. Bardzo lubię poezję, lecz zastanawiam się, czy to nie jest wmówione samemu sobie. W ogóle wydaje mi się, że całe moje obecne życie jest oparte na kilku wmówionych mi przez otoczenie i przeze mnie bzdurach. Jak z tego wybrnąć?

Najgorsze jest to, że po kilku miesiącach, bądź nawet dniach, czytając te słowa, będę wściekły sam na siebie i na pewno zniszczę ten cały niby „pamiętnik”. Nie umiem wyrazić wszystkich swoich myśli i dlatego wyglądają one tak ubogo. W ogóle denerwuje mnie mój styl pisania. Ciągle: „ja”, „ja” i „ja”. No cóż, pisarzem nie będę. [...] A jednak, pisząc te bajdurki, wydaje mi się ciągle, że ktoś je będzie czytał.

WARSZAWA, 10 PAŹDZIERNIKA 1962

Byłem dzisiaj w klubie – w klubie filozoficznym9 Michnika; zebranie organizacyjne. Oni zbierają się tam już od pewnego czasu [...]. Co prawda znam większość z nich, jednak czuję się tam źle. Klub zabrał mi mojego przyjaciela. Z Józkiem przyjaźniłem się przez cztery lata. Kiedy wstąpił do klubu, wciągnął się, zdobył autorytet (jest już od pół roku w zarządzie), niemal zupełnie przestaliśmy się spotykać. Ma teraz swoje towarzystwo „klubowe”. Ja nigdy nie będę mógł „wypłynąć” w takim klubie bądź w innym środowisku. Nie mogę się zdobyć, aby zabrać głos w większym zbiorowisku. Boję się kompromitacji czy czegoś w tym rodzaju. [...]

Druga sprawa to dziewczęta. Tu sytuacja wygląda zupełnie tragicznie. Chociaż umiem porozmawiać, pośmiać się, to im bliżej, tym staję się większym durniem. Dlatego zachowuję pewien dystans, abym nie stał się idiotą. [...] Z pozoru jestem całkiem normalny, jednak wewnątrz... Bardzo chciałbym być „czyimś” w życiu.

WARSZAWA, 12 LUTEGO 1963

[3]

W autobiografii

Wracałem do domu z imienin ciotki Janka. Mama została nieco dłużej. Na podwórku przed jego domem zauważyłem psa, typowego kundla z podwiniętym ogonem. Wpatrywał się we mnie uważnie. Na wszelki wypadek, nie znając jego intencji, cmoknąłem. Zaczął iść za mną i tak przeszliśmy Marszałkowską, podwórko na Armii Ludowej i razem znaleźliśmy się w domu. Wróciła mama, która zobaczywszy psa, myślała, że to może poimieninowe omamy alkoholowe, co było oczywiście niemożliwe, ponieważ dwa lub trzy kieliszki alkoholu były dla niej ilością absolutnie maksymalną. I, o dziwo, zgodziła się, żebyśmy go przygarnęli. Było to o tyle niesamowite, że ja zawsze marzyłem o psie, a mama zawsze odmawiała. Następnego dnia zostawiliśmy psa w mieszkaniu. Kiedy zaczął szczekać, nasza sąsiadka, pani Zosia Bikowa, która miała klucze od naszego mieszkania, otworzyła drzwi. Pies uciekł. Poszedłem go szukać. Był dokładnie w tym samym miejscu, w którym go znalazłem. Jacyś chłopcy założyli mu sznurek na szyję. Podszedłem i bez słowa zdjąłem ten sznurek, cmoknąłem i pies poszedł za mną. I tak poznaliśmy się z Budrysem.

WARSZAWA

[113]

We wspomnieniach

W spotkaniach Klubu Poszukiwaczy Sprzeczności uczestniczyłem bardzo rzadko – choć ktoś mnie wpisał na listę członków. Tam przychodzili tacy inteligentni, bystrzy chłopcy, oczytani i wygadani. Ich „mędrkowanie” denerwowało mnie, bo czułem się – pewno niesłusznie – słabszy. Miałem kompleksy. Wybierałem się na matematykę, a tu filozofia, ekonomia, sprawy społeczne. Ale do elity ciągnie, nawet jeśli coś od niej odpycha. To byli zresztą moi przyjaciele: Adam Michnik, Józek Blass, Jaś Gross, Andrzej Titkow, Irena Grudzińska. [...] Wykład Baczki10Jednostka a historia był dla mnie wstrząsem: pokazał mi, że istnieje sprzeczność w myśleniu marksistowskim – między procesem, który jest nieuchronny, a tym, na co człowiek może jako jednostka wpływać. To po raz pierwszy podważyło przekonanie o słuszności marksizmu – globalnego systemu, który odpowiada na wszystkie pytania.

