Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
31 osób interesuje się tą książką
Każda rodzina ma swoje sekrety i swoje robactwo ukryte w ścianach – wystarczy tylko poruszyć pierwszą deseczkę…
Szara Bydgoszcz lat 90. W lesie na obrzeżach miasta młoda dziewczyna odnajduje okaleczone zwłoki mężczyzny. Sprawca ewidentnie nie wstydzi się swojego dzieła – podpisuje ofiarę i sam naprowadza śledczych na pierwsze tropy. Misterne cięcia i napis wyryty na klatce piersiowej prowadzą doświadczonego komisarza Bondysa jak po sznurku… do kolejnej ofiary.
Bydgoski morderca nie syci się jednym zabójstwem – wręcz przeciwnie. Jest łakomy, spragniony krwi i nieuchwytny. Czy Bondys zdąży go zatrzymać, zanim miasto ogarnie zbiorowa panika? Co wspólnego ze sprawą ma pacjentka szpitala psychiatrycznego? I czy istnieją okoliczności, w których można usprawiedliwić seryjnego zabójcę?
Robaki w ścianie to pierwszy tom serii kryminałów z komisarzem Bondysem, charyzmatycznym śledczym, który nie tylko stara się rozplątać sieć zawiłych zależności, jakie kryją się za serią morderstw, lecz także walczy z własnymi „robakami”…
Hanna Szczukowska-Białys to autorka, której potencjał wysoko oceniają m.in. Robert Małecki i Maciej Siembieda. Laureatka konkursu na opowiadanie kryminalne, uczestniczka licznych warsztatów z pisarzami gatunku i absolwentka dwóch kursów Maszyny do pisania.
Robaki w ścianie to jej debiut.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 503
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Odkąd Agata w zeszłym miesiącu opuściła oddział zamknięty Szpitala dla Nerwowo i Psychicznie Chorych w Świeciu, ciągle zastanawiała się, czy sobie poradzi. W placówce czuła się bezpiecznie, miała przez cały czas opiekę, a jej dzień układał się według harmonogramu – posiłków, terapii, zajęć dodatkowych i spacerów po parku. Niby te nowe leki okazały się najbardziej skuteczne ze wszystkich, które brała do tej pory, ułatwiały funkcjonowanie, dodawały jej pewności siebie i nie otępiały, mimo to odczuwała silny niepokój. Miała trzydzieści trzy lata, jednak ostatnią dekadę spędziła głównie w łóżku podczas stanów depresyjnych, na zmianę śpiąc i płacząc w poduszkę, dostając ataków histerii przy kolejnych urojeniach albo lądując po ponownej próbie samobójczej właśnie w Świeciu. Minęło sporo czasu, zanim zdiagnozowano u niej schizofrenię paranoidalną, a jeszcze więcej, nim dobrano odpowiednią farmakoterapię. Najtrudniej chyba było jej się pogodzić z tym, że osoby i zdarzenia, które widzi, są tylko wytworami jej umysłu.
Omamy.
Nie znosiła tego ohydnego słowa, które tak spłaszczało jej bogaty wyobrażony świat i bliskie Agacie osoby. Może i żyły tylko w jej głowie, może je zmyśliła i nie istniały naprawdę, ale innych przyjaciół nie miała. A odkąd wprowadzono jej stałą terapię farmakologiczną, wszyscy jej urojeni przyjaciele odeszli, zniknęli. Została sama jak palec. Teoretycznie mogła dziś funkcjonować samodzielnie w społeczeństwie, nadawała się do wykonywania prostej pracy, której od jakiegoś czasu szukała, nie stanowiła niebezpieczeństwa dla siebie czy innych, a rodzice odetchnęli z ulgą, ale ona czuła się nieszczęśliwa i zagubiona, jakby nie pasowała do tego świata normalnych, zdrowych ludzi.
Przypomniała sobie swój pierwszy atak choroby. Od tego czasu wydarzyło się tak wiele, że nie potrafiła przypomnieć sobie, jak wcześniej wyglądało jej życie. Schizofrenia wdarła się do jej domu, zmieniając codzienność w piekielną wegetację.
Siedziała przy biurku, gdy do pokoju wszedł jej ojciec i zapytał, z kim rozmawia. Zaśmiała się wówczas i odpowiedziała, żeby się nie wygłupiał, bo przecież sam wpuścił jej gościa do domu. Obie z Magdą śmiały się w głos, a koleżanka puściła do niej oczko i wyszeptała, że zazdrości jej takiego fajnego i dowcipnego taty. Wszystko wyglądało sielankowo, tylko zachowanie ojca wydawało jej się niezrozumiałe. A potem pamiętała rozmowę z pewnym mało przyjemnym psychiatrą, który trzy razy podkreślił surowym tonem, że nie powinna więcej rozmawiać z Magdą.
W jej mrocznym, wykolejonym życiu świeciło tylko jedno słońce. Dwa lata temu, po kolejnym wyjściu ze szpitala, rodzice kupili jej psa – owczarka niemieckiego, którego nazwała Przyjaciel. Prezent, jakby na potwierdzenie słuszności wyboru imienia, okazał się najlepszym przyjacielem, jakiego mogła sobie wymarzyć. Nie oceniał jej, nie uznawał za nienormalną, nie patrzył na nią przez pryzmat choroby, z litością, współczuciem czy odrazą. Interesowały go spacery, zabawa, smakołyki i rzucanie kija, a nie to, czy wzięła leki, czy myśli o samobójstwie albo czy ma przetłuszczone włosy, których od tygodnia nie miała siły umyć. Przyjaciel dawał jej mnóstwo ciepła, a żadna terapia nie działała na nią tak kojąco, jak przytulenie się do gęstego psiego futra. Dodawał jej odwagi – i to głównie z tęsknoty za ukochanym psiakiem dała radę po raz kolejny opuścić szpital. Od tego dnia spędzała cały czas z Przyjacielem i tylko z nim przy boku czuła się na tyle bezpiecznie, aby wyjść z domu.
Spacerowali teraz leśną drogą za osiedlem domków jednorodzinnych przy bydgoskich Glinkach. Czworonóg wąchał każdą kępkę trawy i każde drzewo. Pewnie niedawno szła tędy jakaś psia Sharon Stone. Agata pozwalała psu na to – przynajmniej on jeden z ich duetu cieszył się życiem, a psia beztroska i radość udzielały się także jego pani. Poza tym nigdzie jej się nie spieszyło. Lubiła przyrodę, świeże powietrze i spokój z dala od zgiełku osiedla, hałaśliwych ulic czy ludzkich domostw. Przyzwyczaiła się do braku towarzystwa w realnym świecie. To wymyślonych osób jej brakowało i to za nimi szczerze tęskniła.
Las gęstniał, a o tak wczesnej porze nie było tutaj żywej duszy.
Niespodziewanie Przyjaciel zaczął ciągnąć coraz mocniej w głąb lasu. Agata najpierw próbowała zatrzymać psa, ale nie miała szans, bo zwierzę okazało się zbyt silne. Owczarek w końcu wyrwał jej z ręki smycz i pobiegł dalej między drzewa. Szybko straciła psa z oczu. Przedzierając się przez coraz gęstszą roślinność, pędziła z całych sił w stronę, w którą pobiegł, ale po Przyjacielu nie było ani śladu. Wołała głośno pupila i gwizdała, ale bezskutecznie. Wystraszyła się i zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem znowu nie ma urojeń. Usłyszała jednak szczekanie. Chwilę później dobiegła do miejsca, gdzie zatrzymał się owczarek. Stał nieruchomo, warczał i ujadał, a sierść na grzbiecie zjeżyła mu się w napiętą jak struna pręgę. Właścicielka nie widziała do tej pory u niego takiego zachowania. Spojrzała odruchowo na to, co wywołało taką reakcję u jej psa.
W tym momencie cały koszmar powrócił. Oddech, już i tak znacznie szybszy po biegu, jeszcze bardziej przyspieszył, a serce w piersi biło jak oszalałe. Pomyślała, że nigdy się nie uwolni od schizofrenii. Choroba determinowała jej życie, zabierała wszystkie dobre elementy po drodze niczym powódź, zostawiając po sobie wyrwane korzenie stabilności. Zmyślona postać znów stała się tak realna, że mogła do niej podejść i jej dotknąć. Wszystko zaczynało się od nowa. Strach przed nawrotem choroby, kolejnym pobytem w szpitalu, następnymi próbami leczenia, otępieniem, bólami brzucha, wymiotami, chudnięciem, rozczarowaniem i smutkiem w oczach rodziców. Tak bardzo nie chciała tego znów przeżywać, nie miała już siły...
Wzięła głęboki oddech i spróbowała uspokoić serce w galopie, wiozące już w swoim siodle atak paniki. Jak to możliwe, że przy tak silnych i dobrze dobranych lekach ciągle ma zwidy? Przecież czuła się dobrze, to niemożliwe, żeby nagle farmaceutyki przestały działać! Coś się nie zgadzało.
Próbowała się uspokoić, skupić na tym, co widzi, i zracjonalizować ten obraz, tak jak radziła jej ta miła młoda lekarka ze Świecia. Pierwsza, której zaufała.
Kogo widzi? Kto to jest?
Nigdy nie miała takiej wizji, nie znała tej osoby, którą miała przed sobą, nie przyjaźniła się z nią. Nowy omam? Dziwne.
Przyjaciel zaczął jeszcze głośniej warczeć, szczerząc kły i podchodząc jednocześnie bliżej swojej pani, jakby chciał zapewnić, że ją obroni. Agata schyliła się powoli i podniosła z ziemi rączkę smyczy.
Spojrzała na psa i pogłaskała go z czułością.
– Już dobrze.
Miękka, gęsta sierść w kolorze czerni i podpalanego brązu łagodziła strach. Przyjaciel polizał ją po dłoni, jak gdyby pragnął powiedzieć, żeby się nie martwiła.
– Zaraz, zaraz! – Spojrzała ponownie najpierw na psa, a następnie na omam. – Ty też to widzisz, Przyjacielu!
Kiedy zrozumiała, że obraz przed nią jest prawdziwy, najpierw ucieszyła się i odetchnęła z ulgą, ale po krótkiej chwili dotarła do niej nowa fala przerażenia. Zaczęła krzyczeć i z całych sił przytuliła psa. Mogła już wcześniej rozpoznać, że to rzeczywistość. Straszliwa, makabryczna, ale rzeczywistość.
Nigdy bowiem jeszcze w swoich wizjach nie widziała martwej osoby.
A mężczyzna przed nią z pewnością nie żył.
Jego półnagie ciało wisiało przywiązane za ramiona do gałęzi dębu. Całą powierzchnię skóry pokrywały drobne, nabrzmiałe skaleczenia z zaschniętymi strużkami krwi. Ale to nie one dawały Agacie stuprocentową pewność, że mężczyzna nie żyje, tylko to, co zobaczyła na szyi. Głowa, odchylona do tyłu, odsłaniała głęboką ranę. Cięcie było tak długie, jakby głowa mężczyzny miała zaraz odpaść.
Nigdy nie myślała, że tak się stanie, ale oto po raz pierwszy w życiu wolałaby, aby obraz przed nią stanowił wytwór jej wyobraźni, a nie realną postać.
Brudnoszary blok na bydgoskich Wyżynach kolorystycznie idealnie wtapiał się w ołowiane niebo. Nie wyróżniał się niczym spośród otaczających go budynków. Ot, kolejne szare miejskie blokowisko z lat osiemdziesiątych. Smutny pomnik poprzedniego ustroju.
Komisarz Marek Bondys zamknął ciemne drewniane drzwi, poprawił torbę na ramieniu i zszedł na dół pięćdziesięcioma sześcioma schodami. Liczył stopnie, odkąd pamiętał. Zresztą nie tylko stopnie. Lubił liczyć. Albo musiał. Wolał jednak myśleć, że robił to, bo chciał.
Wychodząc z klatki, wdepnął w kałużę. Spojrzał na mokry but, wzruszył ramionami i poszedł dalej. Wsiadł do swojej czerwonej toyoty starlet, zaparkowanej przy chodniku. Dziesięcioletniej toyoty. Zapalił papierosa. Trzeciego dzisiaj. Zmrużył oczy i spojrzał przed siebie. Wydmuchał dym przez okno.
W tle, za lasem, snuły się po niebie smugi dymu w różnych odcieniach szarości – od brudnej bieli poprzez popiel i stal aż do smolistej czerni – dochodzące z kominów Zachemu. Bydgoskie zakłady chemiczne Zachem zdążyły przez lata okryć się wyjątkowo złą sławą. Były producentem materiałów wybuchowych i amunicji dla Wehrmachtu w czasach, kiedy Bydgoszcz była jeszcze niemieckim Brombergiem. Później stały się największym trucicielem środowiska i zagrożeniem chemicznym dla miasta. Śmiertelne wypadki, wybuchy i skażenia notorycznie zdarzające się przez kolejne lata sprawiły, że bydgoszczanie znienawidzili Zachem. Postawione na początku lat osiemdziesiątych przy głównej bramie tablica i krzyż upamiętniające dziesiątki tragicznie zmarłych pracowników uświadamiały, że nie jest to zwyczajny zakład pracy. Straszyły przestarzałe instalacje i zardzewiałe konstrukcje, częściowo nieremontowane od czasów wojny i w każdej chwili grożące zawaleniem. Składowanie niebezpiecznych odpadów, regularne zatruwanie Wisły ściekami chemicznymi i do tego podwójne ogrodzenie z drutu kolczastego powodowały, że fabryka wzbudzała odrazę, lęk, ale też respekt. Z drugiej strony jednak dawała tak potrzebną pracę i utrzymywała tysiące bydgoskich rodzin.
Bondysowi Zachem pod wieloma względami przypominał jego ojca – zamkniętego w sobie gbura, alkoholika, momentami brutala, wiecznie z papierosem i tanim piwem albo wódką w ręku. Ojca poniewierającego matką, czasem karzącego skórzanym paskiem jego i siostrę. Ale też ojca, który harował właśnie w Zachemie, również nocami, wśród szkodliwych chemikaliów i w piekielnej temperaturze – tylko po to, aby móc utrzymać rodzinę. Ojca, który po całodziennej harówce potrafił odrobić jeszcze lekcje z dzieckiem albo naprawić zlew w domu. Bondys jednocześnie nienawidził i kochał ojca – tak jak bydgoszczanie nienawidzili i kochali Zachem.
Przekręcił kluczyk i ruszył. Dojechał do ulicy Szpitalnej, następnie skręcił w Wojska Polskiego. Zachemowskie fabryki zostały teraz za nim, tak jak wspomnienia związane z ojcem, zamknięte w szafie przeszłości. Przejechał pod kładką dla pieszych, zwaną ostatnio mostem samobójców, ze względu na upodobanie sobie tego miejsca przez żegnających się z życiem. Komisarz nie rozumiał, jak można się zabijać w tak durny i egoistyczny sposób. Wysokość kładki sięgała najwyżej czwartego piętra bloku, a więc nie dawała gwarancji śmierci na miejscu. Istniało spore ryzyko połamania kręgosłupa czy kończyn i przykucia się do wózka na resztę życia, a nikt nie chce być kaleką, nawet samobójca. Ponadto ktoś musi znaleźć ciało takiego samoluba, a w tym miejscu, na środku osiedla, to mogła być starsza pani albo matka z dzieckiem, wracająca z pobliskiego rynku. Czy rozpłaszczony nastolatek z nienaturalnie wykrzywionymi kończynami i rozbitą na krwawą miazgę czaszką to naprawdę widok, na który te niewinne osoby trzeba narażać? Przecież ten obraz zostanie z nimi na zawsze, będzie wracał w postaci nocnych mar i zatruwał im umysły.
