Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
30 osób interesuje się tą książką
Dzieło ma być doskonałe, więc „dobre” obrazy należy niszczyć.
Bydgoszcz dochodzi do siebie po ostatnich makabrycznych wydarzeniach, a komisarz Bondys próbuje ułożyć swoje życie prywatne, ale przed nim kolejna – dużo trudniejsza – łamigłówka.
Z Brdy wyłowione zostaje ciało starszej kobiety – związane na plecach ręce i rana kłuta brzucha są dla śledczych oczywistym znakiem: to nie było przypadkowe utonięcie. Kiedy kolejną ofiarą staje się kilkuletni chłopiec, potwierdzają się najgorsze obawy Bondysa i jego zespołu – ponownie będą musieli zmierzyć się z seryjnym mordercą.
Czas ucieka, a kolejne ślepe uliczki i poszlaki zakłócają śledczym obraz niczym źle dobrane farby. Czy zdążą powstrzymać morderczą pasję, zanim panoramę miasta splami krew kolejnych ofiar? Jak niewiele trzeba, żeby pasja stała się obsesją, a tajemnice z przeszłości ujrzały światło dzienne?
Męczennicy na płótnie to drugi tom serii kryminałów z komisarzem Bondysem, charyzmatycznym śledczym, który nie tylko stara się powstrzymać seryjnego mordercę, lecz także walczy z demonami własnej przeszłości…
Hanna Szczukowska-Białys to autorka, której potencjał wysoko oceniają m.in. Robert Małecki i Maciej Siembieda. Laureatka konkursu na opowiadanie kryminalne, uczestniczka licznych warsztatów z pisarzami gatunku i absolwentka dwóch kursów Maszyny do pisania.
Seria kryminałów z komisarzem to jej debiut.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 477
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Moim Rodzicom – Annie i Zbigniewowi
„Piękno rzeczy śmiertelnych mija, lecz nie piękno sztuki”
Leonardo da Vinci
Nie żyła.
Leżała na trawniku żółtym brzuszkiem do góry. Maleńka klatka piersiowa nie poruszała się już w górę i w dół w rytmie oddechu. Sikorka w ogóle się już nie ruszała. Sztywno wyprostowane nóżki, szeroko otwarte oczy i delikatnie uchylony dzióbek sprawiały wrażenie, jak gdyby jej życie zakończyło się nagle, bez pożegnania, przerwane w jednym momencie.
Ale tak się nie stało.
Umarła z zimna, a jej agonia trwała długo.
Zamarzła.
To nieprawda, że śmierć z wychłodzenia jest bezbolesna. Bynajmniej. Przy zamarzaniu na początku drętwieją najwrażliwsze i najbardziej odsłonięte części ciała. Czuje się wówczas potworny ból. Później następuje spięcie mięśni, sztywność. Na końcu pojawiają się problemy z oddychaniem i krążeniem. Serce pompuje krew z coraz większym wysiłkiem, bezskutecznie próbując ogrzać i utrzymać funkcje życiowe głównych organów – mózgu, płuc. Ale nie jest w stanie. W końcu, powoli, oddech staje się coraz trudniejszy, płytszy, aż wreszcie ustaje. Organizm się poddaje. Wydaje ostatnie tchnienie.
I w taki właśnie sposób umarła ona.
Mimo że ją dokarmiał.
Mimo że o nią dbał.
Mimo wszystko.
Umarła.
Sikorka umarła.
– Dlaczego ty nie malujesz?! – Z progu domu zabrzmiał rozgniewany głos ojca.
– Przepraszam, tato, ja tylko na chwilę wyszedłem do ogrodu, żeby dokarmić sikorki.
– Ile ty masz lat, żeby się bawić w takie bzdury?! – Ojciec z surową miną wyszedł na ganek. – Jesteś następcą Wojciecha Weissa, masz malować!
Chłopiec zdławił płacz. Wiedział, że ojciec nie toleruje słabości. Zastanowił się przez chwilę nad jego słowami, ale bał się odezwać.
– Jesteśmy potomkami słynnego malarza, wielkiego artysty, rektora krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, więc maluj, do ciężkiej cholery! – dodał ojciec.
– Ale jedna sikorka nie żyje, moja ulubiona, zobacz, tato. – Wskazał na martwe zwierzę. – Tak mi smutno, tato. Chcę ją pogrzebać. Była moim najlepszym przyjacielem. Pomożesz mi ją pochować?
Ojciec podszedł bliżej, spojrzał pod nogi na nieżywą sikorkę, uśmiechnął się z pogardą i kopnął zwierzę z całych sił ciężkim, zimowym butem. Maleńkie ptasie ciałko poleciało jak wystrzelone z procy i wylądowało przy ogrodzeniu. Łzy same napłynęły do oczu dziecka, a w jego uszach brzmiał głuchy dźwięk kopnięcia.
– Ale tato…
– Teraz przynajmniej twoja sikorka znów lata. – Zaśmiał się i uderzył syna otwartą dłonią w twarz.
Cios okazał się na tyle silny, że chłopiec zatoczył się i poleciał do tyłu. Poczuł piekący ból po prawej stronie twarzy. Upadł na ziemię.
– I przestań beczeć! Jesteś takim samym mięczakiem jak twoja matka! Masz być znanym malarzem, a nie ofermą życiową!
Chłopiec obok siebie ujrzał ciało sikorki. Miała skręcony kark i patrzyła teraz na niego jeszcze bardziej martwym wzrokiem. Na ten widok łzy poleciały mu ciurkiem po policzkach. Pogłaskał ją czule po łebku.
– I jeszcze jedno: ty nie masz przyjaciół. Pamiętaj, wielcy artyści nie mają przyjaciół – syknął przez zęby na odchodne ojciec, wrócił do domu i zatrzasnął za sobą drzwi.
Chłopczyk usiadł na ziemi, wziął do ręki martwego ptaka i przytulił do niego twarz.
Sikorka była lodowata.
Jego też przeszyło zimno.
Justyna skończyła dziewiętnaście lat i była zmęczona tym, że rodzice ją ciągle kontrolowali. To nie miało już nic wspólnego z troską czy rodzicielską opiekuńczością – oni chcieli ustawiać jej życie i decydować za nią o wszystkim. Traktowali ją jak swoją własność. Wiedziała, że źle zniosą jej decyzję o niepójściu na studia po skończeniu technikum ekonomicznego, ale przecież miała takie prawo, o czym raczyli notorycznie zapominać. Wyobrażali sobie, że pójdzie w ich ślady i będzie studiować prawo na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu i zostanie sędzią albo przynajmniej prokuratorem czy adwokatem, a najlepiej wykształci się na radcę prawnego i będzie miała najmniej ciekawą pracę na świecie – w ich kancelarii. Aż do samej emerytury lub ewentualnie śmierci z nudów.
Dziewiętnastolatka jednak nie potrzebowała ani matury, ani studiów – uważała je za marnotrawstwo czasu i cudownych młodzieńczych lat. Planowała wyjechać ze swoim chłopakiem do Niemiec i tam pracować, żeby sobie dorobić, a po kilku latach wrócić z kapitałem na lepszy start życiowy. Chciała przeżyć przygodę, podróżować, czerpać z życia to, co najlepsze, i cieszyć się chwilą. Marzyła o założeniu własnego salonu kosmetycznego, o czym rodzice w ogóle nie chcieli słyszeć, uznając jej plany za młodzieńcze fanaberie, pozbawione ambicji, które w końcu przeminą, kiedy dorośnie.
Oczywiście jej chłopaka – Kamila – też nie akceptowali, bo skończył tylko zawodówkę i według nich nie miał żadnych aspiracji. Do tego pochodził z nizin społecznych, jego ojciec nie żył, a matka sprzątała w szkole. Powtarzali córce, że podczas studiów na pewno pozna kogoś odpowiedniego dla siebie, na poziomie i z rodziny inteligenckiej. Miłość, zaufanie i szacunek w słowniku ich życiowych priorytetów nie istniały. Przez lata patrzyła na związek swoich rodziców, którzy zupełnie przestali zauważać siebie nawzajem. Ojciec miał kolejny romans z dwudziestoparoletnią sekretarką, a matka łkała po nocach z tego powodu, po czym ponownie mu wybaczała, godząc się na upokorzenie i pracę w jednym miejscu z coraz młodszymi kochankami męża. Rozwód zaszkodziłby renomie kancelarii, więc nie brali takiej możliwości pod uwagę. Matka znalazła terapeutę i rozwiązanie wszystkich swoich problemów w postaci nalewki cytrynowej, po którą coraz częściej sięgała wieczorami. Musiała tylko co rano przypudrować spuchniętą twarz i pozorne szczęście gotowe. Ojciec rzadko bywał w domu przed dwudziestą drugą, a kiedy przychodził, od razu kąpał się i kładł spać, tłumacząc się zmęczeniem i ciężką pracą.
Ponadto rodzice ciągle wypominali Justynie, że mieszka u nich, żyje na ich utrzymaniu, więc powinna być im absolutnie posłuszna. Miała serdecznie dosyć tego argumentu. Miała ich w ogóle dość. I miała w nosie takie życie – eleganckie kolacje z bogatymi przyjaciółmi rodziców z kijem w dupie, popisywanie się kolejnymi drogimi samochodami czy silenie się na kulturę wyższą i zmuszanie do oglądania nudnych oper czy chodzenie do teatru na niezrozumiałe sztuki.
Dlatego kiedy tego dnia rano rodzice poszli do pracy, wyjęła z szafy spakowaną wcześniej torbę i wyszła z domu. Pędziła na przystanek autobusowy przy kładce za rynkiem na Wyżynach, żeby dojechać na dworzec PKP. Tam miał na nią czekać Kamil z dwoma biletami na pociąg – chcieli jechać do Szczecina, skąd kolega Kamila zabierał ich do Niemiec. Planowali po drodze jechać na parę dni nad morze po niemieckiej stronie, by trochę wypocząć, a potem do Hamburga, gdzie kolega Kamila zapewniał im mieszkanie.
Od kilku lat nie była nad morzem. Mimo że pogoda nie zachęcała, to nie mogła się już doczekać, aby zobaczyć Bałtyk w zimowej odsłonie i wraz z morską bryzą poczuć smak upragnionej wolności.
Ten znajomy miał też załatwić Kamilowi pracę. Justyna chciała się zadomowić i później również poszukać jakiegoś zarobkowego zajęcia. Długo zastanawiała się, czy właściwie postępuje, ale wczorajsza, kolejna w ostatnim czasie awantura z rodzicami oraz dalsze wydarzenia upewniły ją w słuszności tej decyzji. Jak zwykle skończyło się na wrzaskach, zablokowaniu jej kieszonkowego i nazwaniu jej przez matkę niewdzięczną gówniarą, ale najgorsze było to, co ojciec zrobił w nocy.
Przyszedł do jej pokoju, nawalony jak szpadel ginem za pół pensji i zniszczył wszystkie ramki ze zdjęciami przedstawiającymi ją i Kamila. Rzucał nimi po całym pokoju i krzyczał, że ma zapomnieć o tym prostaku.
Oczy jej się zaszkliły na samo wspomnienie.
Była pewna, że nigdy mu tego nie wybaczy.
Zdławiła płacz, owinęła się szczelniej szalem i szła żwawo dalej, ile sił w nogach. Musiała iść ostrożnie, gdyż po wczorajszej odwilży, a następnie mroźnej nocy, chodnik skuwały nieregularne, lodowe skorupy przetykane białawymi pajęczynami pęknięć.
Zauważyła, że po drugiej stronie ulicy spacerowała pani Leokadia – jej sąsiadka. Justyna darzyła starszą panią dużą sympatią, jednak ta należała do dość rozmownych (żeby nie powiedzieć: gadatliwych) osób, a Justyna na pewno nie miała czasu na długie pogawędki z osiemdziesięciolatką. Musiała jak najszybciej dotrzeć na przystanek, żeby zdążyć na umówione spotkanie. Do kładki na Wojska Polskiego został jej dobry kwadrans drogi, a autobus odjeżdżał za dziewiętnaście minut. Następny był dopiero za ponad pół godziny – dziewczyna wiedziała, że jeśli nim pojedzie, nie zdąży na pociąg.
Na szczęście pani Leokadia zdawała się jej w ogóle nie zauważać. Dreptała powoli po drugiej stronie ulicy w kierunku sklepu, drobnymi krokami, podpierając się na drewnianej lasce. Jej drobne, wychudzone ciało wyglądało smutno w rozwiewanej przez silny wiatr spódnicy do ziemi i szarym płaszczu. Widać było, że staruszka skupia się na każdym stawianym kroku, aby nie upaść. Justynie najpierw zrobiło się jej trochę żal, jednak gonił ją czas – przyspieszyła więc kroku i starała się nie myśleć o pani Leokadii i o tym, co może się za chwilę przydarzyć starszej sąsiadce.
Kiedy znalazła się już blisko głównej ulicy – Glinki – i skręciła w kierunku przejścia dla pieszych, usłyszała za sobą jęk, a chwilę później niezbyt głośny, choć wyraźny krzyk. Zamknęła oczy, czując silne ukłucie wyrzutów sumienia, i pomyślała, że pewnie pani Leokadia właśnie się przewróciła i, nie daj Boże, połamała, bo ona się spieszyła i nie pomogła starszej kobiecie wrócić do domu. Co z niej za człowiek? Jak mogła być taką egoistką? Nawet jeśli spóźni się na autobus i pojedzie następnym, to Kamil na nią zaczeka. Przecież nie wybierze się bez niej do Niemiec. Jeżeli nawet kolega Kamila nie poczeka, to coś wymyślą – w końcu tyle czekali, aby wspólnie żyć.
Odwróciła się powoli, jednak to, co zobaczyła, znacząco różniło się od jej podejrzeń. Obraz był tak absurdalny i niespodziewany, że przez chwilę się w niego wpatrywała, zanim w ogóle dotarło do niej, czego właściwie jest świadkiem. Do tej pory takie rzeczy widziała tylko w lubianych przez ojca amerykańskich filmach sensacyjnych, oczywiście oglądanych w tajemnicy przed jego snobistycznymi znajomymi.
Zamaskowany mężczyzna brutalnie wciągał starszą sąsiadkę do samochodu. Dookoła nie było żywej duszy, nikogo, kto mógłby pomóc kobiecie. Justyna, na początku sparaliżowana strachem i szokiem, w końcu ruszyła pędem w tamtą stronę. Napastnik zamknął ofiarę na pace, zatrzasnął drzwi, a sam wskoczył na miejsce kierowcy. Biegła ile sił w nogach, jednak poślizgnęła się i upadła, a gdy się podniosła, zobaczyła jedynie, jak biała furgonetka odjeżdża z piskiem opon. Na chodniku leżała już tylko drewniana laska pani Leokadii.
„Kto i po co porywa staruszkę?!”, pomyślała Justyna. I co ona miała teraz zrobić? Patrzyła w kierunku, w którym przed chwilą odjechał samochód. Na chodniku nie było nikogo. Musiała jak najszybciej zawiadomić policję, zgłosić porwanie pani Leokadii, zanim ten zbir wywiezie ją gdzieś daleko albo zrobi jej większą krzywdę…
Wiedziała, że to oznaczało, że nie ucieknie tego dnia i nie zmieni swojego życia. Gdyby pojechała następnym autobusem, Kamil na pewno by zaczekał i pojechaliby jakimś następnym pociągiem, jednak zanim wróci do domu, zgłosi porwanie, nim przyjedzie radiowóz, ona złoży zeznania… Rodzice będą dopytywali, gdzie wyszła, i może dadzą jej kolejny szlaban… Miną wieki!
Niech to szlag! Dlaczego nie odprowadziła pani Leokadii do sklepu albo nie pomogła jej wrócić do domu? To zajęłoby najwyżej pięć minut, a teraz starsza pani bezpiecznie robiłaby zakupy albo siedziała w swoim fotelu. Jak mogła być taka samolubna? Co powinna teraz zrobić? Przecież jeśli ktoś brutalnie porywa schorowaną i leciwą staruszkę, to ofiara pewnie i tak tego nie przeżyje. Być może pani Leokadia już była martwa!
Dziewiętnastolatka kucnęła i rozpłakała się jak małe dziecko. Serce biło jej jak królikowi, którego miała w dzieciństwie. Oczami wyobraźni widziała chyboczące się, wątłe ciało staruszki wrzucane do samochodu niczym szmaciana lalka. Na drugiej szali leżała jej przyszłość, miłość do Kamila, jedyna szansa na spełnienie marzeń i wyrwanie się z domu rodziców.
Przymknęła oczy. Każda decyzja, jaką podejmie, była zła, a w dodatku Justyna miała naprawdę niewiele czasu na dokonanie wyboru.
W końcu podniosła torbę z chodnika i ruszyła pędem.
Komisarz Marek Bondys wstał skoro świt, jak to zwykle czynił. Piąta trzydzieści stanowiła dla czterdziestotrzylatka optymalną porę, aby rozpocząć kolejny dzień, a prawie sześć przespanych godzin w zupełności wystarczało do regeneracji mózgu i całego organizmu. Kiedy nie szedł do pracy, poranki zawsze wyglądały tak samo. Właściwie kiedy jechał na komendę, też niczym się nie różniły – może z wyjątkiem braku śniadania w domu.
Wziął szybki prysznic i wyszedł z Kodeksem – biało-czarnym mieszańcem w typie border collie. Spacerując, obserwował, jak jego miasto budzi się ze snu. Lubił ten widok, a jeśli miałby wybór i mógłby zamieszkać w jakimkolwiek mieście na świecie, i tak wybrałby Bydgoszcz. Czuł się tak związany ze swoim miastem, jak można się czuć z kobietą w związku z wieloletnim stażem. Nie idealizował Bydgoszczy – zbyt długo i zbyt dobrze się znali. Wiedział, jakie miała wady, irytowała go, nawet doprowadzała do szału, a momentami jej zwyczajnie nie rozumiał, ale nadal ją kochał i chciał tutaj mieszkać. W Warszawie są korki, w każdym większym mieście ceny są wyższe, a odległości większe. Z kolei w ładnych miastach turyści plączą się pod nogami i nie ma gdzie zaparkować w centrum, w małych miejscowościach z kolei nie ma wystarczającej infrastruktury i z każdą pierdołą trzeba jechać do większego miasta.
A Bydgoszcz? Królowa Kujaw (co prawda położona na granicy Kujaw i Pomorza, ale i tak zwykł ją tak nazywać) stanowiła doskonałą równowagę oraz idealne dla niego miejsce do życia. Nie za duża, nie za mała, bez tłumu turystów, ale wystarczająco rozwinięta przemysłowo. A nade wszystko jego. Czasami miał wrażenie, że to miasto wybiera sobie mieszkańców, a nie na odwrót. I chociaż wiedział, że to irracjonalne, czuł, że w jakiś dziwny, metafizyczny sposób przynależy do Bydgoszczy. Łączyła ich specyficzna więź, niewytłumaczalna, dziwna, może czasem toksyczna, ale pozostawali sobie wierni i oddani od lat.
Nałożył kaptur na głowę. Zapamiętywał obrazy, kadry, które potem układał w jeden spójny kolaż swojej ukochanej Bydgoszczy.
Szarość. Chłód. Mroźna mżawka, po chwili zmieniająca się w śnieg z deszczem.
Sukcesywnie narastający ruch samochodów. Kopnięty metalowy śmietnik, z którego wysypane odpadki rozlewały się jak kolorowy, śmierdzący ściek na chodniku. Wróbel walczący ze sporym kawałkiem chleba. Pożółkły rozkład jazdy, podpalony przez wandali i w konsekwencji zupełnie nieczytelny. Osoby czekające na tramwaj, tłoczące się pod rosłą lipą, aby uchronić się przed deszczem. Kobieta w eleganckim płaszczu, mocniej przyciskająca torebkę pod pachą na widok grupy kilku osiedlowych chuliganów. Chłopiec, najwyżej dziesięcioletni, z plecakiem i w za dużej kurtce, którą pewnie dostał po starszym bracie. Mężczyzna trzymający w jednej ręce czarny parasol, a pod pachą drugiej ściskający gazetę. Matka z dzieckiem, które szarpie ją za rękę i krzyczy, nie wzbudzając u niej absolutnie żadnej reakcji.
Każdy z nich gdzieś jedzie, gdzieś się spieszy, ma swoją rolę społeczną, stanowi krwinkę płynącą w miejskich żyłach i tętnicach, które łączy wspólne bydgoskie serce i rdzawobrunatny – niczym kolor Brdy – krwiobieg. Jedni wnoszą coś do miasta, inni zabierają, jak komórki, tkanki, bakterie, wirusy i pasożyty w każdym organizmie.
W końcu skorodowane tory zaczęły drżeć, a Bondys usłyszał dochodzący z daleka charakterystyczny stukot pojazdu szynowego. Wpatrywał się w coraz większe czoło zbliżającego się czerwonego tramwaju, który po chwili zatrzymał się ciężko na przystanku. Wycieraczka rytmicznie pracowała, zbierając mokre plamy z szyby i piszcząc przy tym jak stare, nienaoliwione zawiasy. Drzwi w obydwóch wagonach otworzyły się, pasażerowie wsiedli do linii numer cztery i ruszyli spełniać swoje dzisiejsze miejskie zadania w bydgoskim organizmie.
Bondys też wrócił do domu, do swojego dnia, do swojego życia.
Zjadł śniadanie – jajecznicę z czterech jaj z pomidorami i szczypiorkiem, którą popił czarną, mocną kawą. Gdy chodził do pracy, zaczynał dzień od pączka, drożdżówki z budyniem albo innego ciastka, za to kiedy miał wolne, dawał odpocząć żołądkowi od niezdrowej dawki cukru na czczo. Zawsze tuż przed śniadaniem wypalał jednego papierosa. To się nie zmieniało i się nie zmieni. Anita, jego była dziewczyna, z zawodu psycholog, zawsze mawiała, że rutyna, regularność i powtarzalność czynności pomagają utrzymać stabilność psychiczną oraz higienę umysłu. Wziął sobie do serca tę radę i stosował przy porannym paleniu – chociaż jego eks najpewniej nie byłaby zadowolona z takiej interpretacji tej teorii.
Po śniadaniu postanowił oddać się swojemu hobby – zasiadł na kanapie i zaczął się zastanawiać, które puzzle ułożyć. Uwielbiał wybierać nowy obrazek, cieszył się wtedy jak dziecko. W zapasie miał trzy wzory w jeszcze nierozpakowanych, zafoliowanych pudełkach. Pierwszy stanowił widok na gondole, wenecką katedrę i plac Świętego Marka – wzór niemieckiej firmy Ravensburger, pięć tysięcy elementów. Wiedział, że układanie jednolitej niebieskiej wody i niemal bezchmurnego nieba, które zajmowało prawie połowę obrazka, będzie żmudną i długotrwałą pracą. Z drugiej strony jeszcze nigdy nie ułożył tak dużych puzzli, więc stanowiły nie lada wyzwanie. Największe puzzle, jakie do tej pory skończył, miały trzy tysiące części, więc Wenecja kusiła. Do wyboru miał jeszcze dwa obrazki polskiego Trefla z serii Art Collection – Narodziny Wenus i słynną Monę Lisę. Ten pierwszy wydawał się łatwiejszy ze względu na większą liczbę postaci i elementów oraz zróżnicowanie barw. Mimo że obydwa wzory miały po tysiąc kawałków, to reprodukcja dzieła Leonarda da Vinci zdawała się dużo trudniejsza przez niewielką liczbę szczegółów, ciemne jednolite tło, czarną szatę i włosy kobiety. Z kolei obraz Botticellego był najłatwiejszy z całej trójki, ale za to mógłby przynieść najlepszą rozrywkę i odprężenie dla umysłu.
W końcu po chwili zastanowienia zaczął rozpakowywać puzzle. Wybór padł na Monę Lisę – nowość rynkową, dopiero od niedawna dostępną w sprzedaży. Skusiła go duża liczba ciemnych elementów, pasujących do aury za oknem. Cieszył się też, że wybrał polską firmę – niby drobiazg, ale jakoś bardziej swojsko układało mu się rodzimą markę.
Kiedy pozbył się już folii, mógł wreszcie otworzyć kartonowe pudełko, a następnie uwolnić fragmenty układanki z worka. Lubił dźwięk wsypywanych do kartonu puzzli, tę charakterystyczną woń – mieszaninę zapachów papieru, kleju i farby – oraz szorstkość pociętych tekturek, czuł ją w rękach. Patrzył na obrazek i zastanawiał się, od czego zacznie. Oczywiście najpierw poszuka puzzli z jednym płaskim bokiem oraz czterech rogów, aby ułożyć ramkę. Zawsze tak zaczynał, chyba zresztą jak każdy fan puzzli. Ale już myślał nad tym, co dalej będzie układał. Twarz kobiety? Jej szatę? A może przyjmie zupełnie inną strategię i najpierw zabierze się za tło za bohaterką? Te dylematy go uspokajały, odprężały, a jednocześnie pobudzały umysł do pracy. Wziął pusty karton, który już od wielu lat służył mu do segregacji puzzli, i zaczął przebierać elementy w poszukiwaniu ramki. Kodeks obwąchał pudełko, ale uznał je za mało ciekawe, położył się zatem w nogach pana i powoli zasypiał.
Godzinę później Bondys miał już ułożoną ramkę oraz częściowo twarz, dekolt i dłonie bohaterki dzieła Leonarda da Vinci, stanowiące jednocześnie jedne z niewielu jasnych elementów obrazu. Najłatwiejsza część za nim, schody dopiero się zaczynały. Dalsze układanie przerwał telefon. Marek poszedł do przedpokoju i podniósł czerwoną słuchawkę na czarnym, skręconym kablu, jednak nie zdążył rzucić „halo” ani się przywitać, bo głos po drugiej stronie okazał się szybszy.
– Jak mogłeś to zrobić?! – zapytała podniesionym głosem kobieta.
– Nie miałem wyjścia. – Starał się mówić jak najspokojniej, nie mając wątpliwości, z kim rozmawia. – Przecież wiesz, że to najlepsze rozwiązanie.
Oparł się o ścianę i czekał na głośną ripostę rozmówczyni. Palcami lewej dłoni rozplątywał kabel telefoniczny.
– Własną matkę obcym ludziom oddać? Jak niechcianego psa? Miałeś się nią opiekować! Ja potrafiłam się nią zajmować przez lata, mając rodzinę i pracując na cały etat!
Głos jej zadrżał i Bondysowi zdawało się, że siostra powstrzymuje się od płaczu.
– Aga, nie becz. Matka ma profesjonalną opiekę w tym ośrodku, w dodatku całodobową. Ta placówka ma świetne opinie. – Westchnął. – Przecież doskonale wiesz, że żadne z nas nie mogłoby jej zapewnić takich warunków. To konieczne, nie było innego wyjścia.
Słyszał przyspieszony oddech Agnieszki, przerywany płaczem. Rozumiał doskonale rozgoryczenie starszej siostry, ale stan matki się pogarszał – czasem tak już bywa, że nie ma dobrego rozwiązania. Pozostają wówczas tylko wyjścia złe i gorsze. Antygona nie była jedyna ze swoim dylematem – Bondys próbował zajmować się matką, ale nawet mimo pomocy Estery, swojej sąsiadki i jednocześnie przyjaciółki, zdarzały się momenty, że schorowana, starsza kobieta musiała zostać sama w domu. Pewnego razu wyszedł do apteki – zostawił rodzicielkę samą zaledwie na kwadrans, a kiedy wrócił, zastał ją leżącą na ziemi, nienaturalnie wygiętą i jęczącą. Co prawda nic poważnego jej się nie stało i skończyło się na kilku stłuczeniach, ale wystraszył się nie na żarty. Wtedy właśnie podjął decyzję o znalezieniu jakiejś placówki opiekuńczej. Bał się o życie i zdrowie matki. Wiedział, że Agnieszka, która pracowała w nieregularnych porach jako pielęgniarka w toruńskim szpitalu, też nie mogła już zapewnić chorej odpowiednich warunków.
– Odwiedziłam ją wczoraj. I wiesz, miała takie smutne oczy… Wpatrywała się we mnie tak intensywnie, jakby miała do nas ogromny żal. – Agnieszka mówiła już ciszej, jednak w jej głosie dawało się wyczuć dławiony płacz. – Jakby wszystko rozumiała, czuła…
– Aga… – Westchnął. – Matka nie może mieć żalu ani tym bardziej rozumieć swojej sytuacji. Przecież doskonale wiesz, że funkcje jej mózgu są ograniczone do…
– Przestań! – przerwała mu siostra, znów unosząc głos. – Mówisz o niej tak zimno, medycznie, bez żadnych emocji. To nie jest jakiś twój kolejny cholerny trup, tylko nasza mama! Mamusia! Ta, która czytała nam bajki przed snem, smażyła naleśniki i robiła kakao! Na-sza ma-ma! – wykrzyczała i zrobiła krótką pauzę na głęboki oddech. – Nigdy jej nie kochałeś, wolałeś ojca degenerata. Jesteś taki sam, jak on. Co z ciebie za człowiek?! Jak możesz w ogóle patrzeć w lustro?! Nie masz serca! Wiesz, czasem żałuję, że mam takiego brata!
Marek usłyszał krótki rytmiczny sygnał świadczący o tym, że rozmówczyni rzuciła słuchawką. Kwadrans później siedział na kanapie i głaskał po głowie Kodeksa, który ochoczo nadstawiał się do pieszczot. Słowa Agnieszki kołatały mu w głowie, odtwarzał je znowu i znowu, a potem po raz kolejny i następny, jak chwytliwą piosenkę usłyszaną gdzieś przypadkiem w radiu i nachalnie powracającą w myślach. Wiedział, że siostra powiedziała te słowa pod wpływem emocji i nie chciała mu zrobić przykrości. Różnili się między sobą jak koło od kwadratu, ale Aga nie należała do osób złośliwych, lubujących się w krzywdzeniu innych czy dokuczaniu. Mimo to jej słowa go ubodły – może dlatego, że miała dużo racji i w dużym stopniu się z nią zgadzał. Dawno temu wybrał jedno z rodziców – ojca. Agnieszka stanęła po stronie matki i tak oto nastała idealna równowaga w przyrodzie: dwa na dwa, ying i yang. Umiejętności wychowawcze obojga rodziców pozostawiały wiele do życzenia, jednak zdaniem komisarza równię pochyłą, po której stoczył się ich ojciec przez ostatnie lata swojego życia, przechyliła właśnie Małgorzata Bondys.
Swoim brakiem zrozumienia dla męża.
Swoimi wiecznymi pretensjami o wszystko i o nic.
Swoimi coraz większymi wymaganiami, wręcz roszczeniami.
Aż wreszcie swoją zdradą z kumplem ojca, na której Zdzisław Bondys nakrył ich, wracając pewnego dnia wcześniej z pracy. Historia, jakich tysiące: prosta, banalna, i tak smutna w swojej powtarzalności i przewidywalności.
W przedpokoju rozbrzmiał znów dzwonek telefonu, przerywający wspomnienia policjanta z dzieciństwa. Spodziewał się kolejnej, nieprzyjemnej rozmowy z siostrą, więc westchnął ciężko. Rozumiał Agnieszkę, ale nie zgadzał się z nią. Właściwie nie był pewien, czy ona się zgadza ze sobą, ale łatwiej jest krzyczeć i bronić się falą oskarżeń niż zaakceptować niesprawiedliwość losu.
Wstał niespiesznie, odebrał po trzech sygnałach i usłyszał zdenerwowany głos naczelnika. Zygmunt Rybacki rzadko dzwonił do niego osobiście, a jeśli przełożony telefonował w sobotni poranek, to mogło oznaczać tylko jedno.
– Już jadę – powiedział Bondys.
Dopasował element puzzli, który trzymał w dłoni – fragment szyi Mony Lisy z brunatnym, mocno skręconym lokiem, opadającym kobiecie na ramię. Element układanki dopiero po przyłożeniu do otaczających puzzli tworzył całość. Sam w sobie bardziej przypominał skręcone ciało robaka niż pukiel włosów.
Pospiesznie dopił drugą kawę i wlał Kodeksowi świeżą wodę do miski. Włożył buty, płaszcz przewiesił sobie przez ramię i wyszedł osiem minut po telefonie.
Na zdjęciu widniała twarz kilkuletniej dziewczynki. Typowa szkolna fotografia: pstrokate, kolorowe tło, dziecko ubrane w galowy strój – białą bluzkę z kołnierzykiem i bufiastymi rękawkami, na głowie dwie czerwone kokardy wplecione w blond włosy. Na pierwszym planie wyróżniały się duże, niebieskie oczy i szeroki uśmiech obnażający brak górnej, mlecznej jedynki. Widział takich zdjęć dziesiątki, może nawet setki. Nie różniły się od siebie niczym, były zwykłym wyłudzaniem pieniędzy od rodziców, którzy płacili niemałe sumy za pamiątkową fotografię, zaślepieni miłością rodzicielską. I tak nikt później nie oglądał tych zdjęć.
Może choć raz by się ktoś postarał i zdobył na jakąkolwiek kreatywność, żeby fotografia wyglądała naturalniej? Wystarczyłoby iść z grupą dzieci na plac zabaw i uchwycić szczery, dziecięcy śmiech podczas kręcenia się na karuzeli, zabawy w berka czy zjeżdżania ze ślizgawki. Albo zabrać dzieci na lody i uwiecznić w kadrze umazane czekoladową polewą radosne buzie. Ale to wymagało odrobiny wysiłku i inwencji twórczej, a tego brakowało większości fotografów. Woleli iść na łatwiznę, kmioty bez polotu. W efekcie wychodziły sztuczne kadry, w ustawianych, nienaturalnych pozach i z wymuszonym uśmiechem.
Najgorsze ze wszystkiego było jednak to, że on teraz musiał tę kolejną kiczowatą fotografię namalować, bo zachwyceni zdjęciem dziecka rodzice zażyczyli sobie, aby mieć je jeszcze w postaci obrazu w większym formacie. Samo powielanie innego dzieła już stanowiło dla artysty pewnego rodzaju ujmę, ale powtarzanie czegoś tak słabego i komercyjnego wywoływało u niego wręcz mdłości. Brzydził się tym, co robił, czuł wstręt do tego portretu, a w rezultacie do samego siebie. Ale z braku innych zleceń i w związku z tym, że jego obrazy znów się nie sprzedały i odmówiono mu po raz kolejny wystawy, nie miał innego wyjścia. Pracował na pół etatu, a w pozostałym czasie malował tuziny tych szmirowatych, słodkich buziek i robił to tylko dla pieniędzy. Jak tania dziwka na ulicy. Jak prostytutka, która sprzedaje swoje ciało spoconemu kierowcy ciężarówki, a ten może uderzyć ją w twarz, napluć na nią i obrażać w trakcie samego aktu, a ona nadal będzie to pokornie znosiła, ba! Jeszcze się uśmiechnie, podziękuje i zaprosi ponownie do skorzystania z jej oferty, obniżając cenę usługi dla stałego klienta.
On też znosił wszelkie krytyczne uwagi, kiedy próbował dodać w portrecie chociaż jakiś drobiazg od siebie lub proponował coś zupełnie innego. Kilka razy klienci obrazili się na niego, rezygnując z usługi i nie płacąc po tym, jak spróbował namalować portret ich dziecka po swojemu. Ci prości ludzie nie mogli pojąć, że ich latorośl na jego obrazie wreszcie się wyróżnia, odznacza czymś na tle tych kolorowych, powtarzalnych portrecików. Że wreszcie ujął indywidualne cechy tego małego człowieka, przez co portret nabrał autentyczności, a nie wyglądał jak obraz lalki. Nie mówiąc już o tym, że za parę lat będzie sławnym malarzem, a wtedy portreciki staną się bezcenne.
Raz malował siedmioletnią Marysię. Zapytał rodziców, co dziewczynka lubi, a czego nie. Okazało się, że Maria uwielbia nosić szpilki mamy i malować usta jej szminką, bawiąc się w dorosłą kobietę. Postanowił pokazać więc zainteresowania dziewczynki i przedstawić ją przez artystyczny pryzmat. Jednak kiedy namalował twarz dziecka z karminowymi ustami i nagim ciałem dorosłej kobiety, to jej rodzice chcieli iść na policję, wygrażali mu i wyzywali od zboczeńców.
Teraz próbował się skupić i zmusić palce lewej dłoni do wykonania kolejnego ruchu pędzlem. Namoczył włosie w farbie i przyłożył do papieru, na którym widniał już wcześniej przygotowany szkic. Siedział tyłem do okna, aby złapać najlepsze światło, i próbował zmusić się do tworzenia. Czuł złość, obrzydzenie, irytację i duchotę, którą potęgowały ciasnota strychu i nikły zapach akwareli. Nie mógł jednak otworzyć okna, bo w domku naprzeciwko sąsiad robił remont i hałasował niemiłosiernie. Zamknął oczy, wziął głęboki oddech i tłumacząc sobie, że to tylko chwilowe zajęcie i że kiedyś wreszcie docenią go w środowisku jako wybitnego artystę, wreszcie ruszył ręką.
Bladożółta farba wraz z płynnym ruchem nadgarstka zaczynała układać się w delikatną falę – jasny pukiel włosów dziewczynki. Drugi ruch i następny kosmyk. Kolejny ruch i pasmo włosów nabierało właściwego kształtu. Odtwarzał dokładnie to, co widział na zdjęciu, jak jakaś cholerna kserokopiarka. Musiał namalować przynajmniej dziesięć takich kalk, żeby wystarczyło mu pieniędzy do końca miesiąca i żeby mógł kupić sobie akcesoria malarskie.
Zanurzenie w farbie, kolejny ruch. Jak człowiek pracujący przy linii produkcyjnej, jakiś śmierdzący robol z nizin społecznych.
Kolejne zanurzenie pędzla i znowu maźnięcie.
Wtem rozległ się skrzekliwy wrzask z dołu domu:
– Woooj-cieeech!
Westchnął ciężko, drżącą ręką odłożył pędzel i najspokojniejszym tonem, na jaki mógł się zdobyć w tym momencie, odparł:
– Już idę, tato.
– Pospiesz się do cho-le-ry! – ryknął ojciec, wyraźnie akcentując przekleństwo.
Syn opłukał pędzel, odłożył go na swoje miejsce, wstał i spojrzał przez niewielkie okno w drewnianej ramie. Wiatr wiał i targał gałęziami drzew. Mężczyzna musiał się uspokoić. Starał się stłamsić w sobie gniew i żal. Nie do ojca, ale do świata. Nie mógł się pogodzić z tym, że musi tyle przejść, zanim zostanie doceniony. Tyle poświęcić, wytrzymać i znieść. Jednak wiedział, że warto.
Dla przyszłości.
Dla sztuki.
Dla Paryża.
Przez okno na strychu wpatrywał się w wyginany na wietrze modrzew, ale oczami wyobraźni widział swój wernisaż w Paryżu. Tłumy elegancko ubranych gości tłoczące się przy wejściu, mężczyźni w stylowych garniturach, kobiety w wytwornych sukniach z wyciętymi plecami, obwieszone drogą biżuterią. Oryginalny szampan, ostrygi, przekąski z czarnego kawioru i praliny w różnych smakach z prawdziwej belgijskiej czekolady. On sam ubrany w horrendalnie drogi, czarny frak, białą koszulę i błyszczące lakierki, świeżo wypastowane przez pucybuta. Unoszący się w powietrzu słodki zapach drogich perfum. Słowa podziwu, zachwytu, towarzyskie rozmowy i śmiechy. Kobiety wpatrzone w niego maślanymi oczami. I kolejne karteczki przyklejane na jego obrazach z napisem vendu – sprzedane. Ceny jego prac cztero-, pięciocyfrowe, rosnące z każdą minutą…
– Gdzie ty, do kurwy nędzy, jesteś? – Kolejny wrzask, z wyraźnym akcentem na przekleństwo.
– Już schodzę, tato. – Odetchnął ciężko.
Kiedyś tam będzie. Kiedyś go docenią. Kiedyś zostanie następcą Wojciecha Weissa.
I może ojciec wreszcie będzie z niego dumny.
Poranek w Paryżu wyglądałby zupełnie inaczej. Świeżo upieczony croissant z maślaną nutą i czekoladowym nadzieniem, pachnące konfitury malinowe, do tego aromatyczna, świeżo mielona kawa z ekspresu, a wszystko podane przez śliczną, młodą kelnereczkę. I on, siedzący w niewielkiej kawiarni na zewnątrz, jak wszyscy paryżanie – plecami do ściany i twarzą w stronę ulicy. Okrągły stolik, mnóstwo ozdobnych donic z kwiatami dookoła, ręcznie malowana porcelanowa zastawa, a w tle muzyka Edith Piaf. Czytałby codzienną gazetę. Co prawda nie znał francuskiego, ale swoje nazwisko, nazwę galerii i datę kolejnej wystawy na pewno by potrafił odnaleźć między pozostałymi artykułami i notatkami prasowymi.
Zszedł na dół drewnianymi, skrzypiącymi schodami. Czekało go nakarmienie ojca i poranna toaleta, na śniadanie dwudniowy chleb i puszka mielonki, które popijał słabą kawą. Pocieszał się tym, że wielu słynnych artystów tak zaczynało – klepiąc biedę i czekając na uznanie. Zresztą dzisiaj nie miał głowy do takich rozmyślań – miał napięty plan dnia. Oczywiście, najpierw musiał poświęcić jakieś dwie godziny, żeby zająć się ojcem. Później dokończy ten tandetny portret, który rodzice bez ambicji odbiorą pod wieczór. A później ułatwi sobie drogę do kariery. Losowi też trzeba czasem pomóc.
W imię sztuki.
W imię sławy.
W imię Paryża.
Fordon, dopiero od lat siedemdziesiątych uznany za dzielnicę Bydgoszczy, leżał w skrajnie wschodniej części miasta. Codziennie tysiące bydgoszczan zmierzało tędy do pracy w innych dzielnicach, część osób podążała też w przeciwnym kierunku – na wylotówkę w stronę Torunia, Dąbrowy Chełmińskiej, Chełmna, Chełmży czy Unisławia. W dni powszednie w godzinach szczytu tworzyły się tutaj długie korki, wystawiając nerwy kierowców na prawdziwą próbę cierpliwości.
Bondys pokonywał ulicę Fordońską, jedną z głównych arterii miasta łączącą Fordon z pozostałą częścią Bydgoszczy, która to droga w sobotni poranek świeciła pustkami. Kiedyś jeździł tędy regularnie, co weekend, do Torunia – z uśmiechem i wypiekami na twarzy i przyspieszonym tętnem, ponieważ Anita studiowała psychologię na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika. Droga do stolicy piernika i ukochanej kobiety zajmowała mu niecałą godzinę.
Poznali się przez jego kolegę z ogólniaka – Aleksa Kownackiego, który był na jednym roku i w tej samej grupie co Anita: szczupła, wysoka brunetka o bladej cerze, ciemnobrązowych oczach i smukłych dłoniach pianistki. Spotykali się często na wspólnych imprezach. Delikatna, obdarzona zmysłowo niskim głosem, o ponadprzeciętnym intelekcie i bystrości. Nie było faceta, który by się za nią nie obejrzał czy nie zainteresował przy bliższym poznaniu. Cieszyła się powodzeniem u mężczyzn, miała też opinię sympatycznej i ogólnie lubianej osoby również pośród damskiej części towarzystwa – w przeciwieństwie do swojego wybranka, który od zawsze stronił od ludzi, trzymał się z boku i uchodził za odludka, chociaż potrafił sobie zaskarbić sympatię dzięki poczuciu humoru. Może na zasadzie przeciwieństw, a może według teorii o dwóch połówkach jabłka czy zgraniu błąkających się po Ziemi dusz, Anita pokochała i chciała być właśnie z tym dziwnym samotnikiem, policjantem z Bydgoszczy. Zawsze powtarzała, że Marek ją inspiruje, rozśmiesza, a jego tajemnicza, trochę mroczna dusza ją fascynuje i przyciąga.
Jeśli potrafił w ogóle być szczęśliwy, to właśnie Anita go tego nauczyła. To z nią spędził najlepsze lata swojego życia, a może raczej szczęśliwe chwile – bo wychodził z założenia, że szczęście jest ulotne i spotykane rzadko, jak biały nosorożec. Pojawia się niczym tęcza po deszczu, trwa przez krótki moment i znika. Jeśli akurat nie spojrzy się w niebo, to można przegapić bajeczne, kolorowe zjawisko. Ale przynajmniej dzięki Anicie widział tę tęczę, czasem nawet podwójną. Dzięki niej poznał, czym jest szczęście w miłości. Jeśli w ogóle kiedykolwiek czuł się zakochany, to właśnie przy Anicie.
Od tego czasu tylko bywał szczęśliwy przez krótkie chwile albo jedynie ujrzał szczęście, które zdążyło uciec, zanim je poczuł. W końcu szczęśliwa miłość przestała stanowić jeden z jego priorytetów życiowych. Traktował ją niczym słoneczny, ciepły dzień w listopadzie – miłą niespodziankę, odmianę od szarej pluchy, jednak rzadko występującą, taką, na którą się nie czeka i nie liczy. Jeśli miałby odpowiedzieć na pytanie, kiedy ostatnio poczuł się szczęśliwy, potrzebowałby dłuższej chwili na zastanowienie.
Związek z Anitą zakończył się wiele lat temu i należał do przeszłości, jako zamknięty i dokonany jej rozdział.
Nie chciał teraz myśleć o Anicie.
Nie chciał w ogóle o niej myśleć.
Już nie. Ale bynajmniej nie dlatego, że były to negatywne wspomnienia, wręcz przeciwnie. I właśnie dlatego nie chciał do nich wracać.
Z biegiem lat ulica Fordońska przestała kojarzyć mu się ze szczęściem – raczej czuł tutaj tylko niewielkie ukłucie, które pewnie w końcu w ogóle zniknie. Nawet najsilniejsze uczucia w końcu z czasem słabną, a wskutek zabliźniania się starych ran całkowicie zanikają.
Bondys minął po prawej stronie charakterystyczny zakład z czerwonej cegły – Bydgoską Fabrykę Kabli, z zielonym logo, zabytkową bramą z lat dwudziestych i kilkumetrowymi szpulami do nawijania kabli. Dalej Bydgoskie Zakłady Sklejek, straszące żółto-zieloną fasadą budynku, jednak podobnie jak Kable, Bydgoskie Zakłady Przemysłu Gumowego Stomil czy Zachem, w którym pracował przez lata jego ojciec, dające pracę wielu bydgoszczanom. Może i to nie były perły architektury i na stanie się zabytkami klasy zerowej nie miały najmniejszych szans, ale Bydgoszcz rozwijała się właśnie dzięki dużym zakładom przemysłowym. I mimo że postęp industrialny nie dorównywał atrakcyjności wizualnej kultury, turystyki czy sztuki innych miast, to pozwalał na godne życie mieszkańców i przynosił Bydgoszczy dochody. Dlatego Bondys lubił te kanciaste brzydactwa architektoniczne, smrodzące kominy czy surowe hale bydgoskich zakładów, bo tylko dzięki nim miasto mogło się utrzymać.
Przed mostem skręcił w ulicę Przemysłową, niecieszącą się dobrą opinią, głównie za sprawą upodobania sobie tej lokalizacji przez narkomanów i drobnych przestępców oraz częstych bywalców Izby Wytrzeźwień. Nieutwardzona droga, stare, rozpadające się budynki, położenie z dala od osiedli mieszkalnych oraz zamknięcie między torami kolejowymi a rzeką potęgowały nieprzyjemne wrażenie. Skręcił w prawo w ulicę Portową i zaparkował swoją toyotę starlet na poboczu, a widząc przed sobą taśmy policyjne i krzątających się za nią kolegów, ruszył w tamtą stronę.
Wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki paczkę poznańskich, zapalił i zaciągnął się mocno. Palił, odkąd skończył szesnaście lat, i nie zamierzał przestać. Rysiek Riedel śpiewał, że whisky to jego żona, a Bondys ożenił się z biało-niebieską, papierową paczką wypełnioną dwudziestoma papierosami bez filtra, z których wysypywał się tytoń zmieszany z czymkolwiek – i bynajmniej nie planował rozwodu. Znał wszystkie negatywne konsekwencje palenia, jego szkodliwy wpływ na zdrowie, wydawanie pieniędzy, smród, pożółkłe palce, nieświeży oddech, cuchnące ubrania, przesiąkniętą tapicerkę samochodową i tak dalej. Jednak zalet płynących z nałogu dostrzegał znacznie więcej. Poznańskie dawały mu wszystko, czego szuka się w każdej relacji międzyludzkiej – radość, rozrywkę, relaks, utopienie smutków czy zrozumienie. Stanowili z paczką poznańskich zgraną parę i tak miało pozostać. Jego ojciec związał się z wódką, a on z tytoniem – taka rodzinna tradycja stania się małżonkiem używki.
Na miejsce zdążyły już przyjechać dwa radiowozy, technicy kryminalistyczni, karetka pogotowia i prokurator, którego postawna sylwetka od razu rzucała się w oczy. Komisarz miał okazję pracować kilkukrotnie z Grzegorzem „Grizlim” Gaurą, zawdzięczającym pseudonim swojej posturze, a współpraca między nimi układała się całkiem pomyślnie. Może nie zakolegowali się, nie wypili razem wódki, nie jeździli razem na ryby, nie chodzili na dziwki czy nie rozmawiali ze sobą za dużo, ale rozumieli się dobrze i nie wchodzili sobie w drogę. Prokurator miał opinię osoby wycofanej, powściągliwej i chodzącej swoimi ścieżkami, co niektórym śledczym przeszkadzało we współpracy. Bondys z kolei szanował taką postawę Gaury, szczególnie znając tragiczną historię jego rodziny. Ponad piętnaście lat temu zaginęła żona prokuratora i do tej pory się nie odnalazła, pozostawiając go jako samotnego ojca ich córki – wówczas zaledwie dziesięcioletniej. Grizli nigdy więcej nie związał się z żadną kobietą, oddając się całkowicie wychowaniu dziecka i stając się osobą wyalienowaną, lekko zdziwaczałą i zamkniętą na innych. Marek cenił sobie w nim profesjonalizm, powściągliwość i wyważone decyzje. Mimo że nigdy nie usłyszał tego od Gaury, to odnosił wrażenie, że zadowolenie ze współpracy miało charakter obustronny.
Komisarz podniósł policyjną taśmę i przeszedł pod nią. Skinął głową na przywitanie do prokuratora, podszedł do ciała i pracującego obok starszego technika, Antka Jasińskiego, z którym też przyszło już mu współpracować przy niejednej sprawie.
Z boku, przy radiowozie, zauważył roztrzęsionego wędkarza, którego badał lekarz. Mężczyzna tępo wpatrywał się w dal i nawet z daleka można było dostrzec, że się trzęsie wskutek zimna, strachu albo ich połączenia. Bondys uznał, że to pewnie nieszczęśnik, który miał pecha znaleźć ciało. W duchu zawsze szczerze współczuł świadkom, którzy przez czysty przypadek odnajdywali zwłoki i od tego dnia ich życie zmieniało się nieodwracalnie. Nieprzespane noce, strach podczas wieczornego spaceru czy widok zdeformowanej przez śmierć twarzy, chronicznie powracający w koszmarach. Pamiętał nastolatka, który odnalazł ciało swojego ojczyma, z głową niemal całkowicie zdekapitowaną przez towarzysza libacji. Kiedy z nim rozmawiał po raz pierwszy, ujrzał wzrok starca w oczach trzynastolatka. Dwa miesiące później dowiedział się o samobójstwie chłopaka.
Teraz zatrzymał się nad ciałem i kucnął, aby bliżej przyjrzeć się ofierze. Jak się po chwili dowiedział, zwłoki starszej kobiety dryfowały po Brdzie i z samego rana osiadły na mieliźnie przy wyspie. Staruszce związano ręce z tyłu pleców i wrzucono ją do rzeki w ubraniu. Musiała trafić do wody stosunkowo niedawno, bo ciało jeszcze nie napuchło i nie zdążyły się nim zająć ryby. One zwykle zaczynają ucztę od najbardziej miękkich części, czyli ust i gałek ocznych, a te w ciele kobiety pozostały nienaruszone.
– Jak zginęła? Utonięcie? – spytał technika i nachylił się nad ciałem.
– Tego dowiemy się po sekcji, ale przyczyna może być też inna. – Jasiński odsłonił worek, uniósł bluzkę i wskazał na brzuch denatki, na którym zwracała uwagę głęboka rana kłuta, wyglądająca jak po pchnięciu nożem lub podobnym ostrym narzędziem.
Skóra starszej kobiety miała wyjątkowo blady odcień. Większość osób po zimie nie nosi na sobie już śladów letniej opalenizny, jednak ta staruszka wyglądała, jakby nie zażywała kąpieli słonecznej już od wielu lat.
– Jesteś w stanie określić, gdzie została wrzucona do rzeki?
– Nie. Nurt był wczoraj dość silny, więc mogła przepłynąć pół miasta.
Bondys spojrzał najpierw na ciało i skrępowane nadgarstki, a później w stronę mostu, gdzie Brda niosła ze sobą nieregularne kawałki kry. Zastanawiał się, po co wrzuca się kogoś w takim stanie do rzeki – z taką raną i unieruchomionymi rękoma ofiara i tak miałaby marne szanse na przeżycie, szczególnie w tym wieku. Istniało za to duże ryzyko, że trup wypłynie sam albo ktoś dojrzy płynące ciało, tak jak dzisiejszego poranka. Nasuwały się więc dwa możliwe wnioski – albo sprawca działał pod wpływem impulsu, chaotycznie i nie myślał o konsekwencjach, albo zaplanował zbrodnię do najdrobniejszego szczegółu i chciał, żeby odnaleziono ofiarę w taki sposób. Druga opcja wydawała się bardziej prawdopodobna.
Po chwili podszedł do nich prokurator Gaura, przywitał się skinieniem głowy i od razu przeszedł do rzeczy. Nie należał do osób, które zawracały sobie głowę grzecznościowymi formułkami typu: „Co u ciebie?” czy „Miło cię widzieć”, ale Bondys nie określiłby go też niegrzecznym czy gburowatym – raczej wyważonym i oszczędnym w słowach.
– Ciało znalazł tamten wędkarz. – Prokurator wskazał brodą mężczyznę, który już wcześniej zwrócił uwagę komisarza. – Nic więcej nie widział, ale jak chcesz, to go przesłuchaj.
– Tak zrobię. – Komisarz kiwnął głową. – Wiemy, kim była ofiara?
– Nie ma jeszcze potwierdzenia, ale mamy podejrzenia, że to zaginiona kilka dni temu osiemdziesięciojednoletnia Leokadia Werner. – Grzegorz, jak to miał w zwyczaju, nie patrzył na rozmówcę, tylko wpatrywał się w dal, w tym wypadku w rzekę. – Wnuczka ma przyjechać i potwierdzić tożsamość denatki.
– Kto zgłosił zaginięcie?
– Też ona. Przyjechała do kobiety we wtorek rano, zaniepokojona, że babcia nie odbierała telefonu przez cały poniedziałkowy wieczór.
– Dlaczego dopiero we wtorek zgłosiła zaginięcie? – Komisarz wyjął paczkę poznańskich i poczęstował prokuratora oraz technika, ale obydwaj odmówili. Sam zapalił i zachłannie się zaciągnął.
– To pozostawiam już tobie. Ale z tego, co dowiedziałem się od chłopaków z patrolu, to uznała, że babcia może położyła się wcześniej spać. Ponoć ostatnio słabo się czuła.
– Znamy możliwy motyw? Czy kobieta była majętna?
– Nie bardzo. Z rozmowy z wnuczką wynika, że z domu też nic nie zginęło. Żaden z sąsiadów nic nie widział.
– Dziwna sprawa.
– Będziemy w kontakcie. Jakby co, dzwoń.
Grizli oddalił się bez pożegnania, a komisarz rozejrzał się jeszcze. Wokół nie było żadnych bloków czy domów, same gęste zarośla, krzewy i rzeka. Idealne miejsce na zbrodnię. Porozmawiał z pechowym wędkarzem, który trząsł się jak galareta – trudno było czegokolwiek od niego się dowiedzieć, więc Marek szybko odpuścił dalsze przesłuchanie. Podejrzewał, że w tej chwili mężczyzna nie potrafiłby dodać dwa do dwóch czy przypomnieć sobie własnych personaliów. No cóż, nic dziwnego – widok martwej kobiety w wodzie wytrąciłby każdego z równowagi. Dopalił papierosa, zgasił butem peta i wrócił do samochodu, a następnie udał się na komendę. Czekała go pracowita sobota.
Chciał czy nie, okolice ulicy Fordońskiej od dzisiaj będą kojarzyły mu się z tą sprawą, a nie z dawną relacją.
W kuchni unosił się słodki zapach damskich perfum, wymieszany z odorem spalenizny. Beata przed kilkoma minutami na szybko przygotowała tosty z serem i usmażyła, a właściwie zwęgliła jajka sadzone – przywarły do patelni i spektakularnie zadymiły całe pomieszczenie, jakby co najmniej wybuchł pożar na pół bloku. Po krótkim przewietrzeniu większość dymu ulotniła się przez okno, ale nieprzyjemny zapach pozostał. Przez chwilę zastanawiała się, czy jakaś nadgorliwa sąsiadka nie wezwie zaraz straży pożarnej, widząc gęste kłęby szarego dymu wylatujące z okna, ale w końcu uznała, że nie ma czasu teraz się nad tym zastanawiać, i w pośpiechu jadła śniadanie, popijając białą kawą, w chaotycznym biegu między kuchnią a łazienką.
Mimo że dochodziło południe, to jeszcze kwadrans wcześniej smacznie spała, do czasu, aż ze snu wyrwał ją nieprzyjemny, natrętny dźwięk telefonu. Okazało się, że musi jak najszybciej pojechać na miejsce zdarzenia. Przez lata służby przywykła do takich alarmów o każdej porze dnia i nocy. Przyzwyczaiła się do wezwań, czasem wyrywających z łóżka, zmieniających plany, innym razem przerywających randki, spotkania rodzinne i imprezy. Taki zawód wybrała i nigdy tego nie żałowała, nawet jeśli omijały ją kolejne miłe wydarzenia, a grono przyjaciół i znajomych malało każdego roku. Nie traktowała tego zjawiska negatywnie, raczej uznawała, że przynajmniej następuje naturalna selekcja w jej życiu towarzyskim. Grono najbliższych osób zawsze trwało przy niej, rozumiało i szanowało mankamenty służby w policji. Obecnie należeli do niego przyjaciółka Ada, rodzice, brat i może jeszcze z dwóch kumpli z pracy.
Kiedy chwilę później myła zęby i jednocześnie pakowała drugie śniadanie do torby, nagle z hukiem otworzyły się drzwi wejściowe. Beata wyszła do przedpokoju, żeby sprawdzić, co się dzieje.
– A ty już na nogach? Myślałam, że po wczorajszej imprezie będziesz jeszcze spała, jak wrócę! W ogóle dlaczego zmyłaś się przed drugą? – zapytała wesoło rozczochrana dziewczyna w krótkiej spódniczce i rozpiętej kurtce, wchodząca chwiejnym krokiem do mieszkania.
Beata znała Adę jeszcze z liceum. Szybko się zaprzyjaźniły i od tego czasu stały się nierozłączne, pomimo późniejszych różnych kierunków studiów i rodzajów pracy. Beata – starsza sierżant w wydziale kryminalnym Komendy Wojewódzkiej, z kolei Ada – absolwentka biotechnologii – pracowała jako asystentka w katedrze botaniki bydgoskiej Akademii Techniczno-Rolniczej. Młode kobiety jak przysłowiowe przeciwieństwa przyciągały się i uzupełniały, jakby zostały ulepione z tej samej gliny poglądów życiowych, zainteresowań i celów. Wspierały się w sprawach damsko-męskich, w których obie szukały wymarzonego kandydata na męża, kochanka i przyjaciela w jednym. Wieczorami oglądały komedie romantyczne w towarzystwie białego wina, utwierdzając się w realności istnienia książąt z bajki na białych koniach, porywających kopciuszki takie jak one i zamieniających ich życie w istny raj na Ziemi. A potem wspólnie narzekały na kolejnego faceta, który bynajmniej nie okazał się księciem. Ponadto jeździły wspólnie na przejażdżki rowerowe, chodziły po górach i bawiły się na imprezach, od jakiegoś czasu również wynajmowały razem mieszkanie w bydgoskim Fordonie.
– Tak, dostałam telefon, że przydzielili mnie do zabójstwa! – krzyknęła radośnie Beata, ignorując pytania dotyczące wczorajszej domówki u koleżanki Ady.
Jej przyjaciółka zachichotała, z trudem zdjęła czarne botki na obcasie i rzuciła je niechlujnie w kąt.
– I z tego, co widzę, bardzo cieszy cię to morderstwo.
– A pani doktor jest ciągle nieźle wstawiona, jak widzę. – Beata puściła oczko do współlokatorki.
– O, przepraszam. Jeszcze nie doktor, obrona dopiero w maju. – Ada czknęła. – A czy przypadkiem przystojny komisarz Bondys nie będzie również pracował nad tym szczęśliwie popełnionym zabójstwem?
– Bardzo śmieszne! – Policjantka szturchnęła lekko przyjaciółkę łokciem pod żebra. – Tak, chyba tak. To znaczy, na pewno tak, przydzielono mnie do jego zespołu.
– Pani starsza sierżant Pachniewicz, pani się rumieni!
– Oj, daj już spokój, Ada. – Beata przewróciła oczami i zaczęła wkładać buty. – Ty lepiej powiedz, z jakim to księciem spędziłaś całą noc. Będzie z tego coś więcej?
– Z takim jednym studentem wychowania fizycznego, Erykiem, który wpadł na imprezę, jak ty się już zmyłaś. Bardzo zdolny i bardzo wysportowany. – Ada uśmiechnęła się błogo. – Ale żaden z niego książę, to z pewnością epizod. No, może jeszcze kilka treningów zaliczymy razem! – Zachichotała ponownie.
– Omówimy walory Eryka, jak wrócę. A tymczasem napij się wody, połóż się i odpocznij.
Beata cmoknęła przyjaciółkę w policzek na pożegnanie, zarzuciła płaszcz na ramiona i wybiegła z domu. Pognała do samochodu i ruszyła z werwą. Miała w sobie całą mieszankę uczuć i emocji – zastanawiała się, czy poradzi sobie z kolejną tak trudną sprawą. Ostatnie śledztwo dotyczące seryjnego zabójcy, pod koniec ubiegłego roku, wycieńczyło ją fizycznie i wyczerpało psychicznie i emocjonalnie, jak toksyczna osoba wysysająca energię z najbliższego otoczenia. Zmasakrowane ciała, roztrzęsione rodziny ofiar, poczucie bezsilności, a do tego służby po kilkadziesiąt godzin z rzędu, rozchwiany rytm dobowy, mało snu czy nieregularne jedzenie dawały jej się wówczas mocno we znaki jeszcze długo po zakończeniu sprawy. Miała koszmary, bóle głowy, schudła i zaniedbała się.
Z drugiej strony szczerze cieszyła się, że znów poczuje adrenalinę, będzie uczestniczyć w czymś ważnym. Na pewno sporo się nauczy. Każdy policjant pracujący w Wydziale Kryminalnym czeka na takie właśnie sprawy. No i czuła ekscytację na myśl, że będzie znowu pracować z Markiem Bondysem.
Ada miała rację. Starszy kolega nie był jej obojętny. Miał opinię zamkniętego w sobie odludka, bywał wyobcowany, zasadniczy, momentami nawet aspołeczny, przepełniony dziwactwami czy może raczej natręctwami, stroniący od ludzi i mówienia o sobie. Ale przy tym imponował jej ponadprzeciętnym intelektem, bystrością, humorem i przyciągał z siłą przeciwległego bieguna magnesu. Nigdy nie spotkała tak wyjątkowego i ciekawego człowieka. Różnił się diametralnie od wszystkich mężczyzn, których poznała do tej pory. Łamał zasady i utarte schematy, jakby pochodził z innego świata. Kiedy wszyscy szli w lewo, on wybierał prawo i nie wstydził się tego, ale też nie afiszował z tym. Pływał pod prąd, nie dbał o poklask i chyba właśnie dlatego, wbrew swojemu wyobcowaniu, cieszył się sympatią większości kolegów na komendzie. Wiedziała, że może się od niego sporo nauczyć, podziwiała go jako policjanta, intrygował i fascynował ją jako osoba, a także pociągał jako mężczyzna. Nie miała natomiast pojęcia, co komisarz myśli na jej temat. Zresztą w ogóle nie wiedziała, co Bondys myśli o kimkolwiek – komisarz stanowił książkową definicję introwertyka. Do tego zdawał się w ogóle nie interesować kobietami, jakby pozostawał zupełnie obojętny na wdzięki płci pięknej. Właściwie na wdzięki kogokolwiek. Z drugiej strony, z tego, co udało jej się ustalić, dawno temu miał wieloletnią narzeczoną, Anitę jakąś tam; z niejasnych przyczyn rozeszli się i od tego czasu Bondys był sam, niewrażliwy na inne kobiety. To znaczy powody rozstania może i jakieś były, może nawet ważne i określone, aczkolwiek nikt nie chciał jej o nich opowiedzieć, a ona czuła się głupio, drążąc ten temat na komendzie. Dzieci ponoć nie mieli, ślubu też nie, po prostu pewnego dnia przestali być parą, ona się wyprowadziła, on został sam i tak już zostało po dziś dzień.
Zastanawiała się, czy komisarz nadal czuje coś do swojej byłej partnerki, czy cały czas jest w niej zakochany, czy mają jakiś kontakt ze sobą. A przede wszystkim myślała nad tym, jakim partnerem w związku jest komisarz Bondys. Czy czułym, wylewnym, okazującym uczucia na każdym kroku, opiekuńczym, dbającym o kobietę, starającym się, czy może oziębłym, zamkniętym w sobie, obojętnym albo zazdrosnym i zaborczym? Człowiek jest jedną osobą, ale okazuje się kimś zupełnie innym w pracy, w domu, dla rodziców, dla rodzeństwa, dla kolegów z pracy. W każdym środowisku i wobec różnych osób czy sytuacji człowiek zachowuje się inaczej, przybiera maskę, gra. A prawdopodobnie najprawdziwszym bywa się właśnie wobec tej najbliższej osoby. I Beata bardzo chciała poznać takiego komisarza Marka Bondysa.
Skierowała się w stronę komendy i skarciła w myślach, że zamiast skupić się na nadchodzącym śledztwie, rozważa potencjalną kandydaturę komisarza na swojego męża, przyjaciela i kochanka. Uczucia i fascynacje, szczególnie wobec kolegi z pracy, zdecydowanie przeszkadzają w obowiązkach służbowych. Wzięła kilka głębokich oddechów i starała się skoncentrować. Nie chciała się rozpraszać, chociaż serce zaczęło jej bić w piersi jak oszalałe, kiedy pomyślała, że wkrótce go zobaczy.
Zaparkowała pod komendą i z wypiekami na twarzy poszła w stronę wejścia.
Po dokładnie trzynastu minutach płynnej jazdy przez miasto komisarz przyjechał na komendę. Wysiadł z samochodu i przekręcił kluczyk w drzwiach czerwonej toyoty. Z milczącego obecnie pobliskiego stadionu Polonii w sezonie dochodził charakterystyczny ryk silników motocyklowych. Żużel jakoś nigdy go nie fascynował, ale też nie przeszkadzał, nawet zdarzało mu się czasem iść z kolegami oglądać wyścig czterech lewoskrętnych kamikadze przy piwie. Zaraz po boksie i podnoszeniu ciężarów uważał żużel nie za sport, lecz igranie z losem i swoim zdrowiem. Zazdrościł natomiast żużlowcom pasji i adrenaliny, których prędkość, rywalizacja i współgranie z maszyną musiały dostarczać.
Pamiętał, jak ojciec zabrał go jako siedmiolatka po raz pierwszy na stadion i powiedział, żeby sam wybrał miejsce. Nieświadomie usiadł w pierwszym rzędzie, a Zdzisław Bondys z uśmiechem powiedział, że poczeka na niego na górnej ławce. Po pierwszym okrążeniu Marek już wiedział, jaki błąd popełnił, po czym cały brudny od żużlu i kurzu szybko pobiegł do taty. Takich wspomnień z dzieciństwa z ojcem nie miał za dużo, gdyż ten głównie pracował, a później zajmował się przede wszystkim staczaniem się, więc tym bardziej je pielęgnował.
Wszedł do budynku i dotarł na właściwe piętro, gdzie czekał na niego naczelnik Zygmunt Rybacki. Przygarbiona, szczupła, a właściwie chuda sylwetka i bujne, siwe włosy zawsze przywodziły Markowi na myśl wyliniałego, starego wilka, chociaż charakterologicznie naczelnik bardziej przypominał szczwanego lisa.
Policjant odwiesił płaszcz i podszedł do swojego biurka pod oknem.
– Maras, dostajesz do pomocy starszą sierżant Beatę Pachniewicz i młodszego aspiranta Radosława Millera – zaczął przełożony bez powitania, co dość rzadko mu się zdarzało i świadczyło o zaaferowaniu sprawą. – Za chwilę oboje zjawią się na komendzie, więc zajmijcie się od razu sprawą.
Rybacki powiedział wszystko na jednym wydechu, a przy ostatnich słowach drobne kropelki śliny rozprysnęły się dookoła.
– Zygi, przecież znam ich stopnie, pracowałem z nimi ostatnio.
– No tak, faktycznie. – Naczelnik zrobił krótką pauzę i spojrzał w sufit, jakby próbował sobie przypomnieć poprzednie śledztwo. – W każdym bądź razie, jeśli będzie taka potrzeba, to przydzielę ci więcej ludzi do określonych zadań, a teraz zaczynacie pracę w miłosnym trio! – Zaśmiał się, obnażając pożółkłe zęby walczące ze sobą zaciekle o miejsce w dolnej szczęce.
– Nie ma nic między „w każdym” a „razie” – mruknął Bondys w odpowiedzi, skoro już rozmawiali bez grzecznościowych formułek.
– Co?
– Nic, nic. – Komisarz uznał, że nie czas na wyjaśniania gramatycznych niuansów i tłumaczenia, że mówi się „w każdym razie”, a nie „w każdym bądź razie” czy, o zgrozo, „w każdym mąć razie”. – Dzięki za informację. Zabieram się do pracy.
Rybacki wstał i odszedł kilka kroków, ale nagle się zatrzymał i zwrócił głowę w kierunku rozmówcy.
– Maras, tylko… To śledztwo jest ważne, pewnie zajmie się nim prasa i… – Wyglądał, jakby szukał odpowiedniego słowa. – Bardzo zależy mi, żebyś złapał tego skurwiela jak najszybciej.
Komisarz już chciał powiedzieć, że w takim razie bardziej postara się znaleźć zabójcę, bo gdyby tylko chodziło o sprawiedliwość i zapobiegnięcie potencjalnym kolejnym morderstwom, to by aż tak się nie przykładał, ale jeśli w grę wchodzi sprawa medialna i wizerunek pana naczelnika oraz całej bydgoskiej instytucji policji, to zupełnie inna historia. Mniejsza z następnymi ofiarami, ważne, żeby niepochlebny artykuł nie ukazał się w „Expressie Bydgoskim” czy „Gazecie Pomorskiej”. To mogłoby spowolnić karierę Rybackiego.
Powstrzymał się jednak i tylko przytaknął w odpowiedzi, uznając, że mrukliwość też ma swoje granice. Nie chciał nic mówić, przez lata pracy nauczył się wyjątkowo cennej cechy pracownika – gryzienia się w język w odpowiednim momencie. Chociaż nie zawsze mu to wychodziło. A może po prostu nabrał z czasem większego dystansu do świata i zobojętniał? Pogodził się z tym, jak funkcjonuje system policyjny, i starał się do niego dopasować. Kiedyś szarpał się i walczył z wiatrakami, jednak szybko zrozumiał, że przy takiej postawie ma tylko jedno wyjście – odejść z pracy. Dlatego zmienił nastawienie, przynajmniej mniej więcej. Dawniej rosło mu też ciśnienie od naczelnikowego „Marasa”, jednak zwracał przełożonemu uwagę chyba ze sto razy, że woli „Bondys” albo po prostu „Marek”, ale nie przyniosło to żadnego efektu, więc dał sobie spokój. Dzisiaj już bardziej bawił go ten upór Zygiego i przywiązanie do połączenia jego imienia z mdłym batonikiem.
Poszedł do kuchni zrobić sobie kawę. Mocną, czarną, pobudzającą krew w żyłach do szybszego płynięcia. Potrzebował dawki kofeiny. Jego siostra zwykła mówić, że musi mieć ręce i usta z azbestu, bo pijał prawie wrzącą kawę, tuż po zaparzeniu, kiedy para jeszcze kłębiła się nad naczyniem, w dodatku siekierę z trzech kopiastych łyżeczek. Wyznawał zasadę, że tylko taka wersja kawy jest w stanie go porządnie pobudzić do działania. Szczególnie w nieodłącznym towarzystwie delikatnej papierowej tutki, wypełnionej tanim tytoniem i jakimiś śmieciami, oczywiście bez zniekształcającego smak i psującego frajdę z palenia filtra. Bondys mógłby zrezygnować z czapki zimą, ciepłej wody, lodówki, miłości, zimnej wódki czy proszku do prania, ale bez papierosów i kawy nie wyobrażał sobie życia.
Za godzinę mieli zebrać się w zespole, więc zasiadł do pracy. Cieszył się z przydzielonej mu do śledztwa pary młodych policjantów. W jego opinii Beata zapowiadała się na niezłego glinę – wydawała się bystra, inteligentna i ambitna. Czasami odnosił wrażenie, że dziewczyna patrzy na niego bardziej jak na mężczyznę niż na kolegę z pracy, ale może mu się tylko zdawało. Radka z kolei cechowała pracowitość, cierpliwość i posłuszeństwo. Może miał niewielką inicjatywę własną i tendencję do marudzenia, ale to we współpracy z nim bynajmniej Markowi nie przeszkadzało. Wyczuwał też niechęć młodszego aspiranta do siebie. Nie interesował się specjalnie tym, co łączy Radosława z Beatą ani co Radek o nim myśli – wychodził z założenia, że nie wszyscy muszą go lubić. On też nie każdego darzył sympatią. Właściwie mało kogo. Uważał to za miły przywilej własnej nieprzymuszonej woli.
Sześćdziesiąt minut minęło jak z bicza strzelił i para młodych policjantów wpadła zdyszana na komendę – opustoszałą o tej porze w sobotę. Zaczęli we trójkę, bo naczelnik musiał podobno pilnie wyjść. Czyli, czytając między wierszami, nie chciało mu się marnować soboty na siedzenie na komendzie, skoro miał od tego ludzi. Pies się sam nie wyprowadzi, dziecko samo nie pogra w Monopoly, a i pani naczelnikowa nie lubiła jadać sama kolacji. W poniedziałek usłyszą krótką pochwałę i będzie dobrze.
Beata i Radek usiedli przy biurkach i wpatrywali się w Bondysa wyczekująco, jak uczniowie w nauczyciela zaczynającego lekcję. Wcześniej Beata zdążyła zaparzyć kawę całej trójce, bo w kubku Marka po poprzednim napoju zostały tylko fusy.
Komisarz wstał i podszedł do tablicy ściennej, do której przyczepił wcześniej kilka zdjęć ciała znad rzeki oraz mapę Bydgoszczy.
– Mamy dużo pracy, więc zacznijmy od razu.
Wziął do ręki czarny pisak i zaczął uzupełniać wyrysowaną tabelę. Jako pierwszą wypełniał środkową kolumnę zatytułowaną „Ofiara”.
– Nasza ofiara to prawdopodobnie zaginiona Leokadia Werner, lat osiemdziesiąt jeden. Znalazł ją dzisiaj rano wędkarz. Ciało wypłynęło na wybrzeżu Brdy za ulicą Przemysłową. Kobieta miała ręce skrępowane z tyłu niebieską linką, a na brzuchu jedną, ale poważną ranę kłutą, zadaną nożem lub podobnym narzędziem.
Informację o związanych rękach i rodzaju narzędzia wpisywał w pierwszą kolumnę „Ślady/dowody”.
– Została zgwałcona albo coś takiego? – zapytał młody policjant.
Komisarz zastanowił się przez chwilę, co ma na myśli kolega, mówiąc „coś takiego”, ale uznał, że nie będzie dociekał.
– Nic na to nie wskazuje, ale upewnimy się oczywiście po sekcji.
– Może to był rabunek, który wymknął się sprawcy spod kontroli? Chciał wyrwać staruszce torebkę, grożąc nożem, zaczęli się szarpać i w wyniku szamotaniny ją dźgnął? – podrzuciła policjantka.
– A jak ofiara znalazła się w rzece? – zapytał Bondys. Wpatrywał się w Beatę. Aż biła z niej chęć do pracy granicząca z nadgorliwością.
– Może złodziej spanikował i postanowił pozbyć się ciała? – odpowiedziała już mniej pewnie. – Albo szarpali się na nabrzeżu i po ciosie nożem wpadła do wody?
– Związane ręce wykluczają taką wersję. Poza tym nasza ofiara zaginęła na Glinkach, czyli… – Marek spojrzał na mapę miasta i zaznaczył dużym kółkiem osiedle domków jednorodzinnych przy Glinkach, a następnie pociągnął grubą kreskę do niebieskiej wstążki na mapie, dzielącą Bydgoszcz w poziomie. – W linii prostej do najbliższego nabrzeża Brdy są jakieś dwa, trzy kilometry.
Młodzi pokiwali głowami w ciszy, a komisarz odłożył pisak i usiadł naprzeciwko zespołu przy swoim biurku, tyłem do tablicy. W sali, oprócz czterech biurek z krzesłami i niezbędnikami, szafy z toną papierów, wieszaka na okrycia wierzchnie, tablicy i małego stolika z czajnikiem, właściwie nie znajdowało się wiele więcej. Przy jednym biurku pracował Bondys, przy drugim okazjonalnie psycholog policyjny, a dwa pozostałe chwilowo stały puste, więc teraz siedzieli przy nich Radosław i Beata. Na parapecie stały dwie doniczki z kaktusami, każda z innej parafii, a właściwie – kwiaciarni. Dwa zakrzywione i niezgrabnie rosnące ku górze sukulenty jako jedyne przetrwały w trudnych, pustynnych warunkach komendy. Wyglądem przypominały parodie krzywej wieży z Pizy. Bondys darzył obie rośliny niezrozumiałą nawet dla niego samego sympatią.
– Beata, pojedziesz na identyfikację zwłok z wnuczką ofiary, która zgłosiła zaginięcie denatki. – Komisarz otworzył swój czarny skórzany notes i rozpisywał zadania. – Wyjaśnij też, dlaczego zrobiła to dopiero na drugi dzień.
Pachniewicz zawahała się przez chwilę.
– Ja?
Marek podniósł wzrok znad notatek, rozejrzał się powoli po salce i zapytał:
– A jest tutaj z nami jakaś inna Beata? Rozumiem, że jest sobota i właśnie zaczęliśmy ważne śledztwo, ale skup się, dziewczyno. Mamy robotę do wykonania.
Zabrzmiało to bardziej srogo, niż zamierzał, ale zależało mu, żeby starsza sierżant uwierzyła w końcu we własne możliwości.
Kobieta spuściła wzrok i wydukała:
– Tak jest, przepraszam. Oczywiście pojadę do niej. – Odchrząknęła. – A podejrzewasz, że skrzywdziłaby własną babcię?
– Na razie nic nie podejrzewam, za wcześnie na wnioski. – Szczerze by się zdziwił, gdyby to wnuczka okazała się bezwzględną morderczynią, ale nie chciał nic sugerować Beacie przed rozmową. – Różnie bywa, czasem członek własnej rodziny okazuje się największym katem.
– No tak, najwięcej zbrodni popełniają najbliżsi ofiar – dodał Miller.
– Właśnie. Jeśli zatem to wnuczka albo inna bliska osoba, to musimy poznać motyw. – Wskazał palcem na policjanta. – Radek, sprawdź sytuację finansową pani Leokadii. Może nasza denatka zostawiła w spadku jakąś willę albo niebotyczny majątek, dla którego warto zabić.
Radosław pokiwał głową, chyba rozczarowany, że nie otrzymał zadania wspólnie z Beatą.
– Ale nie jesteś przekonany ani do zabójstwa w rodzinie, ani do zbrodni dla korzyści finansowych? – dopytała Beata.
– Na razie nie mamy nic innego. – Bondys oparł się mocniej na krześle i spojrzał na parę młodych policjantów. – Mam złe przeczucia co do tego zabójstwa, ale mam nadzieję, że to tylko intuicja, która mnie zawodzi.
– A jeśli nie? – drążyła.
Pożałował już swojego wyznania. Nie powinien w żaden sposób kierunkować młodszej części zespołu, ale kobyłka stała już u płotu i rżała.
– Jeśli nie, to… – Upił solidny łyk z porcją kofeiny. – Wkrótce wypłynie kolejne ciało, więc lepiej, abym się mylił.
Zapadła cisza. Wizja kolejnego seryjnego zabójcy znęcającego się nad ofiarami stanowiła najczarniejszy scenariusz. Bondys doskonale pamiętał, jak wyglądało ostatnie śledztwo tropiące seryjniaka, i nie chciałby tego powtarzać. Pozostali obecni z pewnością również nie.
– No nic, dzieciaki, nie ma czasu, do roboty. Ja tymczasem przeszukam stare sprawy, sprawdzę, czy przypadkiem podobne zbrodnie już się kiedyś nie wydarzyły. – Wstał i przyjrzał się dnu swojego ceramicznego kubka. Było skalane licznymi odpryskami i znów obnażało brak kawy. – Tylko zrobię sobie jeszcze dolewkę.
– Może zrób sobie przerwę od kofeiny. To niezdrowe, podnosi ciśnienie i w ogóle – zwróciła mu uwagę z niemal matczyną troską Beata, ale już kończąc zdanie, spuściła wzrok, jakby wstydziła się swoich słów.
– W moich żyłach płynie kawa zamiast krwi. Proszę się nie martwić, pani doktor, ciśnienie mam w normie.
Puścił do niej oko i poszedł w stronę kuchni z kubkiem w ręku. Odchodząc, zastanawiał się, czy jednak to nie on powinien pojechać do wnuczki ofiary, ale miał przeczucie graniczące z pewnością, że to ślepy trop, a chciał, żeby Beata dostawała coraz poważniejsze zadania. Zasługiwała na to, miała spory potencjał, a to była doskonała okazja do rozwoju. Nie chciał też przygniatać ich młodzieńczej energii i zapału przeszukiwaniem starych akt – tym mógł się zająć sam.