Rozwiązanie tego Klubu, który przecież nie obalał ustroju, potwierdziło, że właśnie jest to ustrój wielkiego oszustwa, w którym ludzie nie mają nic do gadania. Mnie to ustawiało.

Uważaliśmy, że rzeczywistość należy zmieniać; i co więcej – czuliśmy się uprawnieni do podjęcia próby jej zmiany. Był to jeszcze efekt tego naszego komunistycznego wychowania do aktywności w imię sprawiedliwości społecznej. We wnioskach szliśmy jednak dalej niż ludzie nazywani wówczas rewizjonistami11. Powoli, pod wpływem lektur i dyskusji dochodziliśmy do wniosku, że nie został popełniony błąd w realizacji systemu, w którym żyjemy – ale że błędem jest sam system.

WARSZAWA, POCZĄTEK LIPCA 1963

[67]

Miałem jedynego bardzo dobrego nauczyciela – to była nasza historyczka, pani Maria Pietkiewicz [...]. Nauczyłem się dzięki niej robić notatki, ponieważ wykładała bardzo erudycyjnie, szczególnie w jedenastej klasie. [...] Wyraźnie dawała do zrozumienia, że nie interesuje jej, gdy ktoś mówi oficjalną propagandą. Miała zwyczaj takiego delikatnego uśmieszku, kiedy ktoś się rozpędzał z jakimś propagandowym frazesem, na przykład „Związek Radziecki na czele”. Pytała: „Dlaczego?”. Wszystkie jej wykłady pokazywały złożoność historii. [...] Nauczyła mnie bardzo krytycznego spojrzenia. [...] Chciała, żebym poszedł na historię. A ja się zdecydowałem pójść na matematykę.

WARSZAWA, PAŹDZIERNIK 1963

[5]

ZARZEWIE (1963–1967)

W autobiografii

Zdecydowałem się na matematykę, choć królowa nauk nie była moją pasją. [...] Matematyka to zdolności, pasja i praca. Mogłem to próbować nadrobić pasją i pracą, a tych mi zabrakło. Nasz 180-osobowy rok podzielony był na kilkanaście grup. Według alfabetu. W mojej grupie były dwie dziewczyny, Ola Liese i Kasia Łoskot. Często umawiały się z kolegami na wyjazdy poza miasto. Pewnego razu także mnie to zaproponowały. Pojechałem. W ten sposób po raz pierwszy zetknąłem się z ludźmi z Klubu Inteligencji Katolickiej. Ale było to dla mnie chyba za wcześnie, by się tam zadomowić.

[...]

W następnym roku na uniwersytecie, a ściślej na Wydziale Historycznym, pojawił się Adam Michnik. Wiedzieliśmy, że to będzie miało znaczenie. [...] Adam dość szybko się zadomowił i powiedział, że należy wstąpić do ZMS, by tam działać. Uważał, że system gnije i należy aktywnie pracować na rzecz jego zmiany. O ile w pełni podzielałem ten pogląd, to sam pomysł wstąpienia do ZMS wydawał mi się dziwny. Jeżeli już jesteśmy przeciwnikami tego systemu, to nie można go popierać, wchodząc do jego organizacji. Jesteśmy prawdziwą lewicą, a nie karierowiczami. Tak więc wówczas nie zostałem członkiem zorganizowanej młodzieży socjalistycznej [...]. I wtedy gruchnęła wieść o aresztowaniu Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego1.

Nie znałem ich wówczas, chociaż wiele o nich słyszałem. Jacek miał swoją legendę jako założyciel walterowskiego harcerstwa2, rozwiązanego na fali walki z rewizjonizmem. [...] Walterowcy uczęszczali do szkoły przy Polnej3 [...]. Adam do niej chodził i od niego po raz pierwszy usłyszałem o Jacku Kuroniu. Natomiast Karol był jedną z najbardziej znanych postaci na uniwersytecie z racji prowadzonego przez niego i rozwiązanego w poprzednim roku Politycznego Klubu Dyskusyjnego. Obu zatrzymanych wypuszczono po 48 godzinach. [...]

Adam znał ich poglądy i pokrótce je streścił. Przygotowali manifest zapowiadający rewolucję. To było oczywiście zaskoczeniem. W dobie naszej „małej stabilizacji” nikt nie oczekiwał buntu. A Jacek i Karol go przewidywali. Tak więc wychodzili poza tradycyjne myślenie o nieuchronności danego nam systemu. I to było nowatorskie. Dla mnie i moich przyjaciół, jak oczywiście Adam Michnik, Basia Toruńczyk, Andrzej Duracz, stanowiło to wystarczający powód, by poprzeć idee prezentowane przez tę dwójkę. W konsekwencji Adam zaproponował tworzenie konspiracyjnych kółek samokształceniowych, mających stanowić – co dla nas, wychowanych na literaturze buntu, było oczywiste – kuźnię kadr rewolucyjnych.

WARSZAWA, LISTOPAD 1964

[113]

We wspomnieniach

Spotykaliśmy się w prywatnych mieszkaniach po pięć–dziesięć osób (w sumie było nas około 150). Zadawaliśmy sobie lekturę do przeczytania, a potem dyskutowaliśmy. Naszą grupę prowadził asystent z historii, Robert Mroziewicz4.

Zaczynaliśmy od lektur oficjalnych ([Oskar] Lange, [Julian] Hochfeld, Kołakowski). Potem przeszliśmy na nielegalne, głównie z „Kultury” paryskiej (Dżilas5, Miłosz, Róża Luksemburg i inni); przywozili je jacyś znajomi znajomych albo zachodni trockiści, z którymi mieliśmy kontakty. Kiedyś na jakimś bankiecie ukradłem Inny świat Herlinga-Grudzińskiego – odkryliśmy prawdę o łagrach sowieckich. Były dla nas efektem nie wypaczeń stalinizmu, ale zdradzenia rewolucji.

WARSZAWA, ZIMA 1964/65

[67]

W autobiografii

W marcu [1965] gruchnęła kolejna wiadomość. Kuroń i Modzelewski zostali aresztowani. Tym razem aresztowania poszły szerzej. Zatrzymano Adama Michnika, Sewka Blumsztajna i Witka Nagórskiego6. Dość szybko okazało się, że powodem było złożenie przez Jacka i Karola manifestu, tym razem nazwanego Listem otwartym do partii7. Zatrzymano też Janka Kofmana8, którego po 48 godzinach wypuszczono.

Bezpieka zrobiła jednak błąd. Nie aresztowano Mirka Sawickiego9, który był przewodniczącym ZMS na fizyce. I Mirek szybko zwołał zebranie [22 marca], na którym poinformował o aresztowaniach pracowników naukowych i studentów. Odbyło się ono w jednej z auli Wydziału Matematyczno-Fizycznego w Pałacu Kultury. Na zebraniu pojawili się też szefowie uniwersyteckiego ZMS, z ich strony rozgrywającym został Łowkis. Człowiek bez imienia, gdyż występował zawsze jako „towarzysz Łowkis” i tak pozostał w mojej pamięci. Jego rola była trudna, chociaż wyraźnie starał się wywiązać z niej dobrze. Był ostry i zaczął od opowiadania historyjki o tym, jak to jakiś nieodpowiedzialny człowiek chciał się dostać do radia, co miało sugerować, że Kuroń i Modzelewski są niespełna rozumu. Rozjuszył tym tylko salę, która reagowała wrogo na każdą jego wypowiedź. Głos zabrał Tolek Lawina10, w którym rozpoznałem mojego kolegę z dawnych lat. I był to głos mocny. Lawina stwierdził, że władzy nie należy utożsamiać z narodem. I nie ma obowiązku popierania partii, której on sam jest przeciwnikiem. Wystąpienie Tolka zrobiło wrażenie. W pierwszej połowie lat 50. tego typu wystąpienie skończyłoby się pobytem na Rakowieckiej11, i to przez kilka lat. [...]

Kiedy dorwałem się do głosu, a trzeba było o to walczyć, zażądałem, aby zebranie wystosowało rezolucję domagającą się zwolnienia aresztowanych. To oczywiście nie mogło się powieść. Zresztą jako niezrzeszony nie miałem prawa wysuwać żadnych postulatów. Wtedy postanowiłem wstąpić do ZMS. Było to moje pierwsze publiczne wystąpienie.

Głos zabrała również – a może przede wszystkim – żona Jacka Kuronia Grażyna. Widziałem ją po raz pierwszy. Pozornie spokojnym, choć pełnym napięcia głosem wyliczała, dlaczego aresztowanie było bezprawne: list był skierowany do organizacji partyjnej, napisany na maszynie w kilku jedynie egzemplarzach i miał charakter wewnętrzny; nie było zatem kolportażu; napisanie listu nie mogło więc podlegać pod artykuł 23 tak zwanego małego kodeksu karnego12, mówiącego o rozpowszechnianiu fałszywych wiadomości mogących wyrządzić istotną szkodę. [...]

Zaraz po zebraniu podszedłem do Gajki i tak zaczęła się nasza znajomość. Kilka dni później u Gajki spotkałem żonę Karola, Bognę. Obie zdawały mi się fantastyczne. I tak było. Nadszedł czas niekończących się spotkań. Uaktywnił się Tolek Lawina. Pojawił się też Genek Chyla13. [...] Niemal codziennie spotykaliśmy się i zastanawialiśmy się, co robić. W moim małym pokoju bywało i po dziesięć osób, a niemal wszyscy palili papierosy. Budrys znosił to z godnym podziwu spokojem. [...]

Widywałem się też z Janem Józefem14. On również zdawał się bezradny. Ale nie do końca. Obchodził znajomych i zbierał pieniądze na pomoc dla aresztowanych. Przez niego poznałem Anielę Steinsbergową i Jana Olszewskiego. [...]

Z Basią Toruńczyk i Ireną Żyto – ówczesną sympatią Sewka – chodziliśmy na Kazimierzowską i Narbutta, skąd z klatki schodowej na ostatnim piętrze można było zobaczyć więzienne budynki. Próbowaliśmy porozumieć się z kimś z aresztowanych. Na niektórych klatkach wymagało to oderwania blachy zasłaniającej okno. Z Kazimierzowskiej widoczny był ponury budynek więzienny z czerwonej cegły i z kratami w oknach, w których niekiedy pojawiała się sylwetka więźnia. Naiwnie łudziliśmy się, że może zobaczy nas któryś z aresztowanych. [...]

Po dwóch tygodniach pojawiła się nikła nadzieja. Wyszedł Witek Nagórski. [...] W następnym tygodniu wypuszczono Sewka Blumsztajna. [...] Miesiąc po Sewku wyszedł Adam Michnik. Spotkaliśmy się natychmiast. Rozumieliśmy, że jego wyjście oznacza, iż Jacek i Karol jednak będą mieli proces. Przewidywano, że odbędzie się w lipcu. Lato zapowiadało się gorące. I nie tylko politycznie.

Na uczelni zdałem nieźle wszystkie egzaminy z wyjątkiem analizy matematycznej. Prowadzący ćwiczenia z analizy doktor [Witold] Kołodziej, rozczarowany jednym z moich sprawdzianów, powiedział to, co już wiedziałem. Stwierdził, że jestem zdolnym dyletantem i matematyka ze mnie nie będzie. [...]

W październiku Komitet Uczelniany PZPR zdecydował, że udostępni teksty niedawno skazanych Kuronia i Modzelewskiego. Był to prawdopodobnie przejaw niesubordynacji wobec najwyższych władz i niedługo potem nastąpiła niemal całkowita wymiana uniwersyteckiej partyjnej egzekutywy. W wyniku tej decyzji każdy pracownik i każdy student UW mógł, po okazaniu legitymacji i wpisaniu się na odpowiednią listę, otrzymać do przeczytania w siedzibie komitetu kopie dwóch tekstów: pierwotnego manifestu, który w zamierzeniu autorów miał być rozpowszechniany i przyczynić się do rewolucji, oraz Listu otwartego do partii, złożonego oficjalnie w komitecie i rozdanego kilku osobom. Większość z tych osób wylądowała na dłużej lub krócej na dołku w pałacu Mostowskich15 i w gościnnych celach na Rakowieckiej. [...]

Przez kilka dni czytałem więc niewiele różniące się od siebie teksty, jako że Karol Modzelewski odtworzył z ogromną dokładnością zarekwirowany w listopadzie 1964 manifest. Istotną zmianą był brak w liście ostatniego rozdziału manifestu, w którym autorzy wzywali robotników do tworzenia nielegalnych organizacji, mających przygotować nadchodzącą rewolucję. [...] Rozmach i odwaga zarówno intelektualna, jak i osobista, z jakimi autorzy tekstów kreślili swój program, były dla mnie decydujące. Oto po raz pierwszy na gruncie analizy marksistowskiej powstało stwierdzenie, że ustrój panujący w Polsce jest oparty na panowaniu klasy wyzyskiwaczy, a także że zarówno ten ustrój, jak i tych wyzyskiwaczy należy obalić. [...] Tekst Jacka i Karola był dla mnie odkrywczy, ukazywał bowiem sens działania, dawał poczucie uczestnictwa w historii.

WARSZAWA

[113]

We wspomnieniach

Uważaliśmy się wówczas za marksistów, więc omawialiśmy problem, na którym Kuroń i Modzelewski oparli swój tekst: czy władza, czyli – jak oni to nazywali – centrala polityczna, biurokracja, jest klasą czy nie. O ile na ogół podzielaliśmy wizję władzy jako klasy, której interesy są sprzeczne z interesami klasy robotniczej, o tyle rozwiązanie Kuronia i Modzelewskiego ogólnie się nie podobało. Podkreślali oni potrzebę demokracji robotniczej, a więc dopuszczenie wielopartyjności, tylko na bazie partii robotniczych. Wyrośliśmy w większości na micie Października i dla nas problem pełnej demokracji był problemem niezwykle ważnym. Spotykaliśmy się wówczas także z innymi ludźmi, na przykład z Janem Józefem Lipskim, który tego typu myślenie, jak u autorów Listu, bardzo ostro atakował. [...] Myślenie Jana Józefa było mi znacznie bliższe, tak jak i większości moich kolegów.

WARSZAWA, JESIEŃ 1965

[65]

W autobiografii

Niemal w tym samym czasie władza postanowiła ukarać kilku niepokornych studentów i wszczęła wobec nich postępowania dyscyplinarne. Ustrój komisji dyscyplinarnych był jedną z pozostałości po przemianach Października ’56. Były one jawne, a ich przebieg miał być podobny do procesu sądowego – z obwinionymi, którzy mieli prawo do wybrania sobie obrońców, i z rzecznikiem dyscyplinarnym w roli prokuratorskiej. [...] Mimo żądań rzecznika nikogo nie wyrzucono z uczelni. Adam, Witek [Nagórski] i Genek [Chyla] zostali zawieszeni na rok, a pozostali otrzymali nagany lub zostali uniewinnieni. [...] Oskarżenia i proces, zakończony relegacjami z uczelni, miały działać odstraszająco, ale odniosły skutek wprost przeciwny. [...]

Spełniało się marzenie partyjnych ideologów. Dotychczas bezideowa młodzież zaczynała się angażować. Lecz nie w tym kierunku, który by im odpowiadał. Władzy udało się co prawda opanować uczelniany ZMS, lecz na niektórych wydziałach ciągle panował duch modzelewszczyzny. Tak było na historii, filozofii z socjologią i ekonomii. I tak było na moim wydziale, na którym też zapisałem się w szeregi młodzieżowej awangardy proletariatu. [...]

W listopadzie 1965 biskupi polscy przesłali orędzie do biskupów niemieckich16. [...] Po ukazaniu się orędzia władze komunistyczne rozpoczęły nagonkę na biskupów. Było to zrozumiałe. Biskupi złamali monopol władz na reprezentowanie Polski na zewnątrz, jednocześnie ukazując pustkę komunistycznej propagandy, która podległość polskich władz wobec sowieckiego hegemona zagłuszała hałaśliwym jazgotem antyniemieckim.

W związku z orędziem w całej Polsce zwoływano wiece potępiające biskupów i zarzucające im wszelkiego rodzaju przewinienia. [...] Nie umieliśmy się w tym znaleźć. Chociaż podobało się nam, że jest to – co prawda niewypowiedziany otwarcie – atak na politykę władz, cios w samo sedno tej polityki, jakim była propaganda antyniemiecka. Zależna od moskiewskiego hegemona władza dążyła do „jedności moralno-politycznej narodu” poprzez wyolbrzymianie zagrożenia niemieckiego. Według niej to Niemcy, oczywiście „źli”, ci zza Łaby, czyhali, by odebrać nam nasze Ziemie Zachodnie. [...] Dla nas, młodych ludzi, operujących prymitywnym aparatem marksistowskim, nie mogło to być zrozumiałe. [...]

W roku 1965 wszędzie odbywały się wiece. Na Uniwersytecie Warszawskim wiec miał nieco inny charakter – dopuszczono do głosu salę. Prowadził go wicerektor Zygmunt Rybicki, postać wyjątkowo obmierzła, prawnik i człowiek zaufania bezpieki. Zabrałem głos. Krytykowałem władze, lecz jednocześnie dodawałem, zgodnie z marksistowskim kanonem, że biskupi kierują się swoim klasowym interesem. Nagle moje słowa zaczęły do mnie wracać. Zacząłem je słyszeć i czułem ich pustkę. [...] Potem niesmak, jaki miałem po swoim wystąpieniu, pogłębił Andrzej Barcz, mój kolega z matematyki, mówiąc: „A, to ty jesteś ten od klas”. [...] Dla mnie był to moment zwrotny. Przestudiowałem tekst orędzia, którego przedtem oczywiście nie czytałem, ograniczając się do wysłuchiwania sloganów. I zobaczyłem inny, jakże fascynujący sposób myślenia. W następnych miesiącach zacząłem czytać „Więź” i „Tygodnik Powszechny”. Następowało powolne odejście od marksizmu, odkrycie chrześcijaństwa i katolicyzmu.

WARSZAWA

[113]

We wspomnieniach

Po raz pierwszy moją sympatię dla Kościoła jako instytucji represjonowanej wzbudziło aresztowanie obrazu Matki Boskiej w czasie peregrynacji związanej z obchodami Milenium17. [...] Ja i moi koledzy wyobrażaliśmy sobie, że uczestnictwo w obchodach tysiąclecia chrztu (władza czciła wówczas tysiąclecie państwa polskiego) było wyrazem protestu klasy robotniczej przeciwko panującym stosunkom. Protestu, który na razie wyrażał się w taki religijny sposób.

WARSZAWA, 20 CZERWCA 1966

[26]

W autobiografii

W tym czasie zacząłem pierwszą pracę zawodową. Józek Blass poznał mnie z Janem Borowcem, który był kierownikiem pracowni programowania translatorów w Instytucie Maszyn Matematycznych. Borowiec zaprowadził mnie do swego szefa, kierownika zakładu, [Andrzeja] Wiśniewskiego. [...] Po krótkiej rozmowie skierowano mnie do działu kadr, gdzie wypełniłem odpowiednie papiery i zostałem pracownikiem Instytutu Maszyn Matematycznych, z pokaźną jak na moje wyobrażenia pensją 1600 zł, czyli sumą, którą zarabiałem w nieco ponad miesiąc korepetycjami.

WARSZAWA

[113]

We wspomnieniach

Odbyła się na Uniwersytecie dyskusja w dziesięciolecie Października. Prelekcje mieli Kołakowski i [Krzysztof] Pomian. Wystąpienie Kołakowskiego było charakterystyczne dla październikowej elity intelektualnej. Zarysował on niesłychanie pesymistyczny obraz odchodzenia od Października i niszczenia kultury. Nie widział żadnych szans działania w tym systemie, jedyną nadzieję dostrzegając w postępie technicznym. Było dla nas jasne, że takiej pesymistycznej postawy nie można przyjmować, że trzeba działać na rzecz zmian. Ale niezbyt dobrze wyobrażaliśmy sobie, co można zrobić, ponieważ nie mieliśmy żadnych kontaktów z robotnikami. Nie mieliśmy właściwie żadnych kontaktów pozaakademickich: z innymi uczelniami warszawskimi kontakt słaby, nie mówiąc już o innych miastach.

WARSZAWA, 21 PAŹDZIERNIKA 1966

[65]

W 1966 roku [27 października] Leszek Kołakowski za prelekcję o odejściu od ideałów Października został usunięty z partii, kilkunastu studentów za dyskusję, jaka się wywiązała po jego wykładzie, zawieszono, a przeciwko Adamowi Michnikowi rozpoczęto drugą już dyscyplinarkę.

WARSZAWA, 19 STYCZNIA 1967

[67]

W autobiografii

Tej sprawy nie mogliśmy zostawić. [...] Postanowiliśmy rozpocząć zbiórkę podpisów. [25 stycznia] Rozpoczęła się trwająca kilkanaście dni akcja. Byłem z niej dumny, stałem się bowiem jej głównym organizatorem. W ciągu ostatniego roku odbyłem kilkadziesiąt spotkań na wielu wydziałach. Tak więc miałem kontakty, jakimi nikt nie dysponował. Tekst listu, bo nie można tego nazwać petycją, składał się z dwóch akapitów. W jednym występowaliśmy przeciwko komisji dyscyplinarnej mającej relegować Michnika z uczelni, drugi poświęcony był obronie wolności wypowiedzi, zniesieniu karania za poglądy.

Mieliśmy kilkanaście maszynopisów protestu. Uważnie nakleiliśmy je na bristol – żeby nie było problemów przy podpisywaniu – i kilkanaście osób ruszyło na wydziały naszej uczelni. [...] Liczba podpisów rosła z każdym dniem. I wtedy ktoś wpadł na pomysł, by zrobić także listę pracowników naukowych. [...] W sumie mieliśmy ich przeszło sto, chyba 101. Podpisów studenckich było ponad dziesięć razy więcej – 1037.

WARSZAWA, POŁOWA LUTEGO 1967

[113]

We wspomnieniach

Po raz pierwszy wyszliśmy poza krąg znajomych. [...] W tej akcji byłem bardzo aktywny, zajmowałem się jej koordynacją. [...] Po zbiórce podpisów znaleźliśmy się w trochę innym miejscu, zaczęliśmy być na Uniwersytecie znani, zebrania stały się bardziej liczne, zaczął się pewien ruch.

WARSZAWA

[65]

W autobiografii

Tuż przed ogłoszeniem wyroku komisji dyscyplinarnej Józek Dajczgewand18 postanowił zorganizować duże spotkanie, by się zastanowić, co można zrobić w nowej sytuacji. Spotkaliśmy się w Kampinosie. Józek przygotował referat wprowadzający. Była to próba generalnego opisu sytuacji i nakreślenia strategii działania na przyszłość. Momentami bardzo sensowna, z rzeczową krytyką memoriału Kuronia i Modzelewskiego. Niekiedy sięgał do języka taktyki wojskowej. Posługiwał się przy tym zabranymi ze studium wojskowego podręcznikami.

W tym czasie naszą grupę na UW zaczęto określać mianem „komandosów”. Nie wiem, kto użył tego określenia jako pierwszy. Niektórzy przypisują to ówczesnemu sekretarzowi partyjnemu Andrzejowi Jezierskiemu. Mam jednak wrażenie, że to właśnie w Kampinosie Józek, inspirowany wojskowymi podręcznikami, tak opisał postulowaną przez siebie taktykę. [...]

Po spotkaniu w Kampinosie wszyscy dostaliśmy wezwania na przesłuchanie. [...] Tak więc po raz pierwszy znalazłem się w pałacu Mostowskich. W biurze przepustek pojawił się wezwany przedstawiciel władzy i zaprowadził mnie na drugie albo trzecie piętro, gdzie posadzono mnie na twardym krześle przed obliczem tkwiącego za biurkiem funkcjonariusza. Pałac Mostowskich to długie ponure korytarze rozchodzące się w kilka stron od klatki schodowej, zabezpieczonej tak, by nikomu nie przyszło do głowy przeskoczyć przez poręcze. Dojście do pokoju przesłuchań, mijanie zafrasowanych milicjantów robiło wrażenie na każdym wezwanym na przesłuchanie. „Patrzcie, na co się porywacie” – takie miało być przesłanie dla opozycjonistów.

W pokoju przesłuchań stała jedynie szafa, biurko i krzesło dla przesłuchiwanego. Zaczęło się wypytywanie. Nie trwało długo. Opowiedziałem, że byłem z kolegami w Kampinosie, ot tak, na wypoczynkowej wycieczce, a ich nazwiska wyleciały mi z głowy. Chodziliśmy po lesie, bo głównie po to tam pojechaliśmy. Rozmów również nie pamiętałem, lecz na pewno nie dotyczyły one spraw politycznych. I takie zeznanie podpisałem, po czym zostałem odprowadzony do wyjścia. Oczywiście byłem zadowolony z przebiegu przesłuchania, a także z siebie. Sprawdziłem się. Udało mi się powiedzieć to, co chciałem. Kiedy przesłuchujący porucznik pytał mnie o nazwiska, wykazywałem się amnezją.

WARSZAWA,

koniec lutego 1967

Mimo naszych protestów posiedzenie komisji oczywiście się odbyło. [...] Wyrok wbrew żądaniom instancji partyjnych opiewał na kolejny rok zawieszenia, a nie relegowanie. Uzasadnienie było jednak kuriozalne. Komisja dyscyplinarna sprzed roku zawierała pochwałę solidarności i nie potępiała zachowania sądzonych studentów. Teraz komisja uznała za udowodnione wszystkie zarzuty [...]. Mieliśmy jednak poczucie zwycięstwa. Liczba ludzi, którzy zdecydowali się złożyć podpis w obronie wolności słowa, była imponująca.

WARSZAWA, 22 MARCA 1967

[113]

We wspomnieniach

Wszyscy, którzy ten list podpisali, zostali wyrzuceni z ZMS-u i zaczęła się dla nas zupełnie nowa faza – oderwanie od instytucji oficjalnych. Czasem chodziliśmy jeszcze co prawda na zebrania, ale już jako ludzie z zewnątrz – zdeklarowani przeciwnicy. Nie mieliśmy uprzedzeń do osób z innych środowisk. Rozmawialiśmy z wieloma ludźmi prywatnie i wiedzieliśmy, kto myśli podobnie.

WARSZAWA

[67]

W autobiografii

Zdecydowaliśmy się napisać zbiorowe odwołanie. Nie wszyscy. Dziesięcioro z nas: Jerzy Karle, Zofia Lewicka-Pezowicz, Włodzimierz Rabinowicz, Eugeniusz Smolar, Henryk Szlajfer, Bronisław Świderski, Andrzej Wieczorek, Irena Żyto, Jacek Poprzeczko19 i ja.

Sam pomysł organizowania działań zbiorowych poza systemem pachniał buntem i herezją. Dla systemu zwanego dla niepoznaki socjalistycznym, czyli społecznym, organizowanie się poza nim jest niebezpieczne i jako takie winno być karane. Jeżeli na sprawców takiej nielegalnej organizacji nie spada zasłużona kara, to nie jest to spowodowane tym, że władza nie uważa tego za naganne, lecz wynika z innych powodów, z założonej taktyki na danym etapie. [...] Wysyłając zbiorowe odwołanie, łamaliśmy jedno z tabu systemu. Tekst odwołania napisałem sam, potem konsultując się z kolegami i nanosząc poprawki. Był to chyba pierwszy zbiorowy list, który pisałem.

WARSZAWA

[113]

W liście odwoławczym do zarządu ZMS

W marcu bieżącego roku decyzją prezydium ZU [Zarządu Uczelnianego] ZMS UW zostaliśmy usunięci z organizacji. Jednocześnie wielu towarzyszy otrzymało kary organizacyjne – zakazy pełnienia funkcji, upomnienia i nagany. Powodem ukarania nas była nasza postawa podczas akcji zbierania podpisów pod listami skierowanymi do JM Rektora i Komisji Dyscyplinarnej. [...] Uważamy [...], że nikt z nas nie dopuścił się złamania statutu ZMS i w związku z tym wszelkie kary organizacyjne są bezpodstawne.

Prawdziwego powodu usunięcia szukać należy na innej płaszczyźnie. Spróbujemy tu podać istotne naszym zdaniem powody, dla których nasza przynależność do organizacji stała się uciążliwa i niepożądana dla wyższych instancji.

Występowaliśmy przeciwko formom pracy sprzecznym z zasadami obowiązującymi w socjalistycznej organizacji. ZMS powstał jako organizacja rewolucyjnej młodzieży socjalistycznej. Od pewnego czasu organizacja przestała być czynną politycznie, przekształcając się w zbiurokratyzowany organizm. ZMS UW stoi na uboczu dyskusji prowadzonych obecnie w ruchu marksistowskim. Nieznajomość tych problemów i dyskusji wśród studentów oraz posługiwanie się pseudosocjalistycznymi hasłami prowadzi do politycznej obojętności. Zwolennicy biurokratycznej wizji socjalizmu są zainteresowani w zamazywaniu konfliktów społecznych i ideologicznych przez redukowanie ich do działalności wroga klasowego. Uważamy za niezwykle szkodliwe utrzymywanie mitu o jedności w łonie zwolenników socjalizmu. [...]

Opowiadamy się za koncepcją, która postuluje stworzenie takich sytuacji, takiego zespołu warunków, w których bezpośredni udział wytwórców w decydowaniu i rządzeniu byłby konieczny. Koncepcja ta byłaby realizowana w warunkach pluralizmu socjalistycznego oraz w warunkach nieskrępowanego rozwoju socjalistycznej samorządności. Przez pluralizm rozumiemy ciągłą szeroką dyskusję nad drogami budowy życia społecznego. Uważamy, że są to niezbędne przesłanki dla realizacji idei socjalizmu. [...]

Różnimy się poglądami w wielu sprawach szczegółowych. Uważamy za celowe wystosowanie tego listu, ponieważ wspólna nam jest troska o kształt i rolę organizacji młodzieżowych. Nie dzielimy poglądów na partyjne i antypartyjne. Sądzimy, że tylko w toku dyskusji osądzić można, czy dany pogląd jest słuszny, czy też niesłuszny. Przylepianie etykietek nie zastąpi merytorycznej dyskusji.

Protestujemy przeciwko próbie odebrania nam praw do działalności politycznej.

WARSZAWA, 18 KWIETNIA 1967

[137]

W autobiografii