Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szkoła imienia Flanagana Mallaroya straciła swoją beztroską atmosferę. Erin Lanford desperacko próbuje odkryć, dlaczego coraz więcej uczniów znika w niewyjaśnionych okolicznościach, jednocześnie wciąż ukrywając własne człowieczeństwo i udając, że nie czuje absolutnie nic do pewnego perfidnego wampira. Daleko za murami placówki, zmiennokształtnej Alei Lanford zaczyna brakować sił na szukanie prawdy wśród politycznych kłamstw. Kiedy kilka miesięcy wcześniej nastoletnie bliźniaczki zamieniły się miejscami, miało to być tylko na chwilę. Teraz znajdują się po przeciwnych stronach przerażającego konfliktu. Nim rok szkolny dobiegnie końca, złamane zostaną obietnice, serca i kości.
A.M. Juna – absolwentka studiów humanistycznych, entuzjastka odzieży używanej, feministka intersekcjonalna i miłośniczka ciał niebieskich.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 423
1.
W pokoju Wilkołaków, rozłożone na łóżku i podłodze, leżały plany Szkoły imienia Flanagana Mallaroya.
– Więc… czego szukamy? – zapytała nieśmiało Lizzy, zerkając na przyjaciół.
– Uczniów, którzy nie wracają z KRATER-u – mruknęła Tatiana ponuro. Ona i Lucas wciąż nie byli do końca przekonani do tego szalonego przedsięwzięcia.
– No więc. Jeśli założymy, że całe to gadanie nauczycieli o wydłużonym okresie kar w KRATER-ze to ściema… – Keith odchrząknął głośno.
– Dlaczego nauczyciele mieliby kłamać? – przerwał przyjacielowi Lucas z nutą sceptycyzmu w głosie.
– A dlaczego zaledwie kilka miesięcy temu, kiedy Alex prawie puściła szkołę z dymem, to nam kazali napisać tylko głupie eseje, a teraz uczniowie są wysyłani na koniec kontynentu za byle co, hm? To się kupy nie trzyma!
– Prawda – przytaknęła Erin, z determinacją wpatrując się w gąszcz kresek i kropek na planach budynku.
– No i poza tym wywożenie nas na Alaskę trochę kosztuje, nie? – podjął Keith. – Dlatego to była bardzo rzadka kara! Ja nie wierzę, że szkoła nagle tyle inwestuje w głupie podróże do KRATER-u. A jeśli założymy, że zabierają ich gdzie indziej, to najrozsądniej będzie zacząć szukać pod latarnią. Bo tam jest jasno. Ciemno, znaczy się. – Chłopak odchrząknął po raz kolejny, po czym powiódł wzrokiem po towarzyszach. – Jakieś zastrzeżenia? Pytania…?
– Ja mam jedno – odezwał się wolno Lucas. – Co ON tu robi?
– Nie wierzę, że to mówię, ale to nie jest głupie pytanie – oznajmiła Tatiana cicho.
Wszystkie spojrzenia powędrowały w stronę Michaela Castalawa, który ze znudzoną miną opierał się o zamknięte drzwi pokoju. Erin jęknęła w myślach.
– On – zaczęła zmęczona, naśladując sposób, w jaki mówił Lucas – załatwił nam te plany i powiedział, że mi ich nie da, jeśli nie pozwolę mu obserwować, co z nimi robimy.
Było to mniej więcej zgodne z prawdą. Oryginalna rozmowa zawierała znacznie więcej „słownictwo, Lanford” i „nie ma mowy, Michael”, ale koniec końców efekt był taki sam. Wampir odsunął na bok swoją dumę (Kosmosie, coś jest nie tak!) i odwiedził bractwo Wilkołaków, żeby dowiedzieć się, co knuje Erin i jej „żałośni przyjaciele”.
Yorick mierzył go bardzo pogardliwym spojrzeniem. Michael odpowiedział mu tym samym.
– I on będzie tutaj teraz cały czas tak po prostu stał…? – zwrócił się Keith do Erin z jawną niechęcią w głosie, celowo nie wchodząc w żadną interakcję z Castalawem.
Michael wydał z siebie kpiące prychnięcie.
– Możesz mnie winić? Wy dzieciaki macie ogromny talent do przysparzania wszystkim problemów.
– Jestem w twoim wieku – zauważyła Tatiana.
– A mimo to trzymasz się z bandą nieudaczników. Gratuluję wyborów życiowych.
– Nieudaczników?! – powtórzył z oburzeniem Keith.
Erin miała ochotę zacząć walić głową w ścianę.
– Czy to są schody w dół? – Lizzy wskazała palcem jakieś miejsce na planie, próbując skierować uwagę wszystkich z powrotem na powód całego zamieszania. Keith i Castalaw chwilę jeszcze patrzyli na siebie wrogo, nie zwracając uwagi na te słowa dziewczyny, ale Lucas od razu nachylił się w jej stronę.
– Na to wygląda. Gdzie jest ten drugi arkusz? Ten, który tu chwilę temu leżał… Al? – Zerknął pytająco na Erin.
Dziewczyna zaczęła przerzucać rysunki w jednym z segregatorów. Wreszcie znalazła ten właściwy, wypięła go i zaczęła rozkładać. Szło jej trochę średnio, bo jego długość przewyższała jej wzrost.
– To? – zapytała wreszcie, gdy Lucas pomógł jej ułożyć arkusz.
– Czy to jest…? – Lizzy urwała, niepewna.
Teraz nawet Tatiana przysunęła się bliżej.
– Czy Mallaroy ma piwnicę? – Keith zaczął mówić bardziej do siebie niż do nich. – To wygląda, jakby na parterze w internacie znajdowały się jakieś schody prowadzące jeszcze niżej… O tu, przy holu. Mamy gdzieś plany przypominające podziemie…? Co to za kreska?
– Oczywiście, że Mallaroy ma piwnicę – przerwał mu wreszcie Michael.
Spojrzeli na niego zdumieni.
– Nikt o tym nigdy nie wspominał – zauważyła spokojnie Tatiana. Przez „nikt” rozumiała oczywiście nauczycieli.
– Bo prawie nikt nie ma o tym zielonego pojęcia.
– Po co komu wielka piwnica, o której nikt nie ma pojęcia? – zirytował się Keith.
– Naprawdę chcesz wiedzieć? – Michael uśmiechnął się w sposób, który nie spodobał się Erin ani trochę. Kopnęłaby go chętnie w kostkę, ale stał za daleko.
– Nie – prychnął Lucas. – Pytamy, bo nie chcemy wiedzieć – oznajmił ironicznie i zaraz dodał, jawnie zniecierpliwiony: – Po cholerę jest ta piwnica?
Michael wsunął dłonie do kieszeni spodni i uśmiechnął się jeszcze perfidniej.
– Została zbudowana, żeby trzymać w niej Wilkołaki.
Erin odniosła nieprzyjemne wrażenie, że Wampir nie kłamie.
– Co ON tu robi? – zapytał Keith z oburzeniem, po czym dodał już pod nosem: – Czuję, jakbym już to gdzieś słyszał.
Erin Lanford westchnęła ciężko i przeniosła wzrok z Wilkołaka na lidera Wampirów. Następnie westchnęła ciężko po raz kolejny, dla lepszego efektu.
– Castalaw – zaczęła, kładąc nacisk na nazwisko Michaela, którego używała wyłącznie w towarzystwie przyjaciół, sama miała bowiem w zwyczaju, przynajmniej od jakiegoś czasu, nazywać go po imieniu – ma klucze od piwnicy.
– C-ASS-talaw – kaszlnął Keith cicho, nachylając się do Lucasa, po czym odchrząknął kilka razy dla niepoznaki.
Gdyby to było możliwe, błękitne oczy pociemniałyby od niebezpiecznych emocji. Erin w ostatniej chwili wyłapała, że za milczeniem Wampira kryje się burza.
– Odpuść – zwróciła się do niego natychmiast, opierając dłoń na jego klatce piersiowej, jakby bała się, że nagle rzuci się do przodu na Wilkołaka. Choć w jej spojrzeniu można było dostrzec prośbę, głos miała zdecydowany. Za drugim razem wręcz ostry. – Odpuść, mówię poważnie.
– Dlaczego my tu w ogóle jesteśmy… – mruknęła sama do siebie Tatiana. Tego wieczoru towarzyszył jej Diego, pierwszy raz od dawna dołączając do ich paczki.
– Bo Wampir twierdzi, że w piwnicach naszej szkoły znajdują się klatki na Wilkołaki – odpowiedział z niezadowoleniem Lucas, mimo że pytanie dziewczyny należało do tych raczej retorycznych. – Oczywiście tylko jego kochana rodzinka o tym wie i oczywiście to on ma klucz. Poważnie, Aleo, czy on musi się z nami nagle wszędzie szlajać?
Stali w niedzielę wieczorem na parterze internatu, w ciemnym zaułku pod szerokimi schodami. Do tej pory wszyscy myśleli, że drzwi wciśnięte w wąską przestrzeń to jakiś dodatkowy schowek, spiżarnia albo nawet toaleta dla pracowników. Tymczasem okazały się wejściem do piwnicy.
– To nie był mój pomysł – rzuciła obronnie Erin. Wieczne napięcie między jej przyjaciółmi a Michaelem coraz bardziej ją męczyło, nie dało się jednak temu zaradzić. Nie potrafiła nawet do końca wyjaśnić, czemu jej samej Castalaw nie wydawał się już AŻ TAKIM dupkiem jak kiedyś. Ona poznała jego bardziej znośną stronę, on poznał jej bardziej nieznośną stronę i spotkali się w pół drogi. – To Keith uznał, że trzeba się upewnić, czy znikający uczniowie nie są przetrzymywani na terenie szkoły, a my się z nim zgodziliśmy, i oto tu jesteśmy. – Rozłożyła teatralnie ręce. – Michael ma klucze do sekretnej piwnicy, więc możemy bez trudu sprawdzić jedno podejrzane miejsce. Nie szukajmy teraz dodatkowych problemów, okej?
– Jego rodzina wybudowała sobie pod szkołą tajne więzienie dla naszego rodzaju – zauważył gorzko Lucas. – Nie powiedziałbym, że szukamy dodatkowych problemów. One są nam raczej wciskane do rąk…
Pewność siebie Lucasa nie przypadła Michaelowi do gustu.
– Czy w ogóle rejestrujesz, co się do ciebie mówi, Cade? – zapytał Michael, patrząc na Wilkołaka z intensywną niechęcią. – Wytłumaczyłem wam już, że to ze względów bezpieczeństwa. Jesteśmy w centrum wielkiego miasta. Łącznie z personelem Mallaroy gromadzi ponad dwieście Wilkołaków w jednym miejscu. Wiesz, co by się stało, gdyby z jakiegoś powodu uniemożliwiono wam wycieczkę do lasów? Wiesz, jakie to ryzykowne, mieć tyle wilków spędzających pełnię w ograniczonej przestrzeni? Dla waszego rodzaju, dla pozostałych rodzajów w tej szkole… Naprawdę muszę to dalej tłumaczyć? Gdybyś przez chwilę przestał być irytujący i zamiast tego spróbował pomyśleć logicznie, może twój mózg by to pojął.
Lizzy od pewnego czasu miarowo pociągała za rękaw rozjuszonego Keitha i to było chyba jedyne, co powstrzymywało go przed rzuceniem się na Michaela z pięściami. Diego tymczasem śledził każdy ruch Wampira uważnie, choć wyraz jego twarzy pozostał beznamiętny. Jedna ręka Łowcy powędrowała bez większego powodu na ramię Tatiany, która po chwili z równie stoickim spokojem stanowczo ją zepchnęła. Od kiedy stanęli pod tymi przeklętymi drzwiami, para wykonała ten sam manewr już przynajmniej cztery razy i Erin zaczynała się zastanawiać, czy nie porozumiewają się przypadkiem telepatycznie.
Lucas uśmiechnął się krzywo, wciąż rozzłoszczony.
– Ty naprawdę myślisz, że jesteś od nas wszystkich lepszy, co? – rzucił z politowaniem.
Michael zacisnął zęby.
– A ty naprawdę nie wiesz nic o zasadach bezpieczeństwa w tej szkole.
Kosmosie. Dlaczego? Erin westchnęła po raz ostatni, zirytowana, i już miała zabrać głos, ale Diego ją uprzedził.
– Wystarczy – oznajmił poważnie. – Nie będziemy marnować wieczoru na kłótnie. Przeznaczenie piwnicy jako miejsca do awaryjnego przetrzymywania Wilkołaków w czasie pełni nie było pomysłem Wampirów, tylko Łowców – wyjaśnił, patrząc na Lucasa.
– Wiedziałem! – wykrzyknął triumfalnie Keith, unosząc palec, po czym mina momentalnie mu zrzedła. – Czekaj, że co…?
Diego przeniósł spojrzenie na drugiego Wilkołaka.
– Pomysłodawcami byli Łowcy – powtórzył zwięźle. – O piwnicy wiedzą oczywiście dyrektorzy i nauczyciele, ale nie ogłasza się tego publicznie. Musimy mieć piątkę dyrektorów, żeby uniknąć sporów o stronniczość – przypomniał im spokojnie. – Informacja o klatkach na Wilkołaki wzbudziłaby wiele negatywnych emocji.
– Ale… – Keith przez moment gonił własne myśli. – To skąd TY o tym wiesz?!
– Mój ojciec należy do oddziału tajności sentury. – Diego przywołał jednostkę organizacyjną Łowców. – Brał udział w ewaluacji bezpieczeństwa szkół senturalnych.
Chociaż jego ton jawnie sugerował, że temat jest zamknięty, słowa, które wypowiedział szybko i głośno, wzbudziły w towarzystwie nową ciekawość. Jedynie Tatiana nie wyglądała na zaskoczoną. No i Michael, ale on zawsze ukrywał fakt, że czegoś nie wie.
– Czy jeszcze ktoś z nas wie więcej, niż powinien, z powodu koneksji rodzinnych? Czy to już wszystko? – zapytał gorzko Lucas.
Erin przełknęła głośno ślinę i udała, że nie widzi prowokacyjnego uśmieszku, jaki pojawił się na wargach Michaela.
– Każdy wie tyle, na ile zasługuje – rzucił Wampir z satysfakcją.
– Naucz się go ignorować – polecił Lucasowi Diego, nim Wilkołak zdążył cokolwiek odpowiedzieć. – A ty, Michaelu – dodał, przenosząc wzrok na Wampira – jesteś liderem. Zachowuj się odpowiednio.
Pozostało im wejść do piwnicy. Michael miał w ręku cały pęk kluczy i szybko wyjaśniło się dlaczego. Pierwsze drzwi prowadziły do wąskiego, zimnego korytarza z nieotynkowanymi ścianami. Wystarczyło przejść kilka kroków, by trafić na kolejne – tym razem grube i ciężkie, zabezpieczone czterema zamkami. Kiedy i one stanęły przed nimi otworem, oczom przyjaciół ukazały się strome schody. Betonowe stopnie prowadziły w dół, niknąc w ciemności.
– Po krótkim zastanowieniu – zaczął Keith dziwnie wysokim głosem, patrząc z przerażeniem w mrok – stwierdzam, że nigdy nie przepadałem za Garethem. Jestem gotowy pogodzić się z faktem, że nie wróci.
Michael go zignorował i ruszył w dół, czując na sobie spojrzenia pozostałych. Jemu nietrudno było znaleźć odwagę: Wampiry widziały w nocy doskonale, co po części przyczyniło się do legendy o ich nietolerancji na słońce. Za większość tego typu ludzkich teorii odpowiedzialna była jednak wyłącznie stara klątwa, którą potężny Czarodziej rzucił na ten rodzaj dawno temu. Przez krótki okres na pewnym obszarze promienie słoneczne faktycznie były dla Wampirów śmiertelne.
Za Castalawem ruszył Diego, skupiając się na wzmocnieniu zmysłu wzroku, co należało do zdolności jego rodzaju. Erin chwilę zajęło wygrzebanie komórki z głębokiej kieszeni. Gdy odpaliła funkcję latarki, ktoś złapał ją kurczowo za rękaw.
– Ja tam nie zejdę – wyjąkała Lizzy.
Erin przywołała na twarz pokrzepiający uśmiech, choć ciemność i chłód majaczące w lochach nawet ją przyprawiały o dreszcze.
– Okej, Liz. Spokojnie. Możesz wyjść na zewnątrz i pilnować, żeby nikt się tu nie przyplątał. To też będzie pomocne. Dobrze?
Blondynka pokiwała szybko głową i z widoczną ulgą cofnęła się w stronę pierwszych drzwi. Keith chwilę obserwował ją z zazdrością.
– I że ona ma tak sama stać? Tam na zewnątrz? Tak zupełnie sama? Nonsens! – Już zaczynał się wycofywać w ślad za Lizzy.
Bojaźliwość Keitha charakteryzowała głównie jego wewnętrznego wilka, ale ponieważ ludzka strona chłopaka była z nim już na zawsze związana, wpływała na niego niezależnie od formy.
– Idziecie czy macie zamiar urządzić tam piknik?! – zawołał z ciemności Michael. – Wieczorny posiłek niedługo się skończy i na korytarz wyjdą tłumy.
Lizzy posłała przyjaciołom przepraszający uśmiech, po czym uchyliwszy drzwi, zniknęła w jasnej plamie światła.
– Ale… – Keith jęknął z wyrazem rozdarcia malującym się na jego twarzy. – To ja. Tego. Więc, jak gdyby, że… no właśnie – oznajmił z przekonaniem i czmychnął.
Lucas, Erin i Tatiana wymienili krótkie spojrzenia i wreszcie ruszyli w dół schodów, każdy z włączoną latarką w komórce.
– Reszta stchórzyła? – zadrwił Michael, zerkając przez ramię na Erin i wchodząc w głąb piwnicy.
Był wredny. Zapewne z powodu obecności innych wracał do swojej pozy króla świata. Irytowało to Erin niezmiernie, bo wiedziała już doskonale, że ma też inne strony. Przy następnym kroku kopnęła go w kostkę. Wampir syknął cicho z bólu.
– Oszalałaś?! – Odwrócił się gwałtownie, nieświadomie podnosząc głos.
– Ej! – uciszył ich ostro Diego.
Nie mieli pojęcia, czego się spodziewać, dlatego zignorowali włącznik światła na szczycie schodów, zdając się na same latarki. Gdyby okazało się, że ktoś czai się na dole, mogli je natychmiast zgasić i ukryć się w ciemności. Sama myśl o tym wywoływała nieprzyjemne ciarki, ale parli dalej, stopień za stopniem. Wreszcie zatrzymali się na samym dole, stojąc blisko siebie na gołym betonie. Wszystko wskazywało na to, że nie mieli towarzystwa.
– Jesteśmy sami? – zapytała cicho Erin, przystając obok Diego. Michaela celowo zignorowała. Jeśli chciał się zachowywać jak rozpieszczony idiota, mógł to robić w samotności.
– Jesteśmy sami – potwierdził Michael, nim Diego zyskał pewność. – Mówiłem wam, że cała ta teoria jest śmieszna.
– A jednak tu jesteś – zauważył Lucas zgryźliwie. Oddalił się na kilka kroków, błyskając latarką w stronę dalekiej ściany. Po chwili coś pstryknęło i piwnicę zalało ostre światło zawieszonych pod sufitem jarzeniówek. Wszyscy zmrużyli oczy.
Wielką przestrzeń wypełniały rzędy klatek przymocowane do ziemi grubymi śrubami. Erin spodziewała się wilgoci i brudu, jednak wszystko okazało się nowe i błyszczące, a czystość powietrza sugerowała, że pomieszczenie wentylowano.
Przyjaciele rozeszli się w labirynt prętów, oglądając klatki z bliska.
– Tu nic nie ma! – krzyknęła wreszcie Erin. W jej głosie mieszały się ulga i rozczarowanie.
– Cóż za spostrzegawczość, Lanford! – Prowokująca odpowiedź Michaela odbiła się od ścian i powróciła jako echo.
– Ten jest pewnie rozczarowany – mruknął Lucas niby sam do siebie, ale niespecjalnie mu przeszkadzało, że komentarz dotarł do Wampira. Kilka rzędów z przodu Diego i Tatiana przyglądali się jednemu z zamków, zdeterminowani, żeby zupełnie zignorować kolejną kłótnię.
– Nienawidzę twoich przyjaciół – mruknął Michael, znajdując się nagle tuż obok Erin. Dziewczyna drgnęła, zaskoczona jego bliskością. Potem wzruszyła ramionami.
– A ja nienawidzę twoich przyjaciół. Jesteśmy kwita.
– Lubisz Jaspera – zauważył Wampir.
Oczy Erin błysnęły łobuzersko.
– Jasper lubi mnie – oznajmiła. – Jest to pewna różnica.
Castalaw zamilkł, przyglądając jej się dziwnie. Lucas dołączył do nich, wychodząc zza rogu, i po chwili z przeciwnej strony zjawili się także Tatiana z Diego.
– Nic? – Zmiennokształtna spojrzała na nich pytająco.
– Nic – potwierdził Lucas.
Zdaje się, że wszyscy byli jednocześnie szczęśliwi i przygnębieni. Nikt nie chciał znaleźć w piwnicy ukaranych uczniów, ale skoro ich tu nie było, to musieli być gdzie indziej, a żadne z nich nie miało pojęcia gdzie. Wizja, że szkoła naprawdę opłaca co chwilę nowy lot na Alaskę, i to z błahych powodów, naprawdę ich nie przekonywała.
– U-uh. Wycy e wyc-ą? – Keith spojrzał na znajomych pytająco z ustami pełnymi gęstej zupy.
– Och, jasne. Jasne, że tak. – Lucas pokiwał głową.
– Ty zrozumiałeś, co on tam bełkotał? – zapytała z niedowierzaniem Erin, ale w jej głosie nie brakowało sympatii.
– Oczywiście, że nie.
– Zapytałem się – zaczął pokazowo urażony Keith, już z pustą buzią – czy wiecie, że wracają?
– Kto wraca? – zapytała zaniepokojona Erin.
– Uczniowie wysłani do KRATER-u. Niektórzy pojawili się w szkole.
Twarze przyjaciół wykrzywiły się w wyrazie szoku i niedowierzania.
– Że co? – Erin odzyskała głos jako pierwsza. – Kiedy? Jak? Skąd ty o tym wiesz i czemu mówisz to nam dopiero teraz?!
– E, luzuj! Dowiedziałem się dopiero przed chwilą – wyjaśnił. – Zauważyłem na korytarzu Czarodziejkę, z którą chodzę na historię. Tydzień temu zabrali ją do KRATER-u, bo przyniosła w plecaku takie śmieszne pudełeczko i potem na zajęciach…
– Keith! – Erin przerwała mu, chcąc przejść do sedna sprawy.
– No więc dzisiaj wróciła. Bum.
– Trzeba z nią porozmawiać!
– Spokojnie, kobieto, spokojnie! Ja już z nią rozmawiałem.
– Rozmawiałeś z nią?!
– Lucas. – Keith przywołał przyjaciela teatralnym szeptem, nachylając się w jego stronę. – Wydaje mi się, że Alea się przegrzała.
Erin wywróciła oczami.
– Ha, ha. Bardzo śmieszne – mruknęła, powstrzymując uśmiech. – No to mów! Naprawdę zabierają ich do KRATER-u? Co się tam dzieje?!
– Laska mówiła, że faktycznie pojechała do KRATER-u. – Keith zrobił się nagle poważniejszy. – To nie był jej pierwszy raz, ona non stop wykręca jakieś akcje. Powiedziała, że rzeczywiście coś się tam pozmieniało…
– A Gareth? – zapytał Lucas. – Widziała Garetha? Powinna go kojarzyć, też z nami chodził na historię.
– No właśnie go nie widziała. Podobno dzielą ich tam teraz na różne grupy i przypisują do innych programów. Niektórzy są na krótko, inni na długo…
– Czyli niby zgadza się to, co mówili nauczyciele… – mruknął bez przekonania Lucas.
– No ale to brzmi… – urwała Lizzy.
– Jak sterta wymówek – dokończyła spokojnie Tatiana.
– No tu się z tobą zgodzę, siostro. – Keith pokiwał głową. – Ona mówi, że w jej grupie prawie w ogóle nie było osób z Mallaroy, a przecież co chwila kogoś od nas zabierają, nie?
Nie tylko oni przejmowali się zniknięciami uczniów. Pytań od uczniów pojawiało się coraz więcej, ale nauczyciele na wszystkie odpowiadali spokojnie, bez oznak zmartwienia. Zarówno w szkole, jak i wśród rodziców zaczęła krążyć informacja o nowym programie edukacyjnym w placówce na Alasce. W KRATER-ze od pewnego czasu rozwijano sektor naukowy i – podobno – kary niektórych osób zostawały zmienione w coś przypominającego wymianę międzyszkolną. Miejsce nie miało dobrego zasięgu, ale była to ponoć wyjątkowa okazja do zdobycia nowych doświadczeń, zwiedzenia niedawno otwartych laboratoriów oraz nauczenia się dyscypliny. No, w ogóle ekstra.
Brzmiało to jak kłamstwo, którego nikomu nie chciało się nawet dopracować. Szkoła musiała więc jakoś dodatkowo mieszać rodzicom w głowach, że nie nasłali jeszcze na nią policji. Miała w tym nawet wprawę, bo przecież przed ludzkimi rodzinami administracja Mallaroy ukrywała senturalność od początku swojego istnienia.
Z drugiej strony trudno było znaleźć powód takiej intrygi. Im dłużej myśleli o całej sprawie, tym bardziej wydawało się, że popadli w jakąś paranoję z powodu zwykłych zmian w systemie…
– Czyli nadal nic nie wiemy – stwierdziła sfrustrowana Erin. – Jeśli Gareth trafił do tego programu, to niby czemu nie może wam odpisać na wiadomości? Na ani jedną? Od miesiąca!
– No i po kiego grzyba zatrzymywaliby tam na przykład Kaylę, która jest liderką waszej drużyny – Keith wskazał na Lizzy – i zbliża się turniej cheerleaderski!
Lizzy jęknęła cicho i oparła czoło o stół.
– Liz? Wszystko w porządku? – zaryzykował Lucas, zaskoczony tak dramatyczną demonstracją.
– Hmpf – odpowiedziała mu sterta jasnych włosów. Po chwili dziewczyna wyprostowała się ociężale, pocierając oczy. – Oddajcie mi Kaylę. Błagam! Nowy lider drużyny zrobił nam dzisiaj próbę przed śniadaniem. O szóstej rano…
Z tymi słowami głowa dziewczyny ponownie opadła, niebezpiecznie głośno uderzając o blat. Wilkołaki równocześnie się skrzywiły.
– Szósta rano to nie godzina – zgodziła się ze współczuciem Erin.
– Yhy – dobiegł ich ściszony jęk Lizzy. – Może i Wampiry nie muszą normalnie spać, ale reszta…
Tatiana wolno nachyliła się w ich kierunku.
– Musimy zająć jasne stanowisko – zadecydowała. – Albo uznajemy, że posądzanie nauczycieli o kłamstwo jest absurdalne, przestajemy się zadręczać i czekamy spokojnie, aż wszyscy po prostu wrócą, skupiając się w tym czasie na nauce – tu zrobiła wymowną pauzę – albo wierzymy, że uczniowie trafiają zupełnie gdzie indziej, a nie do KRATER-u, i na poważnie zaczynamy ich szukać.
– Czyli czekamy albo szukamy – podsumował Lucas.
Przyjaciele wymienili spojrzenia w milczeniu.
– Ja to tam na przykład nigdy nie lubiłem czekać… – oznajmił wreszcie Keith.
Alea stała w oknie i patrzyła w stronę mokrej od deszczu polany, gdzie Nick tańczył przez chwilę do Shake It Off, nim odebrał połączenie.
– To jest to – mruknęła sama do siebie, nie spuszczając z niego wzroku. – To jest moment, w którym oficjalnie wyrzekam się znajomości z tym kolesiem.
Mimo to nadal żywo go obserwowała, wiedząc, że rozmawia z jej siostrą. Erin co prawda za pierwszym razem nie odebrała, ale zaraz oddzwoniła, przez co Czarodziej miał okazję posłuchać swojego dzwonka. Chociaż Alea i Nick byli dość sceptycznie nastawieni do teorii, że wynalazek lokalizacyjny Łowców rozpozna wyczytany z sygnału senturalny ślad Alei, i tak przestrzegali zasad o zachowaniu odpowiedniego dystansu. Dlatego chłopak stał tak daleko, planując z Erin spotkanie w weekend urodzin bliźniaczek. Cynthia i Eve dały na coś takiego przyzwolenie zapewne jedynie po to, żeby wspólnym zdjęciem uspokoić nieco rodziców sióstr, nie zaś z czystej dobroci serca, ale nie robiło to Alei już żadnej różnicy.
W ciągu ostatnich czterech dni minął jakiś miesiąc. Nie dało się tego inaczej ująć i dokładnie tak się czuła. Wreszcie odblokowała w sobie zdolność imaginacji, tworząc łuski na grzbiecie zwykłej formy rysia, i wszystko stało się nagle… poważne. Ostateczne. Nie zdawała sobie nawet sprawy, że wcześniej przed każdą pełną grozy informacją o swojej roli w wielkim planie Martina Gallaghera broniła się, myśląc: „Może jednak się pomylili. Może to nie mnie potrzebują do złamania sojuszu i uratowania całego rodzaju”.
Teraz o pomyłce nie było już mowy. Cornelius Salder okazał się jej prawdziwym przodkiem – odziedziczyła po nim zdolności imaginacji: mogła zmieniać się nie tylko w istniejące zwierzęta, lecz także w ich własną wersję lub w coś zupełnie zmyślonego. Nie powinno to być dla niej zaskoczeniem, mówiono jej przecież o tym od dawna. Są jednak w życiu takie sprawy, na które zawsze jest się trochę niegotowym, niezależnie od tego, z jak wielkiej odległości można je dostrzec.
Odblokowanie specjalnej mocy sprawiło paradoksalnie, że poczuła jeszcze większą bezsilność. Zrozumiała już jakiś czas temu, że nie jest bohaterką tej historii, tylko środkiem do osiągnięcia celu. Szansą na szczęśliwe zakończenie, pretekstem do działania – tyle.
No i okej. Dobra. Mogła wziąć się w garść i odegrać swoją rolę, nawet jeśli czasem (dość często) odnosiła wrażenie, że wszystko wypada jej z rąk. Nie miała tylko pomysłu, co zrobić ze złym przeczuciem, które na dobrą sprawę nigdy nie minęło.
Nebraska… nie była dla każdego. Więcej mieszkało tam krów niż ludzi i przeważały opinie, że nigdzie nie ma nic ciekawego do roboty. Alea, Nick, Cynthia i Eve zatrzymali się w żółtym domu z poddaszem, otoczonym jedynie przez wielkie pola. We wszystkich pomieszczeniach znajdowały się prywatne rzeczy, co dobitnie sugerowało, że wcześniej ktoś zamieszkiwał posiadłość. Dziewczyna czuła się nieswojo otoczona jawnymi śladami cudzej obecności. Jak gdyby włamała się do czyjegoś życia.
Martin przyjechał w czwartek, żeby na własne oczy zobaczyć zdolność imaginacji. Do tej pory cały czas siedział w Waszyngtonie, a mimo to Alea miała wrażenie, że dobrze go zna. Był obecny w słowach Eve, w decyzjach Cynthii, w poleceniach Nicholasa i w każdej pojawiającej się w jej głowie wątpliwości. Znalazł ją po drzewie genealogicznym Saldera, jeszcze zanim stała się Zmiennokształtna, i nawiązał kontakt, gdy tylko się to wydarzyło. Jej dawne życie wyparła sentura, a ta oznaczała dla niej jedno: Wielkie Niebezpieczeństwo. W pewnym sensie Martin Gallagher cały czas znajdował się tuż obok.
Eve powiedziała jej kiedyś, że Martin zawsze potrafi przewidzieć, jak coś się skończy, i zaplanować najlepszy ruch. Patrząc w jego szare oczy, Alea zaczynała w to wierzyć. Zdawał się widzieć wszystko: ją na wylot oraz całą przyszłość.
– Mogę cię o coś zapytać? – odezwała się cicho, gdy zastała go samego w zagraconym salonie.
Wargi mężczyzny wygiął lekki uśmiech, bo nie umknęła mu ironia zawarta w tym zwrocie. Strzepnął popiół do popielniczki i wyprostował się odrobinę w fotelu.
– Oczywiście.
– Okłamujesz mnie?
Choć minęło zaledwie sześć miesięcy od ich pierwszej rozmowy, Alea wyglądała znacznie dojrzalej. Na jej twarzy malowała się determinacja, a w oczach czujność. Skojarzyła się Gallagherowi nagle z Eve.
– Nie – odparł do długiej pauzie. Osoby takie jak on mogły sobie pozwolić na każdą porcję milczenia, nigdy nie ryzykując, że stracą czyjąś uwagę. Lub szacunek. – Niespecjalnie – dodał niemal beztrosko. – Czemu tak myślisz?
Alea wolno przeszła przez salon i usiadła na skraju stolika do kawy, dokładnie naprzeciwko niego. Cienie ułożyły się na jej twarzy od nowa.
– Wydaje się nam z Nickiem, że zlokalizowanie mnie wynalazkiem Łowców jest bardzo mało prawdopodobne. Zwłaszcza jeśli część Łowców stoi już w sekrecie po naszej stronie, nie po stronie Francis Rowe. Wszystkie wasze powody ukrywania mnie wydają się naciągane.
Martin skinął głową zachęcająco, zupełnie nieurażony.
– Powiedz mi, co myślisz.
– Myślę, że mogłabym wam pomagać, chodząc jednocześnie do Mallaroy i utrzymując normalny kontakt z rodziną. Ze wszystkimi, ze światem…
– I tak, i nie – odezwał się wolno mężczyzna. – Widzisz, Aleo, wszystko sprowadza się do tego, że nas nie stać nawet na najmniejsze ryzyko. Masz rację, umieszczenie Erin na twoim miejscu nie było absolutnie konieczne. Stanowiło jednak najbezpieczniejsze rozwiązanie. – Przerwał, by zaciągnąć się dymem, a potem chwilę po prostu się jej przyglądał. – Czy teraz ja mogę coś powiedzieć tobie?
Alea kiwnęła głową.
– Przestań się nad sobą użalać – poradził Gallagher. Ton miał łagodny, pełen zrozumienia, a nawet współczucia. Może właśnie dzięki temu słowa te prześlizgnęły się przez wszystkie bariery ochronne i w kilka sekund osiadły gdzieś głęboko w niej. – Jesteś Zmiennokształtna i odziedziczyłaś umiejętność imaginacji – kontynuował spokojnie. – Jesteś wyjątkowa. Przebywasz w wygodnym, bezpiecznym miejscu. Masz nie jedną, ale trzy osoby oferujące ci opiekę, wsparcie i edukację. Aleo – westchnął cicho z nutą rozczarowania w głosie – przestań wszystko sprowadzać wyłącznie do swojej osoby.
Dziewczyna uciekła wzrokiem w bok, przytłoczona jego słowami, i zaczęła nerwowo skubać skórkę przy paznokciu u kciuka.
– Jak mam nie sprowadzać tego do swojej osoby, skoro informacje o wszystkim innym trzymacie w sekrecie? Dlaczego nie możecie mi przynajmniej powiedzieć, czym jest to Wielkie Niebezpieczeństwo?!
– To grzechy z przeszłości Wampirów i Wilkołaków, które zdołały ich w końcu dopaść – oznajmił Martin spokojnie, wciąż nie wyjaśniając absolutnie niczego.
W swojej głowie Alea słyszała wciąż opowieści Erin o przyjaciołach ze szkoły, którzy należeli do jednego z dwóch przeklętych rodzajów.
– Ale CO jest aż tak straszne, że może pokonać nawet wszystkie pięć rodzajów, gdybyśmy stanęli do walki razem?!
Pragnęła odpowiedzi. Coraz trudniej było jej znieść błądzenie po omacku, a do tego coraz bardziej się bała. Gallagher też musiał się bać, gdzieś głęboko pod warstwą spokoju i szarego dymu, bo przecież dla bezpieczeństwa gotów był zdradzić dwa całe rodzaje. Zdradzić i spisać je na straty!
– Kiedyś w pełni zrozumiesz i zaakceptujesz, dlaczego nie przedkładam twojego losu nad los wszystkich Zmiennokształtnych i dlaczego nie przedkładam losu Wilkołaków i Wampirów nad los pozostałych trzech rodzajów senturalnych – oświadczył, znowu zręcznie omijając jej pytanie. – Chcesz prawdy? Prawda jest brudna, Aleo. Prawda jest taka, że robimy to, co musimy. Wybieramy mniejsze zło. Umysł to zabawne narzędzie: wszystko jest kwestią perspektywy. Czasem przychodzi nam stanąć w miejscu, gdzie to, co wcześniej było nie do przyjęcia, nagle okazuje się najlepszym rozwiązaniem.
– I gdzie teraz stoimy? – rzuciła dziewczyna zgryźliwie.
– Na linii ognia.
2.
Regan Castalaw wkroczył do pomieszczenia zdecydowanym, ale wolnym krokiem i pobieżnie zeskanował wzrokiem otoczenie. Wystrój był eklektyczny. Ciepłe tony, różne gatunki drewna, miękkie faktury puszystych dywanów i makram zawieszonych na ścianach… Purpura i pomarańcz. Domowa atmosfera męczyła go już od progu, bo nie przyszedł tu na luźną pogawędkę. Jordan Gordon-Blackwood jednak nawet oficjalne rozmowy upierała się odbywać w nasiąkniętej rozpuszczalnikiem przestrzeni artystycznej.
Alfy zawsze były dwie, więc i w rozmowach międzyrodzajowych oficjalnej reprezentantce towarzyszyła osoba przewodząca jednej z watah w kraju. Teraz obie siedziały na kanapie, czekając na Regana. Ta z szerokimi barkami i dołeczkiem w brodzie to była Jordan Gordon-Blackwood; Ophelia miała fioletowe włosy.
Wampir zerknął w bok, gdzie pod oknem stały trzy Wilkołaki z rękoma splecionymi za plecami, patrząc na niego uważnie.
– Mogę ich odesłać, jeśli sobie życzysz – zaoferowała Gordon-Blackwood, sięgając po filiżankę z kawą. Jemu nie musiała oferować żadnego poczęstunku: plusy goszczenia u siebie Wampira.
– Nie – rzucił Regan silnym, choć zaskakująco przyjemnym głosem, siadając naprzeciwko nich. – Dobrze, że tu są.
Jordan zmarszczyła lekko wąskie brwi, ale nie skomentowała tego stwierdzenia. Ophelia odchyliła się odrobinę do tyłu, od razu dystansując się nieco od rozmawiającej pary. Było jasne, że dzisiaj jej rolą jest przede wszystkim słuchać.
Regan Castalaw drgnął, ale jakimś cudem jego siedząca sylwetka sprawiła wrażenie bardziej odprężonej. Cechowały go jak zawsze elegancja oraz wyrafinowanie i choć wyglądał nienagannie, widać to było przede wszystkim w jego ruchach oraz słowach. Nawet w łachmanach byłby niezaprzeczalnie Ojcem Rodu Castalawów i Królem Wampirów.
Gordon-Blackwood cały czas obserwowała go uważnie. Regan znajdował się w jej przestrzeni, na jej terenie. Zgodnie z umową musiał zostawić przed drzwiami wszystkich swoich pracowników, a jednak emanował pewnością siebie.
– Nie byłeś, Reganie, wylewny, jeśli chodzi o powód tego spotkania.
Oboje wiedzieli, co kryje się za tymi słowami. „Co tu robisz?” – pytał wzrok Jordan.
Wampir odmówił spotkania w Czarnym Domu w Denver, który od czasu sojuszu stał się siedzibą przedstawicieli rodzajów i miejscem wykorzystywanym do większości rozmów politycznych na tym szczeblu. Był to także, a może przede wszystkim, teren absolutnie neutralny. Jednak zamiast być właśnie tam, znajdowali się tutaj.
W powietrzu wisiało coś ciężkiego, lecz nie wrogość. Historia obfitowała zarówno w wojny między Wampirami i Wilkołakami, jak i ich przymierza. Rodzaje te były do siebie zbyt podobne i jednocześnie zbyt różne, by móc zachować neutralny stosunek. Zawsze wdawały się w burzliwe konflikty lub bliskie układy. Nic pomiędzy.
Na szczęście dla wszystkich obecnie panował sojusz.
– Wiesz, czemu tu jestem? – zapytał Regan wprost.
Przeżywszy ileśset lat, Wampiry najczęściej albo zaczynały wszystko postrzegać jak nic niewartą zabawę, albo nabierały wstrętu do wszelkiego rodzaju gierek. Regan zdecydowanie należał do tej drugiej kategorii.
– Oświeć mnie – zaproponowała Jordan, z brzękiem odstawiając filiżankę na niski stolik. Miała kilka dobrych teorii, ale nie widziała potrzeby dzielenia się nimi na samym początku rozmowy.
– W szkołach pobiera się uczniom krew – oznajmił Wampir spokojnym głosem. Opanowanie, które od niego biło, było nieludzkie. Dosłownie i w przenośni.
Jordan Gordon-Blackwood kiwnęła głową, niewzruszona.
– Zmieniły się też zasady przyjmowania uczniów do Kolektywnego Restrykcyjnego Aresztu Toczącego Ekstensywną Resocjalizację – kontynuował Regan. – Otworzono nowy program edukacyjny.
– Oskarżasz mnie o coś? – zapytała Wilkołaczka bez ogródek. W przeciwieństwie do Wampira nie miała wieczności na takie rozmowy.
– Nie – odpowiedział, wciąż spokojny. – Po prostu jestem zaniepokojony.
– Zaniepokojony losem uczniów…?
Uwadze Wampira nie uszła nuta drwiny pojawiająca się w tym pytaniu. Zignorował ją jednak.
– Zaniepokojony, tak ogólnie.
Jordan westchnęła i odchyliła się, opierając plecy wygodniej o kanapę.
– Raczej niepotrzebnie – rzuciła z cieniem zmęczenia w głosie. Było jasne, że spodziewała się jakiegoś innego, ważniejszego tematu i ten obecny w ogóle jej nie interesował. Mimo to musiała przez niego przebrnąć, bo Regan Castalaw z sobie tylko znanego powodu pofatygował się do innego stanu, by rozmawiać z nią twarzą w twarz. – KRATER wprowadza nowe metody resocjalizacji, zmienia podejście nie tylko do uczniów. Pierwsze rozmowy na ten temat odbyły się cholernie dawno temu, jeśli mnie pamięć nie myli. Prawie równocześnie z rozpoczęciem rozbudowy tamtejszego sektora naukowego i to właśnie na jego potrzeby pobierana jest krew. Na jakieś nowe eksperymenty Łowców i Czarodziejów z senturą. Wszystkie propozycje przeszły przez stół Rady, te zmiany to żadna nowość, a już z pewnością nic niepokojącego.
– To twoje słowa czy ktoś wsadził ci je do ust? – Głos Regana zabrzmiał nieco chłodniej.
– Od tego są specjaliści – obruszyła się Jordan. – Nie jestem odpowiedzialna za KRATER. Dobrze wiesz, przesiadujemy na tych samych spotkaniach. Te wnioski przeszły przez dziesiątki rąk. Do nas trafiły już jako czysta formalność! Ty też je podpisałeś. – Urwała na chwilę, żeby znowu sięgnąć po filiżankę. Nie była do końca pewna, do czego Wampir zmierza. – Gdzie właściwie widzisz problem? Kiedy ostatnio się widzieliśmy, nie martwiłeś się o losy senturalnych szkół. A już na pewno nie o ich uczniów.
– Problemem jest zbyt dużo zmian w tak krótkim czasie.
Jordan uśmiechnęła się pobłażliwie.
– Wiem, że twój rodzaj lubi żyć przeszłością, ale nie przesadzajmy. Stagnacja nikomu z nas nie wyszłaby na dobre.
– Kilka lat temu masowo ściągali do KRATER-u wszystkie guakile – wtrąciła Ophelia, wspominając zwierzątka z pozoru niczym nieróżniące się od fretek, przy pomocy których znające się osoby mogły wysyłać sobie zapisane w ich myślach wiadomości. – Łowcy i Czarodzieje pracują nad senturalnym postępem w dziwaczny sposób, ale to nic nowego.
– Tym razem kombinują coś z krwią – podjęła Jordan. – Z pewnością nie pierwszy i nie ostatni raz. Czemu cię to martwi? Nie byłeś świadomy, że twoja lewa czy prawa ręka wydała pozwolenie na to przedsięwzięcie?
– Mam… złe przeczucia – wyznał Wampir, wciąż jednak z tym samym spokojem.
– Jeśli laboratoria i projekty edukacyjne w KRATER-ze tak bardzo cię niepokoją, to zleć inspekcję! – zasugerowała Jordan z nutą niecierpliwości w głosie. – Co ja mam z tym niby wspólnego, Reganie?
Wilkołaki bez wątpienia były rodzajem najmniej zainteresowanym polityką. Ich struktury miały luźny charakter, a organizowali się w coś poważnego właściwie tylko wtedy, gdy naprawdę musieli. W przeciwnym wypadku korzystali po prostu z wszechobecnych struktur ludzkich. Podczas gdy na przykład Zmiennokształtni z uczestnictwa w jakiejś frakcji robili cały senturalny zawód, Wilkołaki interesowały się bardziej fazami księżyca i zapewnianiem swojemu rodzajowi bezpiecznych warunków do przemiany.
– Nie wydaje ci się to podejrzane? Tyle zmian w KRATER-ze.
Głos Regana nie zdradzał prawdziwego zainteresowania odpowiedzią. Brzmiał raczej sugestywnie. Jakby reżyserował całą wymianę zdań, by wyciągnąć z czyichś ust słowa, które chciał usłyszeć.
– Na początku też mi się to nie podobało – przyznała nieco niechętnie Jordan. Miała czterdzieści siedem lat, a czasem wydawało jej się, że Castalaw mówi do niej jak do dziecka. Wybaczała mu to jednak ze względu na różnicę wieku. Z jego perspektywy pewnie była dzieckiem. – Kazałam to komuś sprawdzić i otrzymałam z powrotem raport. To nie jest już ten sam ośrodek, który Wilkołaki przekazały w ręce sojuszu. KRATER się rozrósł, nadal się rozrasta. Ale to przecież nic złego. Czytałam, co tam robią. Widziałam raport i wszystko się zgadza.
– Nie pytałem, co otrzymałaś w raporcie. Pytałem, co ci się wydaje – zauważył Regan.
– Wydawało się to niektórym z nas podejrzane, więc wszystko sprawdziłam i już wiem, że nie ma w tym nic podejrzanego. Koniec historii. Po to tu jesteś? By zapytać mnie, czy Czarodzieje nie kręcą czegoś pod naszym nosem? Idź z takimi sprawami do Zmiennokształtnych. Oni lubią podchody. Spytaj Rowe – dodała. – Podobno opozycja chce ją postawić w stan oskarżenia. Może stracić posadę.
– Sam wysłałem kilka osób, żeby to sprawdziły. Niczego nie znalazły.
– Więc w czym leży problem?
– Tego staram się dowiedzieć.
– Czyli nie ma problemu. Chcesz go wykreować.
– Czyli nie wiemy o problemie, który może istnieć.
Jordan westchnęła ciężko.
– Myślisz, że wszystko to jest ze sobą połączone i COŚ się dzieje. Ja to sprawdziłam. Ty to sprawdziłeś. Nic się nie dzieje. Czemu chcesz to roztrząsać?
– Wiesz, że wniosek o pracę nad nowym programem resocjalizacji został wystosowany w lutym zeszłego roku? – zapytał nagle Regan.
Wilkołaczka skrzywiła się nieznacznie.
– I co w związku z tym? – zapytała z cieniem znużenia w głosie. Rozmowa z potężnym Wampirem zawsze ją męczyła.
– W kwietniu dwa lata temu nasze prawdziwe motywy zawarcia sojuszu wyszły na jaw w ciasnych kręgach liderów i reprezentantów rodzajów.
– Zamierzasz świętować rocznicę?
– Czy świętuję dzień, w którym kilka bardzo ważnych osób odkryło, że zainicjowaliśmy sojusz, by zabezpieczyć własny los? Nie. Nie świętuję.
Jordan wytrzymała chłód, który pojawił się w jego spojrzeniu.
– W tym samym miesiącu zdecydowano, że sprawa pozostanie utajniona, a sojusz trwać będzie dalej. Wszystko zostało nam wybaczone, bo korzyści naszej współpracy przewyższają wady. Podjęliśmy wspólną decyzję w imieniu pięciu rodzajów, że to, co nadchodzi, przetrwamy tylko wspólnie. Inicjowanie sojuszu bez pełnej transparentności zostało nam wybaczone – wyliczała. – Zagrożenie pozostało, jak na razie, sekretem. Ja świętowałam.
– Twój wybór – skwitował Castalaw, skupiając się na innym aspekcie ich rozmowy: – Moim zdaniem nie powinniśmy lekceważyć faktu, że od tego czasu zaczęło się pojawiać wiele wniosków o drobne zmiany w systemie naszego działania.
– Wiem, co myślisz – przerwała mu. – I się z tobą nie zgadzam.
– A co myślę? – sprowokował ją Regan.
– Przypuszczasz, że Francis Rowe, Lucille Landerson i Malcolm Tallis nie wybaczyli nam. Myślisz, że ktoś ostrzy kołek, i próbujesz przewidzieć moment, w którym wbije ci się on w plecy.
– To twoje słowa, nie moje.
– A ty czekałeś cały ten czas, aż je w końcu wypowiem.
– Słusznie.
– Nonsens. – Jordan Gordon-Blackwood znów się skrzywiła. – Gdyby ktoś coś planował, nie uszłoby to naszej uwadze.
– Mojej uwadze nie uchodzi zawirowanie, do którego doszło w dowództwie Zmiennokształtnych – oznajmił spokojnie Wampir, wreszcie uściślając swoje obawy.
Wilkołaczka spojrzała na niego z niedowierzaniem, po czym zaśmiała się cicho.
– Francis Rowe jest największą fanką Wilkołaków, jaką kiedykolwiek spotkałam. Ożeniła się z Wilkołaczką i podpisała tyle papierów łączących Zmiennokształtnych z moim rodzajem, że nie zdziwiłabym się, gdyby do dziś miała nadwyrężony nadgarstek. – Pokręciła głową z niedowierzaniem. – TO jest twoje zmartwienie?
Przez twarz Regana Castalawa przebiegło niezadowolenie.
– Sama wspomniałaś, że jej pozycja zaczyna słabnąć. Nie masz wrażenia, że w związku z tym osłabnie także relacja między waszymi rodzajami?
– Jesteś przewrażliwiony. U nich ktoś zawsze na coś narzeka i o coś walczy, bo babrają się w tych swoich frakcjach. To biznes Zmiennokształtnych i nie powinien nas obchodzić tak długo, jak długo nie zagraża sojuszowi.
– A jeśli zagraża?
– A masz na to jakieś dowody? – Gordon-Blackwood wyprostowała się w fotelu i westchnęła ciężko. – Przejmujesz się plotkami i duchami. Minęło dziewięć lat, od kiedy zażądałeś sojuszu, przestraszony pogłoskami. Dziś chcesz ten sojusz podważyć, również opierając się na plotkach. Nigdy nie miałam cię za tchórza, Reganie. Nie każ mi zmieniać zdania.
Nie wiadomo kiedy atmosfera w pokoju zagęściła się i rozmówcy siedzący naprzeciwko siebie stali się znacznie mniej rozluźnieni. Trójka Wilkołaków ustawiona na straży w salonie zaczęła skupiać swoje spojrzenia na Wampirze. Regan pozostawał niewzruszony.
– Ponad dziewięć lat temu zacząłem po kolei rozmawiać z Alfami waszych społeczności na terenach tego kraju, by poruszyć temat niebezpieczeństwa, które wtedy było tylko pogłoską.
– Pamiętam – zgodziła się Gordon-Blackwood. Czuła, że musi Wampirowi pozwolić mówić.
– Byłaś wtedy kimś innym…
– Uważaj, Reganie – przerwała mu kobieta. – Rozmowa na temat tego, kim jestem i kim nie jestem, może się okazać bardzo niekomfortowa dla kogoś takiego jak ty.
Regan się zawahał, co widać było na jego twarzy. Czasem dotykał słowami jakichś niuansów współczesności lub zakamarków cudzej prywatności. Wtedy nagle okazywało się, że śmiertelnicy potrafią go jednak wciąż odrobinę zaskoczyć. Siknął wolno głową.
– Nie byłaś Alfą – oznajmił, wyjaśniając, że to i tylko to miał chwilę temu na myśli. – Stałaś wtedy za fotelem dwóch Alf twojej społeczności, tak jak dziś oni stoją za tobą. – Na moment skierował spojrzenie na trzy Wilkołaki znajdujące się pod oknem, wciąż w takiej samej gotowości. – Jeden wasz przywódca milczał, drugi zbył mnie machnięciem dłoni, tak jak ty robisz to dzisiaj.
– Po co mi to mówisz? – zapytała Jordan. Jej ton wciąż miał w sobie ślady niechęci. Tym razem dlatego, że wiedziała, do czego Wampir zmierza. Pytanie było właściwie retoryczne.
– Niedługo później nawiązałaś ze mną kontakt jako nowa Alfa. Powiedziałaś, że Wilkołaki podzielają moje obawy. Zaledwie miesiąc potem ustalaliśmy propozycję sojuszu z większością liderów waszych społeczności.
Jordan zacisnęła gniewnie usta, a także poruszyła się na miejscu odrobinę nerwowo.
– Dlatego prosiłeś, żeby zostali – zauważyła, coraz bardziej rozzłoszczona. Miała na myśli Wilkołaki pod oknem, ale nie spojrzała nawet w ich stronę. – Liczysz na to, że jeśli ja nie podzielę twoich obaw, ktoś inny z mojej społeczności to zrobi i sprowokuje kolejną zmianę władzy? Grozisz mi, Reganie…?
Wampir pozostał niewzruszony.
– Skądże. Jednak ze wszystkich osób ty powinnaś wiedzieć najlepiej, jak bardzo motywuje strach. Koniec końców to właśnie on pozwolił ci zająć miejsce Alfy lata temu, czyż nie? Historia lubi się powtarzać.
Jordan poczuła się nagle złapana w pułapkę. Dopóki Wampir nie otworzył ust, nie było żadnych problemów. Teraz nagle miała martwić się nie tylko o bezpieczeństwo sojuszu, ale także o swoją pozycję.
Poświęciła kilka sekund na przypomnienie sobie, że ona i król Wampirów nie są wrogami. Bogowie, nie chciała nawet myśleć o tym, jak to jest mieć go za wroga.
– Czego ode mnie chcesz? – zapytała wreszcie.
– Miej oczy szeroko otwarte. Trzymaj Zmiennokształtnych tak blisko, jak możesz. Pilnuj, żeby inne Alfy nie uśpiły swojej czujności. Nie lekceważ pogłosek… – Regan po raz pierwszy podczas tej rozmowy naprawdę się poruszył. Zmienił lekko pozycję w fotelu, potem krótko zabębnił palcami lewej ręki w podłokietnik. – Dobrze wiesz, czego się boję. Sojusz powstał na wszelki wypadek, przy założeniu najgorszego scenariusza. Jeśli jest choćby niewielka możliwość, że scenariusz ten już się zaczyna i niebezpieczeństwo naprawdę nadchodzi… cóż. Z innymi rodzajami po naszej stronie mamy cień szansy to przetrwać. Bez nich? Staniemy w obliczu największego zagrożenia, jakie kiedykolwiek widzieliśmy.
Przez chwilę po prostu patrzyli na siebie, niemal czując, jak wrogość w powietrzu topnieje i zamienia się we wspólny niepokój. Słowa takie jak te nabierały podwójnej mocy, gdy wypowiadał je stary Wampir.
– A czego ty ode mnie chcesz? – zapytał po chwili Regan, wyrównując rachunki.
Znajdowali się na podobnych pozycjach, ale tylko Castalaw emanował władczością.
– Mniej wizyt – mruknęła Gordon-Blackwood ponuro.
Nick chwilę jeszcze wałkował ciasto na chlebek paratha, potem podniósł wzrok na Aleę, która siedziała na szerokim parapecie w otwartej przestrzeni salonu.
– Z ziołami w środku czy bez? – zapytał głośno.
Kiedy ona przygotowywała im jedzenie, pytanie brzmiało raczej: spalone mniej czy bardziej? Nicholas też nie był kulinarnym geniuszem, ale współlokator w szkole nauczył go kilku rzeczy podczas wakacji. Mieszkali razem w senturalnej szkole już prawie cztery lata i więź przeniosła się poza mury.
Wielokrotne wałkowanie i składanie ciasta było dla Nicka uspokajające. Pomagało mu się odprężyć, czego ostatnio coraz bardziej potrzebował, a także przypominało o przyjacielu. Spędzał już kolejny miesiąc z dala od własnego życia i zaczynało mu to doskwierać.
Zdawało się, że Alea go nie słyszy. Patrzyła niby za okno, ale był prawie pewny, że wzrok miała nieobecny.
– Al?
Zamrugała i odwróciła się w jego stronę.
– Wybacz. Co mówiłeś?
Przez moment przyglądał się jej uważnie. Dziewczyna wydawała się ostatnio coraz bardziej zmęczona. Gallagher ogłosił, że będzie chciał pokazać jej zdolności kilku osobom, i Eve męczyła ją teraz treningami dwa razy częściej. Tajemnicą pozostawało, komu Alea będzie prezentowała imaginację, ale można było się domyślić, że chodziło o kogoś wpływowego. Gallagher pragnął przeciągnąć na swoją stronę możliwie jak najwięcej osób. Każdy polityk miał swoją cenę, każdego interesowało co innego. Może niektórzy wciąż nie wierzyli w istnienie dziedziczki Saldera, a może chcieli zobaczyć moc na własne oczy. W końcu dla Zmiennokształtnych Alea była trochę jak zapomniana legenda, która nagle stała się prawdziwa.
Nie rozmawiali o tym – ostatnio Alea w ogóle mniej mówiła – jednak Nick wyobrażał sobie, że koncepcja prezentowania swoich zdolności obcym osobom nie jest czymś specjalnie komfortowym. Śmierdziało to trochę pokazem dziwolągów. Jakby Gallagher chciał odsłonić kurtynę i powiedzieć: „Patrzcie, co znalazłem”. Cała kontrola jak zwykle spoczywała w jego rękach.
– Nick?
Teraz to on się zamyślił i nie odpowiedział na jej pytanie o jego pytanie… Westchnął, rozbawiony ich beznadziejnością. Złapali kontakt wzrokowy i uśmiechnęli się do siebie trochę smutno. Może ta apatia była kwestią pogody, bo jego też powoli dopadała.
– Sorry – rzucił. – Paratha. Z ziołami czy bez?
– Bez – poprosiła Alea i uśmiechnęła się trochę cieplej.
– Rozmawiałem znowu z Erin. Wasza mama jedzie na delegację, ojciec musi zostać z Derekiem w domu, więc nagła inwazja z powodu urodzin nie będzie zagrożeniem. Erin powiedziała, że zajmie się dalszym zniechęcaniem rodziców do jakichkolwiek pomysłów na wspólne świętowanie. Bo padła propozycja, żebyście przyjechały do domu tydzień później.
Alea skinęła głową w milczeniu, przyswajając informacje. Wszystko z jej naturalnego życia wydawało jej się ostatnio bardzo odległe i to wcale nie dlatego, że od rodziny dzielił ją duży dystans. Wenona, Samuel i Derek Lanford zaczynali w jej głowie przypominać postaci z jakiejś fantastycznej powieści. Bethany, Julie, może nawet Erin także. Mieli swoje życia, swoje sprawy i problemy. Pchali własne fabuły cały czas do przodu, ale nic z nich nie przelewało się na stronę Alei. Jakby dzieliła ich jakaś szyba.
– Hej, Al? – Nick wyglądał bardzo poważnie. – W porządku?
Tak. Nie. Może.
– Nie wiem – odparła po krótkiej pauzie, ale zaraz potrząsnęła głową na znak, że nie musi się nią przejmować. Potem przeniosła wzrok z powrotem na ogród i pola za oknem.
Czarodziej wciąż ją obserwował. Pobierali jej krew i kazali trenować, ale domyślał się, że nie tylko to było źródłem jej zmęczenia. Znowu dzielili jeden pokój, więc zdawał sobie sprawę z tego, że dziewczyna źle sypia. Albo raczej – nie może zasnąć.
Wiedział też, że rozmawiała z Martinem Gallagherem. Mógł się domyślić o czym. Wielkie niebezpieczeństwo, wielkie zagrożenie, wielkie cholera wie co. Czasem chciało mu się tymi sekretami rzygać.
Wziął głęboki oddech i sięgnął po gumę balonową.
Znowu pobierali w Mallaroy krew. Tym razem większą ilość, podobno znów na jakieś badania. Jednak teraz Erin nie sparaliżował strach, bo Ruda Zmiennokształtna, z którą ostatnim razem zamieniła swoje próbki, siedziała cały czas w szkole i miała się dobrze. Co było samo w sobie bardzo podejrzane, ale Erin absolutnie nie zamierzała się zagłębiać w ten temat. Miała wystarczająco dużo problemów, by z czystym sumieniem nie przejmować się tymi, które jeszcze się nie pojawiły.
Może z racji takiego właśnie podejścia, a może po prostu dlatego, że tego dnia się wyspała, wkroczyła do sali treningowej z uśmiechem. Stanęła przy Tatianie, która oczywiście znajdowała się tuż obok Diego. Jej wzrok bardzo przypadkowo (bardzo, bardzo przypadkowo) powędrował w miejsce, gdzie stali Christopher i Michael. Ten pierwszy ustawiony był do niej tyłem, drugi za to musiał sam już wcześniej na nią patrzeć, bo ich spojrzenia skrzyżowały się natychmiast.
Castalaw posłał Erin bardzo perfidny uśmieszek, na co dziewczyna wywróciła ostentacyjnie oczami. Kiedy odwracali wzrok, oboje uśmiechali się nieznacznie.
Może Erin lubiła nienawidzić Michaela? No i co z tego?
Tym razem Keith nie spóźnił się na lekcję samoobrony. Wszedł do sali chwilę przed profesor Johnson w towarzystwie… Lucasa. W oczach Erin błysnęło zaskoczenie.
– Co ty tutaj robisz?! – szepnęła do niego, gdy zaczęli ustawiać się w szeregu na polecenie profesorki.
– Przepisałem się – wyjaśnił jej spokojnie Lucas, z rękoma wciśniętymi w kieszenie spodni dresowych. Był odrobinę spięty. Próbował to ukryć, ale Erin nie dała się nabrać. Popatrzyła na niego z cieniem irytacji, bo już zaczęła się domyślać, dlaczego to robił.
Margaret Johnson w kilku zdaniach wyłożyła uczniom plan zajęć i nakazała im przejść do rutynowej rozgrzewki. Gdy tylko wszyscy rozpełzli się po pomieszczeniu, Erin złapała Lucasa za ramię i wyciągnęła go na korytarz.
– Przepisałeś się?! – rzuciła cicho, ale nieco oskarżycielsko.
– Tak – przyznał z nutą urazy w głosie. – O co ci chodzi?
– Czemu się przepisałeś? – Nie dawała za wygraną.
– Bo tak. – Lucas jawnie już wykręcał się od podania powodu. Oboje czuli, że wisi im nad głowami coś niewypowiedzianego.
Erin, jak to Erin, uparcie parła dalej.
– Chcesz mi powiedzieć, że nagle, tak bez żadnego powodu, postanowiłeś pofatygować się do sekretariatu i błagać Samanthę, żeby zmieniła ci plan lekcji?
Skrzyżowała ręce na biuście. Lucas przeczesywał nerwowo palcami swoje lekko kręcone włosy. Teraz oboje byli już spięci i łypali na siebie z niechęcią, której źródło trudno było określić. Erin nigdy jeszcze nie pokłóciła się z Lucasem. A już na pewno nie w tak otwarty sposób. Wręcz przeciwnie: od czasu zimowego balu wciąż traktowali się z przesadną ostrożnością.
– Wiesz, czemu się przepisałem – powiedział wreszcie Wilkołak.
Jakimś cudem to wystarczyło. Erin rzeczywiście wiedziała – domyśliła się albo może wyczytała to z twarzy i ruchów tak dobrze jej znanego chłopaka. Trudno powiedzieć. Sama była trochę zdziwiona, ale owszem: wiedziała dobrze. No i dlatego się irytowała.
– Nie wierzę! – Pokręciła głową, wprawiając w ruch włosy związane w wysoką kitkę. – Przepisałeś się, bo…
– …bo cała szkoła gada, że obściskujesz się na tych zajęciach z Castalawem! – dokończył za nią Lucas, nagle rozdrażniony. – Przepisałem się, bo mi się to nie podoba, okej? Zadowolona?
Erin praktycznie zachłysnęła się powietrzem.
– Zadowolona?! – Jej głos powędrował dwie oktawy wyżej. – Czy jestem zadowolona?! Nie, stary, nie jestem zadowolona! Myślisz, że co ci daje prawo, żebyś…? Ty… – Nie mogła znaleźć słów.
– Al, nie o to mi chodzi – zaprzeczył szybko Wilkołak, już pokojowym tonem, zauważywszy, że rozmowa zmierza w innym kierunku, niż przewidywał. – Ja nie mówię, że nie możesz z kimś… – też nie dokończył. – Ale żeby to był ON?! On jest…
– Wampirem? – zapytała ostro Erin. Jej oczy błyszczały teraz niebezpiecznie. – To chciałeś powiedzieć? On jest Wampirem i nie powinnam z nim gadać, bo pije krew?
Lucas zmarszczył brwi, zdumiony. Cholera. Erin wcale nie miała zamiaru wywlekać na wierzch swoich ludzkich problemów, bo przecież Lucas nie miał pojęcia, że ona jest człowiekiem.
– Nie – zaprzeczył chłopak łagodniej, ale jego palce pozostały zaciśnięte w pięści, bo dalej myślał o Castalawie. – On jest strasznym dupkiem. TO chciałem powiedzieć. Samolubnym, rozpieszczonym dziedzicem, który lubi traktować innych jak śmieci.
Gdyby Lucas nie miał w tym momencie racji, łatwiej byłoby się z nim kłócić. Jej mina musiała zdradzić, że część słów do niej dotarła, bo chłopak spróbował znowu, już spokojniej.
– On wszystkich wykorzystuje. Patrzy na inne rodzaje z góry! Proszę cię, Al. Nie możesz mi powiedzieć, że ci to nie przeszkadza. Samo to, ile razy kogoś paskudnie obraził…
Erin była zupełnie nieprzygotowana na tę rozmowę. Nie spodziewała się, że zostanie zmuszona do konfrontacji z uczuciami, jakie żywiła wobec Michaela. A już na pewno nie wyobrażała sobie, że zmusi ją do tego Lucas. Chłopak zadawał jednak wyjątkowo trafne pytania i Erin prawie poczuła się zapędzona w kozi róg. Rogi miały jednak to do siebie, że zawsze coś jeszcze mogło się za nimi czaić, oferując – dajmy na to – ratunek. W ich przypadku za nieistniejącym rogiem wyimaginowanej kozy czekał temat, którego nikt nigdy nie poruszył. Ponieważ Erin Lanford znana była z podejmowania złych decyzji w złym czasie, sięgnęła po tenże temat i to z determinacją osoby znajdującej się już na dnie.
– Co dokładnie chcesz powiedzieć, Cade? – zapytała wolno, ale z naciskiem. Rzeczy, które chciała zakopać głęboko w sobie, wrzały teraz pod jej skórą, tuż przy powierzchni. – Że byłbyś lepszy? Miałeś szansę. Dobrze wiesz, że chciałam… Myślałam, że może między nami… – Głos jej się załamał, ale nie przerwała kontaktu wzrokowego. Wystarczająco długo już udawali, że nic się nie stało. Od unikania się, przez ignorowanie, po wolne odbudowanie relacji, nigdy tak naprawdę nie porozmawiali o tym, co się wydarzyło. Albo właściwie o tym, co się nie wydarzyło. – Nawet nie miałeś odwagi dać mi wtedy dokończyć – oznajmiła gorzko, wracając myślami do próby zaproszenia go na bal. – Zrobiłeś tylko głupi unik, żebyśmy potem udawali, że nie ma sprawy.
Po wypowiedzeniu tych słów poczuła dziwną ulgę, podszytą jednocześnie smutkiem. Do tej pory fakt, że Lucas jej nie chciał, był tematem tabu. Nosiła w sobie to odrzucenie, wstydząc się go strasznie. Miała trudności z przekonaniem samej siebie, że bycie chcianą lub niechcianą nie stanowi o jej wartości.
Trochę głupio przegrać z samą sobą bitwę o siebie, nieprawdaż? Jest na to nawet nazwa: kompleksy.
Lucas musiał dostrzec wypisany na jej twarzy ból, bo zrobił nieświadomie krok do przodu i jego dłoń drgnęła, jakby chciał Erin złapać, zanim się rozsypie.
– Al – zaczął łagodnie i trochę przepraszająco.
„To nie jest moje imię” – pomyślała, nagle przytłoczona.
– Nigdy nie chciałem cię zranić – kontynuował Lucas. – Cholera, to brzmi tak beznadziejnie, ale wiesz, co mam na myśli!
Wiedziała. Najlepsze i najgorsze jednocześnie było to, że wiedziała doskonale. Lucas nigdy nie chciał zrobić nic, co zepsułoby jej humor. Był Lucasem. Mimo beznadziejnych miesięcy, w jakie wepchnęła ich jej głupia decyzja, by zaprosić go na bal, nadal był tym samym Wilkołakiem, który pomógł jej zanieść torbę do internatu pierwszego dnia szkoły.
– Nie możesz tego robić – zarzuciła mu, ale już znacznie spokojniej. Odchrząknęła cicho, bo głos miała jednak trochę rozchwiany. – Nie możesz po tym wszystkim przychodzić i zachowywać się, jakbyś… nie wiem, był zazdrosny. Rozumiesz? To jest powalone. – Ostatnie słowa wypowiedziała z cieniem uśmiechu.
Powalone, ha, ha. Bardzo romantycznie. Bardzo w stylu Erin Lanford.
– Wiem, ale nic na to nie poradzę – westchnął Lucas, też stawiając na pełną szczerość. Stali teraz już w normalnej odległości, nie metry od siebie, jak chwilę temu, kiedy wydawało się, że złość odpycha ich jak magnesy o jednakowych biegunach. Może to był problem: może byli do siebie zbyt podobni. – Nie poradzę nic na to, że mi na tobie zależy. Może nie chcę między nami takiego związku, jaki chciałaś wypróbować, ale to nie znaczy, że się o ciebie nie martwię! Jesteś dla mnie ważna, Al. Nie potrafię tak po prostu siedzieć i patrzeć, jak padasz ofiarą jego idiotycznych zagrań.
Znów mówił o Castalawie. Tym razem Erin nie miała nawet siły zirytować się tym, że chłopak nazywa ją ofiarą. Emocje mieszały się jej w głowie i miała trudności z odczytaniem, która jest która. Jakby się tak nad tym zastanowić, to nie był to pierwszy raz. Czasem odnosiła wrażenie, że Kosmos zapomniał jej dać jedną ze skali. Brakowało jej którejś miarki.
– Nie padam niczyją ofiarą – burknęła już w pokojowy sposób.
Lucas uśmiechnął się lekko i wreszcie objął ją ramieniem. Erin wsparła czoło o jego obojczyk i przymknęła oczy. Czuła, że jest to jakiś dziwnie przełomowy moment. Nie miała tylko pojęcia, co przełamują.
– Przepraszam, że zepsułam naszą przyjaźń – wymamrotała.
Może to o to chodziło. Może wreszcie, po prawie trzech miesiącach unikania tematu, stanęli twarzą w twarz z bolesnym, wstydliwym, niezręcznym faktem, że ich uczucia rozminęły się tragicznie. Może należało na to patrzeć optymistycznie. Zmierzali w inne strony i gdyby znajdowali się na tych samych torach, zderzyliby się boleśnie. A tak, to tylko się po cichu minęli…
– Nie bądź głupia. Niczego nie zniszczyłaś. To ja przepraszam, że rozegrałem to jak świnia.
– Prawda – mruknęła Erin, czym zasłużyła na lekkie trzepnięcie w ramię.
– Czy ty nadal… – zapytał nagle Lucas i zawahał się. – Czujesz coś do mnie?
W każdej innej sytuacji byłoby to wyjątkowo aroganckie zagranie, ale obecnie tego właśnie potrzebowali. Erin spojrzała prosto w jego piwne oczy i sama siebie zaskoczyła odpowiedzią.
– Nie wiem – stwierdziła, myślami wracając do rozmów z Tatianą, Aleą i Bethany.
Spojrzała na Lucasa uważniej: na czarne spodnie dresowe, luźną koszulkę, leniwy uśmiech, piwne oczy i ciemne włosy, skręcające się w niesforne loki.
Czy nadal coś do niego czuła? I czy kiedykolwiek w ogóle coś czuła? A może w całym szaleństwie tego nowego życia pomyliła bezpieczeństwo i komfort z zauroczeniem? Kto jak kto, ale ona akurat dałaby radę. Może mówiąc „nie wiem”, miała na myśli „nie”.
– Czujesz coś do niego? – zapytał ponownie Wilkołak, odrobinę ciszej niż wcześniej. Oczywiste było, że ma na myśli Castalawa, choć tym razem wyraźnie starał się trzymać niechęć na wodzy.
To pytanie zaskoczyło ją zupełnie i roztrzaskało dziwnie nostalgiczną atmosferę, w której trwali już dobre kilka minut. Chciała zrobić wielkie oczy. Wykrztusić z siebie: „co?!” albo zaśmiać się głośno i powiedzieć: „w życiu”. Chciała go wyśmiać, no bo, na Kosmos, mówili o Michaelu Castalawie. Największym draniu, jakiego poznała! Kiedy jednak otworzyła usta, wydobyło się z nich to samo co wcześniej.
– Nie wiem – odparła z dziwnym zmęczeniem.
Może tym razem mówiąc „nie wiem”, miała na myśli „tak”.
Ostry gwizd ogłaszający koniec rozgrzewki przeciął powietrze i sprawił, że oboje podskoczyli. Nagle wróciło do nich, że są w środku zajęć. Spojrzeli na siebie szybko, ze zrozumieniem.
– Powinniśmy chyba… – Lucas kiwnął głową w stronę drzwi.
Erin przytaknęła energicznie.
– Tak. Tak, koniecznie.
Wspólnie ruszyli szybko do sali. W ich krokach pojawiła się dziwna lekkość. Wreszcie rozbroili tykającą nad swoimi głowami bombę i po raz pierwszy od dawna byli znów Lucasem i Erin, czy też raczej Lucasem i Aleą, parą bliskich przyjaciół.
– Wiesz, że cię uwielbiam, Al – rzucił jeszcze w jej stronę chłopak, kiedy przekraczali próg sali, po czym potruchtał w stronę machającego do nich niecierpliwie Keitha. Erin uśmiechnęła się szeroko na te słowa. Były jak kropka na końcu długiego, zawiłego zdania, które ciągnęli przez ostatnie kilka minut. Ona też go uwielbiała i może niepotrzebnie doszukiwała się w tym czegoś więcej.
Już miała ruszyć w kierunku ustawiających się przy materacach uczniów, kiedy dziwne przeczucie skłoniło ją do zerknięcia w prawo. Jej szeroki uśmiech zniknął momentalnie, ustępując miejsca zmarszczonym brwiom i niezadowolonemu grymasowi.
– Podsłuchiwałeś – oskarżyła wysokiego chłopaka z oczami w kolorze lodowców.
Michael Castalaw stał nonszalancko oparty o ścianę, tuż obok drzwi prowadzących na korytarz, które przez całą jej kłótnię z Lucasem były otwarte na oścież.
– Nie wiem – odparł, z satysfakcją powtarzając słowa, które wypowiedziała do Wilkołaka. Stało się jasne, że rzeczywiście wszystko słyszał.
Przez chwilę Erin rozważała, czy spalić się ze wstydu, czy kopnąć go w kostkę.
Sekundę później Michael syknął cicho z bólu.
3.
– Fuj – oznajmiła Mandy głośno, kiedy Rebecca wsunęła sobie papierową słomkę do ust i pociągnęła pierwszy łyk. Wszyscy ją zignorowali.
Elita Wampirów siedziała tam gdzie zawsze i rozkoszowała się śniadaniem w postaci czarnych, szklanych butelek z białymi etykietami i krwią w środku.
Christopher wpatrywał się znudzonym wzrokiem w stół. Jaspera jeszcze nie było, a Pamela, trzepocząc rzęsami, gapiła się na Michaela, który sprawiał wrażenie, jakby znajdował się myślami zupełnie gdzie indziej. Siedziały z nimi także Mandy i Becky, współlokatorki Pameli, które w konkretnych okolicznościach była skłonna nazwać swoimi znajomymi. Zazwyczaj Wampirzyca spędzała czas albo z nimi, albo z elitą, zdarzało się jednak, że światy te się łączyły. Wtedy podzielały one jednak los Christophera i były przez większość czasu ignorowane.
Elitę Wampirów tworzył Castalaw i wybrani przez niego szczęśliwcy. Pamela Payton była gotowa wykonać każde polecenie – ale wyłącznie lidera. Kiedy Michael znikał z obrazka, wracała do bycia wyniosłą, nieznośną dziedziczką rodu Paytonów, który plasował się wcale nie tak nisko w rankingu wampirzej szlachty. Musiała więc mieć pod ręką kogoś, kim da się od czasu do czasu pomiatać. Mandy, trzeba jej było to przyznać, miała doskonały gust, a Rebecca przydawała się podczas odrabiania prac domowych.
– Fuj – powtórzyła Mandy jeszcze głośniej, ewidentnie czekając, aż ktoś poświęci jej uwagę.
– O co chodzi? – zapytała Pamela z poirytowaniem. Koleżanka robiła świetny manikiur, ale na dłuższą metę była nie do wytrzymania.
– Ta krew mnie obrzydza – oznajmiła. Potem spojrzała z przesadną odrazą na butelkę, którą trzymała w ręku Becky, i wzdrygnęła się teatralnie.
Christopher prychnął głośno, chociaż sam nie był pewien, co wyśmiewa.
– To dlatego nic nie jesz? – zapytała tymczasem uprzejmie Becky.
Mandy poprawiła włosy i odchrząknęła cicho.
– Jestem weganką – oświadczyła z powagą.
Tym razem Christopher już się zaśmiał, drwiąco i paskudnie.
– Jesteś Wampirem. Tak czy siak nie jesz mięsa. Pijesz krew.
Patrzył na nią teraz z wyższością, ale Mandy nie była ani trochę urażona. Zalety życia w błogiej nieświadomości. Becky za to nie odrywała wzroku od Christophera, kiwając głową, jak gdyby mówił coś naprawdę fascynującego. Pamela przyglądała się temu ze zmrużonymi oczami. Od dawna podejrzewała, że ta cicha kujonka chodzi za nią tylko po to, by przebywać blisko Flynna. Chłopak najwyraźniej jej się podobał, co… ugh. Fuj. Może należało się jej pozbyć.
– Weganizm i wegetarianizm to dwie różne… – zaczął Michael automatycznie, po czym w porę sobie przypomniał, że nic go to nie obchodzi. – Zresztą nieważne.
– Piję jedynie krew wegan – oznajmiła tymczasem Mandy dumnie, co absolutnie niczego nie wniosło do już i tak bezsensownej rozmowy.
Dla Wampirów na smak krwi wpływ miała rzeczywiście nie tylko jej grupa. Na etykietach butelek widniało więc dodatkowo kilka podstawowych informacji o dawcy, nie było jednak wśród nich preferencji żywieniowych. Michael absolutnie nie miał zamiaru marnować energii na przypomnienie tego wszystkim na głos. Jeśli M-jak-jej-tam uważała, że potrafi, posługując się jedynie intuicją, trafić na krew wegan, to proszę bardzo, droga wolna.
Wreszcie przy stole pojawił się Jasper i opadł na krzesło obok Michaela, jak zawsze z łobuzerskim uśmiechem i aurą nonszalancji wokół.
– Coś mnie ominęło? – zapytał, zerkając na twarze pozostałych.
– Jestem weganką – obwieściła natychmiast Mandy, znowu poprawiając fryzurę.
Jasper przyjął tę idiotyczną informację ze spokojem, nie okazując zdumienia.
– To bardzo ładnie z twojej strony, słońce – zapewnił ją ciepło, z nutą niewinnego flirtu w głosie. Potem przeniósł wzrok na Michaela. – Spotkałem Aleę w twoim pokoju.
Lider Wampirów, do tej pory z niemałym wysiłkiem ignorujący wybitnie irytujące jednostki dzielące z nim stół, wreszcie wykazał zainteresowanie. A właściwie zaskoczenie.
– Lanford? – zapytał podejrzliwie.
Jasper pokiwał głową, niewzruszony, i odkręcił butelkę z krwią. Ramiona miał odsłonięte i przez chwilę widać było, jak napinają się jego mięśnie. Może noszenie podkoszulka od czas do czasu nie było AŻ TAK idiotyczne… Tak czy siak, przecież i tak nie marzli.
– Co Lanford robiła w moim pokoju?
– Nie mam pojęcia. – Jasper wzruszył ramionami. – Powiedziała, że czegoś szuka.
Christopher parsknął śmiechem, ale wystarczyło jedno ostrzegawcze spojrzenie Castalawa, by natychmiast spoważniał.
– A co ty robiłeś w moim pokoju? – drążył temat Michael. Można było w tym momencie wykazać, że wystarczy tylko wspomnieć nazwisko Lanford, by przyciągnąć uwagę Wampira na dobre, ale wszyscy raczej cenili swoje nieżycia, nikt więc tego nie zrobił.
– Jesteśmy przyjaciółmi – odpowiedział Jasper z niewinnym uśmieszkiem, jakby to miało jakiś związek z pytaniem. Znaczyło to zapewne, że znów znalazł się w jakimś burzliwym trójkącie miłosnym i ktoś go za coś ścigał. W takich wypadkach pokój Michaela był jedynym miejscem w bractwie Wampirów, do którego większość nieosób bała się wparować bez zaproszenia.
– I nie pomyślałeś, żeby ją wyrzucić? – zapytał już z niedowierzaniem Castalaw, wracając do tematu Erin. Nie miał zielonego pojęcia, czego to metr sześćdziesiąt ileś szukało w jego pokoju, lecz z pewnością nie wróżyło to nic dobrego. Jednak mimo to, paradoksalnie, to nie złość czuł w obecnym momencie.
Jasper spojrzał na niego z rozbawieniem.
– Nie czułem się uprawniony, żeby wyrzucać twoją dziewczynę z twojego pokoju. Wybacz. – Znów uśmiechnął się wesoło i pociągnął kolejny łyk krwi, jednocześnie wystukując na telefonie jakąś wiadomość. Sobota dopiero się zaczynała, a on z pewnością miał zamiar spotkać się dziś na mieście z przynajmniej jedną osobą. Prawdopodobnie z dwoma.
– To nie jest jego dziewczyna – warknęła Pamela, zanim Michael zdążył zabrać głos. – To idiotka.
Jasper wzruszył ramionami, ignorując przelewającą się w Wampirzycy zazdrość.
– To jego idiotka, więc uważaj, co mówisz, blondi – zasugerował.
Pamela, której ciemnym włosom daleko było do blondu, zmrużyła oczy, gotowa wzniecić kłótnie.
– To wy jesteście idiotami – uprzedził ją Michael, choć jego głos zdradzał raczej znużenie niż złość. Odsunął od siebie pustą butelkę i podniósł się z miejsca. – Daj mi znać, jeśli będziesz wychodził do miasta – zwrócił się jeszcze do Jaspera. Potem odszedł w stronę swojej sypialni, po cichu licząc, że Lanford wciąż tam będzie. Coś mówiło mu, że dziewczyna znalazła kolejny sposób, by zaleźć mu za skórę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki