Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wciągająca historia policjanta, snajpera i tureckiego imigranta rozgrywająca się na terenie wielu krajów. Bandyci, kryminaliści, pedofile, handlarze żywym towarem, terroryści i tajemnice z przeszłości, a wszystko to uwikłane w politykę. W książce, jak w życiu, nie zabraknie także prawdziwej miłości. Powieść z dreszczykiem i raczej nie do poduszki, po jej przeczytaniu trudno zasnąć.
Autorem książki jest emerytowany policjant. Bohaterowie są wzorowani na prawdziwych postaciach. Miejsca, zdarzenia oraz sytuacje zostały zmienione z powodu konieczności zachowania klauzul niejawności. To niekonwencjonalna opowieść, która mogła, ale nie musiała się wydarzyć…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 432
Martwa strefa to historia oddająca atmosferę i przeżycia prawdziwych mundurowców z krwi i kości.
Pokazuje codzienność zwykłych ludzi, która niespodziewanie zmienia się w szaleństwo. Przypomina, iż nikt nie wraca z wojny taki sam, a im większy sukces, tym mniej się o nim wspomina.
Przyjaciele i potencjalni wydawcy długo odradzali mi publikację ze względu na to, że fabuła może wzbudzić spore kontrowersje.
W książce przedstawiam miejsca, które osobiście odwiedziłem, i te, o których tylko wiem, że istnieją.
Archetypy bohaterów to wypadkowa jednej, dwóch, a czasami trzech autentycznych postaci.
Miejsca, zdarzenia oraz sytuacje zostały zmienione z powodu konieczności zachowania stosownych klauzul niejawności oraz na potrzeby fabuły.
To niekonwencjonalna opowieść, która mogła, ale nie musiała się wydarzyć…
Wszelkie podobieństwa są przypadkowe i niezamierzone.
Powieść dedykuję mojej grupie Hermetyków.
Henryka w łazience patrzyła w swoje odbicie w lustrze. Widziała twarz pięćdziesięcioletniej kobiety, mimo że dopiero za rok miała mieć czterdzieste urodziny. Zaniedbana, zniszczona, z fioletowym siniakiem sięgającym od górnej wargi przez nos, oczodoły aż do połowy czoła. Woda na jej twarzy, która miała jej przynieść odrobinę ulgi i zmyć krew wypływającą z nosa, sprawiła, że wyglądała jeszcze żałośniej. Ciało pulsowało bólem. Długo wpatrywała się z niedowierzaniem w odbicie w lustrze.
Gdy upewniła się, że Józka już nie słychać i nie porusza się po ich mieszkaniu, podeszła do drzwi. Przyłożyła do nich ucho. Nic nie słyszała. Cicho przekręciła plastikową zapadkę i nacisnęła klamkę. Drżąc ze strachu, uchyliła drzwi na centymetr, dwa, trzy, aż wyjrzała zza nich. Józek leżał w cuchnących wymiocinach na środku przedpokoju. Chrapał głośno, leżąc na wznak w białej ubrudzonej podkoszulce, czarnych bokserkach i dziurawych skarpetach.
Wyszła z obskurnej łazienki, skierowała się cicho, prawie na palcach, do kuchni. Światło było zgaszone. W półmroku podeszła z wolna do okna. Przez pogniecioną i tłustą od nikotyny firankę spojrzała na parking przy jej bloku. Z czwartego piętra w środku nocy niewiele można było zobaczyć o tej porze. Stała przepełniona strachem. Bała się chwili, gdy on znowu się obudzi. Po półgodzinie wpatrywania się drętwo w widok za oknem zauważyła, że na parking podjechało srebrne auto, z którego wysiadł mężczyzna. Nigdy nie potrafiła rozpoznawać marek samochodów, ale tego faceta rozpoznała od razu, to był jej sąsiad z drugiego piętra. Sięgnęła po omacku ręką po paczkę papierosów, która leżała na blacie obok zlewozmywaka. Zapaliła L&M Blue Label, po czym wypuściła dym nosem. Temu to się powodzi – pomyślała. Obolała twarz sprawiała jej ból przy wciąganiu nikotyny. Natychmiast zgasiła dopiero co zapalonego papierosa o krawędź słoika z petami stojącego na parapecie okna. Ruszyła cicho do małego pokoju, by złapać kilka godzin snu.
Mahir (czyli Wykwalifikowany) na nazwisko miał Al-Hurii. W znacznej części Europy powiedziano by, że był zaniedbany wychowawczo. Natomiast w jego rodzinnym miasteczku nikomu nie przeszkadzało, że młody chłopak całymi dniami włóczył się po okolicy bez celu, zamiast uczyć się czy pracować. Otoczenie usprawiedliwiało jego niefrasobliwość oraz styl bycia tym, że pochodzi z rozbitej rodziny. Ojciec chłopaka opuścił rodzinę i wyjechał do drugiej żony na granicy Iraku, gdy Mahir jeszcze raczkował. Matka otoczyła go miłością i wychowywała samotnie, aż wszedł w wiek dorosłości. W wieku dwudziestu jeden lat wyemigrował z tureckiego miasteczka Şırnak do rodziny ze strony matki, która mieszkała w Niemczech. Pod okiem wuja i jego dwóch synów handlował samochodami w Akwizgranie na granicy Niemiec, Holandii i Belgii. Wuj był po pięćdziesiątce, miał olbrzymią nadwagę, co sprawiało, że ciągle był spocony i roztaczał wokół siebie nieprzyjemny zapach. Był surowy dla kobiet, a nadzwyczaj spolegliwy wobec swoich synów i młodego Mahira.
Matka Mahira marzyła o tym, by pracował w rodzinnej firmie i skończył prawo lub medycynę na dobrej europejskiej uczelni. Jej plany jednak się nie ziściły. Niemieckie uczelnie nie zachwyciły młodego Turka, a jemu brakowało ochoty i zdolności do studiowania wymarzonych przez nią kierunków. Karnacja Mahira i jego piękne kręcone włosy przyciągały za to dziewczyny. Studentki chętnie z nim przesiadywały, a on czuł się w damskim towarzystwie jak ryba w wodzie. W klubie Lemoni w Akwizgranie poznał śliczną Agnieszkę – Polkę o zielonych oczach, długich blond włosach i kobiecych kształtach. Ten kolor skóry w połączeniu z jasnymi włosami zawsze pociągały Mahira. Odwiedził nawet jej rodziców w Polsce, ale oni nie byli zachwyceni Turkiem z Niemiec. Częściowo ich nawet rozumiał. Wychował się w końcu na granicy turecko-irackiej, gdzie zaszłości historyczne i religijne co jakiś czas były powodem antagonizmów, a nawet agresji. Polska go przerażała, ale jednocześnie pasjonowała. Z jednej strony panował w niej brak tolerancji dla innych kultur, ras, religii, a z drugiej – był to kraj pełen możliwości, postępowy. Pozostałości po ustroju komunistycznym, jak go nazywał, można było odczuć na ulicy, w sklepach, a nawet podczas kontroli drogowej czy granicznej. Na nieszczęście Mahira atrakcyjna Agnieszka skończyła studia na zarządzaniu i z dyplomem wyruszyła do Londynu, gdzie zatrudniła się w firmie obsługującej cargo na lotnisku Luton. Znajomość wygasała, a nadzieje na miłość rozwiały się razem z wylotem dziewczyny do Wielkiej Brytanii.
Mahir, nie skończywszy nawet jednego semestru na lokalnej uczelni, mieszkał dalej u rodziny i zastanawiał się nad swoją przyszłością. Codzienny handel samochodami w komisie wuja oraz wizyty w nocnych klubach przyniosły tylko jeden wymierny efekt – młodzieniec poznał dobrze język nowej ojczyzny.
Po kilku latach emigracji wuj poznał go z imamem Alim, którego bardzo szanował i uważał za nieomylnego. Mahira śmieszyło to podejście krewnego do niego, ale nie okazywał tego w żaden sposób. Spotkania ze świątobliwym były nieplanowane, raczej z inicjatywy wuja, który dzięki tej znajomości chciał podnieść swój status społeczny, a także pozbyć się dorosłego Mahira z domu. Tego Mahir nigdy się jednak nie dowiedział. Po kilku miesiącach od poznania imam niespodziewanie zaprosił Mahira na herbatę do swojego domu położonego dwie dzielnice dalej. Chłopak nie rozumiał, dlaczego został zaproszony sam, bez wuja i jego synów, ale uznał, że imam ma zapewne jakiś interes właśnie do niego, co może być dla niego wielką szansą.
Na spotkaniu w domu świątobliwego nie było modłów ani rozmów o religii. Oprócz imama Mahir zastał pięciu młodych mężczyzn, których wcześniej nie znał. Tak jak on pili herbatę, rozmawiali o swoich pragnieniach, planach i o tym, jak muzułmanie powinni sobie pomagać. Odbyło się kilka identycznych spotkań, ale nie nudziły Mahira. Brakowało mu podczas tych dyskusji jedynie piwa, które polubił, ale imam nienawidził alkoholu. Chłopak nadrabiał ten brak zawsze w drodze powrotnej do domu. Na jednym z cotygodniowych zgromadzeń imam zapowiedział ze smutkiem, że musi wyjechać na pół roku, ale nie powiedział, dlaczego ani gdzie wyjeżdża. Wszyscy uznali, że to na pewno ważna sprawa i że nie godzi się o to świątobliwego pytać. Po ostatnim zebraniu przed wyjazdem mężczyźni wstali z podłogi i zaczęli ze szczerym żalem żegnać się z duchownym. Na końcu podszedł do niego Mahir. Imam zatrzymał go pod pozorem posprzątania filiżanek po gościach. Wszyscy inni opuścili dom, pozostawiwszy ich samych. Mahir sprzątał ze stołu, chociaż w domu nigdy tego nie robił. Czekał, co będzie dalej. Odniósł ostatnie filiżanki do kuchni, po czym ruszył w stronę drzwi wyjściowych.
Nagle imam przy pożegnaniu w korytarzu, patrząc jakby w niebo, zaczął bez powodu mówić, że są sprawy ważniejsze w życiu, a każdy może mieć w nich swój udział. Mahir był zaskoczony słowami starca oraz tą sytuacją, ale słuchał imama z powagą. Świątobliwy niczego od niego nie wymagał ani nic mu nie nakazywał, tylko wygłaszał coś na wzór przesłania. Brzmiało to jak rodzaj sury1 napisanej wyłącznie dla niego. Mahir poczuł coś dobrego, ciepłego, a jednocześnie niezrozumiałego w jego słowach. Miał wrażenie, jakby zbliżył się do czegoś nieokreślonego, innego, wyższego, a także do tego starego, schorowanego człowieka. Wiedział, że został wyróżniony przez starca, ale nie rozumiał, dlaczego ani za co.
– Świątobliwy, kiedy znowu będziemy mogli się spotkać? – zapytał na pożegnanie.
Imam spojrzał na niego czarnymi, wyłupiastymi oczami, jakby chciał sięgnąć do dna jego duszy, i położył mu rękę na ramieniu.
– Możesz wyruszyć ze mną – odparł cicho i lekko się uśmiechnął.
– Teraz…? A co z wujem? Gdzie…? – Mahir był zdezorientowany, wręcz przestraszony.
– Teraz. Zaufaj mi – powiedział tajemniczo imam przyciszonym głosem. – Weź tylko rzeczy osobiste, nikomu nic nie mów i przyjdź do mojego domu jeszcze dziś wieczorem, ale nie później niż o dwudziestej. Reszty dowiesz się, jak się zdecydujesz. – Ścisnął jego ramię dłonią i odprowadził Mahira do wyjścia. Stanęli w szerokich drzwiach.
– Czekam na ciebie – wyszeptał starzec, po czym podniósł rękę w geście pożegnania.
Mahir wyszedł z domu na chodnik i ciągle obrócony w stronę imama odmachał. Starzec cały czas stał w otwartych drzwiach i odprowadzał go przenikliwym wzrokiem. Młodzieniec skręcił za róg budynku, wcisnął ręce do kieszeni kurtki. Z pochyloną głową szedł, nie zważając na ulicę, pojazdy i przechodniów. Głowa mu pulsowała, jakby miała eksplodować. Im bliżej był domu wuja, tym bardziej był pewny, co dzisiaj uczyni…
Noc była ciemna, bezksiężycowa, a w lesie było wilgotno po całodniowym deszczu. Duktem leśnym wysypanym czarnym kamieniem węgielnym podjechał ciemnozielony opel astra typu hatchback i zatrzymał się kilkanaście metrów od starej leśnej restauracji na granicy Rudy Śląskiej i Katowic. Był bez tablic rejestracyjnych, zgasił silnik i światła. Puste ramki po tablicy rejestracyjnej z białym napisem „Serwis – Opel Środula” to jedyne, co rzucało się w oczy, kiedy się patrzyło na pojazd w ciemności. Na zjeździe z duktu leśnego w wysokiej leśnej trawie stał już zaparkowany drugi, czarny, opel astra w wersji sedan, również bez tablic rejestracyjnych. Drzwi obu samochodów się otworzyły i w zupełną ciemność wysiadło ośmiu mężczyzn.
– Trzecia trzydzieści pięć – zakomunikował jeden z nich.
Nikt mu nie odpowiedział. Z bagażnika auta, które przyjechało, dwóch mężczyzn wyjęło dwa KBK AK 47 w wersji MS z rozkładaną kolbą metalową, której nie otworzyli, oraz dwie strzelby typu Mossberg. Broń podzielili bez słów pomiędzy kompanów. Wszyscy zgodnie, jakby na komendę, włożyli czarne kominiarki i wsiedli do samochodów, po czym trzasnęli głucho drzwiami. Gdy auta zapaliły silniki i włączyły reflektory, okazało się, że na leśnej drodze około sześćdziesięciu metrów od nich stoi starszy mężczyzna. Był w kurtce moro, zielonym kapeluszu, spodniach woderach, na plecach miał zielony plecak, a w ręce dwie wędki. Patrzył wystraszony w ich kierunku, ale oślepiały go światła reflektorów.
Wszystkich ta sytuacja zaskoczyła. Samochody nie ruszały się przez dłuższą chwilę, a ich kierowcy oczekiwali, że nieznajomy wędkarz sam odejdzie. Strach oraz nietypowa sytuacja zadziałały jednak odwrotnie. Wędkarz stał jak wryty, wręcz sparaliżowany. Samochody po chwili wolno ruszyły. Nieznajomy cofnął się dwa kroki w stronę rowu przy drodze. Odwrócił się twarzą w stronę lasu w oczekiwaniu na to, co się wydarzy. Samochody cicho przetoczyły się obok niego na wolnych obrotach. Czarny żwir drogi zgrzytał pod naciskiem opon. Twarze w kominiarkach odprowadziły nieznajomego wzrokiem. To racjonalne zachowanie wędkarza uwolniło pasażerów aut od podjęcia jakiejś decyzji.
Po wyjechaniu z lasu na ulicę pojazdy ruszyły ostro w kierunku centrum Chorzowa. Bocznymi uliczkami osiedlowymi, unikając głównych ciągów komunikacyjnych, dojechali po dwudziestu minutach do klubu nocnego Piekiełko. Klub, jak wiele takich miejsc, zarabiał głównie w weekendowe noce. Muzyka dudniła głucho aż na ulicy. Za klubem znajdowało się stare osiedle domków jednorodzinnych. Niegdyś elitarne miejsce zamieszkania lokalnych dygnitarzy, obecnie było szare i bez wyrazu. W domu na początku uliczki pod numerem jeden funkcjonował nieoficjalny dom publiczny klubu Piekiełko. Była to typowa kostka, pokryta szarym tynkiem, bez żadnej finezji architektonicznej, rodem wprost z PRL-u. Budynek nie miał oznaczeń ani szyldów, tylko numer. Adres ten był dobrze znany śląskim elitom, chętnie korzystającym z prostytucji. Samochody bez tablic zaparkowały na wyłączonych światłach prawie pod oknami burdelu. Dwóch mężczyzn szybko wybiegło z pierwszego pojazdu i stanęło po przeciwległych rogach szarego klocka, aby móc kontrolować wszystkie okna oraz drzwi prowadzące do środka. Dzięki temu nikt nie mógł dostać się wewnątrz oraz, co najważniejsze, nie wyjść bez ich wiedzy. Sześciu pozostałych wtargnęło biegiem do klatki schodowej, która była otwarta. Przy bufecie, a raczej recepcji, nie było żadnego ochroniarza. Obstawa zobaczyła w monitoringu, co się dzieje, i uciekła gdzieś w głąb budynku, gdzie czekała na rozwój wypadków.
Mężczyźni wbiegli na pierwsze piętro po schodach z lastryka. Pięciokilowym młotem uderzyli w drugie drzwi po prawej. Zamek nie był zamknięty, więc wtargnięcie sześciu bandytów do środka wyszło efektownie. Dwóch trzymających kałachy i dwóch mossbergi wycelowało w osoby będące w pokoju. Kolejnych dwóch rzuciło się natychmiast na klienta, który leżał w białym szlafroku na dużym owalnym łóżku i filmował telefonem dziewczynę. Pokój był urządzony w bordowo-fioletowych kolorach. Pod sufitem świeciło nastrojowe czerwone światło, a gdzieniegdzie paliły się małe świeczki na fajansowych podstawkach. Na środku pokoju zamontowane było okrągłe podwyższenie ze stalową chromowaną rurką aż do sufitu. Na tej niecodziennej scenie wił się seksowny rudzielec w samych stringach i w czerwonej kociej masce na twarzy, o długich kręconych włosach i biuście w rozmiarze C, ozdobionym świecącym brokatem.
– Panienka spierdala na łóżeczko – powiedział spokojnie, w pełni kontrolując sytuację, jeden z napastników z kałachem.
Kobieta bez słowa przeskoczyła na łóżko i siadła za klientem. Domyśliła się, że to on jest celem niespodziewanej wizyty. Wzięła poduszkę, położyła ją na kolanach i przycisnęła do niej twarz. Napastnicy dostrzegli ten gest manifestujący, że lala nie chce kłopotów.
Dwóch najwyższych chwyciło oburącz klienta za nogi. Ściągnęli go z łóżka, wyrywając mu przy okazji telefon iPhone 8 z rąk. Klient spadł z łoża i uderzył potylicą o podłogę. Otrzymał kilka kopniaków, a następnie został postawiony do pionu przy rurce, przy której jeszcze przed chwilą była panienka. Napastnicy przytroczyli mu ręce czarną taśmą do rury, wysoko ponad głową. Kilkanaście razy owinięte taśmą skutecznie go unieruchomiły. Mężczyzna otrzymał kilka uderzeń w plecy kolbami. Jęczał z bólu, ale nie wołał o pomoc. Strach go skutecznie sparaliżował.
Reszta napastników demonstracyjnie pozrzucała w tym czasie z komód oraz półek lampy, lustra i fajansowe dodatki. Z ubrania wiszącego na krześle jeden z gangsterów wyciągnął portfel, a przy okazji znalazł kluczyki do audi Q7. Portfel przejrzał starannie, zakładkę po zakładce. Niczego nie zabierając, rzucił w stronę kobiety na łóżku.
– Czy pan mecenas Jan Żur? – usłyszał nagle spokojne pytanie jednego z napastników.
– Tak! Ale o co chodzi? – zapytał zaskoczony. – Nie chcę mieć problemów! – wykrzyczał z bólem.
– Już je, kurwa, masz! – rzucił inny mężczyzna.
– Gdzie jest ta kurwa All, twój klient?! – zapytał trzeci bandzior, przystawiając mossberga do ust mecenasa i próbując mu wcisnąć lufę do środka.
Pozostali szybko przeszukiwali zakamarki pokoju, spoglądali za okno i od czasu do czasu bili ofiarę pięściami po całym ciele.
– Nie wiem. Ja go tylko reprezentuję! – wykrzyczał zdesperowany.
Posypały się kopniaki, a uderzenia kolbami w plecy i żebra były silniejsze niż do tej pory. Czwarty oprych przeładował ostentacyjnie kałacha i przyłożył go do skroni ofiary.
– Odsuń się! – krzyknął do swojego kompana, co sugerowało, że wystrzał może go przypadkiem trafić, jeśli będzie stał po drugiej stronie ofiary.
Mężczyźnie w szlafroku ze strachu spadły nogi z podwyższenia. Osunął się w dół, wisząc tylko za nadgarstki przyklejone taśmą do rurki, a na kole podstawy pojawił się kałuża.
– On przyjeżdża z Niemiec autem w ostatni czwartek miesiąca… Spotka się ze swoją konkubiną chyba na grobie swojej babci w Zawierciu na cmentarzu komunalnym… – mówił nerwowo, po czym złapał oddech. – Jego konkubina pani Adriana ma go zabrać do mnie na spotkanie w Katowicach. Miejsca jeszcze nie znam. To ona ma mi je podać przez telefon. – Zaczął płakać – To oni mają do mnie dzwonić! Naprawdę nic więcej nie wiem! – Cicho szlochał.
– Nie zabijemy cię, ale jak go ostrzeżesz, to na pewno nie będzie tak miło jak dziś! – powiedział jeden z mężczyzn, który stał teraz oparty o ścianę przy wejściu.
– Obiecuję. Nic nie powiem, nic nie powiem, nic nie powiem… – kwilił mecenas.
Zamaskowani mężczyźni wyszli spokojnie z pokoju i zbiegli schodami w dół. Wskoczyli szybko do zaparkowanych samochodów. Dołączyli do nich ci dwaj, którzy byli na czujce. Ruszyli osiedlowymi uliczkami najszybciej, jak się dało.
Kobieta podeszła do pobitego mężczyzny, delikatnie odkleiła taśmę z jego rąk. On osunął się na podest i usiadł w swoim moczu.
– Kto to był? – zapytał bez emocji rudzielec.
– Nie wiem! Chyba konkurencja mojego klienta – wyszeptał cicho mecenas.
Samochody mknęły osiedlowymi uliczkami. Nagle bez powodu przyhamowały i stanęły jeszcze w Chorzowie przy sklepie z napisem „NOCNY 24”. Do okienka osiedlowego sklepiku podeszło dwóch bandytów z pierwszego auta. Nie mieli już kominiarek na głowach. Zamówili coś, a sprzedawca podał im przez okienko dużą reklamówkę z napisem „Tyskie”. Samochody przejechały za sklep, gdzie w ciemności wysiedli z nich mężczyźni. W ciszy wypili piwo, a puszki wyrzucili na trawę.
Po kwadransie od biesiady za sklepem samochody dotarły do centrum Katowic, gdzie wjechały otwartą starą bramą na nieoświetloną posesję wybrukowaną kostką. Pojazdy zaparkowały obok siebie na miejscach parkingowych wykreślonych białą farbą przy ścianie budynku. Kierowcy zgasili silniki, a pasażerowie bez słów wysiedli. Jeden z kierowców otworzył bagażnik, zabrał dwa karabiny oraz dwie strzelby i poszedł za innymi. Kominiarki leżały porozrzucane na tylnej półce obu samochodów. Auta zostały zamknięte pilotem, co potwierdziły światła kierunkowskazów. Cała ósemka znikła w uchylonych stalowych drzwiach, nad którymi widniał na czerwonej tablicy napis „Komisariat Policji 1 w Katowicach”.
Anna obudziła się z dziwnym bólem głowy, który pulsował jakby w rytm jej bijącego serca. Poczuła, jakby nagle ktoś zanurzył ją w lodowatej wodzie. Oblał ją chłód na całym ciele. Co się dzieje? – pomyślała. Po chwili zorientowała się, że leży całkiem naga, niczym nieprzykryta. Gęsia skórka wyskoczyła jej na aksamitnej skórze. W tej samej chwili poczuła niesmak na wspomnienie ostatnich chwil poprzedniego wieczoru. Skrzywiła się na samą myśl o nim. Światło dodatkowo wywołało ból oczu. Poranne słońce wdzierało się do pokoju przez duże okno balkonowe. Światła było wystarczająco dużo, żeby dojrzeć pozostałości po pizzy oraz puszki po piwie Tyskie i Reds. Meble pamiętały lata osiemdziesiąte, wypełnione były porcelanowymi naczyniami, książkami oraz wazonami z kryształu. Zapach papierosów podkreślał bylejakość tej sytuacji i miejsca. Z trudem wstała, podeszła do drzwi balkonowych. Rozejrzała się po pokoju. Zobaczyła wtedy, że obok na łóżku pod kocem w czerwone duże kwadraty leży on.
Adam był jej nietrafionym zauroczeniem sprzed kilku miesięcy. Otłuszczony pseudosportowiec, który chodził na siłownię tylko dla szpanu. Odrobinę falujące włosy, bródka, ubrania od Tommy’ego Hilfigera sprawiły, że dała mu się poderwać na początku roku, kiedy była z koleżankami w katowickim klubie Pomarańcza. Wydawał się elokwentny, gdy był trzeźwy, ale po alkoholu wychodziły z niego seksistowskie demony. Był z niego po prostu cham i prostak. Pracował na co dzień od siódmej do piętnastej w biurze komornika w Gliwicach. Nigdy nie skończył żadnych studiów, a jego rola ograniczała się do przyjmowania pism oraz petentów przy wejściu. Jego chamski charakter idealnie pasował do roli zapory w drodze do komornika.
Anna przeciągnęła się przed oknem bez żadnej refleksji, czy ktoś to widzi. Dopiero po chwili się zawstydziła. A może faktycznie ktoś mnie zobaczył? – pomyślała po chwili i na moment zapomniała o wczorajszym wieczorze.
Była młodą, wysoką blondynką o falujących włosach do połowy pleców. Miała drobne, lekko opalone ciało. Jej wygląd mógł sugerować, że mnóstwo czasu spędza w salonach piękności. Tymczasem jej uroda była całkiem naturalna. Swoje gęste włosy często zaplatała w długi, gruby warkocz. Z powodu filigranowej figury i delikatnych ruchów czasami traktowano ją jak nastolatkę. Taka pomyłka na ulicy, w sklepie czy w urzędzie sprawiała jej przyjemność. Zawsze miło jest usłyszeć komplementy, tym bardziej że rzadko miała okazję je otrzymywać.
Poprzedniego dnia spotkała przypadkowo Adama. Chciała przy tej okazji zakończyć ich toksyczny związek. Spotkanie zamieniło się w wyprawę do kina w CH Silesia City Center. Adam sam wybrał film bez konsultacji z Anią. Jak zwykle było to kino akcji, motoryzacji i wielkich plastikowych biustów. W sumie nie miał dla niego znaczenia tytuł filmu, gdyż najważniejsze były skaczące, wybuchające samochody oraz pseudobohaterowie z dziewczynami. Adam lubił taką tandetę. Reszty fabuły najczęściej nawet nie rozumiał, ale co tam, ważne, że były warczące silniki i imponujące eksplozje. Po kinie zaszli do pubu Grosz na Mariackiej w Katowicach, a potem wybrali się do jego mieszkania na osiedlu Witosa. Alkohol oraz wspomnienia dobrych dni zakończyły się mechanicznym seksem bez emocji, którego teraz żałowała.
Anna ruszyła do obskurnej łazienki, gdzie na ścianach była jeszcze brudnożółta lamperia. U nikogo nie widziała nigdy takiego rozwiązania. Dlaczego on nie położy tu kafelków? – pomyślała. Wzięła długi prysznic za półprzezroczystą ceratą. Chciała zmyć z siebie tę noc, niestrawne wspomnienia, zapach Adama oraz dać mu znać, że opuszcza jego lokum. Po wyjściu z ciasnej łazienki liczyła, że w dwupokojowym mieszkaniu coś się będzie działo. Spodziewała się odgłosów z kuchni, jakiejś pożegnalnej kawy bądź włączonego telewizora, ale niczego nie usłyszała. Weszła do dużego pokoju, gdzie spędziła noc, ale Adam nadal leżał na wznak przykryty kocem i spał. Odsunęła nakrycie z jego głowy.
– Może byś wstał i mnie przynajmniej pożegnał?!
Adam, zaciskając powieki od nagłego światła, spojrzał na nią po kilku sekundach.
– O co ci chodzi, źle ci było czy co…? – wyszeptał bez emocji.
Te słowa przelały czarę goryczy. Anna szarpnęła gwałtownie koc i narzuciła go na głowę Adama. Obróciła się i energicznie ruszyła do przedpokoju. Wcisnęła stopy w swoje sportowe reeboki. Na panelach wytartych od butów i wykoślawionych przez wilgoć leżał jej worek z szarozielonego materiału. Zaciągnęła sznurki i zarzuciła go sobie na plecy. Przekręciła górny zamek, chwyciła za klamkę i otworzyła drzwi na klatkę schodową. W tym samym momencie poczuła, że Adam szarpie ją za worek, ciągnie do tyłu i obejmuje ją wpół.
– Puszczaj! – krzyknęła Anna.
Adam rękoma zamknął uchwyt wokół niej. Wtedy ona podniosła gwałtownie obie nogi do góry, oparła buty o framugę drzwi i z całą siłą odepchnęła się od ramy. Napastnik z impetem uderzył plecami o lustro po przeciwnej stronie wąskiego przedpokoju. Jęknął, wypuszczając gwałtownie powietrze, czemu towarzyszył brzęk tłukącego się lustra. Anna postawiła nogi na podłodze i stanęła prosto. Szybko uwolniła się z uchwytu. Wykonała dynamicznie pół obrotu na lewej nodze i zakończyła go zblokowaną pięścią na podbródku Adama. Usłyszała, jak zęby mocno o siebie uderzyły. Ofiara osunęła się, odsłaniając popękane i zakrwawione lustro. Anna chciała zadać drugi cios, ale nie był potrzebny. Poprawiła worek na plecach i wyszła przez otwarte drzwi. W progu na chwilę zatrzymała się i odwróciła głowę. Adam siedział nagi, z zakrwawionymi ustami. Patrzył na nią z nienawiścią, zaskoczeniem i niedowierzaniem.
– Ostatni raz się widzimy! – krzyknęła. – Nie próbuj się ze mną kontaktować!
Zbiegła schodami w dół i wyszła z budynku. Wiatr na policzkach oraz poranny zapach ulicy dodały jej energii. Poczuła się, jakby rozpoczęła nareszcie coś nowego, tak jak ten dzień, który się dopiero obudził. Była usatysfakcjonowana z rozwoju porannych wypadków. Nie żałowała już nawet nieudanego wieczoru. Na pobliskim przystanku wsiadła do nadjeżdżającego autobusu, nie spojrzawszy nawet, co za numer. Chciała jak najszybciej uciec z tego miejsca.
Mecenas po szybkim prysznicu ubierał się, siedząc na okrągłym łóżku. Wciągał nerwowo spodnie, zapinał guziki koszuli i rozglądał się po pokoju. Za oknem wstawał świt, który ujawnił wygląd zdemolowanego lokum. Ruda kobieta była już w białym szlafroku. Stała przy oknie balkonowym i paliła cienkiego papierosa West Silver Superslims, patrząc gdzieś w dal.
– Więcej tu nie przychodź! – krzyknęła nagle do mężczyzny. – Nie ma dla ciebie tutaj miejsca! Jesteś napiętnowany! Powiem, komu trzeba, żebyś więcej się nie pokazywał. To porządny interes, a nie bandytka dla kutasów. – Patrzyła na niego pustymi oczami, bez litości i jakiegokolwiek zakłopotania. Nie była już powabną dziewczynką z nocnej fantazji, tylko kobietą z charakterem.
Mecenas po tych słowach przeszukał portfel. Zaczął wyjmować, a następnie liczyć banknoty. Ułożył pieniądze na okrągłym łóżku.
– Spierdalaj ty i twoja forsa! – rzuciła stanowczo kobieta.
Mecenas pozostawił jednak tysiąc złotych na łóżku. Liczył, że to go uchroni od gniewu właścicieli przybytku. Przeszukał kieszenie, ale nie znalazł telefonu ani kluczyków do samochodu.
– Nie widziałaś mojego telefonu? – zapytał, ale kobieta nie zareagowała, tylko paliła papierosa.
Wyszedł przez zniszczone drzwi pokoju, rozglądając się ostrożnie. Zszedł powoli na parter. Przy konsoli stał łysy młody mężczyzna w czarnej podkoszulce z czerwonym napisem KSW. Zobaczył mecenasa, ale nic nie powiedział. Spojrzeli sobie w oczy. Ochraniarz patrzył na niego tak, jak kat na skazańca.
– Do widzenia! – powiedział cicho mecenas, ale nie doczekał się odpowiedzi.
Na chodniku obok swojego nowego audi Q7 w kolorze czarnej perły zauważył iPhone’a z rozbitym ekranem. To był bez wątpienia jego telefon. Domyślił się, że bandyci go zabrali, aby nie mógł zadzwonić po pomoc, a tutaj zniszczyli, aby nie mógł ich wytropić. Schylił się, przyklęknął, podniósł aparat i zajrzał przezornie pod auto. Nie wiedział, dlaczego to zrobił, ale wydawało mu się to naturalne. Spodziewał się, że znajdzie tam kluczyki, ale ich nie było. Pomyślał też o bombie, ale natychmiast odrzucił ten scenariusz. Podniósł się z kolan, rozejrzał po budzącej się do życia dzielnicy i poprawił ubranie. Na ulicy nikogo jeszcze nie było. Poszedł chodnikiem w stronę głównej alei na przystanek autobusowy, ale miał nadzieję, że zatrzyma jakąś poranną taksówkę. Przystanek był jakieś pięćset metrów za rogiem, więc miał czas na przemyślenie nocnych wydarzeń. Zaczął się trząść ze strachu, chociaż poranek był w miarę ciepły.
Po kilku minutach podszedł do przystanku, na którym były dwie kobiety oraz młody mężczyzna. Kobiety stały razem w głębi wiaty, gdzie rozmawiały, gestykulując dłońmi, a mężczyzna przed nimi pogrążony był w lekturze porannej prasy. Mecenas stanął przy krawędzi jezdni i wypatrywał taksówki. Nagle czytający gazetę mężczyzna podszedł do mecenasa i zaczął z rosyjskim akcentem czytać na głos:
– Astronomiczne Byki w tym tygodniu powinny mniej czasu poświęcać na pracę zawodową i nie prowadzić przez telefon zbędnych rozmów z klientami. Powinny zwracać uwagę na otoczenie, aby nie spotkało ich jakieś nieszczęście. Dzięki temu zapobiegną kłopotom…
Mężczyzna skończył i spojrzał w oczy mecenasowi.
– Ciekawy horoskop – powiedział, złożył gazetę w rulon, uderzył nim w udo dwa razy, a następnie dodał: – W horoskopy trzeba wierzyć.
Jakby nigdy nic przeszedł przez ulicę i zniknął w bramie familoka naprzeciwko. Mecenas rozejrzał się za ewentualnymi świadkami lub pomocą, ale uznał, że kobiety nie mogły tego słyszeć, ponieważ nadal rozmawiały. Stał jak zaklęty przez parę minut. Po chwili zatrzymał nadjeżdżającą taksówkę. Było to stare granatowe audi A4. Wsiadł do niego pospiesznie, rozglądając się na wszystkie strony i ponownie spojrzał w bramę familoka.
– Dokąd jedziemy? – zapytał starszy kierowca.
– Do przodu, dokądkolwiek – odpowiedział mecenas.
Taksówka powoli ruszyła, włączając się w poranny ruch.
Ozil Mukba był niezbyt wysokim, krępym mężczyzną o ciemnej karnacji. Miał wygoloną głowę i krótką trójkątną bródkę. Wielokrotnie był mylony z obywatelem Czarnego Lądu. Niestety, jak sam czasami mawiał w takich sytuacjach, nigdy nie był w Afryce. Ozil był Albańczykiem, który miał korzenie libijskie. Jego ojciec na studiach w Tiranie poznał jego matkę, młodą Albankę, i wkrótce Ozil przyszedł na świat. Rodzice w socjalistycznej Albanii prowadzili drobne interesy, handlując, czym się dało. Dla syna zapragnęli lepszej przyszłości niż to, co oferowały Libia czy Albania. Uzbierali wystarczającą ilość pieniędzy, by łapówkami zagwarantować pierworodnemu wyjazd na studia do lepszego świata, do Polski. Pragnęli, aby syn został lekarzem.
Ozil w Krakowie poznał piękną drobną szatynkę z Częstochowy. Po roku pojawiło się pierwsze dziecko, a po następnym drugie i tak Ozil założył rodzinę w Polsce. Niespodziewanie system socjalistyczny z dnia na dzień przestał istnieć, co pozwoliło mu pozostać bez żadnych konsekwencji w Polsce. Nie musiał odrabiać stażu lekarskiego w Albanii, a co najważniejsze, nie musiał zwracać pieniędzy za edukację na obczyźnie. Rodzice pozostali w Tiranie, a po zmianach gospodarczych i ustrojowych zaczęli prowadzić stołeczną sieć telewizji kablowej NOVA oraz uruchomili firmę taksówkową przy lotnisku. Wiodło im się dobrze, więc mogli pomoc finansowo Ozilowi w nowej roli głowy rodziny.
Polska rzeczywistość początku lat dziewięćdziesiątych nie rozpieszczała. Ozil jako lekarz nie potrafił dostosować się do polskich realiów kulturowych i prawnych. Mnóstwo dyżurów, nocne zmiany, coraz większe wymagania kierownictwa oraz brak wolnych wakatów w obrębie jego specjalizacji sprawiły, że wybrał inną, łatwiejszą drogę. Zwolnił się ze szpitala powiatowego i podjął się roli lekarza w hospicjum Świętej Barbary w małej miejscowości pod Częstochową. Obiekt prowadziły katolickie siostry. Budynek był nowoczesny, luksusowy, z dobrze przygotowanym personelem. Nie była to placówką tania i nie dla każdego. Ozil wraz ze współpracownikami zajmował się tam leczeniem objawowym. Tak naprawdę głównie podawał leki przepisane przez innych oraz przyklejał plastry przeciwbólowe, aby ulżyć w cierpieniu starym i schorowanym pacjentom. Lubił dużo mówić, słuchać oraz rozmawiać z pensjonariuszami, więc był lubiany. Kierownictwo ośrodka doceniało jego pracę, ale też przedstawiało w mediach informację, że pomimo kościelnego charakteru obiektu zatrudnia lekarza muzułmanina. Ozil godził się na to, by być dowodem tolerancji Kościoła, a co za tym idzie, odwrócić uwagę od przyziemnych spraw, jak kilkutysięczny koszt pobytu w ośrodku. Wiadomo było, że niewielkie renty i emerytury nie wystarczały na opłacenie comiesięcznych faktur za pobyt. Niejednokrotnie do rachunków musiały się dorzucać dzieci pensjonariuszy, aby rodzice godnie mogli spędzić ostatnie dni życia.
Ozil przed popołudniową wizytą w ośrodku wybrał się na targowisko w Kłobucku. Było to małe miasteczko z jednym rondem, kościołem oraz placem, który raz w tygodniu zmieniał się w targowisko. Od rana stało tam mnóstwo straganów z warzywami, owocami, meblami, narzędziami, roślinami, a nawet zwierzętami. Pełno ludzi, gwar, hałas, tygiel zapachów. Lubił ten polski, przaśny handel na targowisku. Przypominało mu to ojczyznę, gdy z matką robił zakupy na targu rybnym czy warzywnym.
Miał ulubione stragany, gdzie co tydzień robił podstawowe zakupy u swoich ulubionych sprzedawców. Zaczepiał ich, zagadując na różne tematy, jak pogoda, towar, zdrowie, a nawet polityka. Jego orientalny, nietuzinkowy wygląd oraz śmieszny akcent zaciekawiały sprzedawców oraz sprawiały, że chętnie poświęcali czas na rozmowę. Sprzedawcy zwykle twierdzili, że trzymali ten towar tylko dla niego. Czasami uciął sobie pogawędkę, pijąc tanią małą kawę w papierowym kubku. Tym razem nie było inaczej.
Kiedy wchodził na plac, poczuł zapachy ciepłej kiełbasy z duszoną cebulą ze stoisk gastronomicznych. Obszedł całe targowisko swoim zwyczajowym szlakiem, aby po trzech kwadransach dotrzeć do sprzedawcy warzyw, u którego kupował żurek, nie wiedzieć czemu zawsze wlewany do butelki po alkoholu. Lubił jego smak i odpowiadała mu domowa produkcja wyrobu. Sprzedawca był wysokim blondynem z grzywką opadającą na oczy, w szarym swetrze z dużą dziurą na łokciu. U pasa zawsze miał otwartą nerkę, z której wystawały banknoty. Ozil znał sprzedawcę z widzenia, dlatego czasami dłużej u niego zabawił.
– Dzień dobry! – przywitał się uśmiechnięty z charakterystycznym akcentem cudzoziemca.
– Dzień dobry, panie doktorze – odpowiedział mu zrezygnowanym głosem mężczyzna.
– Co się stało? – Ozil zauważył smutek sprzedawcy.
– A, wczoraj pochowałem ojca.
– Przykro mi – odparł zaskoczony Ozil. Odczekał chwilę, bo nie wiedział, co powiedzieć. – A ile tata miał lat? – zapytał poważnym tonem.
– Za miesiąc skończyłby osiemdziesiąt dziewięć – odparł mężczyzna.
– Mógł jeszcze pożyć ku uciesze wnuków – dodał strapionym głosem Ozil.
– Pewnie, że mógł, ale chorował od lat – kontynuował mężczyzna. – Cierpiał. Nie było jak mu pomóc.
Ozil pokiwał ze współczuciem głową.
– Może mi pan zważyć kilogram tych pomidorów? – Wskazał palcem na skrzynkę. Nie potrzebował ich, ale w ten sposób zamierzał zakończyć tę smutną konwersację. Sprzedawca wrzucił kilka pomidorów do plastikowej torebki i położył ją na wadze.
– Kilo dwadzieścia może być?
Ozil pokiwał głową, szukając w portfelu pieniędzy
– Pan jeszcze u Świętej Barbary? – zapytał niespodziewanie sprzedawca.
– Tak, cały czas – odparł Ozil. – Tam też mam dużo pracy.
– Tak, tak. Na pewno jest dużo, takie czasy. – Zamyślił się mężczyzna, licząc pieniądze i wydając resztę.
Ozil zawsze lubił opowiadać o swojej pracy, ale uznał, że w tej sytuacji nie wypada mówić o tych, którzy mają jeszcze szansę, i nie rozwijał tematu. Pożegnał się serdecznie ze sprzedawcą i wrócił na zatłoczony parking.
Anna na klatce schodowej czteropiętrowego bloku w Chorzowie-Batorym spotkała swojego sąsiada Roberta. Mieszkał sam naprzeciwko mieszkania, które wynajmowała. Robert był młodym kawalerem pracującym w policji, co wiedziała od sąsiadów. Miał jakieś sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, ciemne krótkie włosy, zawsze był ogolony, schludnie ubrany, ale bez markowych fajerwerków jak Adam. Nic więcej o nim nie wiedziała. Zaobserwowała jego nocne wyjścia i powroty, gdyż towarzyszyły temu inne osoby, samochody przyjeżdżające na parking przed blokiem, a czasami zamieszanie na klatce schodowej. Kiedyś jeden ze starszych sąsiadów nazwał go tajniakiem i to wszystko, co było jej wiadomo o lokatorze z naprzeciwka.
Dzisiaj, wchodząc do budynku, Robert jak zwykle przepuścił ją przodem. Następnie spojrzał na nią w taki sposób, że bez wnikliwej analizy Anna wiedziała, że mu się podoba. Chciał to chyba ukryć, ale nie potrafił tego skutecznie zrobić. Za każdym razem Annie sprawiało przyjemność, gdy mężczyzna patrzył na nią jak na kobietę. Dzisiaj jednak Robert chyba był podpity.
– Dzień dobry, sąsiadko – powiedział nietypowo, bełkotliwie.
– Dzień dobry, sąsiedzie – odparła w tym samym stylu z uśmiechem.
– Czy mogę zaproponować poranną kawkę? – wymamrotał.
Anna mało nie parsknęła śmiechem, gdyż lekkie zatoczenie się sąsiada przy poręczy pierwszego piętra potwierdziło, że jest nietrzeźwy.
– Panie Robercie, może innym razem. Dziękuję.
Wchodząc na drugie piętro, Robert odparł krótko, wręcz niebywale szczerze:
– Warto było spróbować… – powiedział rozbrajająco rozluźniony Robert. Przerwał wypowiedź na oddech, uśmiechnął się szeroko, obrócił niezgrabnie na pięcie i ostatkiem sił dodał: – Idę spać, dobranoc.
– Dobranoc – odparła Anna z uśmiechem.
Po wejściu do swojego mieszkania spojrzała jeszcze przez wizjer, czy jej sąsiadowi udało się otworzyć drzwi kluczem pod wpływem alkoholu. Po kilku próbach dał radę i zniknął w ciemnym korytarzu swojego mieszkania. Zamknęła wizjer ostrożnie. Zdjęła buty i rzuciła worek na podłogę. Podeszła do wielkiego lustra na szafie. Patrzyła długo w odbicie. Zobaczyła blond dziewczynę z podkrążonymi oczami, bez makijażu, w workowatym golfie bordo, który kupiła sobie na wycieczce do Brukseli, oraz dżinsach rurkach ze sklepu z używaną odzieżą. Bose stopy dopełniały obraz niezbyt zadbanej młodej kobiety, a mimo to sąsiad chciał z nią wypić kawę. Roześmiała się na głos, patrząc nadal w lustro. Przez chwilę zobaczyła siebie w odbiciu odrobinę inną, jeszcze młodszą, może nawet atrakcyjniejszą? To chyba tę sąsiadkę chciał zaprosić Robert, przeszło jej przez myśl.
Poczuła dziwne ciepło oraz spokój, które skłoniły ją, aby tak jak sąsiad położyć się spać. Krótką wizytę w łazience poświęciła na zdjęcie ubrania, wrzucenie go do kosza na pranie, nałożenie odrobiny kremu na twarz i pod oczy. Przyjrzała się sobie przez chwilę w lustrze. Wyszła z łazienki do małej sypialni. Położyła się do spania jak zwykle w swojej ulubionej fioletowej halce z Triumpha. Wtuliła się w poduszkę, przykryła puszystym kocem. Czuła się znowu jak atrakcyjna kobieta. Myśląc o tym, zasnęła.
Pomieszczenie oznaczone numerem pięć na parterze komisariatu przypominało coś pomiędzy jaskinią potwora a tajemnicą Enigmy. Niektórzy policjanci innych pionów straszyli swoich petentów, świadków i zatrzymanych, że jeśli nie będą współpracowali czy zeznawali, to trafią właśnie tam. Z kolei młodzi funkcjonariusze po usłyszeniu kilkudziesięciu opowiadań o hermetycznej ekipie, nienawidziło jej członków, a jednocześnie pragnęło do nich dołączyć. Krzyżówka ognia z wodą, piekła z niebem, to było to, co można było odczuwać, gdy się o nich mówiło. Niechęć niektórych osób była tak głęboka, że nawet nie bali się donosić na nich do komendanta komisariatu, aby im zaszkodzić. Jeszcze inni cieszyli się, gdy mogli tam wejść choćby na chwilę. Pomieszczenie numer pięć po otwarciu drzwi prowadziło do dwóch małych identycznych pokoi. Jeden wyłożony był drewnianą okładziną i przesiąknięty tytoniem, a drugi miał surowe, betonowe ściany. Wyposażenie obu pokoi było prawie identyczne. Stały tam biurka oraz szafy pancerne na dokumenty, zamykane na zamki patentowe z widoczną plombą na każdych drzwiach.
Była czternasta pięć na zegarze wiszącym na ścianie nad drzwiami, gdy do pokoju wkroczyła druga zmiana – sierżant Michał Zapora, starszy posterunkowy Jan Gnat, starszy sierżant Zbigniew Wróbel i aspirant Ryszard Wilk. Weszli tam weseli, śmiejąc się z jakiegoś dowcipu. W pokoju pierwszym na krzesłach czekali na nich koledzy z rannej zmiany, aspirant sztabowy Jerzy Koniecko, sierżant sztabowy Krzysztof Romb, starszy aspirant Adrian Cierpisz i aspirant sztabowy Robert Woźniak.
– I co, już po robocie? Wychodziliście gdzieś dzisiaj? – rzucił z przekąsem Janek.
– Wal się – rzucił Adrian.
Wszyscy parsknęli śmiechem.
– Przyszliśmy dopiero na dziesiątą trzydzieści – zakomunikował spokojnie Robert. – Po nocce to i tak dobry wynik.
Zbyszek podszedł do półki z czajnikiem, nalał do niego wody. W tym czasie Michał rozstawił cztery różne kubki i wsypał do nich po dwie czubate łyżeczki mielonej kawy Fort. Jerzy z Ryśkiem zapalili papierosy, a po chwili zadymili cały pokój.
– Kurwa! – warknął Krzysztof. – Musicie teraz jarać?
Ale nie zrobiło to na nikim wrażenia. Zanim Zbyszek zdołał zalać czwarty kubek z kawą, a pokój wypełnił się zapachem zaparzanego napoju, w drzwiach stanął komendant komisariatu. Wysoki, szczupły pięćdziesięciolatek w białej koszuli i grafitowej marynarce. Czaszka, gdyż tak o nim mówili, pracował w policji od trzydziestu lat, cały czas w tym samym komisariacie. Zaczynał od szeregowego milicjanta, dzielnicowego, a później kryminalnego. Awansował na początku lat dziewięćdziesiątych, po zmianach ustrojowych. Wszyscy widzieli, że lubił to, co robił, a co najważniejsze, szanował i doceniał dobrą policyjną robotę.
– Co robicie? – zadał szybko pytanie bez zbędnych ceregieli.
– Przekazujemy sobie… – zaczął zaskoczony Jerzy, ale nie skończył, ponieważ Czaszka podniósł rękę, machnął nią i przerwał jego wypowiedź.
– Zostawcie wszystko. Dostałem informację od bardzo starego źródła o skradzionym samochodzie. Auta to priorytet naszej wojewódzkiej, więc mamy szansę na dobrą punktację – przerwał na chwilę i wskazał na kubki, sugerując, że też się chętnie napije.
Zbyszek od razu postawił dodatkowy kubek, wsypał czubatą łyżkę kawy i szybko zalał jeszcze parującą wodą. Postawił na biurku, do którego już przysiadł się komendant.
– Nie wiem, jakie auto będzie przywiezione, ale przyjedzie dzisiaj lub jutro do warsztatu w Chorzowie obok jakiegoś starego targowiska. – Upił łyk kawy i skrzywił się, bo była gorąca. – Mam to zapisane w pokoju. Trzeba ustalić, czy jest tam jeden czy więcej warsztatów, sprawdzić, jak tego można przypilnować. No i od dzisiaj do soboty trzeba będzie się tam zaczaić. Samochód ma przyjechać po zamknięciu którejś dyskoteki, co zawęża nam czas zasadzki.
– Cztery dni? – zapytał Robert. – Wszyscy?
– Tak, wszyscy – odparł komendant, odstawiając kubek na biurko.
– No to trzeba zrobić rozpoznanie. Kto pojedzie? – zapytał Jerzy, spoglądając na Roberta.
– Pojadę z Adim – odparł szybko. – Swoim samochodem, na wypadek gdyby znali nasze operacyjne bunkry.
Wszyscy roześmiali się po tych słowach.
– Kto je tak ochrzcił? – zapytał komendant i upił następny łyk kawy.
– Bandziory. Te, które dwa lata temu kradły u nas samochody – odparł Robert – Pamięta komendant? – Nie czekając na odpowiedź, kontynuował: – Ci goście z Wrocławia, których zatrzymaliśmy. Mieli pełno przygotowanych kluczyków z serwisu samochodowego z Wojska Polskiego w Chorzowie. Brali auta z parkingów jak swoje. Mieli jakieś radiotelefony, które przebijały na nasze częstotliwości i tam właśnie nazywali samochody operacyjne bunkrami – skończył Robert.
Znowu wszyscy się roześmiali.
– Pamiętam. – Pokiwał głową komendant. – Debile. Chcieli być cwani, a wpadli jak barany. – Wypił kolejny łyk kawy. – No dobra, to jedźcie zobaczyć, jak to wygląda.
Komendant, wychodząc z pokoju, odwrócił się i dodał:
– Jestem pod telefonem cały czas. Jakby coś, to dzwońcie. Nawet w nocy.
Ozil przez pół godziny nie mógł wydostać się z parkingu z powodu licznych klientów, którzy zjechali się na targ ze wszystkich okolicznych wsi. Stał jeszcze kilkanaście minut w korku, zanim dojechał do ronda i wyjechał na główną ulicę swoim nowym, białym lexusem RX. Ruszył z kopyta, gdy tylko wyjechał z miasta na prosty odcinek szosy. Chciał jak najszybciej nadrobić stracony czas i nie bacząc na ograniczenia prędkości, dojechać na dyżur. Po drodze wyprzedził kilka samochodów, psiocząc na ograniczenia oraz wolniejszych użytkowników drogi. Wjechał niemal z piskiem na parking. Zatrzymał się przed wejściem do hospicjum na kopercie parkingowej przy słupku z napisem „lekarz”. Wysiadł szybko z samochodu, zabrał skórzaną torbę i pobiegł do głównego wejścia. Recepcjonistka, widząc go z daleka, otworzyła elektryczny zamek drzwi, witając go kiwnięciem głowy.
Wbiegł na pierwsze piętro, gdzie na wprost schodów był jego gabinet. Szybko do niego wszedł. Gabinet był obszerny i nieźle wyposażony jak na taką placówkę. Zaraz po wejściu wyjął z szafy biały kitel, na którym wyhaftowane były jego imię, nazwisko oraz logo hospicjum. Sprawnie zarzucił go na siebie. Z wieszaka ściągnął stetoskop i powiesił go na szyi. Tak przygotowany wrócił spokojnie na korytarz i nieco po czasie rozpoczął obchód po salach. Starał się nie spóźniać do pracy, ponieważ siostra Beata bardzo tego nie lubiła. Niewybrednie komentowała takie sytuacje, czego Ozil nie znosił. Wszedł do pierwszej sali po lewej stronie korytarza. Zdziwił się, że nikogo tam nie zastał, wszedł do drugiej, gdzie też nikogo nie było. Wyszedł na korytarz, spojrzał w jedną stronę, w drugą i uświadomił sobie nagle, że jest zbyt cicho. Ani gwaru, ani telewizorów po prostu cisza – pomyślał ze smutkiem. Wiedział, co to znaczy. Taka cisza panowała zawsze, gdy ktoś z jego podopiecznych odchodził. Pojął to i ruszył powoli w stronę kaplicy na parterze hospicjum. Szedł schodami zrezygnowany, smutny, wytrącony z równowagi. Dochodząc do kaplicy, usłyszał modlitwy odmawiane przez pensjonariuszy. Zaszkliły mu się oczy. Nie wiedział, kogo tym razem dosięgnęła śmierć. Zajrzał do środka, a na katafalku, przy którym paliła się duża gruba świeca, stała otwarta trumna. Poznał zmarłego go od razu.
To był jego najmłodszy pacjent Edmund. Dostał się do ośrodka po wielu staraniach pół roku temu. Edmund Głośny, chłoporobotnik, był z pobliskiej wsi. Samotny wdowiec z dwojgiem dorosłych dzieci, które mieszkały na stałe w Irlandii. Dzięki ich pieniądzom Edmund znalazł schronienie oraz opiekę pod koniec swoich dni. To on dzisiaj dokonał żywota. Nie nacieszył się komfortem ośrodka – pomyślał Ozil. Szkoda człowieka. Uronił łzę. Postał chwilę, wsłuchując się w modlitwy pensjonariuszy, po czym, nie śpiesząc się, wyszedł. Wrócił noga za nogą do gabinetu. Zamknął za sobą drzwi, stanął przy oknie, rozłożywszy ręce z dłońmi obróconymi do góry, zamknął na chwilę oczy i modlił się o duszę zmarłego. Nagle bez pukania do gabinetu weszła siostra Beata – wysoka, szczupła zakonnica około pięćdziesiątki. Zauważyła muzułmański rytuał i skrzywiła się z dezaprobatą.
– Znowu się pan spóźnił! – krzyknęła. – Nie zapłacimy panu za ten miesiąc! Podpisze pan odbiór wypłaty, a my ja przeznaczymy na cele naszej wspólnoty!
Ozil odwrócił się w jej stronę i popatrzył na nią z żalem.
– Ja się teraz modlę.
– Nie zauważyłam, aby pan się modlił. Modlić to się chodzi do kościoła! – wrzasnęła i wyszła.
Drzwi trzasnęły z hukiem, aż Ozilowi zadzwoniło w uszach. Mimo to dokończył w milczeniu modlitwę. Przez kwadrans stał przy oknie, wpatrując się w pola, i myślał o zmarłym. Obrócił się, położył stetoskop na biurku, rozpiął powoli fartuch. Zdjął go i odłożył na fotel. Podszedł do metalowej szafy z czterema szufladami, oparł się o nią. Następnie otworzył górną szufladę i wyjął z niej teczki z kartami rozpoznania. Starannie przełożył je do swojego kuferka. Podszedł do biurka. Usiadł na chwilę w fotelu. Sprawdził szafki i szuflady. Pod lampką zauważył kubek z fotografią żony z dziećmi, który kupił kiedyś na wczasach we Włoszech. Wziął go do ręki, po czym włożył ostrożnie do swojego kuferka. Wyciągnął z drukarki białą kartkę. Położył ją równo przed sobą. Wyjął wieczne pióro Parker z kieszeni koszuli i na środku białego arkusza napisał: „Wypowiedzenie z pracy”, po czym skreślił jedno zdanie o rozwiązaniu umowy ze skutkiem natychmiastowym. Przeczytał jeszcze raz, po czym podpisał się z rozmachem. Wychodząc z gabinetu, spojrzał na niego, jakby żegnał się dobrym przyjacielem na zawsze. Zbiegł szybko po schodach, nie zamykając drzwi. Podszedł do recepcji, uśmiechnął się do dyżurującej kobiety, położył na blacie klucze oraz dokument. Spojrzała na kartkę, ale zanim ją przeczytała, lekarza już nie było. Zniknął tak szybko, jak się pojawił. Gdy wyszła zza konsoli na schody wejściowe, zobaczyła jedynie, jak biały lexus wyjechał na drogę z piskiem i zniknął w alei drzew.
Anna obudziła się, gdy trzeci raz odezwał się jej telefon. Aparat wibrował, świecąc ekranem na poduszce obok.
– Słucham – rzuciła.
W słuchawce usłyszała wyraźny głos oficera dyżurnego Jednostki Wojskowej Komandosów w Lublińcu. Znała ten głos, ale twarzy nie kojarzyła.
– Pani Anna Kuna?
– Tak.
– Oficer dyżurny JW 4101 porucznik Sylwester Jaszczuk. Proszę jak najszybciej zameldować się w jednostce. Ogłoszono alarm GAMMA.
– Przyjęłam! Coś jeszcze? – zapytała zaspanym głosem.
– Nie, ale proszę być do godziny szesnastej, nie później.
– Dobrze, oczywiście.
Odłożyła telefon na stolik obok łóżka. Zaspanym wzrokiem rozglądała się dookoła. Na ścianie wisiał okrągły zegar z białą tarczą i dużymi cyframi, ale od kilku tygodni nie działał. Wyczerpała się bateria, a wskazówki tylko niezdarnie podrygiwały. Nie miała czasu włożyć nowej, czego teraz żałowała. Poczekała, aż jej oczy przyzwyczają się do światła. Spojrzała jeszcze raz na telefon, gdzie na monochromatycznym wyświetlaczu swojej niezawodnej starej nokii 6510i zobaczyła, że jest czternasta dwadzieścia sześć.
– Ożeż kurwa! – przeklęła głośno.
Usiadła szybko na łóżku. Zakręciło się jej w głowie tak, że aż jej pociemniało w oczach. Po chwili wstała i poszła energicznie do łazienki. Wzięła krótki prysznic, umyła zęby i zaplotła warkocz. Włożyła swoją ulubioną, koronkową i nieprzyzwoicie drogą bieliznę kupioną w butiku. To jedyna rzecz, którą musiała mieć zawsze na sobie, mimo że była zawodowym żołnierzem od jedenastu lat. Taka bielizna była wbrew regulaminowi, ale dzięki niej czuła się kobieco.
Anna wstąpiła do wojska, gdy tylko zaczęto przyjmować do niego kobiety. Szybko okazało się, że kobieta musi swoje osiągnięcia udowadniać wyraźniej niż mężczyzna. W szkole chorążych było różnie, ale Anna w jednym była naprawdę dobra. Na strzelnicy czuła się jak ryba w wodzie. Jedyny problem stanowiło noszenie ciężkiego ekwipunku, ale sama praca strzelca była przyjemna. Najpierw Anna trafiła do jednostki chemicznej w Tarnowskich Górach, ale nie czuła się tam dobrze. Robiła, co jej kazano, czekając na swoją szansę. Dostała ją kilka lat później, kiedy dowódcą JWK w Lublińcu został pułkownik Wacław Franz, stary oficer niskiego wzrostu o blond włosach obstrzyżonych na jeżyka oraz okrągłej czerwonej twarzy. Dobry żołnierz i charyzmatyczna postać. Krzyczał, wymagał, był bardzo wulgarny i zarozumiały. Te cechy w wojsku niektórych prowadziły do awansu, a innych grzebały. Anna zgłosiła się do werbunku na specjalsów. Jednostkę czekały zmiany. Zbliżał się czas, kiedy JWK miała stać się elitarną grupą bojową. Tam Anna została snajperem.
Po kilku chwilach przygotowań ubrana w czarną kurtkę, spodnie moro, buty Bates do połowy łydki, z workiem na plecach, ruszyła dziarsko na parking przy domu, gdzie stał jej srebrny daewoo matiz. Używała go wyłącznie po to, by dojechać do pracy. W innych sprawach po mieście zawsze poruszała się komunikacja miejską. W drodze się do Lublińca słuchała całą drogę radia nadającego przeboje, które ją uspokajało.
Po niecałej godzinie zatrzymała się na parkingu przed bramą koszar. Nigdy nie prosiła o zezwolenie na parkowanie na terenie jednostki, ponieważ wiązało się to z dodatkowymi kontrolami na bramie. Wolała wyjść sama za szlaban koszar i od razu ruszyć do domu. Samochodu w tym miejscu nigdy nie zamykała, przeświadczona, że nikt go tutaj nie ukradnie.
Jednostka była chroniona całodobowo, ale nie przez żołnierzy. Anna wchodząc główną bramą lublinieckiej jednostki, zawsze się dziwiła, dlaczego największej jednostki wojsk specjalnych strzeże prywatna firma ochrony. To przecież głupie, myślała zawsze, jest tylu zawodowców, a tu leśne dziadki, cywile. Na bramie przywitali ją ochroniarze, którzy mimo że ją znali, czekali na okazanie przepustki. Przeszła przez budynek, gdzie było biuro przepustek. Od razu zauważyła, że oprócz znanej pani Eli z ochrony stoi obok jej fotela pomocnik oficera dyżurnego, który nerwowo rozmawia przez telefon komórkowy. Skinęła na przywitanie głową ochroniarce i ruszyła do świetlicy w swojej IX kompanii, gdzie – jak sądziła – miała być zbiórka. Po wejściu do środka zobaczyła tylko dyżurnego sierżanta, który siedział przy stoliku z jakimiś rozłożonymi papierami. Gdy tylko ją zauważył, od razu powiedział:
– Pani starszy chorąży, proszę zabrać sprzęt z kompanii i zgłosić się w pełnym umundurowaniu w sali sportowej.
Anna nic nie odpowiedziała. Ruszyła do zbrojmistrza, który czekał z otwartymi drzwiami na tym samym piętrze. Wydał jej bez słów sprzęt, nakazał tylko czytelnie podpisać odbiór w książce broni. Anna zauważyła, że wszystkie podpisy kolegów z kompanii już tam były. Przebrała się w mundur w toalecie, kryjąc się przed zuchwałym wzrokiem dyżurnego. Zbiegła schodami w dół i wypadła z ekwipunkiem na zewnątrz. Tutaj wyrównała już oddech, ale nadal szła bardzo szybko. Przechodząc przez plac apelowy, zobaczyła wielu ludzi oraz sporo pojazdów przed salą gimnastyczną. Autobusy, szepnęła do siebie. To mogło oznaczać tylko jedno: nieplanowany poligon albo wyjazd na lotnisko, a stamtąd gdziekolwiek, gdzie będzie trzeba. Poczuła to, co ją podkręcało – ryzyko, niewiadomą i potrzebę działania!
Taksówka z żółtym kogutem na dachu zaparkowała przed lotniskiem Katowice-Pyrzowice przy terminalu A na pasie dla wysiadających. Pasażer siedzący z tyłu otworzył wolno drzwi z prawej strony i czekał na pomoc przy wysiadaniu. Kierowca dziarsko opuścił samochód i obszedł go od tyłu. Otworzył bagażnik, wyjął z niego małą czarną walizkę kabinową, głośno zamknął klapę i podszedł do czekającego pasażera. Podał mu rękę i pomógł wysiąść z auta. Mężczyzna w wieku emerytalnym w czarnym długim eleganckim płaszczu i kapeluszu z dużym rondem sprawiał wrażenie osoby dobrze sytuowanej, wręcz dostojnej. Taksówkarz pilotem zamknął samochód, a następnie odprowadził klienta do drzwi wejściowych terminala, które automatycznie się przed nimi otworzyły. Weszli do środka pawilonu odlotów. Z daleka było widać, że kierowca powiedział coś do klienta, po czym serdecznie uścisnął oburącz jego dłoń. Mężczyzna w płaszczu coś odpowiedział i ruszył do stanowiska odpraw pasażerów, a kierowca odprowadził go wzrokiem. Wrócił do samochodu, zapalił silnik i wyjechał, mijając automatyczne szlabany.
Dwóch młodych mężczyzn w okularach bez ramek obserwowało to rozstanie. Obaj młodzi, o wypielęgnowanych włosach i twarzach. Nienagannie, prawie identycznie ubrani w czarne marynarki i białe koszule. Na ręku mieli przewieszone czarne płaszcze. Byli bez bagażu. Gdy tylko starszy pan rozstał się z kierowcą taksówki, obaj stanęli za nim jako ostatni w kolejce do odprawy.
Na skrzyni do skoków sportowych stał pułkownik Wacław Franz w mundurze polowym. Wszystko wskazywało na to, że nie będzie żegnał żołnierzy, tylko rusza razem z nimi, a to nie jest mowa pożegnalna, ale odprawa przed wspólnym wyjazdem. Wacław Franz trzymał bezprzewodowy mikrofon, a z głośników rozbrzmiewały komendy dotyczące stanów osobowych. Anna, wchodząc do sali, zdążyła krzyknąć „jest” przy wyczytaniu jej nazwiska. Cztery plutony były w komplecie, natomiast piąty miał braki dwóch osób. Porucznicy szybko biegali między żołnierzami, wydając kilkanaście poleceń, wykonali kilka telefonów i szybko ustalili, że dwaj spóźnialscy są w drodze. Co prawda wypadli na łuku obwodnicy Lublińca do rowu, ale porzucili już samochód i teraz biegną do jednostki.
– Niech zapierdalają na maksa – oświadczył Franz. – A ty – wskazał na jednego z poruczników – zadzwoń do Komendy Miejskiej Policji w Lublińcu. Powiedz im, co się stało, bo znowu będą szukać pijanego właściciela albo kogo tam sobie wymyślą. – Przez chwilę się zamyślił. – A tak w ogóle to niech ktoś zobaczy, czy można to auto wyciągnąć i zaholować do jednostki, zanim się rozpocznie nerwówka.
Franz uśmiechnął się, zadowolony, że ten incydent nie zakłócił nieplanowej zbiórki.
– Ruszamy! – krzyknął przez mikrofon. – Najpierw wyjazd na lotnisko we Wrocławiu, gdzie niemiecki lockheed C-130 herkules przetransportuje dziewięćdziesięciu naszych żołnierzy do Turcji, do bazy lotniczej USA w Incirlik. Dalej polecimy do jednej z baz sił sprzymierzonych na terenie byłej republiki radzieckiej o nazwie, której nie potrafię, kurwa, powtórzyć. Tam będziemy czekać na dalsze rozkazy! Wszystko!
Zszedł z pudła, a na jego miejsce wskoczył porucznik Jacek Wrzesień.
– Plutony do autobusów marsz! – krzyknął bez mikrofonu i natychmiast zeskoczył z pudła.
Zegar na wieży kościoła pod wezwaniem Świętego Józefa w Chorzowie wskazywał dziewiętnastą trzydzieści pięć. Robert, spojrzawszy na telefon, stwierdził, że kościelny zegar spóźnia się równe pięć minut. Wytypowane miejsce do obserwacji było na szczęście pustostanem. Naprzeciwko pilnowanego warsztatu samochodowego było sześć starych familoków. Ustawione w równą linię, tworzyły wrażenie jednej ściany z brudnej czerwonej cegły. Dwupiętrowe budowle pamiętały powstania śląskie. Spokojnie mogły służyć jako tło do filmów Kutza. Na drugim piętrze familoka numer cztery był otwarty pustostan z dwoma pokojami oraz oknami wychodzącymi na ulicę. Z góry było można zobaczyć cały plac warsztatu z bramą wjazdową oraz dojazdem do garaży. Brama na posesję była wysoka na trzy metry, pokryta w całości brązową blachą falistą z licznymi napisami reklamowymi. Nie miało to żadnego znaczenia z perspektywy prowadzonej obserwacji. Jedyną przywarą tego punktu obserwacyjnego było to, że w jednym z dwóch pokoi lokatorzy z innych mieszkań zrobili sobie awaryjną toaletę. Smród był nieziemski. Dopiero zamknięcie drzwi do niecodziennego szaletu i otwarcie tam okna złagodziło efekt szamba.
– Jakby tak nie jebało, to byłoby zajebiście – rozpoczął Adi.
– Już nie śmierdzi – skwitował przewrotnie Robert.
– A jak z naszymi? – zapytał Adrian.
– Przyjadą jednym bunkrem, jak się ściemni. Staną gdzieś w okolicy estakady przy ulicy Wolności i będą tam czekać. Drugie auto będzie jeździć od strony Bytomia, daleko, w okolicy OBI. – Robert przesunął starą drewniana komodę spod ściany i ustawił ją przy oknie.
– Żeby tylko bandziory przyjechały – skwitował Adi.
– Spoko. Komendant dał cynk, jak nie wypali, to nie będzie kwasu. A tak na marginesie, to co on ma jeszcze teraz za czynne źródło, i to w dodatku w tematyce kradzionych samochodów?
– Pewnie jakaś babka – podsumował wesoło Adi.
Roześmiali się, gapiąc się z góry na podwórko warsztatu samochodowego. Warsztat pomimo późnej pory tętnił życiem. Trzej mechanicy w brudnych ogrodniczkach oraz polarach, pochyleni nad silnikami przy otwartych klapach aut krzątali się do dwudziestej trzeciej. Później zniknęli na chwilę, po czym umyci i w czystych ubraniach wyszli z budynku. Zasunęli po metalowej szynie bramę wjazdową i założyli dwie kłódki. Poszli pieszo w stronę targowiska, gdzie skręcili za róg i zniknęli z pola widzenia.
Ta noc aż do świtu nie zaskoczyła policjantów niczym nadzwyczajnym. Żadne auto nie przejechało przez uliczkę. Jedynie jakiś mężczyzna snuł się około drugiej w nocy. Wędrował od śmietnika do śmietnika w poszukiwaniu puszek. Robert opuścił stanowisko w pustostanie, pozostawiwszy tam tylko Adika. Zszedł na dół i wyszedł przed klatkę schodową. Przyjrzał się mężczyźnie, ale ten uciekł, wstydząc się tego, co robi. Robert nie lubił takich spotkań, mimo że szczerze współczuł takim ludziom. Miał wrażenie, że ich oczy mówią: „Jesteś bogaty kosztem mojej biedy…”. Wrócił na górę do Adriana.
Noc była jeszcze młoda, ale Ozil nie planował snu. Przeglądał akta swoich byłych pacjentów i fotografował każdą kartę swoim iPhone’em 7 na potrzeby przyszłych ewentualnych opracowań. Wiedział, że za dzień lub dwa ktoś się upomni o karty, a wtedy odda je z przeprosinami i miną naiwnego lekarza, który nie wiedział, że nie może wynosić teczek do domu. Czytał kartę za kartą, wyszukując choroby stwierdzone u swoich podopiecznych. Czynił to cyklicznie podczas dyżurów w hospicjum. Poddawał je analizie pod kątem schorzeń, stosowanej terapii czy lekarstw. Tym razem pierwszy raz zauważył inne liczby. Żyjących pensjonariuszy sto pięćdziesiąt cztery osoby, przeczytał wynik na głos, za to liczba zmarłych przekroczyła przez ostatnie lata prawie czterysta czternaście. Wstał lekko zagubiony po tych dwóch informacjach i poszedł do kuchni. Włączył ekspres do kawy i nacisnął przycisk podwójnego espresso. Czekając na napój, zastanawiał się nad swoim odkryciem. Nie zdawałem sobie sprawy ze skali umieralności w hospicjum – pomyślał zaskoczony.
Wrócił do swojego pokoju z filiżanką parującej kawy. Czytał kolejno poszczególne zapisy z kart. Na szarych arkuszach widział choroby przewlekłe – miażdżycę, raka, choroby układu oddechowego i inne, których nazwy musiał sobie odświeżyć i przypomnieć. Dostrzegł też zapisy o dolegliwościach wynikających z naświetlania w ramach leczenia oraz innych zabiegów.
Taka mała społeczność, a tyle naświetleń? – pomyślał, wypijając ostatni duży łyk kawy. Wstał z wysokiego skórzanego fotela, podszedł wolno do kanapy po drugiej stronie pokoju. Położył się na chwilę, żeby zamknąć oczy i wyprostować kości po całym dniu. Leżał raptem kwadrans, gdy nagle wstał gwałtownie. Podszedł do swojego komputera Apple. Dotknął delikatnie myszki komputerowej. Ekran rozświetlił się na niebiesko. Wystukał szybko termin „odczyn popromienny”. Komputer zwolnił na chwilę, jakby się zastanawiał, po czym pokazał na ekranie kilkadziesiąt podobnych stron na ten temat. Ozil czytał szybko zajawki pod tytułami stron. Nagle otworzył jedną z nich.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Sura – nazwa rozdziału Koranu (wszystkie przypisy autora). [wróć]