Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Seryjny morderca grasuje w okolicach placu Stureplan w centrum Sztokholmu, siejąc postrach w całym mieście. Policja prosi o pomoc w śledztwie doświadczoną profilerkę kryminalną, Altheę Molin, która ma początkowo obawy przed przyjęciem tego zlecenia. Niedawno wróciła z Nowego Jorku i próbuje dojść do siebie po brutalnej napaści. W końcu zgadza się przyjąć to zadanie i daje się wciągnąć w intensywny pościg za sprawcą. Althea pracuje pod dodatkową presją, gdyż niektórzy funkcjonariusze kwestionują jej niekonwencjonalne metody. Wkrótce okazuje się, że sprawca jest bliżej, niż można było przypuszczać…
„Martwe anioły” to trzymający w napięciu thriller o złu ukrytym pod maską pozornej normalności. Veronica Sjöstrand jak mało kto potrafi skonstruować wciągającą intrygę pełną zaskakujących zwrotów akcji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 288
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 7 godz. 28 min
Tytuł oryginału: Änglalik
Przekład z języka szwedzkiego: Emilia Fabisiak
Copyright © Veronica Sjöstrand, 2022
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022
Projekt graficzny okładki: Anders Timren
Redakcja: Grzegorz Krzymianowski
Korekta: Joanna Kłos
ISBN 978-91-8034-711-2
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S | Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Ogromne podziękowania dla Jana-Erika Petterssona, Marii Chun, Patricka, mamy i taty. Bez was tej książki by nie było.
Czerwiec 2007
Rozdział 1
Czerwiec 2007
Ogromne lampy wyglądały jak rozżarzone skupiska baniek mydlanych zatrzymane w połowie drogi do sufitu. Na parkiecie tłoczyły się ciała imprezowiczów. Czerwone światła reflektorów i ogłuszająca muzyka dodatkowo potęgowały sugestywny i zmysłowy nastrój. Była trzecia nad ranem. W powietrzu unosiła się woń perfum, potu i alkoholu. Za wielkimi oknami widać było tłum rozbawionych ludzi na placu Stureplan.
Siedziała na wysokim stołku barowym, on stał obok. Blisko. Muskał udem jej kolano. Ona bawiła się sięgającą głęboko w dekolt zawieszką na łańcuszku. Śmiała się. Zwilżyła wargi czubkiem języka, a on głaskał ją po plecach. Od godziny prowadzili ożywioną rozmowę. Tylko raz odwrócił od niej spojrzenie, żeby zamienić kilka słów z przechodzącym obok szefem klubu, który przywitał się po przyjacielsku, uroczo męskim uściskiem.
O czwartej wyszli, trzymając się za ręce. Noc była ciepła i przyjemna. Pachniało latem, ziemią i wilgocią świeżo skoszonych trawników w parku Humlegården, asfalt oddawał nagromadzone w dzień ciepło. Łagodny wiatr pieścił jej nagie ramiona, wciąż rozgrzane słońcem. Minęli kawiarnię L’Angolos i Bibliotekę Królewską, której elewacja wyglądała chropowato i złowrogo w niebieskawym świetle nocy. Gwar ze Stureplan ucichł.
– Dasz się zaprosić na drinka? – spytał.
– Jasne, o ile dostanę też ciebie – odpowiedziała. Prowadząc, całował ją co chwilę w szyję.
Poszli do niego. Przygotował gin z tonikiem dla niej i dla siebie. Wzięła szklankę i pocałowała go namiętnie w usta.
Przez okno wpadły do środka pierwsze promienie słońca. Włożył jej majtki i białą sukienkę do kartonowego pudła. Z maleńkiej torebki wyjął telefon komórkowy, pogłaskał go, wyłączył i położył na nocnym stoliku. Torebka i szpilki również wylądowały w kartonie. Na wierzchu ułożył bibułę. Kupione w Granicie przy Hötorget eleganckie białe pudło postawił na półce w garderobie. Miał tam już trzy identyczne. Później długo stał pod gorącym prysznicem, umył zęby, wyczyścił je nicią dentystyczną, a potem użył jeszcze płynu do płukania jamy ustnej. Założył dobrze skrojony letni lniany garnitur w kolorze piaskowego beżu i białą koszulę. Po chwili zastanowienia wybrał proste spinki do mankietów ze szczotkowanego srebra. Przejrzał się w lustrze. Starannie zaczesał do tyłu półdługie ciemnobrązowe włosy. Roztarł w dłoniach odrobinę żelu i wygładził nim fryzurę. Nałożył go też trochę na bardzo regularne czarne brwi. Podszedł bliżej lustra i spojrzał z dezaprobatą na swoje odbicie. Sięgnął po pęsetę, żeby wyrwać niesforny włosek z prawej brwi. Na jego twarzy odmalowało się zadowolenie. Wziął telefon leżący na nocnej szafce. Zabrał dużą walizkę z przedpokoju i wyszedł.
Rozdział 2
W piątkowe przedpołudnie powietrze było ciężkie i lepkie. Panował wręcz tropikalny upał. Sztokholm pachniał tego dnia tak, jakby leżał nad Morzem Śródziemnym. Prawie jak Rzym. Mieszanina gorąca, wilgoci i spalin dawała fantastyczny efekt. W słuchawkach rozbrzmiewała Melissa Etheridge. Ale nie te nowe, popowe kawałki, tylko jedna z jej pierwszych płyt, z silnymi akcentami gitarowymi, mroczna, emocjonalna i ascetyczna. Weszłam do miniaturowego parku Tegnérlunden. Bardzo go lubiłam, choć obejmował tylko niewielki pagórek z kilkoma drzewami i imitację strumyka z bloków kamiennych i betonu. Miał jednak w sobie coś szczególnego. Panowały w nim spokój i cisza miejskiego parku w wydaniu mini. Przeczesałam włosy palcami i uniosłam loki, próbując schłodzić spocony kark. Gdy podniosłam wzrok, zobaczyłam stojący na szczycie pagórka bezwzględnie wspaniały, absurdalny posąg Strindberga. Podeszłam do niego z uśmiechem na twarzy. Pomnik składał się z wielkiej litej skały, na której siedział pisarz. Jego muskularne ciało przypominało jakiegoś nordyckiego boga, a pozycja mogła napawać dumą każdego, kto kiedykolwiek pozował nago. Przechodząc obok, pogłaskałam masywną podstawę pomnika. Zastanawiałam się: czy podobałby się samemu Strindbergowi? Chyba podłechtałby jego ego.
Skręciłam w Drottninggatan. Nie potrafiłam się oprzeć, żeby nie poklepać po głowie jednego z kamiennych lwów, które stały pośrodku drogi niczym dwa milczące sfinksy. Dawniej były białe, teraz zrobiły się szare niczym pomyje i łysawe w miejscach, gdzie głaskali je wszyscy przede mną.
Przechyliłam głowę, żeby odczytać biegnące wzdłuż ulicy cytaty wypisane wtopionymi w nawierzchnię błyszczącymi metalowymi literami, upstrzone gdzieniegdzie przydeptaną gumą do żucia. To też Strindberg. „Zawsze mnie kochaj, inaczej przegryzę ci gardło i umrzesz”. Ależ milutki. Orzeźwiająco nienormalny. Przypominał najważniejszy temat na żółtej tablicy z nagłówkami gazet w oknach 7-Eleven. „Ciało 28-letniej zamordowanej kobiety ukryte w walizce”. Może już czas wrócić do pracy. Poczułam ukłucie strachu. Przesunęłam palcami wzdłuż blizny biegnącej od lewej strony szyi w dół przez prawą pierś. Nie wiedziałam, kiedy będę mogła znów pracować, czy powrót jest w moim przypadku w ogóle możliwy i czy nadal byłam w tym dobra. Choć bardzo bym chciała, wręcz marzyłam o powrocie do pracy. Odezwały się nerwy i frustracja.
Nie. Dzisiaj nie chcę żadnych śmierci i nieszczęścia. Żadnych lęków. Ostatnio było tego za dużo. Dzisiaj – urządzanie domu, jutro – rzeczywistość.
Weszłam do Tintarella Di Luna, przytulnej kawiarenki, nie większej niż dziura w ścianie. Między stolikami było ciasno, na ścianach wisiały wycinki z wynikami ligi włoskiej. Wyśmienita kawa i zawsze pełno ludzi. Rozejrzałam się za Emelie. Wzięła dzień wolny, żebyśmy mogły poświęcić cały piątek na bezwstydny shopping, nie narażając się na tłumy w sklepach. Niedawno kupiłam mieszkanie i potrzebowałam wszystkiego, od farby do malowania ścian po zasłony, żeby mój dom zaczął jakoś wyglądać. Emelie nie było. Jeszcze nie przyszła. Zawsze się spóźniała.
Wzięłam latte i usiadłam na krześle w niszy okiennej. Na ścianie obok wysokiego stołu w oknie wisiał oprawiony w ramkę afisz filmowy. Słodkie życie. Fantastyczny obraz z palącym papierosa Marcello Mastroiannim w odcieniu niebieskim i tańczącą Anitą Ekberg na złoto-czerwonym tle. Pasja. Kobiecość i męskość. Na dole afisza, niewielkimi literami, jako pierwsza wymieniona była Anouk Aimée. Początkowo nie mogłam sobie przypomnieć kto to.
– Tak właśnie powinny wyglądać kobiety! A nie jak wieszaki na ubrania!
Stojąca za mną Emelie wskazała dłonią afisz. Sama była w typie Anity Ekberg. Jej pełne kształty, sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, brązowe oczy i obcięte na pazia blond włosy rzucały się w oczy. Zazdrościłam jej, bo sama należałam do tych chuderlawych, płaskich jak deska i mało dystyngowanych. Byłam zupełnym przeciwieństwem Emelie: sto pięćdziesiąt sześć centymetrów wzrostu, kręcone czarne włosy, azjatyckie oczy i blada skandynawska karnacja. Tak zwana urocza brzydula – jednego dnia mogłam wyglądać niezgrabnie i niechlujnie, kolejnego sama sobie wydawałam się atrakcyjna, inna, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Nie wiedziałam tylko, co tu zrobić, żeby więcej dni należało do tej ładniejszej wersji mnie samej.
– Dzięki – powiedziałam, unosząc brwi.
– Przecież chodziło mi o takie, „którym żebra wystają, a głowa wydaje się za duża w stosunku do reszty ciała”. Nie takie jak ty. Chciałabym mieć twoje geny. Ty nigdy nie tyjesz. A ja nabieram ciała na samą myśl o bułeczkach cynamonowych. Patrz! – Emelie złapała w palce ukrytą pod żakietem fałdkę w pasie. Zawsze nosiła niemal idealnie dopasowane garsonki, tymczasem ja preferowałam dziwaczne połączenia dżinsów i bluzek z second handu, najchętniej w intensywnych, czystych kolorach. Niewiele nas łączyło pod względem wyglądu, a jednak z nikim nie byłam związana bliżej. Znałyśmy się od siódmego roku życia.
– No, straszne! Nie mam więc wyjścia, muszę cię od niej uwolnić – powiedziałam, wyciągając rękę po bułeczkę cynamonową, którą trzymała na talerzyku.
– Nigdy w życiu! Kup sobie własne kalorie!
Starszy pan siedzący przy stoliku obok spojrzał na nas z dezaprobatą znad „Svenska Dagbladet”. Emelie usiadła obok mnie, przełamała bułeczkę na pół i podała mi kawałek.
‒ Proszę. To jaki jest plan? – spytała, zanim nadgryzła swoją połówkę.
– Drottninggatan, Sveavägen, Rådmansgatan, Birger Jarlsgatan, a na koniec NK. Jeśli chodzi o lunch, ty wybierasz miejsce, a ja płacę. Na zakończenie zapraszam do mnie na wino i kolację. Może być?
– Fantastycznie. Tyle że kolację i wino muszę odpuścić, bo umówiłam się wieczorem z rodzicami. – Ruszała szczękami, spoglądając na mnie badawczo. – Jakie wrażenia z mieszkania na swoim? Zaczynasz się przyzwyczajać?
Znała mnie aż za dobrze. Unikałam jej spojrzenia, patrzyłam na ulicę, otwierające się sklepy i przechodzących ludzi.
– Tak. Nie. Nie wiem. Czasem mnie to przeraża, czasem jest super. Jeszcze się nie przyzwyczaiłam, ale w końcu będzie dobrze.
Emelie się uśmiechnęła.
‒ W porządku! Ale nadal chodzisz do psychologa?
‒ Oczywiście. Choćby po lekarstwa. Ale nie, lubię go, naprawdę jest dobry.
Jakieś piętnaście lat temu, gdy byłam nastolatką, moim życiem rządziła nerwica natręctw. Nie było dnia, żebym nie myślała ze strachem, że wróci i rozbije mi świat na kawałki. Niczym trzeźwy alkoholik ciągle cierpiałam na OCD, obsessive compulsive disorder, czyli zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, tyle że w tej chwili nie miałam objawów choroby.
Emelie się roześmiała.
‒ Może powinnam wziąć od ciebie jego numer. Mam wrażenie, że zbliża się do mnie depresja. Samotne życie mnie wykańcza. Potrzebuję faceta!
Ukryty za gazetą mężczyzna siedzący za nami nieomal zakrztusił się kawą.
‒ Przeprowadź się do mnie ‒ zaproponowałam.
– W życiu!
Półtora roku temu to ja zamieszkałam u niej. Zaprosiła mnie do siebie, gdy zadzwoniłam, żeby opowiedzieć, co się stało i że postanowiłam wrócić do Sztokholmu.
– Stworzymy klub złamanych dusz, ty, cudem ocalała z morderstwa, i ja, ofiara niewiernego sukinsyna. Mój problem nie jest aż tak poważny, a i tak czuję się podle. Będzie nam super.
Pomysł faktycznie był trafiony. Teraz mogę już przyznać, że przez pierwsze miesiące nie dałabym sobie rady sama. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, jakie ślady zostawił we mnie ten napad. Przez większą część roku cierpiałam na zespół stresu pourazowego i napady lęku. Wyjście z tego stanu nie było łatwe, ale przy pomocy Leifa, psychologa, i Emelie powoli dochodziłam do siebie. W końcu poczułam, że potrzebne mi własne mieszkanie. Była to niezwykle ważna decyzja. Prawda jest bowiem taka, że przez całe dorosłe życie zawsze mieszkałam z kimś: przez jakiś czas z babcią, w czasach studenckich w akademiku z Emelie, w USA wspólnie z trzema szalonymi norweskimi studentkami na wymianie i tak dalej.
Ale nadeszła właściwa pora, żeby się usamodzielnić. Wspólnie z Emelie ruszyłyśmy na łowy na sztokholmskim rynku nieruchomości mieszkaniowych. Przez dwa intensywne letnie miesiące ciągle przepychałyśmy się przez tłumy ludzi oglądających kolejne mieszkania. Ostatnie okazało się strzałem w dziesiątkę. Wybrałam je, zanim przekroczyłam jego próg. Wędrowałyśmy na prezentację pieszo przez Kungsbron, łapiąc rześkie, pachnące wodą powiewy wiatru, które dawały chwilową ulgę od upału. Zeszłyśmy z mostu na drogę biegnącą wzdłuż kanału, obok chińskiej restauracji o mało odkrywczej nazwie Hong Kong.
– Najstarsza chińska restauracja w Sztokholmie. Jedna z lepszych, powinnyśmy się tam wybrać. Podają podobno prawdziwą kaczkę po chińsku – oznajmiła Emelie, wskazując palcem witrynę.
Droga była tak wąska, że samochód ledwo się tu mieścił. Po jednej stronie stały modernistyczne wieżowce o surowej formie. Brązowe matowe elewacje i pozbawione ozdób białe balkony. Po drugiej stronie trawnik i rosochate wierzby. Ścieżka spacerowa i kilka łódek podskakujących na fali. Poczułam, że chcę tu mieszkać.
Mieszkanie przeszło moje wyobrażenia. Trzy pokoje. Balkon wielkości altany z widokiem na kanał. Wnętrze mocno zniszczone, beznadziejne kolory ścian, ale rozkład akurat dla mnie. Łazienka z klasycznymi funkcjonalnymi kafelkami w odcieniu butelkowej zieleni. Zapragnęłam je mieć. Tętno mi przyspieszyło.
Przyglądałam się innym oglądającym. Ilu było faktycznie zainteresowanych? Ile mieli do wydania? Uszczypnęłam Emelie w ramię. Odwróciła się do mnie, a ja dyskretnie, choć stanowczo skinęłam głową.
– Czy mieszkanie było zalane? – zapytała głośno Emelie. – Wyraźnie czuć pleśń.
Uśmiechnęłam się. To kompletna wariatka, ale superprzyjaciółka. Po wyrażeniu przez Emelie podejrzeń co do stanu lokum dałam agentowi nieruchomości wizytówkę z numerem telefonu. Udawałam, że nie znam tej podejrzliwej kobiety.
Wygrałam licytację. Nie musiałam się wcale napinać.
Wprowadziłam się, przywożąc ze sobą kilka sztuk mebli, fotel z podłokietnikami, dużą koreańską komodę, kilka kartonów z książkami i ubraniami oraz odziedziczony po babci wielki posąg Buddy. W pierwszym rzucie nakupowałam roślin doniczkowych, którymi zapełniłam pustawe wnętrza. Na balkonie ustawiłam duże skrzynie na kwiaty. Zieleń wyjątkowo mnie relaksuje. Teraz musiałam sprawić sobie resztę mebli i farby. Miałam jednak mocno ograniczony budżet. Nadal dostawałam wprawdzie wynagrodzenie od Modus Operandi Inc. z Nowego Jorku, gdzie pracowałam jako profilerka w czasie napadu, ale nie były to wielkie kwoty. Te wpłaty zagłuszały wyrzuty sumienia, które dręczyły mojego byłego szefa Toma, że zostawił mnie samą z tamtą sprawą. To nie jego wina, że zostałam zaatakowana na służbie, tylko moja, ale obecnie bardzo potrzebowałam tych pieniędzy. A że nalegał, to nie protestowałam. Pokaźna suma odszkodowania, którą dostałam z amerykańskiego ubezpieczenia, poszła na mieszkanie, więc teraz musiałam oszczędzać.
Emelie oblizała palce i oczyściła talerzyk z pozostałych kryształków cukru. Na ulicy za oknem zrobiło się ruchliwiej, było coraz więcej przechodniów.
– Masz listę zakupową?
– Listę? Nie.
Wywróciła oczami i wyciągnęła kartkę.
– No to piszemy.
Patrzyła na mnie wyczekująco, trzymając długopis w pogotowiu. Podrapałam się po głowie.
– Hm, potrzebuję farby do sypialni.
Emelie skinęła i zapisała:
– Farba. Pędzle. Masa szpachlowa, szpachla, papier ścierny, rękawiczki. Okej. Coś jeszcze?
Roześmiałam się.
– Pościel, ręczniki i inne rzeczy potrzebne ludziom. Może wiadro z mopem, ale zdaję się w tym względzie na ciebie!
Po dopisaniu kolejnych rzeczy do listy ruszyłyśmy wreszcie w drogę. Nie zaszłyśmy jednak daleko. Przy pierwszej wystawie za kawiarnią Emelie krzyknęła i złapała mnie za ramię.
– Muszę tu wejść!
Przekroczyłyśmy próg niewielkiego sklepiku o białych ścianach. Spojrzałam ze zdziwieniem na wielki regał, do którego podeszła Emelie. Pośrodku tłoczyły się cherubiny, aniołki, rusałki i figurki Jezusa. Po lewej czarne, lśniące posążki Ozyrysa i Anubisa, po prawej Ganeśa i Budda ze szczotkowanego mosiądzu. Szalona mieszanka stylów i religii. Symbole bez prawdziwych korzeni – ich znaczenie zostało brutalnie wyrwane z kontekstu, żeby łatwiej było je strawić. Kup to, żeby odzyskać harmonię, albo to, jeśli szukasz nowej miłości. Doktor Phil wszelkich religii. Nie podobało mi się coś takiego, lecz nie potrafiłam tego zupełnie odrzucić. Drogi na skróty i proste rozwiązania są kuszące. Ale w życiu nic nie jest proste. Babcia ciągle powtarzała, że coś, co nie wymaga wysiłku, nie ma w sobie siły. Była buddystką. Zazdrościłam jej cierpliwości i aktywności religijnej, bo sama nie byłam lepsza od Emelie, kolekcjonującej aniołki z imitacji marmuru. Też ciągle szukałam, wątpiłam i dawałam się kusić prostym rozwiązaniom.
Postanowiłam poczekać na zewnątrz i wyszłam na ulicę. Oparłam się o chropowatą kamienną elewację. Po drugiej stronie znajdowała się księgarnia Wodnik. Taki sam miszmasz jak sklepik z figurkami, tyle że z książkami. Byłam tam wielokrotnie, ale zawsze nachodził mnie strach przed wyborem lektury, która miała mi zapewnić tak desperacko poszukiwaną wewnętrzną harmonię. Skąd miałam wiedzieć, który z filozofów albo która religia były właśnie dla mnie? Po drugiej stronie kawiarni mieścił się sklepik z artykułami erotycznymi dla kobiet, a kawałek dalej w stronę centrum butik dla amatorów haftu krzyżykowego. Naprzeciwko salonu z sukniami ślubnymi. Uśmiechnęłam się. Ten fragment Drottninggatan charakteryzował się chyba największym rozdwojeniem jaźni. Usłyszałam dźwięk dzwonka nad drzwiami sklepu i zobaczyłam Emelie; trzymała w dłoni malutką torebkę i wyglądała na zadowoloną. Uniosłam pytająco brew.
– Znalazłaś coś?
– Mhm.
Pokręciłam głową.
– Co taką myślącą kobietę jak ty ciągnie do tych aniołków?
Zbierała aniołki, odkąd ją znałam. Najbardziej podobały jej się te ozdobne, mocno napuszone. Miała ich w domu cały regał. Do tego literaturę o aniołach. Nie mogłam tego zrozumieć.
– Logika to nie wszystko, potrzebuję też trochę uczuć.
– Nie pojmuję – mruknęłam w odpowiedzi.
– Wiem, ktoś tak twardo stąpający po ziemi tego nie zrozumie.
Emelie się roześmiała i przytuliła się do mnie. Potem ruszyłyśmy na Hötorget.
Po długich dyskusjach i rozważaniach udało mi się kupić farbę do sypialni i wszystkie narzędzia, które według Emelie były mi potrzebne. Do tego sprawiłam sobie piękną pikowaną orzechowo-połyskującą narzutę na łóżko i okulary słoneczne. Jadłyśmy lunch w IKKI w hali targowej na Hötorget, gdy odezwał się mój telefon.
‒ Cześć. Tu Rickard Magnusson.
‒ Cześć, Rickardzie! Jak miło, strasznie dawno się nie słyszeliśmy. ‒ Musiałam zasłonić drugie ucho ręką, żeby usłyszeć jego słowa. Nasilający się w porze lunchu szmer rozmów i szczęk sztućców oraz porcelany skutecznie go zagłuszał. Próbowałam sobie przypomnieć, kiedy widziałam go po raz ostatni. To było wiele lat temu. Nasi rodzice się przyjaźnili, więc w dzieciństwie spędziliśmy razem wiele imprez noworocznych i zaliczyliśmy mnóstwo spotkań przy grillu, ale chyba nigdy nie spotykaliśmy się sam na sam.
‒ Tak, wieki temu. Mam pytanie… Wiem, że dzwonię znienacka, ale czy znalazłabyś chwilę dla mnie dziś po południu? Stawiam dobrą kawę.
Za miło brzmiącymi słowami dało się wyczuć napięcie i stres. To coś nowego, bo zazwyczaj Rickard był spokojny i wyluzowany.
‒ Oczywiście. Mogę mieć dla ciebie godzinkę koło trzeciej, jeśli ci pasuje. ‒ Nie mogłam mu odmówić, za bardzo chciałam się dowiedzieć, o co chodzi. Emelie na pewno zrozumie. Właśnie zamierzałam zapytać, w czym rzecz, gdy przerwał mi w pół słowa:
– Dobrze. Czyli o trzeciej w okolicy Svampen, może być?
‒ Jasne, a co… ‒ zaczęłam. Rozłączył się, zanim zdążyłam dokończyć pytanie. Wpatrywałam się w ekran.
‒ Mam nadzieję, że skoro zamierzasz mnie porzucić, to chodzi o prawdziwego przystojniaka ‒ skomentowała Emelie.
– Rickard Magnusson, policjant. Pamiętasz?
‒ Aha! Jasne, że tak. Był na sześćdziesiątce twojego taty, tak? Typ profesorski, ale diablo przystojny.
– Tak, ten opis do niego pasuje. Umówiłam się tylko na godzinę, a potem możemy dalej buszować po sklepach.
– Nie ma problemu. – Emelie machnęła pałeczkami. ‒ Przejrzę sobie w tym czasie maile.
Westchnęłam i spojrzałam w sufit. Emelie była wybitnie zdolną programistką, przy tym ciężko uzależnioną od komputera. Zaimponowała mi dzisiaj tym, że już od kilku godzin nie sprawdzała nic na swoim blackberrym, choć domagał się jej uwagi, wysyłając ciche sygnały z wnętrza jej przepastnej torebki.
Rozdział 3
Zostawiłam Emelie siedzącą na pomiętym egzemplarzu „Metro” na schodach do filharmonii, z telefonem na kolanach, całkowicie pochłoniętą przeglądaniem poczty. Wokół niej paradowała spora armia gołębi, ale moja przyjaciółka nie zwracała na nie uwagi. Rozbawiło mnie to. Była kompletnie szurniętą pracoholiczką. Dwa lata temu zrezygnowała ze świetnie płatnej posady ekspertki do spraw zabezpieczeń przeciw cyberatakom i otworzyła własną działalność. Zbudowała fantastyczny zespół, pięciu superzdolnych młodych chłopaków, lecz wywalczenie sobie miejsca na rynku okazało się trudniejsze, niż się spodziewała. Jej firma, Infosec, dostawała wprawdzie sporo małych zleceń, ale ciągle czekała na coś większego, jakąś długofalową umowę dającą porządny zysk. Wiedziałam, że się martwi, bo firma miała dużo większe kłopoty finansowe, niż Emelie się przyznawała, i z całego serca życzyłam jej powodzenia, na które naprawdę sobie zasłużyła. Imponowała mi uporem, inteligencją, a już szczególnie odwagą.
Lawirowałam w tłumie przechodniów na Kungsgatan. Ruch pieszych mocno kulał, ponieważ sztokholmczycy maszerowali zdecydowanym, szybkim krokiem, a turyści przemieszczali się niespiesznie, rozglądając się cały czas na boki. Włączyłam sobie odcinek podcastu komediowego, który niedawno ściągnęłam na iPoda, ale nic nie mogłam usłyszeć, nawet gdy nastawiłam go na pełny regulator. Na ulicy panował kompletny chaos, udekorowane ciężarówki wiozące szczęśliwych maturzystów, którzy wyśpiewywali swą radość, wtórując dudniącym z głośników rytmom disco, trąbiący kierowcy innych samochodów i sfrustrowani rowerzyści. Skrzyżowanie Sveavägen i Kungsgatan zawsze się korkowało, niezależnie od pory roku, ale w dniu rozdawania świadectw maturalnych dochodziło tam do prawdziwej apokalipsy. Muszę przyznać, że mi się to podobało – posmak karnawału w tym zazwyczaj tak akuratnym mieście. Łatwo tak jednak myśleć, gdy akurat nie musi się nigdzie dojechać samochodem.
Na Stureplan dotarłam dziesięć minut przed czasem, więc przysiadłam na falistym murku z różowego granitu postawionym wzdłuż Birger Jarlsgatan. Było upalnie, powietrze znieruchomiało, a hałas z platform ciężarówek rozkołysanych przez rozemocjonowanych, szczęśliwych maturzystów osiągnął apogeum. Na czerwonym świetle stały właśnie trzy takie pojazdy wyposażone w równie wydajny sprzęt nagłaśniający. Sommar tider, Like a Virgin i trudny do zidentyfikowania kawałek elektroniczny składały się na kakofonię nie do wytrzymania. Ciekawe, że uczniowie zawsze wybierali utwory z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Przecież nie było ich jeszcze wtedy na świecie. Westchnęłam, wyjęłam słuchawki iPoda z uszu i spojrzałam w stronę Svampen, czyli kultowej wiatki w kształcie grzyba. Na podtrzymującej kapelusz kolumnie wisiały cztery przestarzałe czerwone aparaty telefoniczne na monety, oddzielone od siebie niewielkimi szklanymi przegrodami. Niektóre lampy i telefony były rozbite, reklamy maleńkich klubów i ogłoszenia o koncertach pokrywały całą powierzchnię niczym patchwork. Nikt już dzisiaj nie używał takiego sprzętu, bo wszyscy nosili komórki.
Lubiłam to miejsce. W czasie studiów dorabiałam, pracując w gigantycznym sklepie z płytami w samym środku Galerii Stureplan, tam, gdzie teraz jest sklep Massimo Dutti. Sturehof był wtedy mrocznym angielskim pubem, w którym przesiadywaliśmy razem z chłopakami pracującymi w sąsiadującym z nami sklepie z planszówkami. Teraz mieściła się tam restauracja z eleganckimi białymi obrusami na stołach i kelnerami w uniformach. Kiedy byłam tu ostatnim razem, Laroy nazywał się Arnolds i był sto razy mniej pretensjonalnym klubem. Generalnie tutejsze knajpki nie były wtedy tak ekskluzywne i dizajnerskie. Dzisiaj cały plac emanował młodością, modą i emocjami. Wtedy dało się dostrzec większe zróżnicowanie i luz.
Uśmiechnęłam się. Zabrzmiało to jak przemyślenia emerytki. Ale to prawda. Mimo swoich trzydziestu dwóch lat czułam się już za stara na zabawę w nocnych klubach na Stureplan. Brakowało mi urody i modnych ciuchów. Wolałyśmy z Emelie chodzić do Vasastan, na drinka do Mamas & Tapas albo do którejś z mniej modnych knajpek wokół Kungsholmstorg, głośnych i zdecydowanie bardziej przyjaznych ludziom.
Upał robił się nie do wytrzymania. Miałam nadzieję, że Rickard zaraz się pojawi. Przegrzebałam swoją wielką lnianą torbę, znalazłam długopis i za jego pomocą upięłam sobie włosy w kok na czubku głowy.
Zobaczyłam go pierwsza. Szedł w tłumie przechodniów, z zestawem słuchawkowym na głowie. Gestykulował gwałtownie i coś mówił, jakby rozmawiał z kimś niewidzialnym. Jak zwykle miał na sobie białą koszulę, czarne buty i dopasowane klasyczne dżinsy. Rickard zawsze bardziej skupiał się na czynnościach umysłowych niż sprawach przyziemnych w rodzaju mody czy jedzenia. Nosił nienagannie odprasowane ubrania dobrej jakości, ale ciągle w tym samym stylu, czyli dżinsy i białe koszule. Czasami zmieniał kolor spodni na czarne lub granatowe. Możliwe, że w czasie wolnym pozwalał sobie na biały T-shirt w serek, a na imprezy wkładał marynarkę. Kompletny brak fantazji i kreatywności, chodząca schludność. I delikatne pozostałości po tamtym sprytnym, zwariowanym na punkcie książek chłopaku, który dzisiaj jest komisarzem wydziału kryminalnego, które zapewne dostrzegałam już wyłącznie ja, bo znałam go, odkąd skończył dziesięć lat.
Przeczesał dłonią potargane ciemnoblond włosy, które domagały się strzyżenia od co najmniej pół roku. Wtedy mnie zobaczył. Miał najmilsze oczy pod słońcem, a długie rzęsy wcale nie ujmowały mu męskości. Nieco krzywy nos, mocno zarysowane, grube brwi i wysokie kości policzkowe nie czyniły z niego pięknisia, ale nadawały jego twarzy rozważny, interesujący wygląd. Uśmiechnął się od ucha do ucha i zakończył rozmowę przez telefon.
– Altheo!
Objął mnie na powitanie. Jego radość wydawała się autentyczna, ale w jego postawie czaiło się napięcie. Coś go gryzło. Poszliśmy do kawiarni L’Angolos, tuż obok wejścia do Humlegården. Rickard otworzył przede mną drzwi i poczułam uderzenie przyjemnie chłodnego powietrza. Odetchnęłam z ulgą i podeszłam do zagraconego białego baru. Rickard wyciągnął podniszczony portfel z tylnej kieszeni spodni.
‒ Latte? ‒ spytał, patrząc na mnie.
‒ Tak, poproszę.
Usiedliśmy na końcu sali w samym rogu, jak najdalej od zgiełku i upału. Spoglądałam na ulicę przez przeszklone ściany. Po jednej stronie intensywny ruch uliczny na Birger Jarlsgatan, po drugiej dostojne mury Biblioteki Królewskiej, a za nią soczysta zieleń Humlegården. Gęste korony lip rosnących przed szacownym gmachem rozpraszały ostre światło słoneczne. Na chodniku pojawiały się tylko malowane jasnymi plamkami obrazy. Park wydawał się teraz wyjątkowo pusty, zazwyczaj bowiem oblegali go ludzie, którzy zajadali lunch na trawie w cieniu drzew lub po prostu odpoczywali. Może było dzisiaj za gorąco.
Rickard głęboko westchnął i odezwał się ściszonym głosem.
‒ Przyszedłem prosto z miejsca przestępstwa. ‒ Wskazał głową na park. Wtedy obok biblioteki zobaczyłam niebiesko-białą taśmę odgradzającą, którą rozciągnęła policja. Czyli to dlatego park się wyludnił.
‒ Kobieta. Zamordowana za pomocą niebotycznej dawki kokainy i zapakowana w dużą walizkę. Nazywała się Josephine, zdrobniale Tina, Henriksson. Popularna DJ-ka. Dwadzieścia osiem lat.
‒ Widziałam nagłówki w gazetach.
– No właśnie. Prasa nas strasznie naciska.
– Macie jakieś podejrzenia co do sprawcy?
Spojrzałam na niego. Unikał mojego wzroku, kiwnął głową. Blond grzywka opadła mu na oczy, odsunął ją na bok.
– Ktoś, prawdopodobnie morderca, wysłał rano SMS-a do „Expressen” z nazwiskiem ofiary i wskazówką, gdzie można znaleźć ciało.
– SMS-a? No to…
– Powinniśmy go wyśledzić? Jasne, pod warunkiem, że mili reporterzy z „Expressen” przekażą nam albo samą wiadomość, albo numer telefonu nadawcy. Ale nie chcą, powołują się na ochronę swoich źródeł. Wszystko dlatego, że nie zgodziłem się zdradzić im w zamian informacji dotyczących postępowania. Cholerne pajace.
Pokręcił głową. Zapadła cisza. Nie byłam pewna, ale czułam przez skórę, po co do mnie zadzwonił.
– Chodzi o to, że to już trzecie prawie identyczne morderstwo. Ofiarami we wszystkich przypadkach są młode dziewczyny, które znikały po spędzeniu czasu w którymś z klubów przy Stureplan. Znajdowaliśmy je mniej więcej dobę później, upchane w wielkich walizkach. Jak lalki. Pierwszą z nich, Lottę, w sierpniu ubiegłego roku. Znaleźliśmy ją w Hagaparken. Numer dwa, czyli Annę, w maju tego roku w innym parku, Vanadislunden. W dodatku na placu zabaw. Trzecią tu, w Humlegården.
– Jesteście pewni, że sprawcą jest ta sama osoba?
– Mamy DNA z dwóch pierwszych morderstw. W przypadku trzeciej trwa analiza.
I już wiedziałam, dlaczego Rickard chciał się ze mną tak nagle zobaczyć. Od razu poczułam przypływ znajomej fali paniki. Serce biło mi jak oszalałe. Pragnęłam tego najbardziej na świecie. Chciałam wrócić do pracy. Jednocześnie był to mój największy koszmar. Bałam się, że po ubiegłorocznym napadzie nie jestem już taka dobra jak wcześniej i że wyjdzie to na jaw, gdy tylko się do tego wezmę. Zawsze wiedziałam, że albo będę zaliczać się do najlepszych w tym zawodzie, albo nie będę tego robić wcale.
– Gazety rozpisywały się na temat tych dwóch pierwszych przypadków, więc to tylko kwestia czasu, żeby jakiś dziennikarz z dobrą pamięcią połączył ze sobą te morderstwa i wyskoczył z tytułem Seryjny morderca na Stureplan.
Poczułam bolesny ucisk w żołądku. Seryjny morderca na Stureplan. Sztokholm oszaleje. Przerażające nagłówki w gazetach, wystraszeni ludzie, wzburzone listy do redakcji o niekompetencji policji. Przeżyłam wystarczająco wiele dochodzeń, żeby wiedzieć, że Rickarda czekały ciężkie dni, pełne stresu i konfliktów. W Szwecji panowało przekonanie, że nie ma u nas seryjnych morderców, że to wyłącznie amerykański fenomen. Ale to nieprawda. Pojawiali się we wszystkich krajach, w każdej kulturze, niszcząc wszystkie społeczeństwa i wszystkich ludzi na swojej drodze.
– Czy te dziewczyny coś łączy? Wygląd, zawód, coś innego? – Wypiłam łyk kawy. Zauważyłam, że drży mi ręka.
– Podobny wiek, koło trzydziestki. Atrakcyjne, ale wcale nie w tym samym typie. Potrzebujemy twojej pomocy – powiedział, patrząc mi w oczy. – Wiem, że nie zajmujesz się teraz profilowaniem. Ale musiałem cię spytać, nie ma nikogo innego z podobnym… doświadczeniem jak ty.
– A zespół profilerów w Centralnym Biurze Śledczym?
– Są zawaleni robotą na kilka lat do przodu. Poza tym nie mają ludzi, którzy mogliby się włączyć do pracy operacyjnej. Potrzebny mi ktoś, kto mógłby być członkiem grupy dochodzeniowej, uczestniczyć w codziennych naradach.
Spojrzał w stronę parku. Zza budynku biblioteki wyszedł policjant w mundurze.
– Na umowę zlecenie, oczywiście. Co prawda nasze stawki za zlecenia są marne, ale jednak zarobisz.
Uśmiechnął się krzywo. Jego długie nogi ledwo mieściły się pod stołem. Siedziałam lekko bokiem, żeby nie dotykać jego kolan. Emanował frustracją i energią. Patrzył w milczeniu na park, potem znowu spojrzał na mnie. Wydawało się, że dzięki empatii i szczerości jego zielone oczy potrafiły mnie przejrzeć.
– Ten facet to prawdziwy potwór. Kiedy sprawa wyjdzie na jaw, wybuchnie panika. – Potarł oczy dłonią. – Cokolwiek zrobię, dochodzenie będzie cały czas kwestionowane. Wystarczyło, że postanowiłem ściągnąć cię do zespołu, i się zaczęło. Ale mam to gdzieś. Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy.
Odwrócił głowę. Moje ciało gwałtownie protestowało. Nie chciałam tego słuchać. Rozumiałam desperację Rickarda, naprawdę chciałam mu pomóc. Ale czy będę potrafiła? Czy się odważę? Przesuwałam dłonią wzdłuż długiej blizny na szyi. A jeśli nie dam rady, jeśli posypię się w środku dochodzenia? Na ile by to zaszkodziło Rickardowi?
Popatrzyłam na niego. Widziałam w nim zmęczenie i stres, ale jego spojrzenie nie straciło dawnego ciepła. Na bladej twarzy wyraźnie malował się kilkudniowy zarost. Pracował pewnie całą noc.
Jak mogłabym mu odmówić? Byłam dobrą profilerką. To nie tylko moja praca, ale i pasja, choć w ostatnim czasie bardzo starałam się o tym zapomnieć. Moje umiejętności mogły mu pomóc.
– Daj mi czas do namysłu. Nie wiem, czy dam radę.
Oparł się wygodnie plecami, kiwnął głową i głęboko westchnął.
– Okej. Masz. – Położył na stole szarą kopertę wypchaną do granic wytrzymałości papierami. – Jeśli nie chcesz, nie musisz tego czytać.
Materiały z dochodzeń.
Rickard wyjął wizytówkę i zapisał na odwrocie dwa numery telefonu, a potem mi ją podał.
– Zadzwoń, gdy podejmiesz decyzję.
– Dziękuję. Na pewno zadzwonię.
Nie byłam w stanie wydusić z siebie nic więcej. Rickard wstał. Malująca się na jego twarzy szczera troska wskazywała na to, że wiedział, dlaczego się waham. Nagłówek „Profilerka ze Szwecji napadnięta przez seryjnego mordercę w Nowym Jorku” zrobiłby karierę również w szwedzkich gazetach. Poczułam ulgę, widząc, że wie, jakie są powody mojego wahania, miałam jednak wrażenie, że jest gotów przekonywać mnie tak długo, aż się zgodzę. Uścisnął mnie i ruszył w stronę Humlegården. Chciało mi się płakać. Widziałam, jak przeszedł pod niebiesko-białą taśmą policyjną. Zastanawiałam się, czy nie powinnam była pójść z nim i obejrzeć miejsce zbrodni. Czy tego chciał? Nie. Nie dałabym rady, to pewne, a on miał w sobie wystarczająco dużo empatii, żeby to wiedzieć. Po chwili do parku zaczęli wchodzić kolejni policjanci. Nie wiedziałam, co zrobić, co powiedzieć Emelie.
Zdecydowałam się na taktykę strusia, czyli zaprzeczenie. Przecież już postanowiłam: dzisiaj – urządzanie domu, jutro – rzeczywistość. Potrzebowałam tego dnia. Wcisnęłam kopertę z materiałami ze śledztwa do orzechowej narzuty w torbie ze sklepu Indiska i wyszłam z cudownego chłodu na upalną ulicę, żeby dokończyć rundę zakupową z Emelie. Poczułam uderzenie gorącego, nieruchomego powietrza. Drżącą dłonią włożyłam na nos okulary słoneczne.
Rozdział 4
Pokój rozświetlała goła żarówka wisząca u sufitu. Za oknem było ciemno. Malowałam ściany sypialni. Zabrałam się do tego od razu po powrocie do domu z zakupów z Emelie, żeby nie myśleć o spotkaniu z Rickardem. Nie miałam cierpliwości, by czekać na wyschnięcie masy szpachlowej, więc zaczęłam od farby, a do szpachli zamierzałam wrócić przed nałożeniem drugiej warstwy.
W dużym pokoju grał telewizor. Włączyłam Rzymskie wakacje z Audrey Hepburn. Uwielbiałam stare czarno-białe filmy, miałam ich całą kolekcję na DVD. Przynosiły mi pociechę, ich szary świat wydawał mi się dużo mniej skomplikowany od mojego.
Na stoliku przed telewizorem stały resztki gotowego makaronu z kurczakiem, który kupiłam w Ica na rynku Kungsholmen, a w domu tylko podgrzałam w mikrofali i zjadłam, popijając niepełną lampką wina. Obok leżała brązowa koperta, którą dostałam po południu od Rickarda. Co chwilę odrywałam wzrok od ściany i patrzyłam w tamtą stronę. Nie chciałam jej otwierać i oglądać włożonych do niej dokumentów i zdjęć, ale nie mogłam przestać o nich myśleć.
Obiecałam sobie, że kiedy obrobię się z mieszkaniem, poszukam porządnej pracy. Bardzo chciałam zajmować się profilowaniem sprawców przestępstw; miałam do tego odpowiednie wykształcenie, a jednocześnie była to moja pasja. Najbardziej na świecie bałam się, że już nie będę mogła się tym zajmować. Że nie będę potrafiła oglądać, nie oceniając, i analizować czynów mordercy bez przyczepiania etykietek. Że będę odwracać spojrzenie od tego, co nieprzyjemne. Nie byłam pewna, czy wystarczy mi odwagi, by to sprawdzić.
Wstałam i zmyłam farbę z dłoni. Pomalowane ściany prawie pustej sypialni emanowały ciepłą zielenią kwiatów lipy. Jak rozświetlona słońcem wiosenna łąka. Łóżko z ciemnego drewna, zamiast szafki nocnej sterta książek, a na niej budzik. Całe szczęście, że nie próbowałam kariery malarza pokojowego – farba nie była równo rozprowadzona na ścianie, pojawiła się za to w wielu miejscach, gdzie nie powinno jej być. Postanowiłam to zignorować. Lepiej nie będzie. W sprawach praktycznych nie stawiałam sobie tak wysokich wymagań jak w przypadku psychokryminalistyki. Efekt był o niebo lepszy od wcześniejszych jasnozielonych tapet w ciemnozieloną kratkę. Teraz pokój stał się przytulny i przyjazny, zachęcał do odpoczynku. Może sprawi, że przestanę mieć mroczne sny.
Nalałam sobie wody do wanny, żeby odmoczyć wszystkie ślady farby. Zdjęłam ubrania, przeklinając, że nie pomyślałam o założeniu czegoś bardziej roboczego do malowania. Teraz na najlepszych dżinsach miałam plamy z farby. Zanotowałam w głowie, żeby zapytać Emelie, jak je usunąć. Na pewno będzie wiedziała. Zanurzyłam się w wodzie i przymknęłam powieki. Piana pachniała imbirem. Po minucie otworzyłam oczy i usiadłam. Kąpiel nie pomogła. I tak w myślach wciąż wracałam do słów Rickarda.
Umyłam się i wstałam. Założyłam stary jak świat ukochany czerwony dres i zrobiłam sobie miejsce na kanapie, zrzucając gazety i brudne ciuchy na podłogę. Próbowałam oglądać film, ale nie mogłam się skupić. Poszłam do kuchni, żeby nalać sobie wina. Stwierdziłam, że koniecznie muszę pozmywać. Ale nie teraz. Stanęłam przy oknie i patrzyłam na ulicę. Obejrzałam kawałek programu telewizyjnego. Wyniosłam talerz do kuchni. Wyszłam do holu i stanęłam przed dużymi czarno-białymi zdjęciami zrobionymi przez moją umma – moją mamę. Wcześniej mieszkała w Sztokholmie, ale potem przenieśli się razem z tatą do dzielnicy Flushing w Nowym Jorku, gdzie przyszłam na świat. Była fotograficzką, robiła portrety dla wielkich magazynów i realizowała własne projekty artystyczne. Uwielbiała fotografować Nowy Jork i Flushing we wszystkich możliwych ujęciach. Namiętnie kochała wielkomiejskie życie i tłumy, ich brzydotę i urodę, ludzi i maszyny. Nie pociągały jej słodkie obrazy natury. Największe zdjęcie na mojej ścianie przedstawiało ulicę na Manhattanie. Nowy Jork w swej monochromatycznej doskonałości. Stalowoszare wieżowce ze szkła. Czerń asfaltu połyskującego po niedawnym deszczu. Czarne jak smoła uliczki. Białe… Nie, nic tu nie było całkiem białe. Zgodnie z charakterem tego miejsca. Ogarnęła mnie tęsknota za domem. Nowy Jork był moim drugim miastem rodzinnym.
Na drugim zdjęciu miałam pięć lat i towarzyszyła mi babcia. Byłyśmy identycznie ubrane w hanbok, koreański strój ludowy – tradycyjną długą suknię z kopertowym dekoltem i wysokim stanem, który zdobi niewielka kokardka. Szłyśmy na studniówkę mojej kuzynki. W tle widać było chaos panujący na Union Street w koreańskich kwartałach dzielnicy Flushing. Na brzydkich czworobocznych betonowych budynkach wisiało mrowie szyldów z informacjami po koreańsku. Większość przechodniów to Koreańczycy albo mieszańcy, jak ja. Pogłaskałam delikatnie matową powierzchnię zdjęcia. Tęskniłam za babcią. Umarła trzy lata temu. Nadal czułam ból po tej stracie. Już nigdy nie będę mogła jej przytulić, nie usłyszę jej ciepłego, radosnego śmiechu. Wstrzymałam oddech. Wróciłam do telewizora. Dolałam sobie wina.
W końcu dałam za wygraną. Włączyłam lampę i podniosłam kopertę. Nie wyłączyłam telewizora. Potrzebowałam dźwięków, towarzystwa. Zdjęłam zapinki, odwróciłam kopertę do góry nogami i wysypałam zawartość na stolik kawowy przy kanapie.
Na wierzchu znalazło się zdjęcie o rozmiarach dwadzieścia na dwadzieścia centymetrów. Stalowy stół prosekcyjny i leżące na nim ciało. Młoda kobieta o bladej, doskonałej skórze. Ciemne włosy ścięte na pazia. Jasne szaroniebieskie oczy patrzące nieruchomo przed siebie. Piękny makijaż. Wyglądała jak lalka, porcelanowy aniołek.
Wróciły wspomnienia mojej traumy. Wybiegłam na balkon, nie mogłam oddychać, czułam żelazny ucisk w klatce piersiowej. Przed oczami przebiegały mi sceny tamtej napaści. Jego stęchły, śmierdzący oddech. Chłód noża na mojej skórze. Przesuwałam palcami po nieregularnej czerwonej bliźnie, która biegła od szyi w dół przez prawą pierś.
Czekałam, aż znowu będę mogła oddychać. Potem pojawiła się wściekłość. Co za potwór ją zamordował? Już zaczęłam go nienawidzić. Nie tylko za zabicie tej dziewczyny, ale także za to, że obudził we mnie wspomnienie własnego przerażenia.
Wróciłam do pokoju i obejrzałam pozostałe zdjęcia. Na wszystkich była ta sama młoda kobieta. Według protokołu z sekcji zwłok nazywała się Charlotte „Lotta” Rocca. Tylko metr pięćdziesiąt dziewięć centymetrów wzrostu. Miała dwadzieścia cztery lata, ale wyglądała na dziewiętnaście. Piercing w pępku. Piękny kolczyk – kryształowy niebieski motylek. Na kości ogonowej abstrakcyjny, floresowaty czarny tatuaż. Przypomniałam sobie, że takie tatuaże nazywano tribalami. Ja nosiłam na prawym ramieniu swoje koreańskie imię – Sang Min – napisane koreańskimi znakami. Traktowałam go jak wyraz młodzieńczej i buntowniczej dumy z mieszanego pochodzenia. Nie żałowałam tamtej decyzji, choć dzisiaj pewnie bym tego nie zrobiła. Otrząsnęłam się z tych myśli. Uważnie oglądałam zdjęcia. Jeszcze nie czytałam tekstów. Wszystko po kolei.
Po obejrzeniu błyszczących fotografii poczułam się pusta w środku. Poruszając się jak zombie, wzięłam butelkę wina, kieliszek i koc. Usiadłam na balkonie. Patrzyłam w noc. Trzymałam kieliszek w obu rękach, niczym koło ratunkowe. Nie piłam. Po policzkach płynęły mi łzy. Z żalu po ofiarach, ze strachu, z wściekłości.
Podjęłam decyzję. Chwilę później wygrzebałam z torebki numer komórki Rickarda. Gdy już go wbiłam na klawiaturze, zorientowałam się, że jest druga w nocy. Trochę za późno na telefon. Ale bardzo chciałam poczuć, że weszłam w to dochodzenie. Wysłałam mu więc SMS-a: „Wchodzę w to, zadzwoń gdy się obudzisz. / Althea”.
Dwie minuty później rozległ się dzwonek.
– Dziękuję! To dla mnie wiele znaczy. I oczywiście też dla dochodzenia. – Jego głos wcale nie był zaspany.
– Okej, mam nadzieję, że na coś się przydam ‒ mruknęłam. Nie wiedziałam, co powiedzieć, gdzie zacząć.
– Czy możesz przyjść do wydziału kryminalnego komendy regionalnej w poniedziałek o ósmej? – spytał Rickard. – Obgadamy szczegóły.
‒ Oczywiście. Do zobaczenia.
Cieszyłam się, że będę mogła znowu działać. Jednocześnie ogarnął mnie strach. Starannie zamknęłam balkon i drzwi zewnętrzne. Poszłam do łóżka, położyłam telefon tuż obok, ale zanim zasnęłam, długo się wierciłam, nasłuchując obcych dźwięków. We śnie widziałam ciemne, fragmentaryczne obrazy mordercy bez twarzy.
Rozdział 5
Był poniedziałkowy ranek. Biegałam sfrustrowana i zestresowana po mieszkaniu. Nie mogłam znaleźć całych rajstop, a obrąbienie w jedynych niedżinsowych spodniach było nadprute. Miałam siebie dość. Dlaczego nie radziłam sobie z taką prostą sprawą jak trzymanie niedziurawych i czystych ubrań na wieszakach? Teraz wszystko leżało na kupie na środku wielkiej szafy. Dorosłość. Dojrzałość. Może powinnam zadzwonić do Rickarda i powiedzieć, żeby zamiast mnie zatrudnił kogoś, kto ma przynajmniej jedną parę nieposzarpanych spodni. Za kwadrans powinnam być na komendzie. Jakie miałam wyjście? Poszłam do biurka, wzięłam zszywacz, zdjęłam spodnie i przymocowałam rąbek zszywkami. Srebrne ślady zamaskowałam czarnym mazakiem. Miałam nadzieję, że nikt nie będzie się za bardzo przyglądał moim ciuchom, bo inaczej ze zlecenia nici. Włożyłam biały golf, a na niego niebieską kopertową bluzkę z kimonowymi rękawami. Na jednym zobaczyłam plamę po kawie, ale uznałam, że prawie jej nie widać. Zdjęłam z wieszaka pognieciony płaszcz i wybiegłam przez drzwi. Do gmachu policji miałam szczęśliwie tylko jedną przecznicę. Za pięć ósma stałam przed wejściem do wydziału kryminalnego. Uspokajałam oddech, żeby zrobić dobre wrażenie, i patrzyłam na wielkie drzwi. Chyba nie widziałam nigdy bardziej dziwacznych i brzydkich zdobień. Wszędzie rzeźby, jakieś postacie, wystające to tu, to tam kolce i kule.
– Lewe skrzydło symbolizuje pierwiastek kobiecy, a prawe męski – skomentował Rickard za moimi plecami. – Szkaradne, prawda?
Uśmiechał się. Dzisiaj też miał na sobie gładko wyprasowaną, czystą białą koszulę. Ale dżinsy zmieniły kolor na czarne. Co za odwaga. Choć z drugiej strony: lepiej nudne niż podarte. Przypomniałam sobie własną szafę. Znów spojrzałam na drzwi.
– Tak. Kolce pasują do krat w oknach i szarobrudnej elewacji – oceniłam, wskazując ręką na cały budynek. Zastanawiałam się: jak długo za mną stał?
– W środku wcale nie jest lepiej! Wchodzimy? – Otworzył przede mną jedną część drzwi. Tę męską.
W recepcji dostałam przepustkę i pojechaliśmy na szóste piętro.
Wydział kryminalny miał biura jasne, z szerokimi korytarzami i wysokimi pomieszczeniami. Nie było wątpliwości, że mieściła się tu instytucja publiczna. Świadczyły o tym pokryte lakierem bezbarwnym drewniane regały wypełnione segregatorami, encyklopediami i książkami prawniczymi, biała tapeta strukturalna na ścianach, ogromne kserokopiarki oraz tabliczki z nazwiskami wystające ze ścian jak miniaturowe tablice z nazwami ulic. Trudno powiedzieć, że było tam brzydko, ładnie też nie, po prostu nijako i klinicznie. W powietrzu unosił się zapach środków czystości i papieru, jak w bibliotece.
– Tu mamy centrum dowodzenia – oznajmił Rickard i wszedł do dużej sali konferencyjnej.
Na znajdującym się pośrodku wielkim owalnym stole stały trzy telefony i dwa duże niebieskie plastikowe pudła pełne dokumentów. Na jednej długiej ścianie wisiała tablica suchościeralna, którą pokrywały napisy, przyklejone mapy i dokumenty. Przy drugiej zobaczyłam trzy stanowiska komputerowe i wypełniony do połowy segregatorami regał. W pokoju pracowały w skupieniu trzy osoby. Spojrzały na Rickarda dopiero, gdy odchrząknął.
– Dzień dobry! Przedstawiam wam Altheę Molin, profilerkę, o której wam mówiłem. Zatrudniłem ją jako ekspertkę, która będzie pracowała razem z nami podczas całego śledztwa. Najpierw was przedstawię, a potem Althea powie parę słów o sobie.
Wysunął dla mnie krzesło, więc usiadłam. Pozostałe osoby też zajęły miejsca przy stole. Mężczyzna naprzeciwko mnie miał około pięćdziesiątki, kilkudniowy zarost, nabiegłe krwią oczy i twarz wysmaganą wiatrem. Żylasty, ale z niewielkim brzuszkiem. Popielatoblond włosy były mocno przerzedzone na czubku głowy i sterczały na wszystkie strony. Dżinsy i biała koszula, której dni świetności już minęły. Brak marynarki czy krawata. Siedział z posępną miną, demonstracyjnie odchylony na oparcie krzesła.
– To Lennart Richter – przedstawił go Rickard. – Komisarz, który koordynuje całość działań operacyjnych.
Skinęłam mu z uśmiechem głową. Nie zrewanżował mi się tym samym, kiwnął tylko nieznacznie głową. Bębnił palcami w stół. Rickard zignorował jego zachowanie i przeszedł do następnej osoby, czyli zadbanego gościa w okularach, za którymi kryło się lodowatobłękitne spojrzenie. Starannie ostrzyżone na jeżyka blond włosy, ciemniejsze u nasady. Może trzydzieści pięć lat. Modna biała koszula, jasnobeżowa marynarka. Fajny, dobrze ubrany, szczupły.
– To Gabriel Lindblad, aspirant, który pełni funkcję referenta. Odpowiada za przepływ informacji. Zawsze ma nad wszystkim pełną kontrolę.
Uśmiechnęliśmy się do siebie i kiwnęliśmy sobie głowami. Lennart żuł gumę i wpatrywał się intensywnie w okno. Ostatnią osobą w pokoju była młoda dziewczyna, ledwo dwudziestokilkuletnia. Czarne włosy, czarny makijaż i ogromne oczy. Wyglądała jak postać z kreskówki, ale nie mogłam sobie przypomnieć imienia. Obrazu dopełniały czarne dżinsy i czarny obcisły T-shirt. Urzekała nietuzinkową urodą.
– A to Tova Andersson, aspirantka. Będzie twoją osobą do kontaktu, możesz się do niej zwracać ze wszystkim.
– Bardzo mi miło. Cieszę się na wspólną pracę. Daj znać, gdy czegoś będziesz potrzebować. Potrafię załatwić prawie wszystko. – Uśmiechnęła się serdecznie i podała mi rękę przez stół.
Rozległo się pukanie do drzwi.
‒ Dobrze. Przyszła Katerina. – Rickard wstał i otworzył drzwi. Weszła przez nie niska, tęga kobieta o długich, kręconych miedzianych włosach, emanująca niemal elektryczną energią. Wiekowo umieściłam ją gdzieś między trzydziestką a czterdziestką. Nosiła się na kolorowo, w luźne, nałożone jedna na drugą warstwy. Podeszła bezpośrednio do mnie.
‒ Witaj, dzięki, że zgodziłaś się nam pomóc. Nazywam się Katerina Markievic i jestem lekarką sądową, patomorfolożką.
Uśmiechnęłam się i skinęłam głową, zaskoczona jej obecnością i profesją.
– W porządku, to mamy zespół w komplecie, z wyjątkiem Petera. – Rickard skrzywił się mimowolnie. – To prokurator, który nadzoruje nasze dochodzenie.
– No, tyle że nie ma z niego żadnego pożytku – wymamrotał Lennart, wpatrując się w Rickarda. Rickard odwzajemnił mu spojrzenie, ale nic nie odpowiedział.
– To może teraz ty opowiesz trochę o sobie – zwrócił się do mnie.
Rozejrzałam się po sali.
– Nazywam się, jak już wiecie, Althea Molin i jestem profilerką. Procowałam nad profilami psychicznymi sprawców u Toma Hendersona w firmie Modus Operandi Inc. w Nowym Jorku. To jeden z najbardziej renomowanych i rozchwytywanych niezależnych profilerów na świecie. Jego metoda różni się od tego, z czym mogliście się wcześniej spotkać i co stosuje FBI. Według niego każdy przypadek należy oceniać jako unikalny, a stare statystyki nie mogą być jedyną podstawą do wyciągania wniosków, bo utrudniają przełamywanie stereotypów. Każdy przestępca jest jedyny w swoim rodzaju i zawsze, gdy myślimy, że znaleźliśmy największego świra na świecie, pojawia się kolejny i rozwala wszystkie teorie. – Na te słowa uśmiechnęli się wszyscy oprócz Lennarta. Mówiłam dalej: – Urodziłam się w USA, ale dorastałam w Sztokholmie. Mój tata jest Szwedem, a mama Koreanką.
Lepiej było wyjaśnić to od razu, żeby nie zaczęły się zgadywanki. Na pewnym kursie koledzy nawet zakładali się o to, jaką mieszankę genów sobą reprezentuję.
– Czyli jak konkretnie zamierzasz złapać naszego mordercę? – przerwał mi bezpardonowo Lennart.
– Profiler nie łapie morderców, to rola policji. Ja jestem raczej partnerką do dyskusji, a nie prowadzącą śledztwo.
„Przemiły pan słoneczko. Aż promienieje serdecznością” – pomyślałam sarkastycznie.
– Na początek zapoznam się ze szczegółami tych trzech morderstw. Przeczytam dokumentację, obejrzę miejsca przestępstw. Na tym etapie podchodzi się do sprawy z maksymalną neutralnością. Przed opracowaniem profilu nie będę analizować żadnych potencjalnych podejrzanych. Myślę, że powinnam się zmieścić w półtora tygodnia. Potem będę do waszej dyspozycji i pomogę wam weryfikować wasze typy.
– Jak myślisz, co to za potwór? – spytała Tova.
– Przede wszystkim jest człowiekiem. Ale uzyskuje władzę nad ofiarami, odczłowieczając je i traktując przedmiotowo. Żeby zdobyć nad nim przewagę, musimy widzieć w nim człowieka, odrzucić strach czy obrzydzenie. Jeśli zobaczymy jego czyny takimi, jakie są, i nie odwrócimy głowy, to się nam nie wywinie.
Katerina skinęła głową. Wyjaśniałam dalej:
– Jak świetnie wiecie, z technicznego punktu widzenia seryjnym mordercą jest ktoś, kto popełnił co najmniej trzy morderstwa w różnym czasie. W działaniu takich ludzi zawsze istnieje jakaś powtarzalność, ale nie musi to być technika zabijania. To może być sposób pozbycia się ciała, metoda wyboru ofiar albo cokolwiek innego. Morderca, bo są to prawie wyłącznie mężczyźni, powtarza swoje zachowanie, eskaluje przemoc i skraca odstępy między zabójstwami. Większość seryjnych morderców atakuje, dopóki nie zostaną schwytani, tylko wyjątkowo są w stanie przestać.
Czułam radość, wchodząc na powrót w tę rolę. W sali panowała cisza.
– Jak zareaguje na zainteresowanie mediów? Temat morderstwa nie schodzi z pierwszych stron popołudniówek od trzech dni. Jak to potraktuje? – spytał Rickard.
– Większość seryjnych morderców to psychopaci, co między innymi oznacza, że mają o sobie niezwykle wysokie mniemanie. Będzie traktował te tytuły jako znak swojej władzy, będzie się delektował każdym słowem na własny temat. Dzięki prasie będzie uważnie śledził postępy śledztwa. Może nawet spróbuje się do niego zbliżyć, zgłaszając się na świadka czy coś w tym stylu. To fakt, musicie mieć tego świadomość, ale zarazem szansa, którą można w razie czego wykorzystać.
– Jaka jest różnica pomiędzy analizą, którą przeprowadzają zazwyczaj przykładowo Rickard czy Lennart, a analizą robioną przez profilera? – spytał Gabriel.
– Lennart i Rickard byliby zapewne znakomitymi profilerami, gdyby mogli przez cały czas skupiać się tylko na tym. Profilowanie to jedna z wielu wyspecjalizowanych czynności analitycznych. Różnica jest chyba taka, że większość profilerów zdobyła jakieś wykształcenie psychologiczne, choć nie jest to wymóg konieczny. Są też inne drogi do tego zawodu.
– O, to i ja mam szanse! – rzuciła Tova z uśmiechem.
Otworzyły się drzwi i ukazała się w nich głowa niskiego, tęgawego mężczyzny o siwych włosach, które przypominały rzadko rozmieszczone kłaczki wełny stalowej, i krzaczastych brwiach ukrytych za grubymi szkłami okularów. Miał na sobie czarną marynarkę, czerwony krawat i śnieżnobiałą koszulę ciasno opinającą brzuch. Zaciśnięte usta nie wróżyły niczego dobrego.
‒ Rickardzie, czy możemy chwilę porozmawiać przed naradą operacyjną? ‒ Rzucił mi wściekłe spojrzenie i wycofał się na korytarz, nie zamykając drzwi. Najwyraźniej nie zamierzał się z nikim witać. Rickard wstał i wyszedł za nim.
Z korytarza dobiegał piskliwy głos zdenerwowanego gościa.
‒ Chcę, żebyś wiedział, że powiadomiłem górę. U nas amerykańskie metody nie zadziałają, nie potrzebujemy jakiejś babki, która wierzy w czary-mary. To wyrzucanie pieniędzy w błoto. Zamierzam… ‒ Jego głos zniknął w oddali.
Tova skrzyżowała ręce na piersiach.
‒ No więc to był właśnie Peter. Prokurator, który uważa, że wszystko, co nie wyszło od niego, to bzdura, a działania ponadstandardowe są podejrzane. Pomysł zatrudnienia ciebie nie pochodzi od niego i nie należy do rozwiązań standardowych.
‒ Taki nasz miły przystojniaczek ‒ dodał sarkastycznie Gabriel.
Uśmiechnęłam się, byłam im wdzięczna za szczerość.
– Rozumiem. Żadnych własnych pomysłów, a już na pewno nie nowatorskich. Dzięki. Widzę, że to będzie ciekawe zlecenie.
‒ Tak. Na wiele sposobów. My się jednak cieszymy, że dołączyłaś do teamu ‒ powiedziała Tova, rzucając okiem na Lennarta. – Zdążymy jeszcze pójść po kawę przed wyznaczeniem zadań. Chcesz coś? – spytała, wstając od stołu.
– Tak, chętnie. Pójdę z tobą.
– Muszę iść na spotkanie w sprawie budżetu, ale potem wrócę i będziemy mogli omówić wyniki sekcji zwłok – oznajmiła Katerina i poszła w przeciwnym kierunku.
W drodze do kuchni Tova powiedziała:
– Aha, i nie przejmuj się Lennartem. To nic osobistego, on nienawidzi całego świata.
– Okej. Co go tak skwasiło?
– Wcześniej pracował jako śledczy w wydziale narkotykowym, był prawdziwym bohaterem. Kilka lat temu miał zawał i musiał przejść do pracy przy biurku. Od tamtej pory nienawidzi wszystkich po równo.
Roześmiałam się. Podobała mi się ta dziewczyna. Tova opowiadała dalej:
– Jest niemiły, ale to świetny gliniarz. On i Rickard to najlepsi ludzie w naszym wydziale. Jeśli komuś może się udać złapanie tego drania, to właśnie im. A ty, jak się zdaje, znasz Rickarda od dawna, tak?
– I tak, i nie. Poznaliśmy się jakiś czas temu, ale trudno powiedzieć, że go znam.
Była to częściowa prawda, ale nie miałam ochoty opowiadać, że nasi ojcowie byli najlepszymi przyjaciółmi – ta sprawa wydawała mi się zbyt osobista, a poza tym uznałam, że mogłoby to zabrzmieć jak przechwałki przedszkolaka.
Tova kiwnęła głową.
– To tu – powiedziała i skręciła do dużego pomieszczenia socjalnego ze stojącym pośrodku owalnym stołem z jasnego drewna, rzędem szafek kuchennych wzdłuż ściany i dużym automatem do kawy upstrzonym naklejonymi karteczkami, który stał przy oknie po przeciwległej stronie.
Na karteczkach znajdowały się instrukcje robienia kawy, czyszczenia automatu i zgryźliwe uwagi o tym, że wszyscy odpowiadają za jego czystość. Był tam nawet grafik tygodniowy z osobami delegowanymi do opieki nad maszyną.
Tova obsługiwała kawowe ustrojstwo z wielką wprawą. Podała mi lekko wyszczerbiony kubek z napojem. Poszłyśmy do wnęki okiennej. Miałyśmy stamtąd świetny widok na wejście. Obserwowałyśmy kolejne osoby przychodzące po kawę, herbatę czy czekoladę.
Dziewczyna odsunęła kosmyk długich włosów i wskazała kubkiem mężczyznę z przystrzyżonymi na krótko ciemnoblond włosami, sympatyczną twarzą i potężnymi ramionami, który właśnie wyjmował kubek z szafki.
– Predde. A właściwie Predrag. Z wydziału narkotykowego. Jeśli on czegoś nie wie o sztokholmskim półświatku narkotykowym, to znaczy, że tego nie ma.
Skinęłam głową. Tova rozglądała się dalej. Pokazała mi wysokiego, szczupłego chłopaka w robionym na drutach swetrze w paski. Miał ciemne włosy ścięte na pazia i blizny po trądziku.
– Andreas, z wydziału technicznego. Technik kryminalistyczny, genialny komputerowiec. W czasie wolnym gitarzysta w zespole hardrockowym.
Podobała mi się jej umiejętność esencjonalnego portretowania ludzi. W pokoju zrobiło się pełno. Starsi mężczyźni z wielkimi brzuchami. I tacy w typie kulturysty z włosami na jeżyka. Silne i wyraziste kobiety. Rozbrzmiewały rozmowy i śmiechy. Gwar ucichł, gdy do środka wszedł Rickard i stanął przy stole ze skrzyżowanymi na piersiach ramionami.
– Dziękuję, że przyszliście. Najpierw omówimy aktualny stan dochodzenia, a potem podzielimy się zadaniami, jak zwykle. Zacznę od przedstawienia Althei. – Wskazał mnie ręką. – Jest niezależną profilerką, którą zatrudniliśmy do pomocy w tej sprawie. Ma spore doświadczenie w profilowaniu seryjnych morderców, więc korzystajcie z jej obecności i dyskutujcie o wszystkim. – Rzucił okiem na Petera, prokuratora. – Chcę też dodać, że jej współpraca z nami jest na razie objęta tajemnicą służbową.
Trochę mnie to zdziwiło, ale nie miałam nic przeciwko. Rozejrzałam się po sali. Ludzie kiwali mi głową i się uśmiechali. Większość patrzyła na mnie z zainteresowaniem i ciekawością, niektórzy byli nastawieni sceptycznie. A ja kiwałam głową na wszystkie strony i rozsyłałam uśmiechy. Prokurator stał w drzwiach, z rękami skrzyżowanymi na piersi i nieszczęśliwą miną. Uparcie omijał mnie wzrokiem.
Po chwili Rickard znów się odezwał:
– Wiemy już, że to seryjny morderca. Dzięki badaniu DNA mogliśmy przypisać ostatnie morderstwo temu samemu sprawcy. Zakładam, że widzieliście wielkie tytuły na okładce dzisiejszego „Expressen”. Nie musieli długo główkować, żeby odkryć, że to seryjny morderca. Zamierzamy to dziś oficjalne potwierdzić na konferencji prasowej o czternastej. „Expressen” nie zgodził się udostępnić nam SMS-a, którego dostali dziennikarze, ale chciałbym, żeby Andersson i Preusler tam pojechali i spróbowali z nimi pogadać. Może uda się jednak jakoś porozumieć. Tylko spokojnie, bo mogą się dalej upierać przy ochronie źródeł i nigdy nic nie zobaczymy.
Dwaj policjanci, jeden młodszy, należący do frakcji wysportowanych, a drugi starszy, z drużyny tych krąglejszych, jednocześnie kiwnęli głowami. Rickard podkreślił:
– Musimy zidentyfikować tego gościa jak najszybciej, to teraz najważniejsze. Bo dopóki go nie złapiemy, będzie mordował kolejne ofiary. – Zajrzał do notatek. – Z mojej strony to wszystko. Dzięki wszystkim za zaangażowanie, wiecie, gdzie mnie znaleźć, jakby co, możecie dzwonić przez całą dobę. – Uśmiechnął się. – Lennarcie, teraz twoja kolej.
Lennart kiwnął głową i podszedł do Rickarda. Przekartkował dokumenty.
– Musimy uruchomić infolinię, żeby ludzie mogli dzwonić z informacjami. To zadanie dla ludzi z węzła. – Spojrzał na trzydziestoletniego ciemnoskórego mężczyznę o poważnym wyrazie twarzy. Typowałam, że to Hindus.
– Postaramy się, żeby działała do konferencji prasowej – potwierdził.
– Chodzi o wydział wywiadowczy, zwany węzłem. A ten przystojniak to Munir – poinformowała mnie szeptem Tova. Próbowałam powstrzymać uśmiech i nie patrzeć na rzeczonego przystojniaka.
– To dobrze. – Lennart odwrócił się w przeciwną stronę. – Predde! Chcę wiedzieć wszystko o kokainie, którą zostały zamordowane. Pogadaj z Gabrielem i ustal, kto jest naszą osobą kontaktową w laboratorium. Obiecali szybką ścieżkę dla wszystkich testów.
Superbarczysty Predde potwierdził skinieniem głowy.
– Poza tym chcę, żebyście skontaktowali się ze wszystkimi tabloidami i ściągnęli od nich każde jedno zdjęcie ludzi bawiących się w knajpach wokół Stureplan w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. Znajdźcie te dziewczyny na zdjęciach i wezwijcie na rozmowę każdego faceta, który stoi obok i ślini się na widok ich dekoltu. Pogadajcie z sekcją knajpianą, na pewno mają gotową listę gostków do przepytania. Canberg, to twoje zadanie. Poza tym chcę tu mieć wszystkich gości, którzy choćby dotknęli jakiejś panny na Stureplan w ostatnich latach. Wszystkich podejrzanych o gwałt albo przemoc, włącznie z tymi zwolnionymi. Nie zaszkodzi z nimi pogadać. I żadnego paplania przez radio.
W sali rozległ się głośny chichot. Tova pochyliła się do mnie.
– Gazety stale podsłuchują policyjne częstotliwości, więc cokolwiek tam powiesz, roznosi się echem jak na konferencji prasowej. Dlatego posługujemy się komórkami. W tym przypadku podsłuch jest dużo trudniejszy.
Po przydzieleniu kolejnych zadań Lennart zakończył zebranie słowami:
– Niech każdy dołoży swoją cegiełkę, to złapiemy tego drania.