„Kurwa, nie można jakoś bardziej dorośle ze sobą skończyć?!”, pomyślał Bondys. Na przykład powiesić się jak porządny samobójca z problemami, we własnym mieszkaniu, a chwilę wcześniej zadzwonić na policję lub pogotowie? Tam pracują osoby przyzwyczajone do widoku zwłok. Spiszą protokół, zabezpieczą ciało i po sprawie. Po co narażać przypadkowych ludzi i fundować im taką traumę? Za egoistów komisarz uważał również ludzi rzucających się pod pociąg. Marek znał kiedyś maszynistę, który trafił na długotrwałą terapię i zrezygnował z zawodu właśnie przez tych zabijających się egocentryków. Śniły mu się potem po nocach ich twarze i rozczłonkowane ciała, wyglądające jak po przemieleniu przez maszynkę do mięsa. Mielone samoluby.
Dźwięk klaksonu wyrwał Bondysa z rozważań. Kierowca za nim dawał mu w ten sposób znać, że światło bardziej zielone już się nie stanie. Komisarz ruszył. Drażniła go większość dźwięków, ale klakson nawet lubił. Tak jak lubił okrzyki kibiców Zawiszy wracających z meczu, dźwięk odbijanej o szczyt bloku piłki czy szczekanie psa. To były dźwięki jego miasta. Hałaśliwe, irytujące, ale jednocześnie spójne, konsekwentne, dające poczucie przynależności do miejskiej machiny.
Bondys mieszkał w Bydgoszczy od urodzenia i przez te czterdzieści dwa lata życia zdążył zżyć się z miastem i pokochać je z wzajemnością, na swój ciężki i surowy sposób. To była brzydka miłość. Ale miłość.
Przejeżdżał właśnie mostem Pomorskim nad Brdą. Do komendy zostało tylko kilka minut drogi. Spojrzał przez lewą szybę na wierzby i olchy gęsto porastające brzeg rzeki. Ktoś wyrzucił tam kilka opon i jakieś śmieci, których nie mógł dojrzeć z tej odległości. Bulwarowym chodnikiem spacerował młody mężczyzna i pchał wózek inwalidzki, na którym siedziała starsza kobieta opatulona kocem. Poranki bywały już naprawdę chłodne, a nad rzeką dodatkowo mocno wiało.
I znów Bondys przed oczami ujrzał te same sceny. Jak migawki filmowe przewijały się jedna za drugą. Te same od lat. Noc. Deszcz. Czarne drzewa za oknem i ich gałęzie złowrogo szarpane wiatrem. Pijany ojciec śmierdzący fajkami. Awantura. Robocze ubranie ojca z Zachemu. Krzyki matki i siostry. I wszystkie rzeczy, które wydarzyły się później.
No cóż, nie miał beztroskiego dzieciństwa, ale to były takie czasy. Ciężkie, szare, przytłaczające, którym towarzyszyli czterej jeźdźcy powojennej polskiej Apokalipsy – bieda, choroba, alkoholizm i strach.
Odetchnął głęboko. Jechał dalej. Zapalił papierosa i zaciągnął się najmocniej, jak potrafił, tak żeby nikotyna dotarła wprost do płuc. Niemal czuł, jak trująca czerń wlewa się do jego wnętrzności.
Przyniosło ulgę.
Na chwilę.
Zaparkował pod komendą, poprawił okulary i nieśpiesznie udał się do pracy. Dzień jak co dzień. Jak całe jego życie. Chujowe, poszarpane, ale constans. Cenił sobie tę rutynę.
Boże Ciało w tym roku przypadało wcześnie – szóstego czerwca, zaledwie pięć dni po Dniu Dziecka. Robert Milewski miał skończyć osiemnaście lat dopiero za pół roku, ale już od dawna nie obchodził święta wszystkich dzieci ani nie czuł się jednym z nich. Właściwie, jak się nad tym dobrze zastanowić, to jego dzieciństwa od wielu lat nie sposób było nazwać beztroskim czy radosnym. Dlatego wolałby umrzeć jako osoba dorosła, nie jako siedemnastolatek, ale trudno – najwyraźniej tak musiało być. Umrze jako dorosły w ciele nastolatka.
Może gdyby jego tato żył, to wszystko wyglądałoby inaczej. Andrzej Milewski był szorstkim ojcem, ale Robert wiedział i czuł, że tata bardzo go kochał, mimo że nie mówił mu tego wprost. Spędzali ze sobą dużo czasu, razem oglądali bajki i malowali żołnierzyki, a potem ustawiali je do bitew na stole. Robert od dziecka lubił malowanie, lepienie figurek z plasteliny i inne prace ręczne.
Niestety, tata zmarł dzień przed jego dziesiątymi urodzinami. Wcześniej ciężko chorował. Robert obserwował, jak jego silny ojciec z dnia na dzień zmieniał się w szkielet z naciągniętą nań skórą. Rak jelita grubego. Andrzej Milewski nie miał żadnych szans. Umarł zaledwie cztery miesiące po diagnozie. Po śmierci ojca zbliżyli się do siebie z mamą, wspierali, opiekowali sobą i razem przeżywali stratę. Stali się sobie bliżsi niż kiedykolwiek, połączeni niepisaną więzią wspólnej żałoby.
Do czasu.
Rok po śmierci ojca matka poznała Grzegorza Musiała, który szybko zainteresował się atrakcyjną wdową z własnym mieszkaniem. Wkrótce związał się z Marią Milewską, wprowadził do nich i od tego dnia życie Roberta zmieniło się diametralnie. Nowy partner matki nigdy formalnie nie został ojczymem dla swojego pasierba ani nigdy nie ożenił się z jego matką, gdyż zawsze powtarzał, że nie jest psem i żadnego kagańca nie da sobie na pysk założyć. Jednak nie przeszkadzało mu to dręczyć syna konkubiny na różne sposoby, to znaczy, jak sam zwykł powtarzać: czynnie uczestniczyć w jego wychowaniu. Zresztą swoją partnerką również miał w zwyczaju poniewierać.
Robert nawet nie pamiętał, kiedy ojczym uderzył go pierwszy raz i za co. To nie miało żadnego znaczenia. Już nie.
Dzisiaj na szczęście miał święty spokój. Kwadrans wcześniej matka z ojczymem wybrali się na procesję. Maria Milewska jako typowa polska katoliczka – wierząca, ale niezbyt często praktykująca – chodziła do kościoła kilka razy do roku. Na pasterkę, pośpiewać kolędy małemu Jezuskowi, ze strojnym koszyczkiem w Wielką Sobotę, no i na procesję Bożego Ciała, aby utrzeć nosa sąsiadce nową elegancką spódnicą, posłuchać plotek osiedlowych i pochwalić się konkubentem – że w ogóle jest, że trzeźwy w święto, że nie bije po twarzy, jak ten mąż Łuczyńskiej spod trójki, która ciągle z limem pod okiem chodzi.
Miał świadomość, że tylko on, jej syn, nie przynosił matce powodów do dumy. Ani w zawodach sportowych nie brał udziału, ani wybitnie się nie uczył, ani nie interesował piłką nożną czy bójkami, jak porządny chłopak w jego wieku.
No i jeszcze najgorsze ze wszystkiego – na osiedlu mówili ostatnio, że podobno jest pedałem. Matka nawet z nim nie porozmawiała na ten temat, prawda chyba specjalnie jej nie obchodziła. Ważne, że tak mówili i musiała się za niego wstydzić. Po matczynej więzi z synem, która zrodziła się po śmierci ojca, nie zostało ani śladu. Robert nie mógł zrozumieć, dlaczego jego rodzona matka tak się zmieniła pod wpływem Grzegorza – przecież ten ani jej nie kochał, ani nie szanował.
Robert dowiedział się od swojego kolegi ministranta, że matka pytała nawet księdza, czy jakieś egzorcyzmy pomogą na to zboczenie, ale podobno kaznodzieja tylko pokręcił głową i doradził szpital psychiatryczny, żeby to choróbsko i żądze szatańskie wyplenić z niewinnej chłopięcej duszy. Potem podsłuchał, jak matka rozmawiała z ojczymem – wspólnie stwierdzili, że psychiatryk to jeszcze większy wstyd niż samo pedalstwo. Tak czy owak, na procesję wziąć Roberta nie chciała. Mówiła, żeby lepiej najpierw plotka o jego skłonnościach homo się rozmyła. Ostatnio, gdy wróciła od sąsiadki, to mówiła z wypiekami na twarzy, że piętnastoletnia córka Lenkowskich ze środkowej klatki jest w ciąży, w dodatku nie chce powiedzieć z kim, więc plotkarskie oczy osiedla powinny wkrótce zwrócić się na to niepokalane poczęcie nastolatki, a wówczas może matka znów zacznie się przyznawać do syna i pokazywać z nim publicznie.
Tylko że on nie będzie na to czekał.
Do kościoła Robertowi od jakiegoś czasu również nie było po drodze. Po śmierci ojca służył przy ołtarzu jako ministrant, ale ostatnio rzadko bywał w domu bożym. Nie rozumiał, dlaczego miłosierny Bóg go takim stworzył, skoro według księdza proboszcza brzydził się nim. Dlatego powątpiewał w ogóle w istnienie Boga i nawet cieszył się, że nie musiał uczestniczyć w dzisiejszej procesji.
Teraz to i tak nie miało znaczenia. Dzisiaj miał głowę zajętą zupełnie czymś innym – swoją śmiercią.
Nie chciał już żyć, ale też nie chciał się byle jak zabić. To nieprawda, że samobójcom wszystko jedno, jak się zabijają, i że nic ich nie obchodzi w ostatnich godzinach życia. Bynajmniej! Ich własna śmierć właśnie bardzo ich obchodzi. Zazwyczaj się do niej dobrze przygotowują, całymi tygodniami czy nawet miesiącami obmyślają plan zabicia się, czekają na idealny moment i wówczas celebrują tę chwilę. Wymarzony koniec ziemskiego cierpienia, przejście w stan błogości i beztroski.
Robert najpierw chciał nałykać się tabletek nasennych matki i popić wódką ojczyma, ale później zmienił zdanie z dwóch powodów. Po pierwsze, istniało spore ryzyko zwymiotowania trucizny i przeżycia. A po drugie – ważniejsze – postanowił zabić się po męsku. Kiedyś przeczytał w „Gazecie Pomorskiej” statystyki samobójstw w Polsce. Wśród kobiet dominowało podcięcie żył i połknięcie tabletek, za to mężczyźni zwykle wybierali powieszenie się lub skok z wysokości. Skoro nie potrafił żyć jak mężczyzna, to postanowił chociaż umrzeć po męsku. Żeby nie gadali, że zabił się jak baba czy jak ciota. I żeby wreszcie matka mogła być z niego dumna. Chociaż ten jeden jedyny raz.
Dlatego wziął sznurek. Konkretnie to kilka sznurowadeł związanych ze sobą porządnymi supłami. Sznurowadła zbierał od jakiegoś czasu i ciągle mówił matce, że zgubił albo przedarł kolejne. Nawet się już nie wściekała, pogodzona z synem pedałem-ofermą. Różne barwy sznurówek, powiązanych w jedną całość, wyglądały jak kolorowy wąż wykonany przez przedszkolaka z papieru. Zacisnął jeszcze raz supły między sznurówkami, aby na pewno się nie rozwiązały w najważniejszym momencie.
Włączył muzykę. Nie miał odtwarzacza CD, więc wyciągnął ze swojej niewielkiej kolekcji mocno już sfatygowaną kasetę zespołu Metallica …And Justice for All, włożył do magnetofonu i nacisnął play. Dzień wcześniej przewinął kasetę na swoją ulubioną piosenkę. Rozbrzmiały pierwsze gitarowe riffy. Niezwykle poruszał go utwór One i to przy nim chciał skończyć ze swoim życiem. Historia amerykańskiego chłopaka była mu tak bliska, jakby sam odczuwał ją na własnej skórze każdego dnia. Doskonale rozumiał tego nieszczęśnika, który zaciągnął się do armii podczas pierwszej wojny światowej i w wyniku wdepnięcia na minę stracił obydwie nogi, ręce, wzrok, słuch oraz zdolność mówienia. Ta historia przypominała mu jego własną klatkę życiową, z poczuciem bezsilności i desperackim wołaniem o pomoc, która nigdy nie nadeszła. James Hetfield opisywał w utworze, jak ów młody żołnierz budzi się w szpitalu z ogromnym bólem, nie może nic zrobić i wystukuje głową w alfabecie Morse’a błagalną prośbę o śmierć. Nie dokonano jednak eutanazji, skazano go na piekielne i dożywotnie uwięzienie w okaleczonym ciele.
Początkowo Robert chciał napisać długi list pożegnalny, wyjaśnić powody, uzasadnić, może też przeprosić, ale w końcu nabazgrał tylko kilka zdań. Nie chciał już się tłumaczyć i przepraszać za to, kim był. Przepraszał całe życie. Za wszystko. A najbardziej właśnie za to, jaki był.
Dosyć.
Kartkę położył na stole w kuchni.
Poszedł do swojego pokoju.
Stanął na krześle.
Zawiązał pętlę wokół szyi, a następnie przełożył sznur przez hak w suficie, na którym wisiała lampa. Szarpnął kilka razy ręką, upewniając się, że konstrukcja na pewno go utrzyma. Ważył niewiele ponad pięćdziesiąt kilogramów, więc nie powinno być problemu. Choć raz jego ciotowata waga, jak zwykł nazywać ją ojczym, przyda mu się do czegoś.
Wziął kilka głębokich oddechów.
Był spokojny, nie bał się.
I po raz pierwszy od dawna się uśmiechnął. Szczerze, szeroko, jak dziecko. Poczuł ulgę. Jakby wszystkie troski, żale i smutki ostatnich lat nagle wyparowały.
Spojrzał przez okno. Zobaczył ludzi idących z procesją Bożego Ciała, jednak nie obchodziła go ona. Nic go już nie obchodziło.
Wokalista Metallica ryczał: „Hold my breath, as I wish for death”. Robert w tym momencie też wstrzymał oddech i błagał o śmierć, tylko on – w przeciwieństwie do tego nieszczęsnego bohatera utworu – mógł spełnić swoje życzenie.
Zeskoczył z krzesła i mocno je kopnął. Poleciało aż pod drzwi pokoju.
Zdążył jeszcze pomyśleć, że tak wyglądało całe jego życie. Jak kopnięte przez kogoś krzesło, które leci w przypadkowe miejsce, i nikt nie schyla się, aby je podnieść.
Stary metalowy kubek spotykał się z ziemią wiele razy, o czym świadczyły liczne odpryski na czerwonej emalii. Nad świeżo zaparzoną kawą unosiła się jeszcze para. Dla większości napój byłby za gorący, szczególnie pity z mocno nagrzewającego się metalowego naczynia, ale komisarz Bondys właśnie taką kawę lubił pić najbardziej. Gorącą, bez cukru, siekierę z trzech czubatych łyżeczek, parzącą w usta i rękę. Słabsze wersje postrzegał jako napoje kawowe bez walorów smakowych i efektu pobudzenia.
Okrągły zegar ścienny wskazywał dziewiątą rano, a Bondys zaczynał już swój drugi kubek smolistego naparu. Akurat dzisiaj był sam w pokoju, ale lubił swoje towarzystwo i nie czuł się z tym źle.
Wyjął z szuflady paczkę poznańskich, zapalił jednego i zaciągnął się, przymykając na chwilę powieki. Delektował się nikotyną wypełniającą jego drogi oddechowe. Wyobrażał sobie, że przez hektolitry wypijanej kawy i dziesiątki wypalanych papierosów zarówno przewód pokarmowy, jak i płuca ma już kruczoczarne. I dobrze się z tym czuł. Dopiero przy papierosie i kawie mógł zjeść śniadanie – pączka z różaną marmoladą z niewielkiej piekarni przy bloku. A najlepiej dwa pączki.
Kwadrans później porządkował papiery i układał do teczek zaległe sprawy, kiedy do biura wszedł jego wieloletni przyjaciel i psycholog policyjny w Wydziale Kryminalnym – Aleks Kownacki. Marek miał głośno włączoną muzykę, więc nie usłyszał wejścia kolegi, dopiero zobaczył, jak ten macha do niego znad biurka. Od razu ściszył dźwięk. Słuchał głośno muzyki tylko gdy był sam. Nie chciał nikomu narzucać swojego upodobania do ciężkich brzmień i wyłącznie w samotności mógł naprawdę delektować się muzyką.
– Cześć! – zawołał Aleks, jakby jeszcze ciągle musiał przekrzykiwać głośną muzykę. Czasem wpadał rano do Bondysa przywitać się, zamienić kilka zdań i przynieść mu „Express Bydgoski”, który psycholog już zdążył przeczytać. – Jak ty możesz słuchać tego rzężenia?
– Też cię miło widzieć. Cóż, nie jestem jakimś wybitnym fanem death metalu, ale od czasu do czasu lubię posłuchać utworów Cannibal Corpse. Chris Barnes ma naprawdę dobry wokal.
– Do-bry wo-kal? – Aleks podkreślił każdą sylabę. – Dobry wokal to ma Whitney Houston czy Edyta Górniak, a to jest charczenie mordowanego kota.
– Gwoli ścisłości to się nazywa growling i uwierz mi, że to też jest sztuka, tak charczeć.
Komisarz wcisnął stop, wyjął kasetę z magnetofonu i włożył do opakowania.
– O, Chryste!
Kownacki skrzywił się na widok okładki albumu Butchered at Birth, na której wesołe, zakrwawione szkielety z oczami i siwymi włosami, ubrane w fartuchy rzeźnickie, odbierały poród, a w tle, na linkach do prania, wisiały rozwieszone martwe niemowlaki.
– Przyznaję, estetyka okładki jest specyficzna – powiedział komisarz z uśmiechem.
– Specyficzna to jest estetyka nowej sprzedawczyni w barze mlecznym przy Dworcowej – odparł zniesmaczony Aleks.
Marek zaśmiał się, przypominając sobie groźnie wyglądającą kobietę w kategorii wagowej Gołoty, z czarnym wąsem, która podając danie, ryczała na cały lokal: „Uprzejmie!”.
– A to jest ohydne – dokończył psycholog. – Ale mniejsza z tym. Powiedz mi, Bondys, jak to jest z tobą i tą ciężką muzyką?
– Co masz na myśli?
– No wiesz, pod kątem psychologicznym to jest ciekawe. Większość dźwięków cię wpienia, jakieś mlaskanie, smarkanie, chrapanie, ale nie wkurza cię, jak walą w bębny, a gość zdziera krtań, jakby odprawiano nad nim egzorcyzmy?
Komisarz zastanowił się. Nigdy nie myślał o tym w ten sposób.
– Nie wiem, dlaczego tak jest, nie znam się na tym. – Wzruszył ramionami. – Anita mówiła, że prawdopodobnie mam lekką mizofonię.
– No tak, mizofonia, dosłownie nienawiść do dźwięków! – wykrzyknął Aleks, jak niepytany uczeń wyrywający się do odpowiedzi.
– Właśnie. Ponoć mizofoników drażnią tylko niektóre odgłosy, to taka wybiórcza nadwrażliwość na hałas. Dlatego mogę słuchać ciężkiej muzyki tak, że ściany się trzęsą, czy rozmawiać z głośno gadającym kolegą, ale nie trawię pociągania nosem, szelestu papierowej torby czy odgłosu gryzienia orzechów. – Bondys puścił oko do Aleksa, który ubóstwiał orzeszki ziemne.
– Tak, dzięki stary, zrozumiałem przytyk. To, co mówisz, brzmi logicznie. Anita była najlepsza na roku, więc wie, co mówi. Ale co do Anity… Macie jeszcze jakiś kontakt? Kupa czasu już minęła, może…
– Nie, nie mamy. – Komisarz ciężko westchnął. – To stara historia, nie chcę już do niej wracać.
– Nie chcesz wracać do tej historii czy do Anity?
Marek przewrócił oczami, ponownie westchnął i zapalił papierosa. Skinieniem głowy spytał, czy poczęstować przyjaciela, który popalał czasem w tajemnicy przed żoną, ale ten pokręcił przecząco głową.
– Oj, nie męcz, Aleks, to zamknięty rozdział.
– Przecież przez tyle lat byliście parą, może warto byłoby zadzwonić i spytać, co u niej słychać. – Kownacki spoważniał. – Przecież kochałeś ją. Zresztą, chyba nadal…
– Dla mnie ten temat to przeszłość. – Bondys przerwał Aleksowi w połowie zdania, wiedząc, do czego ten dąży. – Nie przeszkadza mi, że wy nadal macie ze sobą kontakt, ale ja nie chcę o niej słyszeć.
– Dobra, skoro nie chcesz o niej gadać, to nie męczę już buły. Wracam do siebie, trzymaj się!
Machnął ręką na pożegnanie i ruszył w stronę wyjścia.
Marek przez chwilę zamyślił się na temat swojej byłej partnerki, ale szybko oczyścił umysł z tego tematu.
Na biurku zadzwonił telefon. Komisarz podniósł słuchawkę po trzech sygnałach.
– Bondys. – Rozwijał palcem czarny kabel telefoniczny, który zawsze irytująco skręcał się i zapętlał. – Już jadę.
Oparł się wygodnie na krześle i dopalił spokojnie papierosa, patrząc na kłęby dymu rozchodzące się pod sufitem i w końcu znikające w coraz bledszej nicości, a następnie zgasił go w kryształowej popielniczce na parapecie. Pet nie miał zbyt wiele miejsca i musiał się ścisnąć w tłumie wypalonych pobratymców. Komisarz dokończył jeszcze jeść drugiego pączka, strzepnął lukier z ust i wziął kilka sporych łyków kawy. Następnie wyjął z szuflady biurka swój czarny skórzany notes wraz z piórem i zdjął płaszcz z wieszaka w rogu.
Wyszedł powoli, nie miał gdzie się spieszyć.
Trup na niego poczeka.
Trupy zawsze czekają.
Dwa policyjne polonezy przyjechały pod las na bydgoskich Glinkach pół godziny później. Radiowozy zaparkowały po prawej stronie nieutwardzonej drogi, od ulicy Cmentarnej. Komisarz Bondys dotarł chwilę później i ustawił się za nimi. Spojrzał w lewo, gdzie za łąką wielkości boiska piłkarskiego znajdowało się osiedle domków jednorodzinnych. Z kominów gęstymi, cienkimi strużkami unosił się dym w różnych odcieniach szarości. W kilku miejscach czernił się smoliście, pewnie z powodu palenia opon samochodowych i wszystkiego innego. Na miejsce dojechała także karetka pogotowia i prokurator. Dochodziła dziesiąta, a jesienne słońce świeciło intensywnie, jednak nie miało szans z przejmującym chłodem właściwym tej porze roku. Marek wysiadł, zatrzasnął drzwi i szczelniej opatulił się połami brązowego prochowca.
Znajdowali się przy łące na skraju lasu. Od pobliskiej kaplicy, a właściwie baraku pomalowanego na czarno, dzieliło ich najwyżej dwieście metrów. Gdyby nie sporej wielkości krzyż nad wejściem, trudno byłoby zgadnąć, że ta szopa to kaplica. Bondys spojrzał na budynek i dojrzał w nim tylko jedno – zagrożenie pożarowe. Ktoś miał iście szatański pomysł, stawiając ten niewielki dom boży cały z drewna, jeszcze z tak niskim dachem. Jeśli stłoczeni podczas mszy ludzie jakimś cudem nie spalą się żywcem w czasie potencjalnego pożaru, to z pewnością zaduszą się czadem, który będzie zbierał się dokładnie nad ich głowami. I kościół zyska całą rzeszę nowych męczenników.
Pomimo że osiedle było blisko, leżąca przy gruncie mgła, ściana gęstego lasu po prawej stronie i zarośnięta po pas łąka po lewej tworzyły złudzenie wyjątkowo odosobnionego miejsca. Między suchymi źdźbłami traw i na gałązkach krzewów majestatycznie wisiały pajęcze sieci ze srebrzącą się w słońcu rosą. Gdzieniegdzie na środku swoich tkackich dzieł siedziały dumne pająki z białymi krzyżami na odwłokach.
Nierówne, mocno zarośnięte podłoże utrudniało poruszanie się. Komisarz wysoko podnosił nogi, a i tak przejście kilkudziesięciu metrów zajęło mu dłuższą chwilę. W pewnym momencie zahaczył butem o korzeń, potknął się i omal nie upadł jak długi. Przeklął siarczyście pod nosem i wyjął paczkę poznańskich. Odwrócił się plecami do kierunku wiatru i próbował zapalić i utrzymać płomień, osłaniając papierosa i zapalniczkę dłonią. Za trzecim razem wreszcie mógł zaciągnąć się nikotyną, substancjami smolistymi i pewnie resztkami podkładów kolejowych. Przy okazji zauważył, że opakowanie, które otworzył dzisiaj zaraz po przebudzeniu, jest już niemal puste, co oznaczało, że wypalił blisko dwadzieścia sztuk w ciągu kilku godzin. Pomyślał, że to całkiem niezły wynik, nawet jak na wieloletniego nałogowca, ale nie była to głębsza refleksja – raczej stwierdzenie faktu. Palił od ponad dwudziestu lat. Palił dużo. Palił często. Lubił to i nie zamierzał przestać. Wychodził z założenia, że samo życie jest znacznie bardziej szkodliwe dla zdrowia niż nikotyna. W zależności od dnia, chwili i nastroju papierosy dawały mu ukojenie, przyjemność, ulgę, pocieszenie, a czasem pretekst do zwykłego pogadania o niczym z kolegami z pracy.
Ruszył w kierunku drzewa, przy którym pracował technik kryminalistyki. Ogromny dąb zrzucił już z siebie większość tegorocznych żołędzi. Jeden z ostatnich dębowych owoców właśnie uderzył go w czubek głowy, po której komisarz odruchowo się podrapał. Przeszedł za drzewo i zobaczył miejsce, gdzie znaleziono zwłoki.
Przywitał się skinieniem głowy ze starszym technikiem – Antkiem Jasińskim, który akurat zabezpieczał ślady traseologiczne. Pracowali ze sobą już niejeden raz i Bondys szczerze cenił sobie tę współpracę. Technik należał do wąskiego grona spokojnych, wyważonych osób, a jednocześnie wykazywał się dużą wiedzą specjalistyczną.
Komisarz przyjrzał się ofierze.
Z odruchem wymiotnym na widok zwłok poradził sobie już dawno temu. Nauczył się patrzeć na ofiary zabójstw jak na kukły, obrastając nieludzką skorupą zimnego profesjonalizmu. Wiedział z doświadczenia, że jak tylko zobaczy w ofierze człowieka, zacznie wyobrażać sobie, co czuł przed śmiercią, jak się bał albo czy cierpiał – to będzie koniec. Znów zaczną dręczyć go nocne koszmary, będzie jeszcze więcej palił, prawie nie jedząc, a przelewająca się w nim bezsilność, frustracja i poczucie niesprawiedliwości zatrują mu umysł niczym chmara żarłocznych robaków. Jednak co najgorsze – stanie się dużo słabszym śledczym. A na to nie mógł sobie pozwolić.
Zaczął więc zimno analizować to, co widział przed sobą, jak fotografię z podręcznika do kryminalistyki. Bez emocji, punkt po punkcie, ślad po śladzie.
Ciało mężczyzny wisiało przywiązane za ręce do gałęzi. Nogi zwisały tuż nad ziemią, czubkami palców dotykając gruntu. Głowa opadła bezwładnie do tyłu, ukazując poderżnięte gardło zionące rozwartą raną.
Komisarz obserwował dalej i zapamiętywał obrazy. Muskularna postura. Opalone, zadbane ciało. Wiek: około trzydziestu, może trzydziestu pięciu lat. Krótko ostrzyżony. Otwarte oczy wpatrujące się w niebo martwym wzrokiem.
Uwagę Bondysa zwróciły przede wszystkim dziesiątki, a może setki drobnych, zaognionych rozcięć pokrywających całe ciało. Denat wyglądał, jakby zaatakowały go olbrzymie krzaki róż, ale jednocześnie rany rozkładały się regularnie i były równej długości. Obrażenia skojarzyły się komisarzowi z ułożonymi w jodełkę klepkami podłogowymi. Ofiara została przywiązana i rozebrana do bielizny. Na środku piersi sprawca wyciął cienkim ostrzem napis. Cztery litery układały się w jeden wyraz.
– Homo – wychrypiał cicho, odkaszlnął i wypluł fragment bibuły z papierosa.
Technik przewrócił oczami.
Pod literami czerwieniły się zaschnięte strużki krwi.
– Wiadomo coś? – spytał Antka.
– Żadnych odbitek linii papilarnych, nie widzę naskórka pod paznokciami. Trochę śladów butów, damskich i męskich, ale to może być przypadek, w końcu to ścieżka leśna. I kilka kropel krwi na dłoni. – Pokazał palcem miejsce na ręce ofiary. – Może nie pochodzą od denata, zobaczymy.
– Kiedy mógł zginąć? – Marek przyglądał się zwłokom. – Wczoraj?
– Myślę, że wcześniej. Może z półtorej doby temu.
– Sobotni wieczór. – Zanotował. – To, jak zginął, wydaje się oczywiste.
Technik wstał, pokiwał głową i wpatrywał się wraz z komisarzem w sporą ranę na szyi.
– Tak, przyczyna zgonu zostanie potwierdzona po sekcji, ale już po pierwszych oględzinach widać, że ktoś poderżnął denatowi gardło.
Bondys rozejrzał się dookoła.
– Ale z tego, co widzę, nie tutaj.
– Nie, zdecydowanie za mało krwi. – Technik pokręcił głową. – Zresztą widać niewyraźne, ale jednak ślady wleczenia. Prowadzą do tej nieutwardzonej drogi, niestety tam jest mnóstwo śladów po oponach, a pogoda też nam nie sprzyja, mamy błoto.
– A te rany na nadgarstkach? Skrępowano go przed śmiercią?
Bondys zadarł głowę i wskazał na ręce mężczyzny. Na przegubach obok sznura wyraźnie odznaczały się liczne czerwone pręgi.
– Tak, myślę, że denat był wcześniej również związany przez dłuższy czas, prawdopodobnie dość grubym sznurem.
– Coś jeszcze?
Komisarz przyglądał się dokładnie ciału, trzymając papierosa tylko wargami i notując informacje.
– Zobacz tutaj. – Antek przeszedł za ofiarę i wskazał ręką jej plecy. – Zdaje się, że morderca zostawił wiadomość.
Bondys poszedł za technikiem. Spodziewał się kolejnych obrażeń i nie pomylił się w tej kwestii – plecy również pokryte były drobnymi nacięciami. Ale Jasiński pokazywał mu coś innego, zaskakującego. Do pleców denata za pomocą gwoździa przybito niewielką karteczkę.
– Co to ma znaczyć? – zapytał retorycznie.
Technik wzruszył ramionami, więc Bondys wziął od niego rękawiczkę i odczepił delikatnie kartkę z pleców mężczyzny. Odwrócił skrawek papieru i zobaczył imię oraz nazwisko, wiek i zawód, napisane drukowanymi literami:
PAWEŁ SKOK
35 LAT
NAUCZYCIEL
Nigdy nie spotkał się z sytuacją, żeby zabójca podpisał swoją ofiarę.
Za plecami usłyszał najpierw kroki, a po chwili niski głos prokuratora Grzegorza Gaury. Zdarzało im się już pracować razem przy poprzednich śledztwach i komisarz cenił sobie powściągliwego, acz profesjonalnego prawnika. Miewał opinię odludka i samotnika, ale Markowi to w najmniejszym stopniu nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie.
– Myślisz, że to personalia ofiary? – spytał prokurator.
Komisarz odwrócił się w stronę pytającego, podali sobie ręce na przywitanie, a technik zabezpieczył kartkę.
– Na to wygląda. Otwartym pozostaje pytanie, w jakim celu sprawca podpisał ofiarę – odpowiedział Bondys. – Chyba że to wskazanie kogoś innego, kto na przykład może coś wiedzieć o denacie.
– Dość barbarzyńska metoda pozostawienia danych, zresztą podobnie jak pozostałe obrażenia.
Gaura oglądał ciało, a komisarz spisał dane osobowe z kartki do swojego notesu. Odetchnął głęboko i zaczął mówić.
– Niewątpliwie sprawcy zależało, aby ofiara cierpiała. Pytanie: dlaczego akurat w ten sposób zabił, czym się kierował przy wyborze metody i co chciał nam w ten sposób powiedzieć? Bo ewidentnie był to przemyślany wybór.
– Hmm… – Prokurator się zastanowił. – Wbicie gwoździa w ciało kojarzy się jednoznacznie z ukrzyżowaniem Chrystusa, pozostałe rany wyglądają trochę jak po cierniach, więc może to jakaś aluzja do Biblii.
Bondysowi też przyszło to na myśl, gdy zobaczył gwóźdź, więc utwierdził się w swoim pierwszym skojarzeniu.
– Jedno jest pewne. – Bondys mocno się zaciągnął. – Sądząc po okaleczeniach, poderżniętym gardle, wbitym gwoździu i publicznej ekspozycji zwłok, mamy do czynienia z sadystycznym zabójcą, pozbawionym skrupułów i chełpiącym się swoim dziełem.
– Niezaprzeczalnie – zgodził się z nim Grzegorz. – Wykonał niemal teatralną inscenizację, więc ewidentnie przepełnia go duma z popełnionego czynu. Obyśmy go szybko dorwali, bo może nie skończyć się na jednej ofierze.
Prokurator znów wypowiedział na głos myśl Marka, który miał jednak nadzieję, że obydwaj się mylą. Zapisał w notesie kilka haseł, jak „Seryjniak?” i „ukrzyżowanie Chrystusa”.
– Kto znalazł ciało? – spytał komisarz.
– Kobieta mieszkająca niedaleko, akurat spacerowała z psem. Wróciła do domu i jej matka wezwała naszych.
– Widziała coś?
– Nie, a właściwie nie wiadomo. Próbowali spisać od niej zeznania, ale była zbyt roztrzęsiona i zajął się nią lekarz z karetki. Ma przyjechać później na komendę, żebyś mógł z nią porozmawiać.
– Rozumiem. – Bondys dopisał ostatnią, usłyszaną właśnie informację i zamknął notes. – Wracam zatem do biura. Zdaje się, że mam mnóstwo roboty.
Prokurator tylko kiwnął głową na pożegnanie i ruszył w stronę samochodu, komisarz po chwili również odszedł od miejsca ujawnienia zwłok.
Skończył palić. Zgasił peta o drzewo, nie chciał jednak śmiecić ani zanieczyszczać miejsca zbrodni, więc trzymał go między palcami, aby wyrzucić do popielniczki samochodowej. Kiedy dotarł do samochodu, spostrzegł, że dookoła taśmy policyjnej zebrała się już spora grupka gapiów i kilku dziennikarzy. To było do przewidzenia – taka sensacja musiała zainteresować okolicznych mieszkańców, przypadkowych przechodniów i media. Dochodząc do samochodu, polecił dwóm młodym policjantom spisać dane wszystkich obecnych. Być może znajdował się wśród nich zabójca.
Mieli do czynienia z psychopatą. Na razie trudno było stwierdzić coś więcej – ciało podziurawiono jak sito, z pewnością po to, by sprawić potworny ból ofierze. Rany były zadawane równomiernie i precyzyjnie, więc zabójca miał sporo czasu i czerpał przyjemność z tortur. Ofiara do bezbronnych nie należała – silny mężczyzna w kwiecie wieku, o postawnej, wysportowanej sylwetce… Trzeba mieć sporo krzepy, żeby zabić taką osobę, a następnie zawiesić ją na drzewie. Ktoś zadał sobie sporo trudu, żeby denat przeżywał przed śmiercią prawdziwe męki.
Po przyjeździe z miejsca zbrodni komisarz zaparzył sobie kolejną kawę i próbował uporządkować to, czego do tej pory dowiedział się w sprawie zamordowanego mężczyzny. Przed chwilą otrzymał fotografie z miejsca znalezienia ciała. Właśnie przyczepiał je do tablicy, kiedy do biura wpadł zdyszany naczelnik – wysoki, chudy jak patyk nadkomisarz Zygmunt Rybacki. Znali się od początku pracy Marka.
– Słyszałem, że sprawca wygląda na jakiegoś psychola – wysapał bez powitania naczelnik, ściągając kurtkę i rzucając ją na oparcie krzesła. – Ja pierdolę, tylko tego nam brakuje.
Nie było tajemnicą, że od kilku miesięcy Rybacki starał się o awans i miał ogromną chrapkę na ciepłą posadę w Komendzie Stołecznej. Marek średnio przepadał za metodami pracy przełożonego, a już na pewno za stawianiem przez niego swojej kariery ponad dobro śledztwa, jednak starał się wykrzesać z siebie resztki wyrozumiałości poprzez wzgląd na przeszłość. Pamiętał go bowiem z czasów, kiedy sam służył jeszcze jako sierżant w zespole – wówczas komisarza – Rybackiego. Pracowali w ten sposób przez kilka lat, a Zygmunt może nie należał do sympatycznych czy pobłażliwych szefów, ale nie takich cech u swojego przełożonego Bondys szukał. Wiele nauczył się od Zygiego, który nie spoczął dopóty, dopóki zabójca nie został złapany. Jego skrupulatność, zdolności dedukcyjne i wrodzony instynkt śledczego, niczym ogara podążającego za zwierzyną, nie miały sobie równych. Nic dziwnego więc, że szybko stał się żywą legendą komendy. Potrafił pracować przez dwie doby bez przerwy i poświęcać się całkowicie zadaniom, nie znając słowa „kompromis”. Wszystko zmieniło się, kiedy dostał awans na nadkomisarza, a krótko potem został naczelnikiem i poznał swoją obecną małżonkę – Andżelikę Buchwald, córkę byłego marszałka województwa, a obecnego posła na sejm RP, Jana Buchwalda. Od tamtego momentu priorytety Rybackiego powoli się zmieniały. Później przyszła na świat ich córka, a rodzina oraz kariera wyparły zaangażowanie w śledztwa. Czasem Marek odnosił wrażenie, że Rybackiego ciągnie do dawnego stylu pracy, ale wpadł w pułapkę nowego życia i jego standardów, z których nie potrafił zrezygnować.
Podał przełożonemu rękę na przywitanie, po czym odwrócił się z powrotem do tablicy i przypatrywał powieszonym materiałom. Zygmunt usiadł na krześle naprzeciwko tablicy i również skierował wzrok w jej stronę.
– Wygląda na dzieło jakiegoś psychopatycznego sadysty – skomentował, kiwając w stronę kilku zdjęć ukazujących ofiarę.
– Niewątpliwie – mruknął Bondys, nie chcąc obszerniej komentować tego frazesu.
W tym momencie do pokoju weszła para młodych policjantów, których komisarz kojarzył z komendy.
– Maras, oto nowy narybek. Starsza sierżant Beata Pachniewicz i młodszy aspirant Radosław Miller. Pozostają do twojej dyspozycji przy śledztwie aż do rozwiązania, które, mam nadzieję, wkrótce nastąpi. A teraz opowiedz, co mamy.
Komisarz nie znosił, jak Zygmunt nazywał go per Maras, ale z doświadczenia wiedział, że zwracanie mu na to uwagi i tak nie przynosiło zamierzonego efektu.
Dwójka młodych policjantów przywitała się i usiadła przy biurkach po lewej i prawej stronie krzesła, na którym siedział naczelnik, jak dwa łotry przy Chrystusie. Ciekawe, który z nich pójdzie do raju z Panem, a którego czeka wieczne potępienie.
Dziewczyna była atrakcyjną brunetką o dużych brązowych oczach, podkreślonych delikatnym makijażem. Długie, proste włosy miała związane w luźną kitkę. Na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie osoby sympatycznej, choć zdawała się lekko zawstydzona. Z kolei wysoki, krótko ostrzyżony blondyn o chłopięcej twarzy wyglądał dokładnie przeciwnie do koleżanki. Nie uśmiechał się, wpatrywał przenikliwym wzrokiem w Bondysa i nerwowo skubał skórki wokół paznokci.
– Wiemy, kim była ofiara? – zaczął Rybacki, zakładając nogę na nogę.
– Tak, to prawdopodobnie Paweł Skok, lat trzydzieści pięć, nauczyciel wychowania fizycznego z piątego LO. Niekarany, kawaler, bezdzietny. – Komisarz dopisał to obok zdjęć ofiary.
– W jaki sposób tak szybko udało się ustalić tożsamość ofiary? Miał przy sobie jakieś dokumenty, portfel? – Rybacki przyjrzał się dobrze fotografiom. – Przecież na zdjęciach wygląda, że miał na sobie tylko bieliznę.
– Cóż, trudno w to uwierzyć. – Bondys odwrócił się w stronę trójki zebranych i zrobił krótką pauzę. – Zabójca podpisał ofiarę.
– Co?! – spytał Rybacki, jakby nie usłyszał dobrze jego słów.
– Sprawca zostawił karteczkę z imieniem, nazwiskiem, wiekiem i zawodem. – Marek wziął ostatnie zdjęcie z biurka i przyczepił do tablicy. Fotografia przedstawiała plecy ofiary z widocznym niewielkim skrawkiem papieru przyczepionym tuż pod karkiem. – Zabójca podpisał denata i przybił gwoździem kartkę do pleców. Czekam na potwierdzenie, ale wszystko wskazuje na to, że personalia się zgadzają.
Na chwilę zapadła cisza, jakby młodzi policjanci i naczelnik przyswajali tę nietypową informację.
Beata się skrzywiła.
– Chryste, wbił ofierze gwóźdź w plecy?
– Dokładnie tak, jakby właśnie przybijał Chrystusa do krzyża – odpowiedział Bondys.
– Czyli przypadkowość doboru ofiary możemy wykluczyć? – odezwał się po raz pierwszy Radek.
– Niekoniecznie.
– Nie rozumiem. Przecież zabójca wiedział, kogo zabija, skoro podpisał mężczyznę.
Marek zauważył, że młody policjant zareagował odrobinę zbyt nerwowo, jakby odpowiedź komisarza odebrał osobiście. Jeśli faktycznie tak było, nie zapowiadało to łatwej współpracy.
– A może wybrał ofiarę przypadkiem, znalazł jej dokumenty w portfelu i podpisał? Mogą to być też fałszywe dane. Albo morderca zmusił ofiarę do podania informacji o sobie, a następnie zapisał je na kartce i wbił w ciało?
– W jakim celu?
– Nie wiem – odpowiedział Bondys spokojnie, ale stanowczo. – Może nie chciał, żebyśmy zajmowali się ustalaniem, kim była ofiara. Może miał inny, ważniejszy cel, na przykład zademonstrować coś.
– Na przykład co? – Radosław skrzyżował ręce i wyglądał jak naburmuszone dziecko.
– Na przykład to – odparł komisarz nieco zbyt szorstko i przyczepił kolejne zdjęcie do tablicy.
Cała czwórka teraz wpatrywała się w wyryty napis „Homo” na klatce piersiowej denata.
– Mogłeś od tego zacząć. Wygląda na jasny przekaz, nasz zabójca ewidentnie nie lubi pedałów – skwitował naczelnik. – A swoją drogą, który prokurator zajmuje się tą sprawą?
Marek pomyślał, że Rybacki powinien to wszystko już wiedzieć, ale ugryzł się w język. Nie potrzebował zbędnego konfliktu z przełożonym.
– Grzegorz Gaura. – Upił swoją kawę, która zdążyła już wystygnąć. Aż się skrzywił od zimnego napoju i odłożył kubek.
– Grizli! – zawołał Zygmunt.
– Słucham?
– No, na Gaurę mówią Grizli! Nie wiedziałeś, Maras? Dzisiaj to już starszy pan, pod sześćdziesiątkę, ale kiedyś bardziej przypominał niedźwiedzia niż człowieka. Jego ogromna postura kontrastowała z łagodnym usposobieniem.
– Rzeczywiście, postawny facet. Chociaż wydaje się dość wycofany i zamknięty w sobie, ale dobrze się z nim pracuje. Nie robił zbędnego zamieszania, nie utrudniał mi pracy, nie próbował się wykazać i tak dalej. – Bondys spojrzał na sufit, próbując sobie przypomnieć szczegóły.
– No tak, Maras, ty lubisz, jak ktoś ci nie przeszkadza w pracy i mało mówi. – Przełożony się zaśmiał, a Radek mu zawtórował. – Tylko myślę, że to jego wycofanie i alienacja wynikają z czegoś innego. Ty jeszcze nie pracowałeś na komendzie, ale ja pamiętam, co się działo na początku lat osiemdziesiątych.
– Co się stało? – wyrwało się Beacie, która natychmiast zaczerwieniła się, jakby zawstydzona swoją ciekawością.
Naczelnik raczej nie odebrał jej pytania jako wścibstwa, bo odpowiedział od razu.
– Wiele lat temu jego żona wyszła z domu i ślad po niej zaginął. Od tego czasu Grizli sam wychowywał córkę, która mogła mieć wtedy nie więcej niż dziesięć lat. Dzisiaj to już dorosła pannica. Z tego, co kojarzę, poszła w ślady ojca i studiuje prawo. Grzegorz miał dłuższą przerwę w pracy zaraz po zaginięciu żony, ale chyba właśnie dzięki córce nie załamał się zupełnie.
– Nie miałem pojęcia – zdziwił się Marek. – Jak to nigdy nie wiadomo, co przeżyła osoba, z którą się rozmawia, pracuje na co dzień.
– Racja. To stara historia, dawne dzieje i przez to mało kto o tym pamięta. Dzisiaj Grizli niechętnie o tym mówi, zresztą nic dziwnego.
Rozmowę przerwał dźwięk telefonu stojącego na biurku komisarza. Ten odebrał, przytaknął i się rozłączył.
– Przyszła kobieta, która znalazła ciało denata. Pójdę z nią porozmawiać.
Podszedł do biurka i sięgnął po swój notes i pióro.
– A co my mamy robić w tym czasie? – spytał Miller.
– Zapoznajcie się ze szczegółami śledztwa – odpowiedział Bondys i skierował się do wyjścia.
– To dobry pomysł – przytaknął mu Rybacki.
Obaj wyszli, zostawiając parę młodych policjantów z dokumentacją i rozczarowaniem. Młody policjant odburknął na odchodne: „Oczywiście”.
Robaki w ścianie
Copyright © by Hanna Szczukowska-Białys 2024
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2024
Redakcja – Ewa Cat Mędrzecka
Korekta – Aneta Wieczorek, Kornelia Dąbrowska, Grzegorz Krzymianowski
Projekt typograficzny i skład – Kasia Kotynia
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Zdjęcia na okładce – supirloko89/Shutterstock, Mr.Yankittaphak Phoyalo/Shutterstock
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek
inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana
elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu
bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2024
ISBN mobi: 9788383301617
ISBN epub: 9788383301624
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska
Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Paulina Gawęda, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska, Kamila Piotrowska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz
Administracja: Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka
Finanse: Karolina Żak
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl