Marika i Bazyli. Tajemnice Amazonii - Dziedzic Elżbieta - ebook

Marika i Bazyli. Tajemnice Amazonii ebook

Dziedzic Elżbieta

0,0

Opis

„Dżungla zastygła w oczekiwaniu. Piękny las skrywał wiele tajemnic. Z wysokich drzew spoglądało tysiące oczu. Czapierzaste korony dawały schronienie, ale i maskowały drapieżców. W tropikalnym lesie każdy walczył o przetrwanie.”

Tym razem Marika i Bazyli trafiają do Amazonii i, jak się okazuje, nie jest to przypadek. W dżungli roi się od niesamowitych stworzeń i dzieją się zagadkowe rzeczy. Gdy deszczowy las roztacza swe czary, w plątaninie roślin i przygód łatwo można stracić orientację oraz poczucie czasu. Czy bohaterom uda się uniknąć kłopotów i czy ta niezwykła przygoda w jakiś sposób ich zmieni?

Dynamiczna, motywująca opowieść o wewnętrznej sile, pokonywaniu trudności i poszukiwaniu skarbów, rozwijająca w czytelnikach miłość i szacunek do natury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 234

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by Elżbieta Dziedzic

Copyright © by W.L. Białe Pióro

Ilustracja na front okładki: Barbara Badura

Ilustracje: Elżbieta Dziedzic

Skład i łamanie: WLBP

Redakcja: autorska

Sugestie redakcyjno-korektorskie: Agnieszka Kazała

Korekta: Izabela Durasiewicz

Wydawnictwo Literackie Białe Pióro

www.wydawnictwobialepioro.pl

Wydanie: II, Warszawa 2025

ISBN: 978-83-67788-57-1

Wszędobylskim pnączem wije się legenda,

Sekrety lasu skrywa liść,

Odczytaj znaki i zapamiętaj,

By z sercem na dłoni w zieleń iść!

Elżbieta Dziedzic

NA FALACH

Rozgniewane fale biły o skalisty brzeg, jakby sam król mórz toczył walkę z matką ziemią. Morskie grzywy pieniły się i unosiły w dzikich podskokach. Coś kotłowało się w głębinach, z granatowej czeluści wydobywał się niepokojący ryk. Morze zdawało się w tej chwili siedliskiem olbrzymich, wzburzonych potworów. Niebo zmarszczyło się i spochmurniało. Jak w lustrzanym odbiciu, chmury skłębiły się nad falami i odpowiedziały na ryk morza ulewnym deszczem. Burza. Wodny żywioł rozszalał się na dobre, ale nie przestraszył stworzeń, których ciemne głowy wynurzyły się ciekawsko nad szalejące grzbiety fal. Były to często zaglądające w te okolice foki. Teraz, gdy sztorm przegonił z wybrzeża najodważniejszych śmiałków, mogły w spokoju bawić się i kołysać w rytm huczącego morza.

Burza trwała dość długo i nie była w tej okolicy czymś wyjątkowym. Zamek, stojący niegdyś na klifie, a po którym dziś pozostały ruiny i legendy, należał do starożytnego króla Pendragona. Jego doradcą był najpotężniejszy mag tej ziemi. Dziś morska piana zmyła ślady dawnych czasów, ale podobno, w jaskiniach pod zamkiem została zaklęta pradawna magia i uśpiona czeka na kogoś, kto ją obudzi. Podobno, bo tak naprawdę nikt dotąd nie zbadał, co kryje się w naturalnych labiryntach wzgórza. Tymczasem morze i niebo wyładowały się i zaczęły uspokajać. Powierzchnia wody złagodniała, a chmury rozsunęły się, odsłaniając złociste, życiodajne oko gwiazdy. Foki rozprostowały swoje podłużne, krągłe ciała, bujając się w wodnej kołysce, i wpatrzyły się swoimi pięknymi oczami w niebo. Złote promienie spadały i rozcieńczały się, tworząc pobłyskującą plamę na brzuchu równomiernie oddychającego morza. Jedna z fok odłączyła się od swych towarzyszek i popłynęła w stronę brzegu. Gdy dotarła do małej zatoczki, wynurzyła się całkiem z wody i wpełzła sprężyście na półkę skalną. Wystawiła się na działanie promieni słonecznych osuszając swe ciało. Po chwili szare futro zaczęło pękać. Stworzenie jakby na to czekało. Jednym zgrabnym ruchem zrzuciło foczy płaszcz i przeobraziło się w smukłą młodą kobietę, w dopasowanym szarym kombinezonie. Dziewczyna wstała, związała długie ciemnoszare, faliste włosy, po czym ukryła swoją foczą skórę w skalnej szczelinie. Następnie, wczepiając się i przylegając do ściany, rozpoczęła wspinaczkę. Musiała być silna i doświadczona, ponieważ szło jej to bardzo szybko. Gdy niemal wspięła się na górę, usłyszała kroki i dolatujące z wiatrem słowa. Byli to zwabieni promieniami słońca turyści, którzy wyruszyli na zwiedzanie zamku. Starała się jeszcze bardziej wtopić w skalne tło, bezszelestnie kontynuując wspinaczkę. Gdy osiągnęła cel, ukryła się za większym głazem i z oddali śledziła grupę spacerujących między ruinami ludzi. Jej twarz była brązowa jak ziemia i nieprzenikniona niczym skała. Przymrużyła focze oczy i znieruchomiała.

*

– Spójrzcie, foki! – zawołała Marika. Bazyli, Tato i Wąchacz podeszli do barierek i wyjęli lornetki, by przyjrzeć się zwierzętom. – Wydaje mi się, że to ten sam gatunek, co nasza Foczka.

– Masz rację. – Bazyli w skupieniu badał wzrokiem pluskające w wodzie ssaki. – To foki szare. Czytałem, że sporo ich u wybrzeży Kornwalii.

– Fajna niespodzianka, co? – zaśmiał się Tato. – Tak podejrzewałem, że się pojawią.

– Phi – fuknął na te zachwyty Wąchacz. – Też mi powód do radości. Mało to nagapiliście się na te kluchy ostatnim razem?

Marika kucnęła przed swoim włochatym przyjacielem. Był naprawdę pięknym psem. Swoją białą sierścią, wydłużonym pyszczkiem i wspaniałym puszystym ogonem przypominał lisa polarnego.

– Wąchaczu, dlaczego ty tak nie lubisz fok?

Pies naburmuszył się tylko. Nigdy, przenigdy nie polubi żadnej foki! Nie ma mowy. Psy i lisy nie zadają się z takimi fajtłapami.

Tato patrzył w stronę zatoki.

– Wygląda na to, że będzie odpływ. Może uda nam się za chwilę zejść na plażę. Przy odrobinie szczęścia, przyjrzymy się fokom z bliska. Na dole znajduje się też Jaskinia Merlina.

– Super! – ucieszył się Bazyli. – Są nawet schody.

– Tak, ale trzeba uważać. Po burzy na pewno będzie ślisko.

I faktycznie, po jakimś czasie morze cofnęło się i pojawiła się mała piaszczysta plaża. Zaczęli schodzić gęsiego. Najpierw Tata, za nim Marika i Bazyli. Wąchacz przebierał nogami, niezdecydowany.

– Wąchaczu! – zawołał Bazyli. – Bez ceregieli. Złaź. Nie możemy zostawić cię tu samego, bez opieki. Znasz zasady.

– Okej, okej – westchnął pies i zbiegł za nimi. Jasne, odkąd zamieszkał wśród ludzi zdążył się przekonać, że w świecie dwunożnych jest mnóstwo nakazów i zakazów. Na początku trudno było mu to wszystko zapamiętać. Nie mógł biegać sobie swobodnie, tylko przy nodze „właściciela”, a w mieście musiał nawet chodzić na smyczy, czego po prostu nie cierpiał. Nie pozwalano mu polować na ptaki i koty. Teraz dostawał jedzenie do miski, nawet smaczne, ale psu, który na dodatek był kiedyś lisem, trudno czasem powstrzymać instynkt. Dlatego też uwielbiał długie spacery z Mariką i Bazylim daleko za osiedle, w którym mieszkali. Tam szalał i brykał do woli. W trójkę biegli przez łąki nad rwącą rzekę i bawili się, pluskali w wodzie tak samo jak wtedy, gdy się poznali w Arktyce.

Zeszli na plażę. Starali się poruszać cicho i powoli, by nie spłoszyć zwierząt

– Ciekawe, czy któraś z tych fok, to nasza Foczka – szepnęła Marika. – Obiecałam jej, że się jeszcze zobaczymy, ale wyszło inaczej. Przykro mi z tego powodu.

– Mariko, nic nie mogliśmy poradzić, wiesz przecież. Nie rób sobie wyrzutów – odpowiedział Bazyli.

– Wiem, ale tęsknię.

– Ja też chętnie bym ją zobaczył. Wesoło nam było we czwórkę.

– Mnie tam najweselej w trójkę – burknął pod nosem Wąchacz, a Marika i Bazyli ciężko westchnęli.

Foki pływały nieopodal. Przy Jaskini Merlina czuły się bezpiecznie. Rzadko kiedy ludzie zapuszczali się na ten mało dostępny brzeg. Rodzeństwo, Wąchacz i Tato starali się zachowywać ostrożnie, tak by ich nie zaniepokoić, dzięki czemu podeszli dostatecznie blisko, tak że dzieci i pies usłyszeli o czym rozmawiają. Tato musiał zadowolić się pięknymi widokami, ponieważ nie rozumiał mowy zwierząt. Zainteresowała go grota w skale, więc wszedł do środka, by ją dokładniej obejrzeć.

– Nie, nie… Siostry, mylicie się. Ludzie nie są tacy źli – pouczała koleżanki jedna z fok. – Sama się o tym przekonałam, gdy moje biedne dzieci zgubiły się i ledwo zostały odratowane. Zaopiekowali się nimi ludzie.

– Niemożliwe!

– Wierzcie mi, tak, tak. A potem, gdy moje małe nabrały sił, ludzie wypuścili je na wolność.

– Posłuchajcie jej bo ma rację – dorzuciła druga, młodsza foka. – Słyszałam o tym miejscu. Dwunożni leczą tam foki. Znacie mnie i wiecie jak jestem niechętna dwunożnym, ale to jednak prawda. Widziałam na własne oczy zagojone blizny mojej przyjaciółki. Opowiadała mi, że gdy tam trafiła, myślała, że to już koniec. Ale dwunożni ostrożnie ją zbadali, potem włożyli do specjalnego miejsca z wodą i przynosili różne smakołyki, żeby szybko wyzdrowiała.

Po tych słowach rozległy się szmery i poświsty. Niektóre foki kiwały mokrymi łebkami, inne spoglądały ze zdziwieniem i niedowierzaniem.

– Myślicie, że Gaja jakoś sobie poradzi?

– Na pewno. Wierzę, że jej się uda – odpowiedziała młodsza foka. – O, a to co?

Foki zaskoczone odwróciły się i spostrzegły grupkę ludzi i psa. Strwożone już miały zanurkować i uciec, gdy usłyszały szczekanie:

– Nie uciekajcie. Ci ludzie nie zrobią wam krzywdy. Rozumieją naszą mowę. – Foki niepewnie wpatrywały się w przybyszów. Trochę się obawiały, ale też były zaciekawione tą sytuacją. W końcu najstarsza i najodważniejsza odpowiedziała:

– Skąd mamy wiedzieć, że to nie jakaś pułapka? Dwunożni znający naszą mowę i pies, który jest przyjacielem fok? Przyznacie, że to dziwne.

– Zaraz, zaraz… Nie powiedziałem, że przyjaźnię się z fokami – żachnął się Wąchacz, ale Bazyli spojrzał na niego takim wzrokiem, że od razu dodał: – ale obiecuję, że nie będę was gonić i podgryzać wam ogonów.

Foki prychnęły kropelkami wody, ale podpłynęły nieco bliżej. Pozostały jednak w bezpiecznej odległości od nieznajomych, tak na wszelki wypadek.

– Dziękujemy, że nam zaufałyście. Nie bójcie się – zaczął Bazyli. Miał przyjemny głos i uśmiechał się wesoło. – Bardzo lubimy zwierzęta. Poznaliśmy nawet jedną Foczkę i zaprzyjaźniliśmy się z nią. Szukamy jej i pomyśleliśmy, że może mogłybyście przekazać dla niej wiadomość. – Wydawało się, że foki rozluźniły się troszeczkę. – Nazywam się Bazyli, a to moja siostra Marika, to Tata i nasz pies Wąchacz… – Na te słowa, jedna z fok drgnęła.

– Marika? Bazyli? Ww… Wąchacz? – zapytała. Była to młodsza foczka, która opowiadała o lecznicy dla fok. Teraz podpłynęła nieśmiało i przyglądała się z uwagą rodzeństwu.

– Foczka? Nasza kochana Foczko, czy to ty? – zawołała uradowana Marika i prawie wbiegła do wody. Ale pomimo lata, woda była bardzo zimna, a ona nie miała przecież na sobie niedźwiedziego futra, ani pianki. Foczka podskoczyła i klasnęła przednimi płetwami, ale zaraz przyszło jej coś do głowy:

– Tego kudłatego poznaję, ale…

– Też cię kojarzę ciepła klucho – Wąchacz nie pozostał jej dłużny.

– Znowu zaczynasz?

– Ty zaczęłaś pierwsza!

– Nieprawda!

– A właśnie tak!

– Uspokójcie się – podniósł głos Bazyli, bo tych dwoje, jak widać, nic a nic się nie zmieniło. – Tak długo czekaliśmy na to spotkanie, a wy znowu się kłócicie.

– Ale Mariko, Bazyli… czy to naprawdę wy? Przecież wy jesteście teraz lu… lu… ludźmi. Kto was tak zaczarował? – wyjąkała Foczka, a pies, słysząc to, aż zatoczył się ze śmiechu.

– Foczko, tak, to my – uśmiechnęła się Marika. – W Arktyce zostaliśmy przemienieni w niedźwiedzie polarne, ale tak naprawdę zawsze byliśmy ludźmi.

Foczka patrzyła na nich swoimi czarnymi, okrągłymi oczkami, próbując całym dobrym foczym sercem zaakceptować nowe fakty.

– Dlaczego nic wcześniej nie powiedzieliście?– zapytała lekko zawiedziona.

– Nie chcieliśmy cię przestraszyć. Pamiętasz, Foczko, jak mówiłaś o ludziach, że to najgorsze potwory?

– No, w sumie macie rację. Wtedy tak myślałam. Ale wiecie co? Po tym, co przeżyła moja przyjaciółka i inne foki, zmieniłam trochę zdanie. Nie wszyscy dwunożni są źli. Niektórzy pomagają nam, zwierzętom. Troszczą się o przyrodę.

– Nareszcie i gruba kiełbacha doszła do jakichś pozytywnych wniosków – szyderczo wtrącił Wąchacz. – Długo ci to zajęło!

– Nie dasz mi spokoju obszarpańcu? – zdenerwowała się Foczka. – Wiesz, że z tobą nie gadam!

Foczka przyczłapała do Mariki i Bazylego, na co oni zaczęli ją ściskać i głaskać.

– Foczko, kochana Foczko. Jak bardzo się za tobą stęskniłam! – całowała ją w pyszczek Marika. – Już myślałam, że cię nigdy nie zobaczę.

– Ja też tęskniłam. Odeszliście tak nagle. Ale nigdy was nie zapomniałam. Fajnie się bawiliśmy w Arktyce, co nie? Zabawnie wyglądacie bez futer! Ale, choć wyglądacie inaczej, to czuję całym sercem, że to wy – moi najdrożsi przyjaciele. Ważne jacy jesteście w środku, a wygląd… wygląd wcale nie ma znaczenia.

– Coś jednak nam pozostało po arktycznej przygodzie. Zobacz. – Bazyli odsłonił włosy, które opadały mu na uszy. Marika uniosła warkocze.

– Niedźwiedzie uszy!

– Tak, dzięki nim możemy porozumiewać się ze zwierzętami.

– Hurra, hurra, hurra… – zaszczekał Wąchacz. – Co za radość, że cię spotkaliśmy. Ja jednak miałem nadzieję, że zostaniesz na lodzie i że nie będę musiał już oglądać twojego tłustego ogona. Od ostatniego razu wyglądasz jakoś nieapetycznie.

– Myślisz, że obchodzi mnie twoje zdanie? Ja też w ogóle o tobie nie myślałam – odpyskowała mu Foczka, ale w jej okrągłych oczkach zalśniły łzy. – I… i tak właściwie, to z tobą nie gadam.

– No, to nie gadaj.

– Nie gadam.

– A jednak wciąż gadasz.

– Nieprawda! – Foczka ostentacyjnie odwróciła się od psa.

– Już dość – uspokoił ich Bazyli. – Wąchaczu, jesteś dziś bardzo niemiły! Foczko, co u ciebie słychać? Co się działo od czasu, gdy opuściliśmy wybrzeże?

– O, dużo się działo. Poznałam nowe koleżanki, z którymi przypływam tutaj. Chętnie was z nimi zapoznam. Moje drogie – zawołała na towarzyszki, które cały czas gapiły się z wody na plażę jak na scenę w teatrze – śmiało podpływajcie. To moi przyjaciele z Arktyki, Marika i Bazyli. Opowiadałam wam o nich.

Rodzeństwo i foczki spędzili chwilkę na miłej pogawędce pod zamkiem legendarnego Pendragona. Siedzieliby tam pewnie do wieczora, ale inni turyści również zauważyli zwierzęta i zaczęli schodzić na wybrzeże, by zrobić im zdjęcia. Trzeba było się więc ewakuować. Umówili się na następny dzień, na inną ustronną plażę, by nacieszyć się swoją obecnością po wielu miesiącach rozłąki.

Drugiego dnia, Marika i Bazyli założyli wygodne pianki do pływania, płetwy i wzięli ze sobą maski i fajki, by móc ponurkować z fokami. Dzięki temu, że przez jakiś czas żyli w niedźwiedziej skórze, nauczyli się świetnie pływać i nawet teraz, choć w ludzkiej postaci, prawie dorównywali w wodzie swojej przyjaciółce i jej koleżankom. Szybciej się jednak męczyli i musieli wychodzić na brzeg.

Podczas przerw na plaży, budowali wspaniałe zamki z piasku, a foki i mewy przyglądały się tym sztukom z zainteresowaniem. Wąchacz kopał pod zamkami niesamowite tunele. Jego przodkowie, pieśce, przekazali mu umiejętność budowania nor w śniegu, co wykorzystywał teraz, pomagając dzieciom w tworzeniu fantastycznych obwarowań i labiryntów.

Ptaki, przede wszystkim żółtodziobe mewy, dziwiły się temu i podchodziły coraz bliżej, pytając co też im przychodzi do głowy, by z piachu tworzyć jakieś kopce. Po co to? Na co to? Do czego to się w ogóle przyda? Niby domki, ale jaj by tam żadna nie złożyła. Może dla żółwi by się nadało. Ale żółwi tu nie ma. Dzieci śmiały się i rozmawiały z mewami, dopóki Wąchacz nie stracił cierpliwości i nie pogonił frytkojadów, gdzie pieprz rośnie.

Po burzy była wyjątkowo piękna pogoda. Lato w Kornwalii nie jest tak upalne jak w Polsce. Zdarza się, że pada deszcz i wieje wiatr. Ale Marika i Bazyli nie przejmowali się zmienną pogodą, przede wszystkim przyjechali na wakacje do Taty. Do tego niespodziewanie spotkali dawno niewidzianą przyjaciółkę – nie mogło być lepiej! Cały dzień spędzili na plaży. Tato był również zadowolony, popływał i powygrzewał się na słońcu.

Tylko Wąchacz nie dał się namówić na wodne kąpiele, bo pomimo tego, że był teraz psem, to geny lisów polarnych mocno w nim tkwiły. Ale tu na pustej plaży, mógł ganiać za ptakami ile tylko chciał, więc nie narzekał na nudę…

Było tak przyjemnie, że umówili się na następny dzień plażowania.

I tak jak ostatnio, popływali w głębinach z fokami, które przyzwyczaiły się do nich i miały już całkiem dobre zdanie o dwunożnych.

Niestety, nie polubiły Wąchacza, i vice versa, chociaż dzieci bardzo się starały, by przynajmniej pies i Foczka zakopali topór wojenny. Ale tych dwoje nigdy nie przyznałoby się pierwsze, że również stęskniło się za sobą. Woleli poszturchiwać się i docinać sobie nawzajem przy każdej okazji – jak pies z foką.

Wieczorem, gdy wrócili do domu, czekała na nich niespodzianka. Listonosz wrzucił przez drzwi kopertę. W środku znaleźli trzy bilety do Eden Project. Tata powiedział, że to największy ogród botaniczny, gdzie zgromadzono tysiące roślin z całego świata. Poza tym dużo można tam się nauczyć o przyrodzie i jak o nią dbać. Jeżeli nadarza się okazja, to warto tam pojechać, ponieważ zobaczą wiele egzotycznych roślin z różnych stref klimatycznych. Oczywiście rodzeństwo od razu zapaliło się do wyjazdu. Bilety były na następny dzień, więc postanowili, że wcześnie rano poproszą jedną z mew o przekazanie wiadomości foczkom, że tego dnia nie przyjdą na plażę, bo jadą na wycieczkę. Początkowo dziwili się skąd te bilety, ale Tato przypomniał sobie, że w pracy mieli rozdawać jakieś kupony, więc pewnie był to firmowy prezent.

Zebrali się wcześnie i ruszyli w drogę samochodem, ponieważ ogród botaniczny znajdował się na przeciwległym wybrzeżu. Nawet się nie domyślali, że zwyczajna koperta z trzema biletami do Eden Project to wstęp do niesamowitej przygody.

SMAK CZEKOLADY

Stanęli na wielkim tarasie i oniemieli. Ich oczom ukazała się pokryta różnorodną roślinnością dolina, na środku której bąbliły się kopuły dwóch olbrzymich szklarni. Rośliny rozpierały się również na skalnych ścianach otaczających dolinę i Marika dowiedziała się z ulotki, że ogród zaprojektowano w starym kamieniołomie. Na tablicach informacyjnych mogli zobaczyć, jak opuszczony, bezbarwnie skalisty teren dzięki pasjonatom, miłośnikom przyrody i naukowcom, zmienił się w pełną życia oazę. Od razu wyruszyli na spacer. Wąchacz trochę marudził, bo musiał iść tym razem na smyczy. Najpierw przeszli się dookoła ogrodu, gdzie podziwiali delikatne, nadmorskie i łąkowe rośliny Kornwalii. Było tam sporo pachnących kwiatów przyciągających owady swoim słodkim aromatem. Seledynowe obłoki krzewów i drzew jak plamy akwareli ubarwiały rzeźbienia skał. W dali ciemnozielone czupryny lasu mieszanego i palm pokrywały niczym mchem piętrzące się ściany wspaniałego ogrodu. Przeszli przez strefę afrykańską i stepową, gdzie sukulenty ostrzyły kolce na każdego, kto chciałby sięgnąć po ich falbaniaste, rozłożyste kwiaty. Zatrzymali się przy grządkach zbóż, ziół i warzyw, te wyglądały bardzo znajomo. Chwilę odpoczęli pod olbrzymimi liśćmi bananowców. A czekał na nich również mitologiczny ogród z leżącą na trawie boginią życia, której ciało lśniło kryształkami, a z głowy wyrastały zielonolistne dredy, a także budynek edukacyjny z olbrzymią Sinicą. Ta „oddychała” wypuszczając z licznych otworów kółka, które próbowali złapać, zanim rozwieją się w powietrzu.

Największą atrakcją jednak okazały się Biomy. Olbrzymie szklarnie, zbudowane jakby z przezroczystych plastrów miodu, w których ogrodnicy zaklęli dziwnokształtną naturę ze wszystkich urodzajnych kontynentów. Tym razem Wąchacz nie mógł im towarzyszyć, ale obiecał, że poczeka na nich grzecznie na zewnątrz. Weszli do pierwszego biomu. Marika przyglądała się bielonym murkom, z których zwieszały się ciemnoróżowe drobne kwiaty, cytrynom i pomarańczom rosnącym w pękatych glinianych donicach. Pachniało tu jaśminem, lawendą, oregano i rozmarynem.

– Chyba przenieśliśmy się do Grecji!

Tato przytaknął:

– To biom śródziemnomorski. Chodźcie dalej, popatrzymy na harce satyrów.

Przeszli przez mały gaj oliwny i zatrzymali się przy winnicy, gdzie pośród bujnej winorośli tańczyły boginki, przygrywały im mityczne stwory, a sprawcą całej zabawy był bóg wina, Dionizos, pod postacią olbrzymiego byka.

Marice spodobały się łąki kalifornijskich maków, oraz australijskie drzewa trawiaste z zielonymi kępami na czubkach.

– Popatrz Bazyli, na pniu drzewa widać łapy kangura! – spostrzegł Tato i razem z Bazylim pochylili się nad rośliną. Potem obejrzeli aborygeńskie przedmioty i rzeźby. Poszli dalej.

Marika dopiero po chwili uświadomiła sobie, że pozostała daleko w tyle. Próbowała ich dogonić, ale zajęci rozmową szli dalej, nie zauważywszy nawet, że nie ma jej obok.

Zrobiło jej się smutno. Spotkali się dopiero w przejściu do drugiego biomu.

– O, Marika, gdzie byłaś? Tato opowiadał o pirofitach. Wiesz, że są takie rośliny, które potrzebują ognia by się rozmnażać?

– Nie, nie wiedziałam. Dlaczego tak pędzicie?

– Nie pędzimy. Co chwilę robisz zdjęcia, więc zostajesz z tyłu.

Tato też uważał, że nie ma problemu. Nie odeszli przecież bardzo daleko, a Marika nie była już taka mała, żeby trzymać ją za rękę. Żeby jednak się rozchmurzyła, poszli na lody.

– Dobrze, że się ochłodziliśmy, bo teraz wejdziemy do tropikalnego lasu. Będzie duszno i gorąco.

Otworzyli drzwi i buchnęło zielenią. Szklarniane banie wypełnione były po brzegi lasem. Wysokie drzewa tworzyły nad ich głowami naturalne baldachimy. Ogromne liście – pierzaste, skórzaste, jak skrzydła wiatraków rozbudzały marzenia o dżungli, obfitej rajskiej krainie. Tak musiał wyglądać Eden. Marika raz po raz wydawała z siebie „ochy” i „achy”, bo rozpoznawała kwiaty i rośliny, które mama pielęgnowała w domu, lecz te tutaj były gigantyczne, jakby ktoś użył pompki powiększającej Pana Kleksa. Wielkie czerwone serca anturium i białe skrzydłokwiatów, kolorowe liście kaladium, i podziurawione monstery, woskowane alokazje z seledynowymi żyłkami i kolumnady fikusów. Drzewa olbrzymie niby maszty, rośliny pełzające, poskręcane, pozwijane jak węże, pnące, wrastające, zwieszające się długimi sznurami. Na oczku wodnym pękały lilie, układając się w idealne rozety, tworząc zamki na wodzie dla wróżek i Calineczek.

Zachwycona Marika zatraciła się w tym ogrodzie rozkoszy i znów nie zwróciła uwagi, że Bazyli z Tatą gdzieś zniknęli. Poprzez prześwit w zielonosoczystym gąszczu zobaczyła, że są na moście spowitym obłokami. Szybko tam pobiegła, by pobawić się w deszczowej chmurze. Potem weszli na wiszący most linowy.

Bazyli zaczął tak bujać, że nie mogła zrobić kroku do przodu. Starała się nie patrzeć w przepaść.

– Bazyli, przestań! – krzyknęła do brata, lecz on śmiał się i dalej bujał. Przecież to taka fajna zabawa. Ale Marice nie było do śmiechu, wirowało jej w głowie i ledwo przeszła na drugą stronę.

Myślała, że Tato upomni Bazylego, ale nie, nic takiego się nie wydarzyło i poszli dalej, do wodospadu, a potem wspięli się na wysoką, prawie pod sufit platformę, by podziwiać las z lotu ptaka. Robiło się już naprawdę gorąco i w ciepłym wilgotnym klimacie trudno było oddychać. Zeszli więc niżej, gdzie zobaczyli ulubione kwiaty mamy – orchidee. Marika zatrzymała się na moment, by zrobić zdjęcia, tymczasem Tato i Bazyli stanęli nieopodal i podziwiali gekony na gałęziach drzew. Ale gdy Marika się odwróciła, po raz trzeci gdzieś zniknęli. Miała tego już dość. Rozglądając się za nimi, ujrzała stojącą pod kakaowcem kobietę i tabliczkę z angielskim napisem:

„Historia czekolady – zapraszam”

Stwierdziła, że nie będzie już biegać za Tatą i Bazylim i skierowała się w stronę miło uśmiechającej się osoby.

– Dzień dobry, jak masz na imię? – odezwała się do niej kobieta. Miała szare faliste włosy i ciemną jak kakao skórę. Ubrana była w szary obcisły kombinezon, a na jej szyi błyszczał złoty wisiorek z dziwnymi znakami.

– Dzień dobry, jestem Marika.

– Chciałabyś posłuchać skąd się wzięła czekolada? – Marika kiwnęła potakująco głową. – Wspaniale – ucieszyła się kobieta. Wysypała jej na rękę brązowe okruszki. – Spróbuj, jak smakują prawdziwe ziarna kakao.

Marika przegryzła je i poczuła słodko-gorzki pełny smak czekolady.

*

Wąchacz kręcił się niespokojnie przy drzwiach. Serce biło mu jak oszalałe, coś się stało, coś na pewno się stało. Z Mariką! Wiedział, że ma czekać na zewnątrz, ale nie mógł. Jakaś siła ciągnęła go do środka. Chodzi o Marikę. Wyraźnie w jego psich myślach pojawiał się obraz Mariki. Trzeba było działać i to natychmiast! Zerwał się ze smyczy, którą przywiązano go luźno do słupka i na psich miękkich łapkach wślizgnął się do przezroczystej, wielkiej jak pałac szklarni.

Wbiegł między krzewy i drzewa, i zaczął tropić. Szybko odnalazł Bazylego i Tatę. Otarł się o nogę chłopca.

– Wąchacz? Co ty tu robisz? – zdziwił się Bazyli.

– Marika zniknęła!

– Jak to zniknęła? – Bazyli rozejrzał się, ale faktycznie nigdzie nie było śladu siostry. – Tato, widzisz gdzieś Marikę? – Obaj patrzyli tu i tam, ale wsiąkła jak kamfora. Próbowali do niej zadzwonić, ale najwidoczniej jej telefon stracił zasięg.

– Zgłoszę to do punktu informacyjnego. Poczekajcie tu, zaraz wrócę – zdenerwował się nie na żarty Tato i wybiegł z biomu.

– Wąchaczu, wyczuwasz coś? – pytał zaniepokojony Bazyli.

– Czuję kakao, ale… chyba tam, wydaje mi się, że przy drzewie, gdzie stoi ta kobieta.

– Dobrze. W takim układzie podejdę do niej i zapytam o Marikę, a ty schowaj się za pniem.

Bazyli podszedł do kobiety z czekoladą, która przywitała go miłym uśmiechem.

– Dzień dobry, szukam siostry. Jest w podobnym wieku, co ja, troszeczkę niższa. Tak jak ja ma brązowe włosy, tylko dłuższe, zaplecione w dwa warkocze. Chyba rozmawiała tu przed chwilą z panią?

– Tak, była tu. Widzę, że bardzo się przejąłeś. Chciałbyś napić się czekolady? Działa odstresowująco.

– Nie, dziękuję – Bazyli starał się opanować. – Czy mogłaby mi pani powiedzieć dokąd poszła moja siostra?

– Tak, oczywiście. Zaraz wskażę ci drogę, ale napij się tego czekoladowego napoju. Dobrze koi nerwy. Zobaczysz, lepiej się poczujesz i wkrótce dołączysz do siostry.

Wąchacz zza drzewa zerkał na nich. Nie podobało mu się to, oj nie podobało. „Bazyli, nie pij tego!” – chciał zawołać, ale musiał siedzieć cicho. Bazyli niecierpliwym ruchem chwycił podany kubek i wychylił do dna. Kakaowo-waniliowy gęsty napój rozpłynął się po kubkach smakowych.

– Wspaniale! – uśmiechnęła się tajemniczo kobieta. – Teraz chodź ze mną.

Odgarnęła poplątaną lianami i wielkimi paprociami zasłonę lasu i weszła w głąb. Bazyli wytarł dłonią usta i, podejmując błyskawicznie decyzję, podążył za nią.

Widząc to, Wąchacz, jednym susem zanurkował za nimi w nieodgadnioną gąszcz. Udało mu się to w ostatniej chwili. Przejście zamknęło się.

OCZY FOKI

Marika siedziała na ziemi przed drewnianą chatą. Ręce i nogi miała spętane sznurkiem. Gdy wyszli z cienia lasu zawołała:

– Bazyli! Wąchacz!

– Mariko, nic ci nie jest? – Bazyli, widząc siostrę, rzucił się w jej kierunku, ale szarowłosa kobieta powstrzymała go.

Chwyciła zaskoczonego chłopca i, choć wykręcał się, błyskawicznie związała wokół jego nadgarstków mocny węzeł. Popchnęła go na ziemię i, pomimo że wierzgał z całych sił, unieruchomiła mu grubym sznurem nogi.

Pies starał się pomóc przyjaciołom, lecz próbując do nich doskoczyć, odbijał się od niewidzialnej bariery.

– Przepraszam za to niemiłe powitanie. Jeżeli nie będziecie próbowali uciekać, to was rozwiążę.

– Co chcesz z nimi zrobić? – zaszczekał nerwowo Wąchacz.

Kobieta spojrzała na psa. Jej oczy były łagodne, lśniące, tak duże i czarne, że prawie nie było widać białek.

– Dowiesz się w swoim czasie, lisku.

Wąchacz pod jej hipnotyzującym spojrzeniem, zaskomlał, położył uszy po sobie i jak szczeniak zaczął domagać się pieszczot. Kobieta delikatne pogłaskała go po długiej białej sierści.

– To jakieś czary! – wykrzyknął Bazyli. – Kim jesteś?

– Wkrótce odgadniecie, kim jestem – zaśmiała się kobieta. – Obiecałam Marice historię o czekoladzie…

– Nie chcemy żadnej głupiej historyjki. Chcemy, żebyś nas natychmiast wypuściła. Słyszysz?! – wykrzyczał ze złością Bazyli i szarpnął się, by rozpruć węzły, ale mocno trzymały.

Kobieta zignorowała Bazylego i zwróciła się do Mariki:

– A ty? Chcesz wracać? – oczy kobiety błyszczały, jak wypolerowane ziarna kawy.

Las poszeptywał zaklęcia w nieznanym języku. Wilgotne powietrze rozprowadzało zapachy wanilii, kakao i miodu. Marice zakręciło się w głowie.

„Dlaczego tu jesteśmy? O co chodzi?”.

„Jesteście potrzebni. Możecie nam pomóc” – zaszeleściły gałęzie drzew, gdzieś wysoko, pod niebem, którego nie było widać.

Nieznajoma uśmiechnęła się do Mariki. Wisiorek z dziwnymi znakami zakołysał się.

– To jak, Mariko?

– Bazyli, ja zostaję – powiedziała zduszonym głosem dziewczynka.

– Ciebie też zaczarowała? Co się tu dzieje. Czy tylko ja widzę w jakim jesteśmy położeniu? Mariko, ta obca kobieta nas uwięziła, nie wiadomo, jakie ma zamiary. Gdzie my w ogóle jesteśmy?

– Jesteście w amazońskim lesie.

– No, tego się domyślam. Byliśmy w lesie deszczowym, w szklarni. Pewnie wciągnęłaś nas w strefę zamkniętą dla zwiedzających. Jeżeli porwałaś nas dla okupu, to od razu ci mówię, że nie jesteśmy bogaci. Więcej zarobisz na sprzedaży czekoladowych batoników, niż na nas. Wypuść nas i to już! Nie wiem, co zrobiłaś mojej siostrze, ale nie ruszę się bez niej. Bez względu na to, co mówi, wypuść nas oboje.

– Zostaniecie tu tak długo, jak długo Marika będzie chciała – odpowiedziała stanowczo kobieta. – Na początek opowiem wam o czekoladzie. To naprawdę ciekawa historia. I, Bazyli, pamiętaj – zmarszczyła lekko brwi – jeżeli się nie uspokoisz, będę musiała cię zakneblować.

Bazyli też zmarszczył brwi, ale nic już nie powiedział. Zrobiło się spokojnie i cicho. Wąchacz zakręcił się wygodnie w kłębuszek między Mariką i nieznajomą.

Nadszedł czas opowieści.

Lasy porastały ziemię, jak zielone futro. Drzewa i krzewy piły życiodajny sok prosto od Matki Ziemi, a ona troszczyła się o każde swoje stworzenie, otulała je ciepłymi ramionami, karmiła je i dawała schronienie. Gdy na tym pięknym świecie pojawili się ludzie, również ich wzięła pod swoją opiekę. Ludzie, tak jak inne zwierzęta drapieżne, potrafili polować. Bogini była baczną obserwatorką, zauważyła, że można ich nauczyć czegoś więcej. Postanowiła wysypać z kieszeni jadalne ziarna i pokazać im, jak się hoduje kukurydzę, maniok, bataty i wiele innych pożywnych roślin. Tak jak się spodziewała, ludzie byli pojętnymi uczniami. Osiedlili się w samym sercu puszczy, ograniczyli polowania i zajęli się rolnictwem oraz hodowlą zwierząt. Dzięki Matce Ziemi nie musieli martwić się, że zabraknie im jedzenia, ponieważ obdarzała ich obficie. Nauczyła kobiety, jak z płodów ziemi wyłuskać dobre ziarna, jak je mielić i przygotować smaczne posiłki. Ludzie dziękowali bogini, śpiewali i tańczyli, a ona cieszyła się wraz z nimi i postanowiła dać im coś jeszcze – nagrodę za ich ciężką pracę.

– Nasiona kakaowca? – domyśliła się Marika, która słuchała opowieści całą sobą. Kobieta znów się uśmiechnęła.

– Dokładnie tak.

Gdy drzewa kakaowca wyrosły, na ich gałęziach i pniach pojawiło się mnóstwo brązowych podłużnych owoców. Bogini pokazała kobietom, jak otworzyć owoce, poczekać, aż ziarna ulegną fermentacji, a potem wysuszyć je na słońcu i zmielić. Tak powstała pierwsza czekolada, pokrzepiający napój. Kto wypił choć kubek, nabierał energii. Smutni znów zaczynali się uśmiechać, chorzy zdrowieli, a zmęczeni nabierali ochoty do działania. Ludzie byli tak wdzięczni bogini, że co roku odbywało się święto na jej cześć, w czasie którego pili ten ciemnobrązowy napój z dodatkiem wanilii i miodu. Tak im posmakowała czekolada, że od tej chwili nazywali boginię nie inaczej, jak Ixcacao, co znaczy Bogini Kakao.