Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W sierpniu 1980 roku w PRL na karę śmierci został skazany wieloletni agent CIA Leszek Chróst. Wyroku nie wykonano i mężczyznę wymieniono na słynnym moście Glienicke na Mariana Zacharskiego. Chróst przejęty przez amerykańskie służby specjalne zniknął, a jego dalsze losy nie były znane aż do dziś.
Jak doszło do dekonspiracji jego i innych agentów? Jak działała CIA w Polsce? Jakie metody stosował polski kontrwywiad, depcząc po piętach amerykańskim szpiegom? Jak śledzono? Jak zakładano podsłuchy i przeprowadzano tajne przeszukania?
Autor na ten temat rozmawia z ludźmi zarówno po stronie polskiej, jak i amerykańskiej, docierając do faktów nigdy jeszcze nieujawnionych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 263
Copyright © Tomasz Awłasewicz, Czerwone i Czarne
Projekt okładki FRYCZ I WICHA
Zdjęcia: Minden Pictures RM/Getty Images (okładka), zdjęcia wewnątrz książki: archiwum IPN, archiwa prywatne: Józefa Oska, Jana Rodaka, autora
Korekta Agnieszka Gzylewska
Skład Tomasz Erbel
Wydawca Czerwone i Czarne Sp. K. Rynek Starego Miasta 5/7 m. 5 00-272 Warszawa
Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. sp. j. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki www.olesiejuk.pl
ISBN 978-83-7700-307-7
Warszawa 2018
Wczesnym rankiem 22 czerwca 1979 roku na warszawską Sadybę przyjechali funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa należący do specjalnej grupy operacyjnej. Zaparkowali w pobliżu ulicy Augustyna Locciego i z oddali obserwowali znajdujący się przy niej budynek z numerem trzy. O godzinie 7.25 za kierownicą stojącego przed domem brązowego audi 80 siadł elegancko ubrany mężczyzna i wraz z dwoma nastoletnimi synami ruszył w drogę. Daleko nie zajechał – tuż za rogiem został zatrzymany przez podstawionego funkcjonariusza w mundurze Milicji Obywatelskiej. Kontrola ledwie się zaczęła, gdy do auta niespodziewanie podeszli ubrani w garnitury funkcjonariusze kontrwywiadu PRL i pochylili się nad kierowcą.
– Nie przedstawiliśmy się. Poprosiliśmy tylko, aby wysiadł z samochodu, a on powiedział: „Zaraz, spokojnie”, po czym patrzył dalej w teczkę z dokumentami: prawem jazdy i dowodem rejestracyjnym – opowiada mi podczas spotkania w jednej z warszawskich galerii handlowych oficer kontrwywiadu obecny wówczas na miejscu. – W ogóle nie zareagował, a nam nie wolno było dać mu nawet chwili na myślenie, na jakiekolwiek ruchy. Został więc złapany za ręce i pociągnięty na tyle energicznie, że wyskoczył z samochodu, dosłownie, jak korek. Widział pan kiedyś tak wielkie krople potu? – Wskazuje na paznokieć małego palca. – A ja widziałem. Chwilę po tym, jak został wyciągnięty z auta, zupełnie zbladł i na jego czole pojawiły się właśnie takie krople. Bardzo mi to zapadło w pamięć.
Trzymany mocno za nadgarstki i zdezorientowany mężczyzna został zaprowadzony do stojącego z tyłu nieoznakowanego auta i posadzony na tylnej kanapie, między dwoma funkcjonariuszami. Wydarzenia tamtego dnia zostały uwiecznione na taśmie filmowej. Na materiale widać dokładnie, jak jeden z oficerów knebluje zatrzymanego. Potem samochód odjeżdża w kierunku gmachu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.
Aresztowany, któremu kontrwywiad nadaje pseudonim „Tramp”, przesłuchiwany jest przez rok. Izba Wojskowa Sądu Najwyższego skazuje go na karę śmierci za wieloletnie szpiegostwo na rzecz CIA. Kolejne miesiące mijają mu na układaniu słów, które wypowie przed egzekucją. W międzyczasie do Henryka Jabłońskiego, przewodniczącego Rady Państwa, trafiają listy z prośbą o ułaskawienie. Udaje się. Wyrok zostaje zmieniony na 25 lat pozbawienia wolności. „Tramp” ma szczęście. Niedługo później na terenie USA za szpiegostwo na rzecz Polaków zostaje aresztowany Marian Zacharski, na którym rządowi PRL bardzo zależy. Latami prowadzone są negocjacje w sprawie wymiany. W końcu Amerykanie zgadzają się oddać Zacharskiego, ale w zamian chcą dostać między innymi „Trampa”.
11 czerwca 1985 roku na łączącym Poczdam i Berlin moście Glienicke, zwanym też mostem szpiegów, dochodzi do wymiany, podczas której wolność odzyskują agenci różnych narodowości. Wśród nich jest „Tramp”. Po zachodniej stronie czekają już na niego amerykańskie służby specjalne. Znika bez śladu.
Przez ponad trzydzieści lat dziennikarze i historycy spekulują, co mogło się z nim stać. Padają głosy, że on i inni szpiedzy żyją pod zmienionymi nazwiskami w rozmaitych zakątkach Stanów Zjednoczonych. Niektórzy twierdzą też, że „Tramp” po uzyskaniu nowej tożsamości rozpoczął drugie życie w Grecji. Właśnie te intrygujące teorie powodują, że na początku 2016 roku postanawiam zrobić wszystko, aby go odnaleźć.
Poszukiwania „Trampa”, czyli mężczyzny, który naprawdę nazywa się Leszek Chróst, wyglądają początkowo obiecująco. Już pierwszego dnia odnajduję w sieci kilka numerów telefonów zarejestrowanych na jego nazwisko na terenie USA. Przez kolejne tygodnie próbuję się dodzwonić – bez skutku. Jak się potem okazuje, ani pod nimi, ani pod adresami do nich przypisanymi nie mam prawa go odnaleźć. Nikt, nawet najbliżsi sąsiedzi, do których akurat udaje mi się dodzwonić, nie mają pojęcia, kim jest Leszek Chróst. Jak gdyby nigdy nie istniał. Jego rodzina nie odpowiada na próby kontaktu. Sześć miesięcy zajmuje mi znalezienie sposobu na nawiązanie kontaktu z nim samym. Aż wreszcie siedzę już na kanapie jego mieszkania na dalekich przedmieściach jednego z dużych amerykańskich miast. Spotkanie z nim jest niepowtarzalną okazją do tego, aby się dowiedzieć, jak Amerykanie układali życie szpiegom, którzy przeszli na ich stronę.
***
Warszawa, lata sześćdziesiąte XX wieku. Z gmachu MSW przy ulicy Rakowieckiej wychodzi jeden z pracowników. Początkowo zmierza w kierunku swojego domu, jak co dzień. Po przejściu paruset metrów skręca jednak niespodziewanie w małą uliczkę. Podchodzi do zaparkowanego tam pięknego amerykańskiego chevroleta impali. Wyjmuje klucze z teczki, otwiera drzwi i siada za kierownicą. Jedzie w kierunku ulicy Puławskiej i dalej na południe od stolicy. Po dwóch godzinach jazdy skręca w boczną dróżkę, do lasu. Wysiada z auta, z bagażnika wyjmuje siatkę, a z niej dyplomatyczne tablice rejestracyjne. Zakłada je w miejsce warszawskich, które miał do tej pory. Siada na tylnym siedzeniu, zdejmuje garnitur. Wkłada inny, sprowadzony z Zachodu, nietypowy. Z teczki wyjmuje dokumenty, w tym amerykański paszport. Kładzie je w schowku i wraca na trasę. Mniej więcej za pół godziny, zaraz przed wjazdem do niewielkiego miasta, znów skręca w polną drogę i zatrzymuje auto. Gasi silnik, patrzy na zegarek, rozgląda się i szybkim ruchem wyjmuje schowany pod siedzeniem duży magnetofon. Włącza nagrywanie. Po piętnastu minutach do samochodu podchodzi mężczyzna. Puka w szybę, po czym otwiera drzwi i zajmuje miejsce pasażera.
– Pamiętam to jak dziś. Usiadł, złapał za rant siedziska, pobujał się i powiedział: „O! Dobre! Widać, że amerykańskie” – mówi mi dziś kierowca chevroleta.
***
Ta książka ma być nowym spojrzeniem na rozgrywkę pomiędzy polskimi służbami a CIA. Historie takich szpiegów, jak Ryszard Kukliński, Jerzy Pawłowski czy właśnie Leszek Chróst, opowiada się zazwyczaj, skupiając uwagę tylko na poczynaniach ich samych. A co z działaniami tej drugiej strony, czyli kontrwywiadu PRL? Jego funkcjonariuszy nazywano łowcami szpiegów. Jakimi metodami dążyli do wykrycia agentów? W jaki sposób prowadzili obserwację? Jak zakładali podsłuchy? W tej książce przedstawiam codzienną pracę obu stron. Bez oceniania, bez politycznych uprzedzeń chcę opowiedzieć o metodach działania profesjonalistów z polskich i amerykańskich służb specjalnych.
Kiedy rozpoczynałem pracę nad książką, wypisałem sobie na kartce nazwiska osób, z którymi chciałem porozmawiać. Wśród nich był generał Gromosław Czempiński, który zgodził się na spotkanie. Niewielu ludzi wie, że przez pewien czas pracował on w Departamencie II MSW – kontrwywiadowczym. Ze względu na to, jak znany jest dziś, wydawałoby się, że powinien zajmować pierwsze miejsce na mojej liście. Na samej górze widniało jednak zupełnie inne nazwisko.
Gdy mówimy o agentach CIA, wspominamy o Ryszardzie Kuklińskim. Gdy opowiadamy o wywiadzie PRL – wymieniamy Mariana Zacharskiego. Gdy porusza się temat kontrwywiadu PRL, wydawać się może, że nie ma takiej postaci. A jednak jest. Byli oficerowie kontrwywiadu wymieniają cały czas jedno nazwisko.
– Ja do kontrwywiadu trafiłem z wywiadu na chwilę, z kolegą – powiedział mi generał Czempiński. – Myślę, że kontrwywiad na naszej obecności bardzo skorzystał, ale my też skorzystaliśmy, w szczególności ze względu na pracującego tam pułkownika Twerda; był on jedynym człowiekiem, którego my tam szczerze podziwialiśmy.
Inny funkcjonariusz z wydziału powiedział mi natomiast: – Po upadku PRL wysoki oficer Urzędu Ochrony Państwa został poproszony przez Amerykanów o umożliwienie spotkania z człowiekiem będącym już wówczas na emeryturze. Chodziło o pułkownika Twerda. CIA chciała poznać osobę, która przez lata zimnej wojny doprowadziła do aresztowania tylu jej ludzi.
Pułkownik Zbigniew Twerd to dawny naczelnik Wydziału I Departamentu II MSW, czyli tak zwanego amerykańskiego. To właśnie ta komórka była odpowiedzialna za walkę ze szpiegami CIA. Odnalezienie go zajęło mi półtora miesiąca. Pułkownik jakiś czas temu wyprowadził się z mieszkania, w którym mieszkał przez lata. Nikt nie wiedział, gdzie go szukać. Nie znajdziemy żadnej jego współczesnej fotografii w internecie, żadnego wywiadu poza jednym, telewizyjnym, sprzed lat. Siedzi podczas niego tyłem do kamery, nie widać jego twarzy, przedstawiany jest jako „pułkownik Z.” – a więc nawet nie jako „pułkownik T.” Pokuszę się o tezę, że jeśli w Rosji nie żyje już analogiczna osoba ze struktur KGB, to urodzony w 1932 roku pułkownik Twerd prawdopodobnie jest kimś, kto na całym świecie wie najwięcej o działaniach kontrwywiadowczych wymierzonych w wywiad amerykański podczas zimnej wojny. Zgodził się ze mną o tym porozmawiać. Jak Czytelnik się już zapewne domyśla – to właśnie on korzystał z chevroleta impali.
Pod koniec lat pięćdziesiątych XX wieku pod samym nosem polskich służb rozpoczął się wielki marsz szpiegów. Ludzie chętni do współpracy z CIA wchodzili do budynku ambasady USA drzwiami i oknami, pisali listy, dzwonili. „Oferenci”, czyli osoby proponujące swoje usługi obcym służbom, stali się prawdziwą zmorą kontrwywiadu PRL i byli nią już do końca. Stanowili też w pewnym sensie źródło stresu Amerykanów. Nie ma prostszego sposobu na prowokację niż podstawienie wywiadowi swojego człowieka. CIA musiała więc wychwycić tych, którzy byli „czyści”, ale żeby w ogóle było o czym rozmawiać, ochotnik musiał najpierw do niej dotrzeć. A jeśli wybrał niewłaściwą drogę – trafiał wprost na spotkanie z funkcjonariuszami naszych służb.
Klasyką gatunku jest historia pewnego zamościanina, który napisał pod koniec 1958 roku anonimowy list do ambasady USA. Twierdził, że może przekazać informacje na temat polskiego lotnictwa. Miały one dotyczyć sprzętu bojowego, urządzeń radiolokacyjnych i radiopelengatorów pracujących na terenie kraju. Aby uwiarygodnić się w oczach Amerykanów, mężczyzna podał bliższe dane techniczne jednego z urządzeń. Jednocześnie pisał, że ma brata w amerykańskim wojsku. Chęć nawiązania współpracy z nim nakazywał potwierdzić przez zamieszczenie jakichkolwiek podziękowań w „Kurierze Lubelskim”, podpisanych „Wdzięczny”. Sam podpisywał się „Oddany”. List nigdy nie dotarł do Amerykanów, trafił natomiast w ręce funkcjonariuszy SB*, którzy poinformowali o nim wojsko i zapytali o dokładne parametry radiolokatora, o którym wspominał nieznany nadawca. Analiza tych danych wykazała, że autorem listu mógł być ktoś faktycznie pracujący w armii, a nawet w samym Dowództwie Wojsk Lotniczych. MSW poinformowano, że wszelkie informacje dotyczące owego urządzenia stanowią ścisłą tajemnicę państwową.
Oferent zapowiedział w liście, że jeśli w umówionej gazecie ukażą się podziękowania, to przyjdzie osobiście do ambasady USA w Warszawie i poinformuje urzędnika, że o przybycie prosił go „pan Wdzięczny”. Prawdopodobnie był to celowy zabieg mający dodatkowo zabezpieczyć go przed ewentualną zasadzką zastawioną przez polskie służby, bowiem szansa na to, że trafi na spotkanie z oficerem kontrwywiadu wewnątrz placówki dyplomatycznej, była bardzo znikoma. O tym, że mężczyzna specjalnie zażądał spotkania właśnie tam i zdawał sobie sprawę z zagrożenia, mogą też świadczyć inne podjęte przez niego kroki – w liście twierdził na przykład, że brzydki charakter jego pisma wynika z faktu, iż ma na sobie rękawiczki mające zapobiec pozostawieniu na papierze linii papilarnych. Nasi wiedzieli więc, że mają do czynienia z kimś, kto orientuje się w metodach działania kontrwywiadu. Należało bezwzględnie doprowadzić do spotkania z oferentem w terenie, w dodatku tylko i wyłącznie za pomocą krótkiego ogłoszenia w gazecie. Innej formy komunikacji nie można było zastosować, bo nie wiedziano przecież, kim jest mężczyzna. MSW wpadło więc na pomysł zamieszczenia anonsu następującej treści: „Dziękuję Pani za przesłanie zguby. Proszę mnie nie odwiedzać ze względu na panującą u mnie chorobę. Czekam na Pani list z propozycją spotkania. Wdzięczny”.
Ogłoszenie, które ukazało się 24 stycznia 1959 roku w „Kurierze Lubelskim”, zostało zauważone przez oferenta, mimo że ukazało się po upływie dziesięciu dni od wyznaczonego przez niego terminu. Jeszcze tego samego dnia wrzucił do skrzynki pocztowej list, w którym wyrażał swój niepokój, słusznie podejrzewając, że jego wiadomość mogła wpaść w niepowołane ręce. W związku ze swoją niepewnością nakazał „ambasadzie USA” wpisać w następnym anonsie inicjały rzekomego znajomego, który ubiega się o wizę. W tym celu podał numer, pod którym został zarejestrowany wniosek tej osoby. Pomysł wydawał się znakomity, przecież jedynie Amerykanie mogli znać takie dane. Polskie służby zdołały jednak ustalić, że osobą zarejestrowaną pod wskazanym numerem w ambasadzie jest mieszkaniec Zamościa – Lucjan W. Po porównaniu jego charakteru pisma z tym, który miał „Oddany”, szybko zorientowano się, że oferent i rzekomy „kolega” to ta sama osoba. Mężczyzna mający wówczas niecałe dwadzieścia dwa lata w latach 1955–1957 był w wojsku i uczęszczał do oficerskiej szkoły lotniczej, co tłumaczyło rodzaj oferowanych przez niego danych.
Mimo ustalenia personaliów oferenta Służba Bezpieczeństwa nie mogła go jeszcze aresztować. Potrzebowano więcej dowodów. Z podejrzanym komunikowano się więc dalej, w końcu polecając mu zjawić się 13 marca 1959 roku przy wjeździe do Zamościa, na szosie lubelskiej. Miał tam poszukiwać samochodu z zagranicznymi numerami rejestracyjnymi. Takie tablice kontrwywiad założył na mercedesa pożyczonego od pionu obserwacji Służby Bezpieczeństwa. Auto oddano w ręce dwóch funkcjonariuszy z Departamentu II, którzy podając się za Amerykanów, spotkali się z Lucjanem W. Kilka dni później został aresztowany.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
* Wywiad i kontrwywiad cieszyły się w MSW dość dużą samodzielnością, niemniej ulokowano je w strukturach Służby Bezpieczeństwa. Dopiero w latach osiemdziesiątych podjęto wyraźną próbę wyodrębnienia ich, tworząc Służbę Wywiadu i Kontrwywiadu.