Manekin w peniuarze. Moda w II RP - Magdalena Idem - ebook

Manekin w peniuarze. Moda w II RP ebook

Idem Magdalena

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Na targach „Młodość – wdzięk – uroda” stowarzyszenie kosmetyczek demonstruje „wzorowy gabinet kosmetyczny”. Maja Berezowska rysuje projekty kreacji, które powstaną z polskich materiałów. Zula Pogorzelska przybywa na bal gwiazd w różowej krynolinie, Vera Bobrowska w sukni-haleczce, a Ina Benita cała w kwiatach. U Hersego pokazy mody odbywają się cztery razy w roku.

Manekin w peniuarze to pełna smakowitego szczegółu wyprawa w przeszłość i barwna opowieść o tym, skąd czerpano pomysły i na ile oryginalna była polska moda w międzywojniu. Autorka odkrywa, kto kształtował styl ówczesnych gwiazd oraz jak trendy z wybiegów i żurnali miały się do tego, co nosili obywatele II RP. Przywołuje nazwiska – dziś często już zapomniane – osób, od których zależało, co noszono w danym sezonie, ale też jak wyglądały wnętrza i styl życia. To w tym krótkim czasie między dwiema wielkimi wojnami pojawiły się zupełnie nowe fasony ubrań, a także nowatorskie podejście do prasy i reklamy. To również wówczas dostrzeżono wagę aktywności fizycznej, zdrowego żywienia i pielęgnacji. Czy zatem naprawdę nie było polskiej mody w dwudziestoleciu i rodzimą branżę stać było wyłącznie na kopiowanie Paryża?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 234

Oceny
3,8 (26 ocen)
11
5
5
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
podlasianka

Z braku laku…

temat ciekawy ale potraktowany nieciekawie. po prostu nudna książka z ładnym ilustracjami
10
gdanskie_lwiatko

Nie oderwiesz się od lektury

Re-we-la-cy-jna :D
00
Ewolda

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa książka, której tematem jest nie tylko moda, ale i inne aspekty życia codziennego w Polsce w okresie międzywojennym. Polecam do przeczytania.
00

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki i stron tytułowych Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Na okładce wykorzystano ilustrację okładkową z magazynu „Przegląd Mody” (numer 11 z 1931 roku) ze zbiorów Biblioteki Narodowej

Wybór fotografii Waldemar Gorlewski

Copyright © by Magdalena Idem, 2022

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Magdalena Błędowska

Korekta Aleksandra Brambor-Rutkowska, Iwona Łaskawiec

Skład Robert Oleś / d2d.pl

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-456-7

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice, tel. +48 18 353 58 93

Redakcja

Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji

al. Jana Pawła II 45A lok. 56, 01-008 Warszawa

Wołowiec 2022 · Wydanie I

Dla Anieli i Weroniki

Wiele książek zaczyna się od tego, że ktoś rano wstaje, ubiera się, zjada śniadanie i gdzieś wychodzi. W tej historii jest podobnie, tyle że bez śniadania.

„Lekarz trzy razy przepisał biedulce środki na influenzę. Nie wiadomo, skąd się u niej brało to paskudztwo. Ale od czasu tych tabletek miewała poranne mdłości. Nie opuściły jej do końca życia”. Tak zanotował jej wnuk.

Ponieważ Téré nie je śniadań, rano albo modli się do Michała Archanioła, albo rozwiązuje krzyżówki. Nazywa to swoim „hobby dynamicznym”. Co to znaczy? „Do paciorków i literek jednakowo trzeba hodować w sobie bzika. Tyle że paciorki szybciej się nudzą”. W życiu jest dokładnie tak jak w jej pamiętniku – pobożność szybko ulatuje, Téré rzadko kiedy dociera do „amen”. Do krzyżówek ma więcej serca. Potrafi głowić się nad jednym hasłem, aż zaburczy jej w brzuchu. Oznacza to, że trzeba zjeść łyżkę miodu, łyknąć pigułkę, uszminkować usta i wreszcie wyjść, do stu diabłów.

Ale tych poranków spędzonych na krzyżówkach jest w jej życiu niewiele. Częściej budzi się na ostatnią chwilę, wyrwana z tego samego koszmaru, że znowu przyłapali ją w pracy na podkradaniu śmieci. Gucio ją szarpie, bo sam nie potrafi uciszyć kukułki w zegarze. Zacina się zawsze o tej samej godzinie. Zrywa się więc Téré z łóżka i kolejno: wycina skórki z paznokci, pakuje singerkę kupioną na kredyt i zamyka za sobą drzwi. Komentarz w pamiętniku na temat koszmaru: „Czort czy jawa? Nie wiem sama. Po takiej nocy lepiej, żeby nie było poranków”. Z roztargnienia wciąż zapomina o pigułkach, raz w drodze orientuje się, że nie wzięła Gucia. A więc powrót do domu, tabletka na wynos, sznurek dla chłopca. Przywiązywała go sobie do brzucha, bo kiedy tylko wychodzili na ulicę, wyrywał się w stronę nieznajomych kobiet i oferował usługi krawieckie w jej imieniu.

Nie można zacząć tej historii inaczej niż od drogi Téré do pracy. Nie byłoby mody w dwudziestoleciu międzywojennym bez brygady singerek.

Trzeba to przyznać – krawcowa to był wtedy zawód przyszłości. I dosyć szybko się sprofesjonalizował. Z samego szycia kołnierzyków udawało się opłacić mieszkanie. Takie seryjne kołnierzyki szły na pniu wśród klientów, którzy przeliczali koszule na chleby. Jedna koszula i kilka kołnierzyków na zmianę kalkulowały się bardziej niż trzy albo cztery nowe koszule. Naprawdę dobry kołnierzyk to zupełnie inna historia. Za takim szła sława, bo zrobienie nieuwierającego, ale dopasowanego, wymagało czasu. Mierzenie szyi mogło trwać nawet godzinę. Piłsudski na przykład wybrał swoich krawców – braci Roguskich – dlatego, że starannie i prędko robili kołnierzyki. Jedyna miara, jaką pozwalał zdjąć podczas przymiarek, to był właśnie obwód szyi.

Brygada mobilnych pań z walizkami spotyka się na mieście bezwiednie, zmierza albo do domów klientek, albo do swoich norek. Trudno je policzyć. Te zapisane do związków czy cechów krawieckich muszą opłacać składki, a to jest przywilej bogatszych. Większość się nie zrzesza, musi kombinować, pośredniczy chociażby w dystrybucji żurnali, prowadzi filie firm bławatnych albo obszywa wieś za półdarmo. To opłaca się najmniej, bo wieś przyzwyczajona, że obszywa się sama, płaci za robotę najczęściej jedzeniem. Suknia ślubna na przykład potrafi kosztować krowę, a z taką krową, choćby już przerobioną do samej kości, nie wiadomo, co właściwie zrobić, zwłaszcza przy braku friżiderek. Na szczęście wzajemne przysługi pozwalają na oszczędności. I tak na usługach singerek jest inna mobilna machina – domokrążcy, którzy wymieniają porcelanę na ubrania, potem sprzedają je krawcowym do drobnych przeróbek, znowu odkupują i handlują nimi po domach albo na bazarku. I jeszcze chałupnicze koronczarki, które wyszywają po domach poduszki, kapy, mankiety bluzeczek, baskinki dopinane do sukienek. Potem oddają je singerkom w zamian za przerobienie sukni albo jedwabne pończochy.

Zajęcia praktyczne na maszynach Singer, Brześć nad Bugiem

Narodowe Archiwum Cyfrowe

To niełatwy fach w dwudziestoleciu, ale dzięki niemu moda nie ciąży definitywnie ku stolicy i dużym miastom, tylko trafia też w jakiejś postaci na prowincję. Zwłaszcza na początku tego okresu, gdy w kraju sprzedaje się niewiele gotowej odzieży, w zasadzie tylko w Warszawie, Poznaniu, Krakowie i we Lwowie. Tuż po 1918 roku naśladować fasonów i trendów nie ma skąd – kiedy nadal trwają walki o granice, a prasa kobieca nie jest jeszcze masowa, zamówienie magazynu z modą do mniejszego miasta graniczy z cudem. Singerki stają więc na rzęsach, wykorzystując ponadrozbiorowe znajomości i sieci zależności oparte na wymianie.

Krawcy męscy byli w trochę innym położeniu. Przede wszystkim ponosili o wiele niższe koszty. Moda męska w porównaniu z kobiecą prawie wcale się nie zmieniała. Tu czy tam ubywało lub przybywało parę centymetrów. Do tego wełny prasowane przeznaczone na męskie stroje, zwłaszcza te krajowe, były o wiele tańsze niż jedwabie czy żorżeta. Wyłączając lata kryzysu, jeden taki garnitur szyty na miarę potrafił przez tydzień wyżywić krawiecką rodzinę. Dochodziła też sprawa prestiżu – z jakiegoś powodu szycie dla panów uznawano za trudniejsze, a więc i droższe od uszycia kompletu damskiego. I jeszcze jedno: krawcy nie musieli wynajmować norek. Wystarczył im wolny kąt w domu, dyskretne miejsce do przymiarek. A singerki musiały się chronić wynajmem przed niesławą. Za przyjmowanie interesantów w prywatnym lokum mógł spotkać je ten sam los co manikiurzystki i fryzjerki. Mężatki oskarżało się o zdradę, a panienki o rozwiązłość. A kiedy na dobre wyrosły tabloidowe „czerwoniaki”, nikt już nawet nie sprawdzał, czy zarzuty konkurencji mają cokolwiek wspólnego z prawdą. Za samą pogłoskę o niemoralnym prowadzeniu się można było wylądować w ogłoszeniach towarzyskich – z imieniem, nazwiskiem i numerem domu.

A dlaczego akurat „norki”? Może chodziło o metraż i lokalizację. Były to przeważnie puste składziki dla służby, za to z dostępem do żelazka i przyzwoitki. Albo małe klitki w sklepie z materiałami, gdzie można było podłapać dodatkowych klientów.

Z czasem od krawczyń wymagano kolejnych deklaracji. W latach trzydziestych tabliczki na drzwiach czy ogłoszenia w gazetach zaczynają zapewniać o antysemickim usposobieniu części singerek. „Chrześcijańskie pończochy” albo „chrześcijańskie komplety” oburzają wprawdzie niektórych kupujących, dla innych są jednak gwarancją „przyzwoitości”. Potrafią uratować przed wybitymi szybami albo napastowaniem w nocy.

Téré opłaca swoją norkę u pani w Łodzi. Jest tu całkowicie bezpieczna, bo zalicza się do stałej służby domowej. Obszywa po kolei całą rodzinę pani, głównie jej siostry i dzieci, ale ma też prawo do własnych klientek. Jej norka to zwyczajny składzik dwa na trzy metry. Stół jest niewidzialny: ściąga się go ze ściany, a na nim kładzie długi do ziemi obrus. Pod obrusem grzałka na stopy, bo norki przecież państwo nie ogrzewają. Jest za to dużo światła, bo kiedyś mieszkał w niej portrecista rodowy, ale odprawiono go z powodu pijaństwa. I na tym stole, na którym Téré obszywa całą historię mody dwudziestolecia, w porze obiadu lądują kluseczki.

Józef, wnuk:

– Tak konkretniej to kluski z podrobami, zwłaszcza wątrobianymi. Uwielbiała je. Kiedy pod koniec życia nie mogła swobodnie kupić świńskich móżdżków, obiady straciły dla niej sens. Nie jadła już ani śniadań, ani obiadów.

Zaraz obok grzałki w matczynych nogach siedzi Waldek, ojciec Józka, dziadek Mirka. Ojciec Waldka umarł w pierwszej wojnie. Waldek prawie umarł w drugiej. Józek prawie się nie urodził przez niedotlenienie przy porodzie. Lecz dzięki temu, że tamci przeżyli, Mirek poszedł teraz na studia prawnicze. Razem z ojcem zaczęli się interesować historią swojej rodziny, zdumieni, że mają coś wspólnego z łódzkimi szlachciankami. Usiłowali odnaleźć te kobiety, jednak się nie udało. Już w trzydziestym dziewiątym wyruszyły za ocean. Zatrzymali się więc na babce i jej pamiętnikach.

Ale wróćmy pod stół. Kiedy Waldkowi nudzą się żołnierzyki, gilgocze Téré po łydkach. Ta podaje mu na zmianę włóczki, szmaciane myszki, landrynki, dziurawe pończochy. Woła do Waldusia: „Guciu, Gucieńku, siedź grzecznie”. Albo „Tiriri, chodź do Tiri”. Walduś jest wprawiony w udawaniu pieska, kiedy w pokoju stoją rozebrane panie. Są przekonane, że Téré chowa pod stołem rasowego terierka.

Józek:

– Ja byłem drugi, który siedział w tych nogach. Ale to już nie było takie udawanie na poważnie, jak u ojca. Ja siedziałem po wojnie, po wojnie to już była inna epoka. A Téré była przedwojenna. Wciąż młoda babka, właściwie brano ją za moją matkę. Oddali mnie do niej na wychowanie z powodu jedzenia. Matki nie miałem, a ojciec był wędrowny. Po drugiej wojnie ciągle go szukali po lasach, wprawił się w znikaniu, tak że niewiele go pamiętam. Téré miała maszynę, więc ja miałem co jeść. Miała też przedwojenne futro, pod którym spałem, i pudła z gazetami o ciuchach, z których uczyłem się czytać. I trochę matematyki na wykrojach. Chociaż więc jestem górnik, to biegły w babskich słowach. Mireczku, chodź no tutaj, powiesz, czegoś się dowiedział z tych pamiętników.

Mirek:

– Téré była wdową wojenną w mieście, bez pomocy z domu rodzinnego. A wcześniej? Musiała odejść od rodziców, kiedy jej brat się ożenił. Nowożeńcy wprowadzili się do izby, którą wcześniej zajmowały Téré i koza hodowana na mleko. Młodym postawili podwójną leżankę obok tej kozy, a Téré spakowali do prześcieradła i wyprawili do dalekiej krewnej. Krewna, starzejąca się krawcowa, szyła na pańskim dworze. Na spółkę z gazetami nauczyła Téré wszystkiego. Dała jej dach nad głową i zawód. Nic nie chciała w zamian, chociaż Téré przyszła do niej z jednym prześcieradłem. A miała w nim tylko pieluchy, których używała jako ręczników albo ścierek, i figurkę Michała Archanioła. Tak że krawiectwo to nie było jakieś powołanie, tylko przymus.

Z tym dworem to historia, jakich wiele. Najpierw jako podlotek Téré rozczesywała starą wełnę albo nawlekała igłę ślepnącym służącym. Potem dopuszczono ją do ozdabiania pańskiej bielizny i cerowania w niej dziur. Jak stara krawcowa umarła, Téré zajęła jej miejsce w dworskiej hierarchii służby. Kiedy zaczęła się II Rzeczpospolita, państwo zubożeli i musieli emigrować do miasta. A że mąż Téré nie wrócił z wojny, z Guciem-Waldusiem poszli razem z państwem. W mieście życie wyglądało inaczej. Odbywało się na raty: mieszkanie na raty, maszyna na raty, norka na raty. Żeby na to zarobić, Téré szyła u państwa, po nocach sprzątała na dancingu, trochę też prasowała na czarno.

Jednak miasto to też możliwości. Zapisuje się więc Téré na kursy literackie, które pozwalają jej zrozumieć książki. Nigdy nie szły jej powieści, a czytać same romanse „to wstyd i ugór w towarzystwie”. Chodzi na kursy modlitewne, bo matka nie nauczyła jej specjalnie, „jak się do Boga odnosić”. Zdaje też do kilkumiesięcznej szkoły krawieckiej. Dyplomy właśnie stają się modne, też chce taki mieć. Nie czuje się tam dobrze. Uczestniczki nie dość, że młodsze, to jakby z innego świata. Przyjechały z różnych części kraju, niektórych kobiet Téré w ogóle nie rozumie. „Jedna panienka, ptaszek maleńki, przewiesiła metr przez szyję, szminka na dziubku i siedzi tak przy [maszynie] pedałówce w spodniach jakby gumiennych. Z żadną z nas nic do czynienia mieć nie chce. Inna paraduje w sukni jakby dworskiej do ziemi. Jako służka opiekowała się ulami i raz pszczoły wleciały jej pod spódnicę. Sprawę obserwowali żniwiarze, dała się pogryźć, spódnicy nie zdjęła. Wstydzi się nóg, kąpiel ją boli, ciągły płacz. Ja jedna tutaj matka, noszę wąziutki dół i odsłaniam nogi. Wszystkie udajemy pakiny[1] przy pracy. Prowadzi nas dama starsza, po jakiejś akademii paryskiej, która raczej była w Siedlcach”. Sama szkoła to „fraszka i dziwy”. Z białej bawełny każą im uszyć fantazyjny kolorowy kostium. Co z tym zrobić? Téré bierze cebulę i traktuje bawełnę łupinami. Reszta dziewczyn z braku pomysłu szyje suknie ślubne. Dyplom dostaje się za wykonanie wylosowanego zadania. Téré zdaje, pokazuje „wykwitną koszulę” zrobioną z bawełny pościelowej.

Od tego momentu zaczyna szyć z żurnali, a nie tylko z wykrojów, które znała z pism dostarczanych do dworu raz w sezonie. Popołudniami miewa już umówione panie prywatnie. Niestety często po tych wizytach Téré musi się spowiadać. Kiedy panie przynoszą jej bawełniane pończochy do łatania, bierze je, ogląda z każdej strony i, owszem, czasami rzeczywiście naprawia, ale częściej myśli o Guciu, dlatego mówi, że nic się już nie da na ubytki poradzić. I te dziurawe pończochy z czasem zmieniają się w dziecięce skarpety. Któregoś razu Téré zapisuje w pamiętniku pytanie: „Boże drogi, czy taka pończocha dziurawa to już grzech, czy zwykła nieprzyzwoitość?”. Należy wtedy do wyznawców Cudownego Medalika. Są lata trzydzieste, dosięgnęły ją „Rycerz Niepokalanej” oraz mania krzyżówek. Kupiła modlitewnik z Niepokalanowa, ale szybko się jej znudził. Potem kupiła słownik. „Wreszcie się najem literek”, zapisała w notesie.

Popularna w latach trzydziestych reklama przenośnej maszyny Singer, „Świat”, 1930

Domena publiczna

Pamiętnik numer jeden pisany jest na niezadrukowanych kartach książeczki z „zabawami słownemi”. Najważniejsze wydarzenie to wycieczka do Warszawy. Téré gości w stolicy cztery razy, każdy pobyt trwa sześć godzin i czterdzieści minut. Dokładnie tyle, ile przerwa między jednym „mobilem” a drugim. „Istny shocking! Poszłam popatrzeć na wystawę u Kielmana [2] i Chowańczaka[3], ledwo dwie bluzeczki u Jabłkowskich [4] obejrzałam, zapakowali mi to w papier i już trzeba było wracać”. Można powiedzieć, że to nie wycieczki, tylko delegacje zawodowe. „Walduś się śmieje ze mnie, że ja bluzeczki warszawskie rozpruwam i składam po swojemu od nowa. Dzidziuś nie wie, że i Paryż tak robi”.

W latach dwudziestych nie ma już gazety, która by nie informowała o kursach kroju, szycia, modniarstwa i bieliźniarstwa. Pojawia się coraz więcej reklam maszyn Singera na wynajem. Krawiectwo się demokratyzuje i przestaje być typowo męskim fachem. Wyrastają specjalne szkoły przemysłowe oferujące matury zawodowe. W szczytowym momencie dwudziestolecia ukazuje się ponad setka czasopism dla kobiet oferujących wykroje ubrań. Jeśli tylko ma się za co kupić kaszmir albo – w wersji oszczędnej – samodział wełniany, to od uszycia kostiumu angielskiego, czyli modnego żakietu i spódnicy, dzieli nas już tylko umiejętność obsługi maszyny.

Poza tym są zrzeszenia. W miastach Związek Pań Domu, koła szwaczek i bardziej elitarny Związek Krawczyń. Każde z nich urządza podwieczorki z wykładami, rozdaje próbki materiałów, organizuje wycieczki do fabryk tekstylnych. Na wsiach działają koła gospodyń, a panie z towarzystwa dają objazdowe pogadanki o modzie. Krawcowe mają więc dostęp do dosyć taniej prasy branżowej w prenumeracie, z darmowymi włóczkami i książkami uczącymi szycia.

Te, które obsługują bogatsze klientki, aktorki albo dziennikarki, kupują zagraniczne żurnale. Droga do takiej pozycji w zawodzie wcale nie musiała być długa. Wystarczyło w porę się zorientować, jak funkcjonuje marketing odzieżowy. To znaczy nająć się na praktykę w dobrym domu mody – powiedzmy u Hersego – potem zerwać niespodziewanie umowę w połowie sezonu, zabrać ze sobą modne wykroje i zamieścić w prasie ogłoszenie o założeniu własnej pracowni. Naprawdę nie trzeba było wielkiego talentu, żeby skopiować wykrój sukni i przeobrazić się w znaną modystkę[5]. A stąd już całkiem blisko do szycia ubrań dla teatrów, co w Polsce międzywojennej stanowiło w krawiectwie prawdziwy szczyt marzeń.

Żurnale zagraniczne, zwłaszcza francuskie i wiedeńskie, pojawiały się okazjonalnie w połowie lat dwudziestych. Kiedy zachodni wydawcy nasycili już własny rynek, chętnie wysyłali egzemplarze do Polski. Zamawiali je zwłaszcza właściciele kawiarni, zakładając, że im więcej żurnali w lokalu, tym więcej klientek. Razem z pismami w kawiarniach pojawiły się „krawcowe-rękawki”: robiły sobie szersze przeszycia w rękawach płaszczy albo żakietów, rolowały gazetę, wkładały ją tam ukradkiem i wychodziły z lokalu „na sztywno”.

Téré jednak nie z tych. W żurnalach moda może i ciekawa, ale jej bardziej podobają się konkursy i krzyżówki. Wygrywa raz po raz, a nagrody, trzeba przyznać, bardzo przyzwoite. Paryskie czasopismo, materiały, kosmetyki, kupony na buty, pieniądze. Za prenumeraty nie płaci – przeważnie również wygrywa je w konkursach dla czytelniczek. Prowadzi notatnik z listą nagród i dokładnymi datami, kiedy redakcje ogłaszają zwycięzców. Wygrane przedmioty stają się jej droższe niż te kupione w sklepie.

Przez całe życie nie wyrzuciła ani jednego magazynu. Były już lata pięćdziesiąte, a ona dalej szyła sobie suknie z przedwojennych pism. Nie uznawała nowych czasów, w których „aktorki jakieś anemiczne, kosmetyczki zszarzałe, okropne tualety w gazetach”.

– Téré wprowadzała do naszego życia nowinki. Uprawiała na balkonie truskawki sensation, chwaliła się, że to ulubiona odmiana marszałka Piłsudskiego. Sprowadzała z Niemiec sadzonki borówki amerykańskiej, flancowała je potem po sąsiadach. Organizowała brydże. Dla nas to były rzeczy nowe, a ona dzięki nim mogła żyć dalej w tamtym świecie. – Józek kartkuje pamiętniki.

Ze służby na dworze zostały jej proste plecy i mówienie na swój temat w trzeciej osobie. Choć miała na imię Teresa, posługiwała się formą wymyśloną przez panią szlachciankę. W taki sam sposób robiła krawieckie notatki: „Téré musi naciąć za kolanem, zasłonić goleń i żylaka”. „Jakby Téré podpięła tu rozpierdak, to nóżka byłaby jeszcze względnie na wierzchu, ale zasłonięta”. „Spódnicę Téré musi tak uciąć, żeby zmieściła się pod trzyćwierciowy płaszczyk. Sierść wielbłądzia jest nieosiągalna. Téré ma tylko samodział wełniany”.

– Jako dziecko mówiłem do niej: „Czy Téré zrobi naleśniczka?”. Ona szła w tę zabawę i odpowiadała: „Téré zrobi naleśniczka, ale najpierw dostaniesz od Téré klapsika”. W tym sposobie mówienia była jakby służącą i panią dla siebie jednocześnie. Miała w sobie obyczaje socjety, nie czuć było od niej, że właściwie jest chłopską sierotą. Nadawała imiona swoim ubraniom. Dwa płaszcze ulster z odpinanymi kapami od deszczu to były Ziutka i Zyś. Całe życie myślałem, że tak się nazywały te jej koty paskudne. A koty to były Igła i Guziczek. Nosiła się jak amazonka, naśladowała modę londyńską. Kochała się w księciu Edwardzie. Proszę sobie wyobrazić, że kazała sobie u szewca piłować obcasy z prostych na te przedwojenne. Nie da się jej życia po 1945 roku oddzielić od tego, co robiła przed nim. We wrześniu najpierw spakowała swoją panią do Ameryki, wysprzątała jej mieszkanie i dopiero potem odeszła. W czasie okupacji dalej szyła, tyle że w Czerwonym Krzyżu i w kościelnej konspiracji. Nie mogła już kupować krzyżówek, sama zaczęła je układać. Założyła nowy zeszyt: KK – Krzyżówki Krawieckie.

Do Téré i singerek doprowadziło mnie seminarium dyplomowe na studiach dziennikarskich. Zdecydowałam, że będę analizowała listy czytelniczek tużpowojennych czasopism kobiecych. Zadanie wydawało się dosyć łatwe, bo w pierwszych latach po drugiej wojnie światowej takie pismo w Polsce było tylko jedno – „Moda i Życie Praktyczne”. Moja promotorka Magdalena Hodalska opowiadała mi, jak ciepło profesor Walery Pisarek wspominał swoje koleżanki ze studiów, które wymieniały się „Modą i Życiem Praktycznym” i szyły sobie sukienki na podstawie ilustracji; traktowały tę jedyną w akademiku gazetę jak świętość. W bibliotece brakowało roczników tego tytułu, więc szukałam ich na aukcjach internetowych. Pojawił się Mirek, potem Józek. Wprawdzie zdążyli sprzedać wszystkie gazety przed moim telefonem, ale została Téré. I tak się „spotkałyśmy”. A o niej nie da się mówić bez przypisów do dwudziestolecia. W moich badaniach wychodziło zresztą, że komuna też, pewnie bezwiednie, płakała za tamtymi latami. W prasie kobiecej wydawanej od 1945 roku – początkowo monopol na nią miała Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik” – ilustracje „przedwrześniowe” drukowano jeszcze do lat pięćdziesiątych, jakby moda przedwojenna się nie zestarzała. Tak samo teksty: niektóre żywcem przepisywano od przedwojennych dziennikarzy. Podobnie listy, które analizowałam, dotyczyły wprawdzie budowania nowego życia, ale poprzez odtwarzanie dawnego. W drugim powojniu znowu brakowało gotowej odzieży, trzeba było kombinować z tego, co zostało: szyć bieliznę z dziurawej koszuli, kombinować pantofle z samego sznurka. Pierwszy powojenny pokaz mody w 1946 roku był charytatywny, zbierano datki na rzecz najbiedniejszych dzieci stolicy. Szła w nim modelka w „płaszczyku z popielato-srebrzystego koca”[6], a zaraz za nią inna w żakiecie zrobionym z dawnego balowego smokingu męża. Krawiectwo zdemokratyzowało się jeszcze bardziej, bo rubryki krawieckie, w których załączano instrukcje szycia „krok po kroku”, były już częścią ogólnopolskich dzienników. Najtańsze singerki stały się zbyt drogie.

„Moda i Życie Praktyczne”, pierwsze czasopismo dla kobiet wydawane w Polsce po drugiej wojnie światowej

Reprodukcja fotograficzna: Magdalena Idem. Prywatne zbiory autorki

„Moda i Życie Praktyczne”, pierwsze czasopismo dla kobiet wydawane w Polsce po drugiej wojnie światowej

Reprodukcja fotograficzna: Magdalena Idem. Prywatne zbiory autorki

Do redakcji „Mody i Życia Praktycznego” pisało kilka grup kobiet. „Wdówki” – ich było najwięcej. Szukały wsparcia w żałobie. Samotne z dziećmi opowiadały, że nie mają się gdzie podziać. Samotne z dziećmi „nie swojemi” pytały, jak formalnie zaadoptować dzieci sióstr, sąsiadek, nieznajomych. Te z mężem, ale w jednym pokoju, chciały wiedzieć, jak w jednej izbie urządzić kuchnię, łazienkę i salon. Te mieszkające z rodzicami, lecz bez łazienki, prosiły o wskazówki higieniczne. W sprawie mody listów było jednak najwięcej. Zbyt wiele, żeby wszystkie wydrukować. W 1946 roku czasopismo ogłosiło ankietę z pytaniem, jakie treści czytelniczki życzą sobie znaleźć w rubryce z modą. Ponad dziewięćdziesiąt procent z nich odpowiedziało, że życzy sobie porad, jak przerabiać ubrania „z tamtych lat”. To znaczy sprzed wojny.

Téré była dewotką. Przemywała żylaki wodą z Lourdes i chodziła po sąsiadkach na wywoływanie duchów świętych patronów.

Józek:

– Te gazety, które po części popaliłem, a część sprzedałem, to były głównie krzyżówki, ale też wróżbiarskie. Z przedwojennych najwięcej „Rycerza Niepokalanej” i całe roczniki „Mojej Przyjaciółki”, gdzie regularnie pisała listy. Z powojennych „Moda i Życie”. Komu to sprzedałem? Jakiś rzeźbiarz się zgłosił. Moczył gazety w masie klejowej i oklejał nimi bryły figur. Współczesny papier kompletnie się do tego nie nadaje, tak mi to tłumaczył. Miały z tego powstać głowy, a z nich instalacja artystyczna dla wojska. Czy powstała? Nie śledziłem tego. Zresztą nie wiem nawet, jak ten facet się nazywał. Téré zmarła w 1976 roku. Kazała się pochować ze swoim Michałem Archaniołem i gazetą. To była „Moja Przyjaciółka” z załączonymi instrukcjami na wypadek wojny.

Szukałam później tego numeru. Rzeczywiście zredagowano w nim rubrykę pod tytułem Gospodarka domowa na wypadek wojny. Były w niej głównie przepisy na dania z kurzych wątróbek i środki piorące z roślin rosnących w polskich lasach.

Józek:

– Trudno mi ocenić, czy była dobrą krawcową. Jakie ja mogę mieć o tym pojęcie? Mój kostium komunijny odbiegał od tego, co nosiła reszta chłopców. Przypominał bardziej suknię damską niż albę. Zamiast sznurka w pasie miałem taką jakby baskinkę. W marynarkach na pewno nigdy nie doszła do perfekcji, przy siadaniu wszystkie robiły się takie bufiaste. W ogóle nosiła się tylko w dopasowanych garsonkach. Miała w szafie chanele[7] i pakiny zrobione przez siebie. Metki do nich kupowała na targu, proszę sobie nie myśleć, że krawcową jak ona byłoby stać na takie goldy. Te kostiumy musiały mieć koniecznie aplikacje „sukienne”, to znaczy dopinki na plecach, falbanki w talii, ozdoby na klapach, te, które nadają kształtów. Bo ona była okropnie chuda, nie wiem, czy wspominałem. No ale jak grubnąć bez śniadań i obiadów.

Przeczytanie wszystkich numerów „Mojej Przyjaciółki” trochę mi zajęło. Żadnego listu Téré jednak nie znalazłam. Dopiero w 1947 roku „Nieszczęśliwa Téré z Łodzi” napisała do „Mody i Życia Praktycznego” z pytaniem, jak mogłaby zwalczyć wągry na nosie. Redakcja radziła jej stosowanie pszennych otrąbków.

Józek rozkłada ręce.

– Jakby to była ona, to miałaby pani dobre zakończenie. Ale ja dam pani lepsze. Znaleźliśmy z Mireczkiem jej ostatni skorowidz z hasłami do krzyżówek. Prawie już wszystek ołówek wyblakł, ale niektóre strony da się odczytać. I jednym ze słów, które jeszcze widać, jest „MODA”. Kilka definicji „MODY” zdążyła przekreślić; nie mogła się pewnie na żadną zdecydować.

Żurnale próbowały zdefiniować nową modę przez całe dwudziestolecie. Miała być zupełnie inna – nie dość, że polska, to jeszcze zreformowana. Definicja ta zależała od wielu czynników.

Na przykład od tego, czy jej autorka była artystką. Irena Pokrzywnicka, malarka, projektantka, ilustratorka, w dwutygodniku „Pani”:

Moda nie jest to błaha rzecz. To nie tylko sprawa krawców i szwaczek, ale poważne artystyczno-ekonomiczne zagadnienie[1].

Czy właściciel pisma należał do socjety. Ponownie „Pani”:

Moda, mode, fashion. Wszystko to, co uchodzi w pewnym czasie za najwłaściwsze, najestetyczniejsze i najbardziej stylowe, jest bezsprzecznie jedną z form sugestii, sugestii wywieranej przez pewną grupę estetów na mniej lub więcej liczne środowisko. Siła tej sugestii, przenikając z łatwością granice państw, przebiegając w krótkim czasie olbrzymie przestrzenie, działa jednak tylko na to środowisko, którego poziom estetyczny i kulturalny jest gruntem podatnym do przyjęcia tej właśnie, a nie innej formy wzoru[2].

Czy wierzyło się w psychologię. „Świat Pięknej Pani”:

Moda pozornie jest zjawiskiem nieuchwytnym i pełnym kaprysów niedających się obliczyć ani przewidzieć. Przyczyny kaprysów (mody) tłumaczy się względami psychologicznymi. Człowiek przestaje po pewnym czasie reagować na podniety zewnętrzne, stale występujące w tej samej postaci. I tak punkt ciężkości zostaje przerzucony na inną płaszczyznę, na płaszczyznę świeżości doznawanych wrażeń. Z chwilą kiedy oko nasze przyzwyczaja się do pewnych kształtów, przestaje na nie reagować, podobnie jak ucho nie reaguje na monotonne tykanie zegara[3].

Czy miało się świadomość, że moda wyznacza granice społeczne. Znów „Świat Pięknej Pani”:

Moda. Jest po to, by spełniać wyraźną rolę wykładnika rozpadu społecznego na grupy. Warstwy wyższe pragnęły dzięki modzie odseparować się od innych grup społecznych, a kiedy te ostatecznie zaczęły naśladować ubiór salonów – salony tworzyły nową modę. Ponieważ z biegiem czasu łatwiej było naśladować kreacje sfer górnych, więc tempo zmienności mody jest coraz szybsze[4].

Czy miało się skłonność do refleksji nad przemijaniem. „Przegląd Mody”:

Moda rządzi wszystkim. Moda dyktuje, jakie mamy nosić parasolki i jakie psy chować. Gdzie się podziały mopsy moich ciotek i kawowe pudle przyjaciółek mojej matki? Czy wszystkie zeszły ze świata bezpotomnie? Po nich przyszły charty rosyjskie, ozdobione perskimi obrożami, i jamniki szkockie. A jutro przyjdą inne żywe wariacje na temat wierności[5].

Tych definicji pojawia się więcej, choć w II Rzeczpospolitej nie ma tak naprawdę czegoś takiego jak moda w „zachodnim” sensie. W Paryżu przebiega to wówczas mniej więcej tak: rodzimi projektanci wymyślają nowe modele ubrań, prezentują je na pokazach, a potem sprzedają bogaczom. Żurnale zamieszczają informacje, reklamy, sygnalizują, jakie są trendy i tendencje, interpretują modę. Producenci masowi wytwarzają konfekcję seryjną z tych modeli, które przyjęły się w wyniku wysiłków projektantów i dziennikarzy. W dwudziestoleciu międzywojennym przemysł odzieżowy rozwija się do tego stopnia, że pierwszy raz w historii praca „wielkich krawców” przyspiesza. Pokazy odbywają się już kilka razy na sezon. W interesie tego systemu jest zmienność. To ona generuje zyski. A w Polsce? Pokazy są, owszem, ale organizują je stowarzyszenia, krawcy albo kupcy, a nie projektanci. Bo projektantów właściwie nie ma. Sprzedaż jest, ale symboliczna. Do biznesu trzeba raczej dopłacać. Wystarczy przejrzeć dział ogłoszeń drobnych w „Kurierze Warszawskim”, żeby zrozumieć skalę problemu. Odzieżowi bankruci poszukują chętnych na resztki magazynowe, mają nadzieję spłacić długi. Polski marketing, chociaż wspina się wtedy na wyżyny, nie potrafi się jeszcze maskować i w zasadzie każdy artykuł sponsorowany przypomina reklamę.

Świąteczne wydanie „Przeglądu Mody” z 1928 roku

Domena publiczna

Moda na jesień 1938 roku na ilustracjach „Przeglądu Mody”

Domena publiczna

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

Brygada singerek

[1] Chodzi o projekty Jeanne Paquin, która jako pierwsza kobieta założyła własny dom mody. Sukcesywnie wprowadzała nowoczesne rozwiązania biznesowe: użyczała sukni teatrom, wysyłała swoje modelki na imprezy publiczne. Oswajała praktyczny kolor czarny, by nie był kojarzony tylko z żałobą.

[2] Warszawski zakład szewski specjalizujący się w męskim obuwiu na miarę, prowadzony przez Jana Kielmana. Buty z tej pracowni nosili prezydent Ignacy Mościcki, Jan Kiepura, zamawiał je też Charles de Gaulle.

[3] Sklep z wyrobami futrzarskimi, należący do Andrzeja „Arpada” Chowańczaka, uznawanego za „magnata futer” II Rzeczpospolitej.

[4] Dom Towarowy Braci Jabłkowskich – otwarty w 1914 roku przy ulicy Brackiej 25 w Warszawie, najsłynniejszy dom handlowy w Polsce międzywojennej, znany zwłaszcza ze sprzedaży gotowej odzieży i dodatków w atrakcyjnych cenach. W kilkupiętrowym budynku poza sklepami znajdowały się kawiarnia, salon wystaw i kącik muzyczny.

[5] Modystka nie zajmowała się wyłącznie wyrabianiem kapeluszy, ale także ubrań i dodatków. Nazywało się też tak osobę chodzącą na pokazy mody, podsłuchującą gości, a później doradzającą firmom, które modele z kolekcji się spodobały i można ich uszyć więcej.

[6]Z ostatniej rewii mody w Warszawie, „Moda i Życie Praktyczne” 1946, nr 14, s. 15.

[7] W dwudziestoleciu międzywojennym Gabrielle Chanel, słynna francuska projektantka mody, znana była w Polsce głównie z damskich tweedowych kostiumów i czarnych sukienek. Szczyt jej popularności przypadł na kryzysowe lata trzydzieste, gdy rozpowszechniły się proste i powtarzalne kroje.

Przypisy

Moda to nie jest błaha rzecz

[1] L. Ciechanowiecka, Sztuka i szczęście. Rozmowa z art. malarką Ireną Pokrzywnicką, „ABC Literacko-Artystyczne” 1934, nr 15, s. 4.

[2] J. Zaruba, Kiedy zima nadchodzi, „Pani” 1923, nr 9–10, s. 31.

[3] R. Zan, Sens mody, „Świat Pięknej Pani” 1937, nr 2, s. 14.

[4] Tamże.

[5]Komunikat mody, „Przegląd Mody” 1935, nr 12, s. 11.