Węże na ziemi, węże na niebie - Hanna Szczukowska-Białys - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Węże na ziemi, węże na niebie ebook i audiobook

Szczukowska-Białys Hanna

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

133 osoby interesują się tą książką

Opis

Czasem potrzeba ofiar, aby móc iść dalej…

Komisarz Bondys zawsze wiedział, że daleko mu do sielskiego życia zwykłych śmiertelników. W tym zawodzie trzeba być gotowym na wszystko. Jednak takiej sprawy z nagłymi zwrotami akcji w śledztwie nie spodziewa się nawet on sam.

W niewielkim Piechcinie, kilkadziesiąt kilometrów od Bydgoszczy, zostaje znalezione ciało znanego prawnika. Na dłoniach ma wypalony tajemniczy symbol, a do gardła wepchniętego węża. Morderca ewidentnie pogrywa ze śledczymi, zostawiając zagadkowe wskazówki, co prawdopodobnie jest zapowiedzią kolejnych zbrodni. Uwagę komisarza przykuwa trop prowadzący do założycielki tajemniczej fundacji, kobiety o osobliwym pseudonimie… Serpenta.

W powieści Węże na ziemi, węże na niebie bohaterowie muszą zmierzyć się nie tylko z wymagającym śledztwem. To również czas brutalnego rozliczenia się z przeszłością i ujawnienia prawd, które łamią serca.

Hanna Szczukowska-Białys to autorka, której potencjał wysoko oceniają m.in. Robert Małecki i Maciej Siembieda. Laureatka konkursu na opowiadanie kryminalne, uczestniczka licznych warsztatów z pisarzami gatunku i absolwentka dwóch kursów Maszyny do pisania.

W jej debiutanckim cyklu z komisarzem Bondysem pojawiły się również: Robaki w ścianie oraz Męczennicy na płótnie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 405

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 43 min

Lektor: Filip Kosior
Oceny
4,7 (52 oceny)
40
9
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
menttallcat

Nie oderwiesz się od lektury

Mega, bardzo wciągająca. Już nie mogę doczekać się kolejnej części z komisarzem Bondysem 💛
00
aniasas390

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
yokuss

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam. 3 część, trzyma poziom. Czekam na kolejne
00
JORKA2

Nie oderwiesz się od lektury

Nieodkładalna .Czekam na następną część.
00
mwu21

Nie oderwiesz się od lektury

Autorka jest moim odkryciem roku. Przeczytałam 3 części , jestem pod dużym wrażeniem. Ta część jest ciekawa , wciąga całkowicie. Gratuluję autorce coraz to lepszych pomysłów na fabułę.
00

Popularność




Mojej córce – Zoi Białys

„Ci, którzy pełzną, nigdy się nie potykają”.

Valeriu Butulescu

Wiosna 1977 r.

Prolog

W niewielkiej kaplicy Zakonu Zgromadzenia zebrała się cała Najwyższa Rada Kapłanów. Jej spotkania odbywały się regularnie, raz na pół roku oraz przy wyjątkowych okazjach, takich jak dzisiejsza Ceremonia Przejścia. W pomieszczeniu zapalono trzydzieści trzy świece, dające nastrojowe, ciepłe światło i rzucające cienie na trzydziestu trzech mężczyzn w uroczystych szatach. Liczebność grupy nie była przypadkowa – trzydzieści trzy jest w numerologii liczbą mistrzowską.

Najwyższy kapłan Zgromadzenia podszedł do klęczącego przed Radą mężczyzny, nachylił się i trzymając otwartą dłoń nad jego głową, zaczął szeptać formułkę:

– Niech moc Pana Ciemności zstąpi na ciebie. Osiągnąłeś przedostatni Krąg Wtajemniczenia. Przed tobą ostatni i najważniejszy z kręgów, Jormungandzie, niech krew spłynie po twoich rękach, abyś go osiągnął.

Polał głowę Jormunganda oliwą z drobinkami złota. Ciecz oblepiła srebrzyste włosy mężczyzny i spłynęła po jego szacie.

– Niech moc Pana Zła na ciebie spłynie! Niech moc Pana Zła na ciebie spłynie! Niech moc Pana Zła na ciebie spłynie!

Jormungand czekał na te słowa od lat. Nareszcie! Już tak niewiele zostało do osiągnięcia ostatniego, najwyższego Kręgu Wtajemniczenia. Wreszcie zajmie miejsce obok Jego Wysokości Pana Zła i minionych kapłanów Zgromadzenia, a wówczas stanie się nieśmiertelny. Jego marny ziemski żywot zakończy się, a wraz z nim upokorzenia, ból i znoszenie powolnego procesu rozpadu słabego ciała. Wreszcie będzie wolny.

– Dziękuję, kapłanie Chimie.

Pozostali kapłani przykucnęli i zaczęli mruczeć, rytmicznie uderzając dłońmi o podłogę. Jormungand nie mógł wymarzyć sobie lepszej Ceremonii Przejścia. Widział ich dziesiątki przez lata swojej obecności w Zgromadzeniu, lecz ta wydawała mu się najpiękniejsza. Najdostojniejsza. Najbardziej wyjątkowa. Marzył o tej chwili od samego wstąpienia do Zgromadzenia przed ponad dwudziestoma laty.

Nie pamiętał, kiedy ostatni raz płakał – najpewniej w dzieciństwie. Teraz poczuł jednak, jak dwie duże łzy wypływają z jego starych oczu. Łzy szczęścia, łzy lepszej przyszłości. Łzy nowego życia.

Zima 1977 r.

Zabytkowy budynek przy ulicy Jagiellońskiej był perełką lokalnej architektury. Wzniesiony został jeszcze pod zaborem pruskim w drugiej połowie dziewiętnastego wieku dla bydgoskiej filii Banku Królewskiego w Berlinie, a od zakończenia drugiej wojny światowej stanowił siedzibę Narodowego Banku Polskiego. Neorenesansowy gmach stylem nawiązujący do włoskich pałaców, z ozdobnymi gzymsami, pasem fryzów i boniowaniem, za sprawą fresków cieszył oko również wewnątrz.

W piątkowe popołudnie zostały w banku już tylko dwie osoby – jeden z naczelników i jego asystentka. W najmniejszym nawet stopniu nie obchodziła ich w tej chwili ani ciekawa historia, ani architektoniczna wartość budynku.

– Już kwadrans po piątej. Zbieram się do domu. – Naczelnik spojrzał wymownie na zegar ścienny.

– Myślałam, że pogadamy trochę. W ciągu dnia nie mieliśmy okazji, wczoraj też nie. – Kobieta próbowała zalotnym uśmiechem ukryć rozczarowanie i żal.

– Słońce, minęło piętnaście minut mojego prywatnego czasu, a prywatnego czasu już ci nie poświęcam. – Mówił spokojnie jak zawsze, ale treść i tak zmieniała jego słowa w lodowe szpikulce. – Nie zrozum mnie źle, ale nie mogę ciągle spóźniać się do domu o godzinę czy dwie. Żona mogłaby coś zauważyć, wypytywać, a ja nie mam zamiaru jej oszukiwać. Wiesz, że brzydzę się kłamstwem.

Akurat w jego ustach brzmiało to jak czysta hipokryzja, ale przemilczała swoją refleksję.

– To może spotkamy się jutro albo w niedzielę, chociaż na chwilę? Brakuje mi bardzo naszych rozmów – wyrzuciła z siebie. – Wyraziłeś się jasno i naprawdę rozumiem, że to już koniec naszego związku. Po prostu potrzebuję choć chwili rozmowy, wsparcia. Przygniotło mnie to jak wielki kamień. Pogodziłam się z naszym rozstaniem, tylko proszę, nie zostawiaj mnie z tym samej. – Głos jej się załamał. Nie chciała dać po sobie poznać, że łzy cisną jej się do oczu, więc odwróciła się do okna. Czuła się fatalnie, żebrząc o krótką rozmowę czy choćby cień jego zainteresowania.

– Słońce, ja też mam złamane serce. Ale tak wygląda dorosłe życie, przecież oboje wiedzieliśmy, jak to się skończy. Musisz poradzić sobie sama. – Klepnął ją po ramieniu, tak jak klepie się kumpla w barze, a nie dotyka bliską osobę. – Nie będę ryzykował dla ciebie swojego małżeństwa.

Przypomniała sobie początki ich relacji sprzed półtora roku, kiedy to zabrał ją nad jezioro i wtulony w jej plecy szeptał najpiękniejsze słowa świata. Że ją kocha, że zmieniła jego życie na lepsze, że w ogóle nadała mu sens, stała się najlepszą przyjaciółką i miłością. W tamtym okresie zabiegał o nią, komplementował ją, zapraszał na kawę, spotkania służbowe, wyjeżdżali w delegacje. Słuchali wspólnie muzyki, pili wino, rozmawiali; opowiadał jej o swoim nieudanym małżeństwie, w którym tkwił wyłącznie dla dobra swoich dwóch córek. Tańczyli, a później kochali się godzinami. Powiedział jej kiedyś, że rozumieją się tak dobrze, że nawet jeśli ich związek nie przetrwa, to marzy chociażby o przyjaźni z nią do końca życia.

– Chyba raczej nie chcesz mi pomóc – powiedziała cicho, odwracając się w jego stronę i tłumiąc kolejną falę płaczu.

– Od początku mieliśmy czysty układ i wiedziałaś, że nie odejdę od żony – tłumaczył, nie kryjąc irytacji, a może zmęczenia tematem.

– Przecież jej nie kochasz! – wybuchnęła. – Ona ciebie też nie! Tkwi w małżeństwie z tobą dla pieniędzy i wygody. Po rozwodzie musiałaby iść do jakiejś pracy, pewnie nie mogłaby sobie już pozwolić na drogie rauty, ruskie złoto czy wakacje nad Balatonem. Naprawdę tego nie widzisz?!

– Renata nie jest złą osobą, bardzo kocha nasze córki. Ola to już pannica, ale Alusia ma dopiero trzy latka, potrzebuje pełnej rodziny. Nie masz dzieci, więc nie zrozumiesz tego. Poza tym nigdy niczego ci nie obiecywałem. Jesteś młoda, zajmij się swoim życiem, całe przed tobą. Na pewno wkrótce poznasz kogoś interesującego, wolnego rówieśnika, któremu nie będziesz próbowała rozbić rodziny.

Słysząc te słowa, poczuła, że robi jej się słabo. Przytrzymała się krawędzi biurka, żeby nie upaść.

– Owszem, nie złożyłeś żadnej obietnicy – wydusiła. – Czasem nie trzeba czegoś oficjalnie deklarować, żeby druga osoba uwierzyła we wspólną przyszłość. Poza tym nie przewidziałam, że się w tobie zakocham…

– Ani ja. Uwierz mi, ja też przeżywam nasze rozstanie. Najwyraźniej tak już musi być. To cena za takie moralnie niedopuszczalne związki. Zresztą przecież widujemy się w pracy, zawsze jak nadarzy się wolna chwila, to możemy pogadać jak starzy znajomi. – Zdjął z wieszaka swój nowy płaszcz, który był warty pewnie połowę jej pensji. – Na razie, do poniedziałku. Trzymaj się.

Stała tak jeszcze przez kilka minut, wpatrzona w drzwi, za którymi przed momentem zniknął naczelnik.

„To cena za moralnie niedopuszczalne związki” – wybrzmiewało jej echem w głowie. Jego obojętny ton, słowa rodem z kazania czy sali sądowej i wreszcie oschłe „na razie, do poniedziałku” wzbierały w niej jak wzburzona rzeka mająca za chwilę wylać ze swojego koryta. W końcu emocjonalna tama nie wytrzymała i fala łez zalała jej twarz.

Ciągle słyszała jego słowa, odtwarzała je w myślach i za każdym razem raniły tak samo albo nawet bardziej. Jakby ktoś włączał kasetę z nagraną przed chwilą sytuacją. Miała wrażenie, że głos naczelnika ciągle rozbrzmiewa w pokoju, choć on sam pewnie dawno opuścił już budynek. Nie mogła się ruszyć. Już nie płakała, teraz raczej wyła z rozpaczy. Nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Jeszcze nigdy nie czuła się tak upokorzona, rozbita i bezradna. Błagała go o strzępki zainteresowania i wsparcia, a on ją odrzucił. Zrobił to po raz kolejny. Jakby nigdy jej nie kochał. Jakby w ogóle był odarty z uczuć.

Dotarła do niej smutna prawda. To, co uważała za miłość, niezwykłą więź dwojga ludzi, porozumienie dusz, tak naprawdę okazało się zwykłym romansem czterdziestoletniego, żonatego i dzieciatego szefa z młodszą, łatwowierną podwładną.

On jej nigdy nie kochał i nie planował żadnej długotrwałej relacji. Nie chciał rozstać się z żoną, tylko szukał przygody, rozrywki, romansu z ładną dziewczyną, a kiedy mu to wszystko zapewniła, to znudził się i wyrzucił ją na śmietnik jak starą lalkę. Pewnie za jakiś czas poszuka sobie kolejnej.

Wyjęła chusteczkę z torebki i wydmuchała nos, jednak gdy próbowała schować ją z powrotem, ta wypadła jej z drżących rąk i spadła na podłogę. Spojrzała na zmięty biały skrawek i pomyślała, że tak właśnie teraz wygląda jej godność.

Godność, którą zdeptała w imię utraconej miłości.

Co ona sobie wyobrażała? Że on zostawi rodzinę? Jak mogła być taka głupia?

Została sama ze swoimi problemami.

Zupełnie sama.

Za tydzień miała skończyć dwadzieścia pięć lat, ale nie chciała dożyć tych urodzin.

Wyszła z banku, po drodze kłaniając się wartownikowi i zasłaniając odruchowo zapuchniętą od płaczu twarz. Udała się w stronę Starego Portu i nabrzeża Brdy. W dzieciństwie topiła się w jeziorze i od tego czasu panicznie bała się wszelkich zbiorników wodnych. Zwykle bałaby się też spacerować ciemną uliczką po zmroku, ale dziś wszystko było inne. Rzeka w ciemności i przy zimowym wietrze zdawała się jeszcze bardziej złowroga niż zwykle, jej niemal czarne wody przypominały straszliwą otchłań zamieszkałą przez jakiegoś mitycznego potwora, a jednak nie czuła strachu.

Podeszła do samego brzegu. Tego dnia nurt był wyjątkowo silny, a temperatura wody wynosiła raptem kilka stopni. Nachyliła się i wiedziała, że pozostał jej już tylko jeden krok. I wreszcie uwolni się od niego, od wszystkich emocji i uczuć.

Innego wyjścia nie widziała.

Zamknęła oczy i ruszyła naprzód w nicość.

Piątek, 6 VI 1997 r.

1

Komisarz Bondys stał na balkonie, opierając się o parapet, i palił papierosa. Zbliżała się północ, ale wysoka temperatura i duchota nie odpuszczały, zmieniając jego luźną koszulkę w mokrawą powłokę nieprzyjemnie oblepiającą tors.

Nie wiedzieć czemu większość ludzi w tym kraju uwielbiała lato. Niecierpliwili się, przebierając nogami jesienią, zimą oraz wiosną i wyczekiwali ukochanej letniej pory. Z początkiem czerwca na przeciętnego Kowalskiego spadała fala dzikiej euforii, zupełnie jakby ktoś na powitanie lata rozpuścił gaz rozweselający nad Polską. Uczniów i studentów jeszcze rozumiał, bo zaczynali w tym czasie wakacje, właścicieli kurortów, pensjonatów i kramów z bublami również, bo urlopowicze ciułający przez cały rok pieniądze na wymarzony wyjazd to klientela idealna. Ale radości całej reszty nie mógł nijak pojąć. Z jego perspektywy czerwiec to były męczące pierwsze upały, uschnięte badyle po kwiatach, komary i hałasujące kosiarki do trawy.

Pamiętał z dzieciństwa, jak z rodzicami i siostrą pojechali na dwa tygodnie w lipcu do Mielna. Ojciec, pracujący w bydgoskich zakładach chemicznych Zachem, musiał brać nadgodziny, aby mogli pozwolić sobie na ten wyjazd w środku sezonu wakacyjnego. Co prawda mieli dofinansowanie zakładu pracy, ale Zdzisław chciał, żeby całą rodziną mogli sobie pozwolić na smażoną rybę czy gofra. Cieszyli się już od kwietnia i odliczali dni, stąd rozczarowanie, które na nich spadło, bolało jeszcze bardziej.

Przez trzynaście z czternastu dni pobytu lało jak z cebra. Kiedy tego jednego wspaniałego dnia słońce wyjrzało zza chmur, a całe Mielno wcisnęło się ze swoimi kolorowymi parawanami na plażę, jego starszą siostrę użądlił szerszeń i spędzili całe popołudnie w koszalińskim szpitalu. Frustracja i rozczarowanie urlopem malowały się na twarzy Zdzisława Bondysa jeszcze przez długi czas po powrocie. Czy gdyby pogoda dopisała, a Agnieszka nie wylądowała na oddziale ratunkowym, wakacje okazałyby się udane? Marek nie był tego pewien. Czasem trud, który wkładamy, aby coś uzyskać, niestety nie przekłada się na rezultat. A może problem leżał w zbyt wygórowanych oczekiwaniach względem tych kilkunastu dni wypoczynku? Czekali na nie, jakby miały zregenerować, zrelaksować i nastawić pozytywnie całą rodzinę przynajmniej na kolejne kilka miesięcy.

Bondys zgasił papierosa i wrócił do salonu. Przygarnięty pies o imieniu Kodeks – czarno-biały mieszaniec w typie border collie, uratowany z interwencji – leżał rozpłaszczony na kafelkach w przedpokoju i dyszał. Żaden z nich nie lubił upałów. Czterdziestotrzylatek położył się na ziemi koło psa i czuł, jak chłodna podłoga przyjemnie orzeźwia mu ciało. Wpatrywał się w biały sufit i samotną żarówkę na jego środku. Klosz zbił się dwa lata wcześniej podczas wymiany żarówki, ale jakoś nie czuł potrzeby kupienia nowej lampy. Samotna, goła żarówka pasowała do tego mieszkania i do niego samego jak ulał.

Wspomnienie rodzinnych wakacji sprzed lat zmusiło go do stawienia czoła natrętnej myśli, którą regularnie odrzucał od blisko dwóch miesięcy. A dokładnie od dziesiątego kwietnia – ostatniego dnia życia jego matki.

Małgorzata Bondys podczas wypadku w 1964 roku doznała trwałego urazu mózgu i nigdy już nie wróciła do zdrowia. Miała umysł małego dziecka, nie poznawała bliskich, a z czasem jej stan tylko się pogarszał, przez co wymagała stałej opieki. Najpierw zajmował się nią Zdzisław, ale starszego Bondysa szybko przybiła choroba żony, a wcześniej jej zdrada z jego przyjacielem. Nigdy nie należał do abstynentów, ale z czasem zaczął regularnie opiekować się butelką wódki, a nie żoną. W zajmowaniu się chorą najpierw pomagały mu sąsiadki, czasem przyszedł ktoś z opieki społecznej albo jakaś ciotka, a w końcu matką zajęła się Agnieszka, zawodowa pielęgniarka. Jednak po latach i jej organizm się poddał, wycieńczony dyżurami w szpitalu, opieką nad dwójką małych dzieci i chorą matką, z marną pomocą nieudanego męża, interesującego się bardziej kolejnymi kochankami niż własną rodziną. Siostra przywiozła matkę Markowi – ten jednak po próbie opieki, nawet ze wsparciem Estery, zrozumiał, że Małgorzata nie może u niego zostać, i zawiózł ją do ośrodka w Kamieniu Krajeńskim. Aga nigdy nie wybaczyła mu pozbycia się matki i umieszczenia w – jak to określiła – umieralni, a następnie obwiniła brata o śmierć rodzicielki.

Utrata bliskiej osoby, konflikt z Agnieszką, wyczerpujące śledztwo – to wszystko mogło być trudne do zniesienia. I było. Cholernie trudne. Jednak żałobę można przeżyć, do obciążających śledztw przywykł, podobnie jak do kłótni z siostrą. Czy miał poczucie winy za śmierć matki? Nie, podchodził do tego racjonalnie i wiedział, że wybrał najlepsze z możliwych rozwiązań. Czy dobre? Pewnie nie. Ale nadal najlepsze. W ośrodku matka miała profesjonalną opiekę, której on nigdy nie byłby w stanie jej zapewnić. Czy gdyby mógł, postąpiłby jeszcze raz tak samo? Tak.

To inną ciężką myśl usilnie wpychał do szafy z tyłu głowy, a ta i tak za każdym razem uchylała drzwiczki i wpatrywała się w niego wielkimi, strasznymi ślepiami, żeby za chwilę wyskoczyć znienacka i zacząć z łoskotem biegać po pokoju myśli.

Musiał się przyznać przed samym sobą, że nie czuł nic. Kiedy widział umierającą matkę, jej ostatnie tchnienie, modlące się przy niej zakonnice i histeryczny płacz jednej z nich. Kiedy zamknął oczy rodzicielki, a jej ciało było niczym posąg, nieporuszane życiodajnym oddechem. Nie czuł też nic podczas pogrzebu ani w żadnym momencie później. Nie poczuł kompletnie nic. Jakby nic się nie wydarzyło. Nie było mu smutno, przykro, nie czuł żalu, nie tęsknił. Zupełnie odwrotnie niż po śmierci ojca, kiedy zalała go fala żalu do świata, rozrywającego smutku i tęsknoty za ojcem zarówno z czasów, kiedy ten pił, jak i z dalekiego dzieciństwa i tych strzępków szczęścia, wyrażanych rzadkim uśmiechem na twarzy Zdzisława.

Teraz ogarniała go wyłącznie pustka, jak kraina nicości z Niekończącej się opowieści, którą oglądał kilka razy ze swoją chrześniaczką Hanią.

Nicość. To idealne słowo.

Tylko dlaczego nic nie czuł? Czy dlatego, że żałobę matki przeżył już jako dziesięciolatek, kiedy po wypadku przestała go nawet poznawać? Niezaprzeczalnie, wówczas w pewnym sensie umarła. Umarła dla niego – z dnia na dzień przestała pełnić funkcję matki. A może brak uczuć miał podłoże w tym, że obwiniał ją o rozpicie się i degenerację ojca? Albo w tym, że przestał kochać matkę? A może zwyczajnie nie potrafił już nikogo kochać…

Kodeks zaskowyczał straszliwie przez sen, zerwał się na równe nogi i spojrzał na swojego pana dziwnym, dzikim wzrokiem, po czym odszedł w stronę balkonu.

Bondys w tym momencie poczuł przeszywający całe ciało chłód od kafelków, jak gdyby dopiero położył się na podłodze.

Mimo zimna nie zdecydował się wstać.

Wolał czuć cokolwiek.

Choćby chłód podłogi.

2

Wszedł po schodach na piętro. Od razu wiedział, dokąd powinien się kierować, gdyż drzwi do sali były szeroko otwarte, a w progu witały go gestem dłoni i uśmiechem dwie młode dziewczyny w krótkich, dopasowanych sukienkach we wzór wężowej skóry. Z pokoju dochodził intensywny zapach kadzidła. Wewnątrz, na środku sali, rozłożono gruby koc oraz przynajmniej tuzin bordowych poduch. Na tym prowizorycznym łożu czekały na niego cztery piękne, półnagie kobiety. Wszystkie się uśmiechały i zapraszały do podejścia bliżej. Ponętnie prężyły swoje jędrne, smukłe ciała, osłonięte jedynie skąpymi szarfami w wężowy wzór. Usta miały mocno umalowane czerwoną szminką, włosy splecione, na oczach czarne, koronkowe maski. Wyglądały zjawiskowo, a na samą myśl, co za chwilę będzie przeżywał, czuł rosnące podniecenie. Nie pierwszy raz korzystał z ich usług i wiedział, że są one warte każdej złotówki ze swojej wygórowanej ceny. Za luksus trzeba płacić.

Podszedł bliżej. Nie wiedział, czy bardziej podniecała go zbliżająca się orgia, czy fakt, że panuje w niej całkowita swoboda – wykupił bowiem najdroższy pakiet: żadnych zasad, żadnych ograniczeń. Mógł spełniać każdą, nawet najbardziej skrytą czy wstydliwą fantazję seksualną, jaka tylko przyjdzie mu do głowy. Dziewczyny zrobią wszystko, co zechce.

Położył się na kołdrze, a wszystkie cztery kobiety rozpoczęły seans przyjemności przygotowany dla niego. Kiedy tylko pierwsza z nich zbliżyła się, zerwał z niej wężową szarfę, odsłaniając drobne piersi, które natychmiast zaczął łapczywie dotykać. Nie obchodziło go, czy sprawia dziewczynie ból – zresztą nawet jeśli tak było, to nie dała tego po sobie poznać, ciągle obdarowując go szerokim uśmiechem. Jak bardzo te uciechy odbiegały od nudnego seksu z żoną – zawsze zgaszone światło, pod puchową kołdrą, ciągle on leżący na niej albo w pozycji na łyżeczkę, kilka jęków, koniec. Zero ekscytacji, żadnych emocji. Czasem nie odczuwał nawet podniecenia, co tłumaczył małżonce ciężkim dniem w pracy.

Zaczął podduszać dziewczynę zerwaną szarfą, a drugiej dawał mocne klapsy, po których blada gładka skóra pośladków natychmiast czerwieniała. Jak kiedyś klepnął mocniej żonę w pupę, to co prawda nic nie powiedziała, ale stęknęła z bólu i na jej twarzy pojawił się nieapetyczny grymas, a gdy tylko znów podniósł rękę, skuliła się, psując całą frajdę.

A tutaj mógł robić, co tylko chciał.

Wszystko.

Niczym bóg.

Pan sytuacji.

Po orgii był wykończony, ale równocześnie błogo spełniony. Dziewczyny go umyły, nabalsamowały i, tak jak chciał, zostawiły samego, żeby odpoczął. Poprosił też jak zawsze o lampkę koniaku, a one z seksownymi uśmiechami spełniły i tę zachciankę.

Leżał z zamkniętymi oczami i zastanawiał się, co za idiota wymyślił powiedzenie, że pieniądze szczęścia nie dają.

– Jaka bzdura! – Zaśmiał się w głos.

Pieniądze przynoszą nie tylko szczęście, lecz także władzę, potęgę i status. Sprawiają, że życie wkracza na inny stopień jakości. Bez pieniędzy nie miałby szacunku społecznego, wiernej, uległej żony, szybkiego samochodu czy drogiego zegarka. Nie mógłby jadać w najlepszych restauracjach, jeździć na zagraniczne wakacje albo pić drogiej whisky. A co najważniejsze, nie mógłby korzystać z usług dziewczyn. A tak bywał tutaj regularnie od roku w co drugi piątek miesiąca i spędzał kilka namiętnych godzin. Żonie mówił, że jedzie z kolegami na piwo, choć nie musiał przykładać się zbytnio do wiarygodnego alibi. Wierzyła bowiem we wszystko, co jej mówił – a jeśli nawet coś podejrzewała, to nigdy by się nie odważyła go sprawdzić czy zapytać. Uzależnił ją od siebie całkowicie – pieniędzmi, stanowczością, a od czasu do czasu porządną awanturą. Zresztą zaczynał mieć jej szczerze dość i coraz częściej myślał o rozwodzie, więc średnio obchodziło go, czy mu wierzy, czy nie.

Czy go szanowała? Na pewno.

Czy go słuchała? Zawsze.

Czy go kochała? Miał to gdzieś.

Usłyszał, jak otwierają się drzwi do sali. Nie uniósł jednak powiek ani nie zmienił pozycji.

– Moje drogie, prosiłem o chwilę dla siebie. Chcę zostać sam – powiedział znudzonym tonem i uśmiechnął się.

Jednak nie usłyszał ani odpowiedzi, ani dźwięku zamykanych dyskretnie drzwi.

Przeciwnie – ktoś szedł w jego stronę.

Sobota, 7 VI 1997 r.

3

Zapowiadał się spokojny dyżur, typowy dla sobotnich poranków. Aspirant Marcin Rawicz z komisariatu w Barcinie dopiero co rozpoczął służbę. Zaparzył sobie mocną kawę, już drugą tego dnia, po cichu licząc na to, że pomoże ona mu dojść do siebie po ciężkiej nocy i uzupełnić zaległości w papierkowej robocie. Odkąd jego pięciomiesięczne bliźniaczki pojawiły się na świecie, raczej rzadko bywał wyspany, żeby nie powiedzieć – nigdy. Mimo że wstawali do dzieci na zmianę z żoną, to tej nocy przespał zaledwie dwie godziny i to w kilku ratach, które są dobre przy kupnie telewizora, a nie jako forma snu. Choć wstydził się tego faktu i ukrywał go przed wszystkimi, to więcej godzin przesypiał w pracy niż w domu.

Już po kwadransie ślęczenia nad protokołami zrozumiał, że prędzej dokumenty ożyją i same się poprawnie wypełnią, niż jemu uda się ta sztuka. Zasłonił rolety, skrzyżował ręce na biurku i ułożył na nich wygodnie głowę. Zasnął niemal natychmiast, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Nie mógł jednak cieszyć się spokojem. Minęło zaledwie kilka minut błogiej drzemki, a już został wezwany telefonicznie do pobliskiego Piechcina, gdzie odnaleziono zwłoki mężczyzny. Takie wezwania zdarzały się w Piechcinie od czasu do czasu, zwłaszcza w ciepłe dni. Zalany kamieniołom stanowił bowiem jedną z głównych atrakcji w okolicy. Białe wapienne skały i przejrzysta woda w kolorze lazuru przywodziły na myśl kraje basenu Morza Śródziemnego, a nie północną Polskę. Zresztą nie bez przyczyny piechcińskie jezioro często nazywano małą Chorwacją. Mimo braku oficjalnego kąpieliska, a tym samym również nadzoru ratownika, każdego lata okoliczni mieszkańcy oraz turyści przyjeżdżali do kamieniołomu pływać, plażować, nurkować czy wspinać się po wapiennych skałach. Jednak uroda tego miejsca dorównywała jego niebezpieczeństwu – niejedna osoba utonęła w Piechcinie lub spadła, wspinając się po klifach dookoła zbiornika. Aspirant sam w dzieciństwie często wymykał się nad kamieniołom z młodszym o dwa lata bratem. Pewnego razu, gdy Marcin szukał kamieni na brzegu, jego brat zaczął się topić. Na szczęście udało się wyciągnąć Pawła w porę, skończyło się więc tylko na strachu, kaszlu od zachłyśnięcia i szlabanie od rodziców, ale ta lekcja pozostała na zawsze w pamięci Marcina i nauczyła przyszłego policjanta pokory wobec żywiołu, jakim jest woda.

Zaparkował na skrzyżowaniu ulic Fabrycznej i Gazowej, a następnie poszedł w stronę zarośli. Poranek był słoneczny, choć ze względu na wczesną porę dnia jeszcze dość chłodny, więc wziął ze sobą kurtkę. Po chwili ujrzał doskonale znane mu jezioro. W blasku słońca tafla błyszczała niczym pokryta srebrnym pyłem, aż musiał zmrużyć oczy. Telefon ze zgłoszeniem wykonała anonimowa osoba, nie podano też dokładnej lokalizacji, więc zaczął rozglądać się z góry. Pomyślał, że równie dobrze mógł dzwonić jakiś dowcipniś i tracił właśnie czas, o niezbędnym do życia śnie nie wspominając.

Odbite słońce oślepiało, więc osłonił oczy daszkiem ze złożonych dłoni i wtedy dojrzał ciało leżące na plaży pod skałami. Mężczyzna ubrany w ciemny garnitur leżał na plecach, kilka metrów od brzegu. Marcin ruszył w dół dość stromą ścieżką. Poślizgnął się dwa razy po drodze i musiał przytrzymać krzewów, żeby nie spaść. Pomyślał, że być może nieszczęśnik na dole też próbował tędy zejść, ale nie zdołał przytrzymać się zarośli. Obiecał sobie, że z powrotem obejdzie jezioro do południowego brzegu i wróci tamtędy, bezpieczną, niestromą drogą.

Pokonał ostatnie metry, podszedł do mężczyzny i przykucnął przy nim. Chciał przyłożyć dwa palce do szyi, żeby sprawdzić puls, ale w tym momencie zobaczył to, co wystawało mężczyźnie z ust. Pomimo wielu lat służby i doświadczenia w oglądaniu zwłok aspirant krzyknął i upadł do tyłu na piasek.

– Słodki Jezu… – wykrztusił i po raz pierwszy tego dnia poczuł się naprawdę obudzony.

Wiedział, że powinien wezwać techników, prokuratora i kolegów z komendy wojewódzkiej, ale zamiast tego usiadł na plaży i nie mógł przestać wpatrywać się w denata. Dopiero teraz zauważył dziwne znaki na wewnętrznej stronie obu jego dłoni. Nie znał tego symbolu:

Ale to inna rzecz przyciągała ciągle uwagę aspiranta i napawała go paraliżującym strachem.

Z ust mężczyzny wystawała głowa węża.

Prawdziwego węża.

Węża, którego wciśnięto ofierze do gardła.

4

Komisarz Marek Bondys po śniadaniu i spacerze z Kodeksem zasiadł w fotelu i właśnie zastanawiał się, co zrobić z tak dobrze rozpoczętą sobotą, kiedy zadzwonił telefon z pilnym wezwaniem. Przez lata służby przyzwyczaił się do nieplanowania weekendów i do życia na telefon, trochę jak luksusowa prostytutka. Pogłaskał psa, założył buty i wyszedł.

Kiedy dwadzieścia minut później dotarł do komendy, dowiedział się, że na plaży w Piechcinie znaleziono rano okaleczone zwłoki mężczyzny i ze względu na obrażenia podejrzewa się mord rytualny. Nie podano więcej szczegółów, ale z uwagi na charakter zabójstwa wraz z komisarzem na miejsce miał pojechać psycholog policyjny, a prywatnie przyjaciel Marka z ogólniaka, Aleks Kownacki. Na miejscu pracowali już technicy, a prokurator był w drodze.

– Wiesz właściwie, gdzie to jest? Piechocin czy jakoś tak? – spytał psycholog, zapinając pasy po stronie pasażera w służbowym samochodzie.

– Piechcin, nie Piechocin. To niedaleko Inowrocławia – odpowiedział Bondys i mimo karcącego wzroku kolegi zapalił papierosa, po czym uchylił szybę po stronie kierowcy. – To kamieniołom z dziewiętnastego wieku, zalany kilkadziesiąt lat temu.

– Nigdy o nim nie słyszałem. Koło Inowrocławia? Czyli mała godzinka drogi przed nami.

– Nie ma czegoś takiego jak mała godzinka, godzina ma zawsze sześćdziesiąt minut.

– Oczywiście, panie poprawny. – Aleks westchnął. – A w ogóle skąd wiesz o tym kamieniołomie?

Skręcili w dwupasmową Aleję Wyszyńskiego, kiedy granatowy golf nagle zmienił pas i zajechał im drogę. Komisarz ledwie zdążył wyhamować, klnąc przy tym siarczyście i trąbiąc na delikwenta.

– Ja pierdolę, tak trudno spojrzeć w lusterko!

– Głupich nie sieją. Dobrze, że masz błyskawiczny refleks, przyjacielu.

– Tak. I dobrze, że mieliśmy pasy zapięte, bo byśmy rozmazali się na szybie. – Odetchnął ciężko. – A wracając do tematu, Piechcin to popularne miejsce wśród nurków. Mam kolegę, zapalonego płetwonurka, który dużo opowiadał mi o tym zalanym kamieniołomie. Z tego, co pamiętam, ten zbiornik to fenomen jak na polskie warunki. Ma dwadzieścia kilka metrów głębokości, a przejrzystość sięga do kilkunastu metrów, zimą nawet głębiej.

– Nie to, co te wszystkie muliste jeziora, gdzie jak wchodzisz, to nie widzisz własnych stóp. – Aleks się zaśmiał.

– Właśnie.

– Ale wspomniałeś, że to stary kamieniołom, a to kojarzy mi się z katorżniczą pracą dla skazańców.

– Nie mylisz się. – Marek pokiwał głową, choć nie miał pewności czy przyjaciel dojrzał gest. – Piechcin dzisiaj to piękne miejsce, ale historię ma tragiczną. Kolega opowiadał mi o Ośrodku Pracy Więźniów z lat pięćdziesiątych. Panowały tam fatalne warunki, wiesz, brak ciepłych ubrań, głód, do tego wycieńczająca praca przy wydobywaniu wapienia, również po zmroku. Nie mieli odzieży na zmianę, więc jeśli na przykład uniform robotniczy się przemoczył i nie zdążył wyschnąć do następnej zmiany, to taki biedak pracował w mokrym ubraniu. Często zdarzały się wypadki, także śmiertelne. A to ktoś spadł z kamiennej ściany w przepaść, a to ktoś inny zginął pod staczającym się z pochylni wózkiem wyładowanym kamieniem. Raz samochód zjechał do wody. Zamknięto go na kłódkę, bo transportowano więźniów, więc znaleźli się w śmiertelnej pułapce, no i utonęli.

Bondys przerwał opowieść, ponieważ jakieś dwieście metrów przed nimi kierowca golfa, który niedawno wymusił na nim pierwszeństwo, teraz musiał ostro zahamować, bo inne auto zajechało mu drogę.

– Patrz, jednak jest sprawiedliwość na tym świecie, Bondys.

– E tam, ten debil i tak się nic nie nauczy.

– Trochę wiary w ludzi! A wracając do tematu, to praca ciężka, ale przecież do kamieniołomu trafiali najgorsi zwyrodnialcy.

– Pamiętaj, że mówimy o latach powojennych. Część osadzonych to byli więźniowie polityczni walczący z reżimem stalinowskim, kompletnie nieprzywykli do tak ciężkiej pracy fizycznej. Dużą grupę stanowili też młodzi chłopcy, synowie rolników, którzy nie wywiązali się z obowiązkowych dostaw zboża. Ale pracowali tam także mordercy, złodzieje czy skazani za rozbój. Cały przekrój ówczesnego kodeksu karnego, a raczej subiektywnego kodeksu ówczesnych władz.

– Niezła mieszanka.

– Mówiąc wprost, to był stalinowski obóz koncentracyjny, w którym ludzkie życie nie miało żadnego znaczenia. I niby ten okres przeszedł już do historii, kamieniołom zalali i stał się atrakcją turystyczną, ale z tego, co mi ten kolega mówił, to zdarzył się tam później szereg tragicznych wypadków. Utonięcia, upadki ze skał… Mówiło się nawet, że to przeklęte miejsce.

– Chcesz mi powiedzieć, że nad Piechcinem ciąży jakaś klątwa albo duchy zmarłych tam więźniów nie dają dzisiaj ludziom cieszyć się kąpieliskiem? – Aleks się zaśmiał.

– Nie wierzę w duchy, klątwy i inne gusła. Zapewne przyczyną tych dramatów była zwykle nieostrożność, głupota albo po prostu nieszczęśliwy wypadek. – Bondys zgasił papierosa w samochodowej popielniczce i wydmuchał ostatni haust dymu za okno. – Zapewniam cię, że morderstwa, do którego jedziemy, dokonał żywy człowiek i musimy go jak najszybciej złapać.

5

Gdy dotarli na miejsce, na plaży nad zalanym kamieniołomem pracowało już kilkanaście osób. Aleks poszedł porozmawiać z aspirantem Rawiczem. Wiedział, że znalezienie okaleczonego ciała zawsze może wywołać traumę i nie zmieniają tego lata doświadczenia zawodowego. Kownacki wolał się upewnić, czy wszystko z policjantem w porządku, zwłaszcza że siedział z boku na piasku blady jak ściana i bujał się w przód i tył, wpatrzony w dal.

Marek tymczasem podszedł do ciała, przy którym pracował technik Antek Jasiński.

– Cześć. Kiedy zginął?

– Dzisiaj w nocy, dokładny czas poznasz po sekcji. Plamy opadowe na plecach i tylnej części ud wskazują na morderstwo tutaj na plaży.

– Wiemy, kto to? – spytał Bondys.

– Tak, to mecenas Adam Cezary Kamiński, znany bydgoski adwokat – odpowiedział technik.

– Mnie nieznany. – Bondys wzruszył ramionami. – A skąd wiadomo, kim jest denat?

– Grizli go rozpoznał.

– No tak, w prawniczym brodziku, jak w każdej branży, każdy wie, kto jeszcze moczy w nim stopy.

Bondys miał już okazję pracować kilkukrotnie z Grizlim, czyli Grzegorzem Gaurą, i życzyłby sobie, aby współpraca z każdym prokuratorem tak wyglądała. Był konkretny, pracowity, zawsze spokojny i opanowany, potrafił myśleć, a nie tylko trzymać się ściśle paragrafów.

Komisarz podszedł do prokuratora, który zapisywał coś w notatniku. Bondys także nie rozstawał się od lat ze swoim czarnym, skórzanym notesem, więc znów poczuł niewidzialną nić porozumienia z prokuratorem.

– Słyszałem, że znaliście się z ofiarą. – Podał Gaurze rękę na przywitanie, a on odwzajemnił gest mocnym uściskiem swojej niedźwiedziej dłoni. – Czym dokładnie zajmował się pan mecenas? Bronił jakichś groźnych zbójów?

– Nie, Kamiński specjalizował się w prawie rodzinnym, głównie w rozwodach. Ale tam też zdarzają się skomplikowane sprawy, konflikty, walka o majątek, dzieci. Czasem to większe emocje niż przy najgorszych zbrodniarzach.

– A prowadził jakąś kontrowersyjną sprawę w ostatnim czasie? Na przykład taką, dla której warto zabić?

– Hmm… Na początku roku miał miejsce dość głośny rozwód bydgoskiego radnego, Bartłomieja Krzyżanowicza. Kamiński był pełnomocnikiem jego żony, Elżbiety. Pewnie słyszałeś.

– Jakoś ominęła mnie ta plotka z życia śmietanki towarzyskiej miasta – wyjaśnił Bondys bez sarkazmu. – Kamiński wygrał?

– Owszem, i to spektakularnie. Jego klientka zgarnęła lwią część naprawdę sporego majątku męża. Mówiło się, że Adam podczas tej sprawy stosował wszystkie chwyty, z wyciąganiem najgorszych brudów włącznie.

– A co za trupy wypadły z szafy pana radnego? – Marek skrzywił się, gdy tylko wypowiedział tę niefortunną zbitkę słów.

– Z tego, co słyszałem, to mecenas udowodnił radnemu problemy ze sprawnością seksualną. – Gaura spojrzał na komisarza wymownie i po chwili dodał: – Mówiąc wprost, Kamiński zasugerował, że powodem, dla którego żona chce się rozwieść z radnym, jest impotencja. Wybuchła z tego afera na pół miasta, podobno Krzyżanowicz odgrażał się mecenasowi.

– Ciekawe. Pytanie, czy radny oburzył się do tego stopnia, żeby zamordować adwokata żony i wepchnąć mu węża do gardła – rzucił Bondys i zapisał nazwiska w notesie. – Tylko że nic dziwnego w tym, że adwokat chce wygrać sprawę, to jego praca. Czy raczej radny nie powinien chcieć ukarać żonę, a nie jej prawnika?

– Dobre pytanie.

Spojrzeli na okaleczone ciało mężczyzny. Bondys pomyślał, że szkoda, że mecenas nie może już nic powiedzieć. Miał nadzieję, że lekarzowi medycyny sądowej uda się odczytać coś z obrażeń.

Zadaniem komisarza było teraz znalezienie motywu. Przy założeniu, że radny pragnął odwetu na adwokacie żony, mogłyby to być urażona męska duma, klęska w sądzie, upokorzenie i strata majątku – solidne bodźce do zemsty. Tylko po co byłaby ta cała maskarada? Symbole na dłoniach, wąż, porzucenie ciała przy kamieniołomie?

W głowie Bondysa układał się już plan działania. Należało rozpocząć od rozmowy z radnym i zbadania jego alibi na czas zabójstwa.

6

Wanda krzątała się w kuchni, sprzątając talerze po kolacji. Przygotowała dzisiaj na obiad gulasz po węgiersku – według przepisu Petry, znajomej Węgierki, którą poznali podczas wakacji w Budapeszcie. Potrawa okazała się tak smaczna, że zjedli ją również na kolację, a Aleks poprosił jeszcze o dokładkę. Kochał swoją żonę niezmiennie od ponad dwudziestu lat – nie tylko za pyszne posiłki, wyprasowane koszule czy dbanie o szeroko pojęte ognisko domowe. Wanda była wspaniałą matką dla ich siedemnastoletniej córki Hani, jego przyjaciółką, powierniczką, kochanką, żoną, a przede wszystkim miłością jego życia. To dzięki niej znosił trudy pracy psychologa policyjnego.

Teraz patrzył, jak jego ukochana wyciera ręcznikiem kuchennym umyte naczynia. Miała czterdzieści trzy lata, trochę zmarszczek, kilka kilogramów więcej, niż kiedy się poznali, a mimo to widział w niej najpiękniejszą kobietę świata. Dla niego miała bezkonkurencyjnie tytuł Miss World od ponad dwóch dekad. Podszedł do niej od tyłu, objął rękoma jej kształtne biodra i wtulił się w nią.

– Pięknie pachniesz.

– Gulaszem chyba! – Zaśmiała się. – Puść, głuptasie, bo niechcący potłukę talerze.

– Talerze mogą poczekać, a twój stęskniony mąż nie.

Odwrócił ją przodem do siebie i czule pogładził po policzku. Odłożyła talerz i zarzuciła mężowi ramiona na szyję.

– A mówiłem już, że jesteś przepiękna?

– Coś tam wspominałeś.

– O której Hania wróci od koleżanki?

Wanda spojrzała na zegar ścienny, który wskazywał kwadrans do dziewiętnastej.

– Miała być przed dwudziestą pierwszą, a że mamy punktualne dziecko, to pewnie wróci właśnie za jakieś dwie godziny.

– O, to mnóstwo czasu! Co będziemy robić? Sami…

Chwycił jej twarz obiema dłońmi i pocałował namiętnie. Wanda objęła go w pasie i odwzajemniła pocałunek. Powoli zaczął unosić jej letnią sukienkę, gładząc ponętne, szerokie biodra i pośladki. Całowali się coraz intensywniej. Posadził ją na blacie i dotykał zachłannie piersi, a ona odpięła zamek w jego krótkich spodenkach. Pożądał jej niezmiennie od lat. Teraz też czuł szybko rosnące podniecenie i przyjemne mrowienie na samą myśl o nadchodzących upojnych chwilach z żoną.

Intymną chwilę przerwał telefon stacjonarny, który rozdzwonił się w przedpokoju. Małżonkowie znieruchomieli w pocałunku i spojrzeli na siebie.

– Nie odbierajmy, udawajmy, że nie ma nikogo w domu – zaproponowała Wanda i ugryzła męża delikatnie w dolną wargę. – Proszę…

Tymczasem telefon kolejnymi dzwonkami uparcie domagał się odebrania.

– Może to coś ważnego z pracy, kwiatuszku. Muszę odebrać. – Aleks widział rozczarowanie malujące się na twarzy żony. – Jeśli to ktoś inny, spławię natręta od razu i wrócimy do tego, co zaczęliśmy. Obiecuję!

Dał jej lekkiego klapsa w kształtny pośladek i pobiegł do telefonu.

– Halo? – Odebrał zdyszany. – A, to ty, Anitko. Co się stało?

Po blisko trzydziestu minutach odłożył słuchawkę. Jego przyjaciółka miała poważne kłopoty i nawet nie spostrzegł, kiedy rozmowa się przeciągnęła. Wrócił do kuchni, ale tam zastał tylko czyste, suche naczynia, odwieszony ręcznik kuchenny i umytą podłogę. W poszukiwaniu żony zajrzał do salonu, łazienki i wreszcie otworzył drzwi do sypialni, gdzie zastał Wandę zwiniętą w kłębek na łóżku.

– Tu schowała się moja królowa seksapilu.

Usiadł na skraju łóżka, próbował ją objąć i pocałować, jednak żona odsunęła się od niego.

– Co jest, Wandziu?

– Jeszcze się pytasz?! – Kobieta zerwała się gwałtownie do siadu. Dopiero teraz zauważył jej podpuchnięte oczy i zaczerwienioną od płaczu twarz.

– Chodzi o telefon? Przepraszam, trochę dłużej nam zeszło, bo Anitka ma problemy z tą pacjentką. Pamiętasz? Opowiadałem ci o niej. – Pogładził ją po twarzy i włosach, próbując załagodzić sytuację.

– Nie, nie chodzi o telefon, Aleks! Nie chodzi o jeden cholerny telefon! – Dwie duże łzy zaświeciły w jej oczach, aby zaraz spłynąć po twarzy. – Chodzi o to, że Anita niedługo zamieszka z nami!

– No coś ty?! – Aleks się zaśmiał. – Nawet nie pytała o to, zresztą i tak…

– Aleks, nie dosłownie! Ja nieustannie czuję jej obecność. Dzwoni, przychodzi, gadacie godzinami, szepczecie, zamykacie drzwi, ściszasz głos, gdy rozmawiacie przez telefon. Myślisz, że nie widzę tego wszystkiego?!

– Wandziu, Anitka ma teraz trudny czas, te problemy z jej…

– Ona ciągle ma trudny czas! – przerwała mu. – A to po rozstaniu z Bondysem, a to w nieudanym małżeństwie, później podczas rozwodu, a teraz ma kłopoty w pracy z jedną z pacjentek. Za chwilę wymyśli coś innego. Biedna Anitka, skrzywdzona przez los! Czy ty nie widzisz, co się dzieje?! Czy ty naprawdę nie rozumiesz, o co chodzi tej kobiecie?!

– Wandziu, przecież to moja przyjaciółka, to chyba naturalne, że jej pomagam. Ty też wspierasz swoje przyjaciółki, prawda?

– No właśnie, Aleks, moje przyjaciółki! Nie pocieszam żadnego przy-ja-cie-la! – przesylabizowała ostatni wyraz Wanda. – W dodatku przyjaciela zbliżonego urodą do Harrisona Forda. Przecież Anita to super laska!

– A co to ma do rzeczy? To nie jej wina, że jest ładna.

Pożałował swoich słów, gdy tylko kończył je wypowiadać. Jako psycholog mógłby mieć trochę więcej taktu i dyplomacji, a nie wychwalać przy żonie walory innej kobiety, o którą właśnie się kłócą.

– A więc sam przyznałeś, że jest ładna! Poza tym nie musi przychodzić do nas w butach na niebotycznie wysokich obcasach i w obcisłych kieckach, prawda?

Nigdy się nad tym nie zastanawiał. Anita tak wyglądała, odkąd ją znał. Nie podejrzewał jej o strojenie się dla niego.

– Ona ma taki styl. Zawsze miała.

– Aleks, na miłość boską, przestań! Elegancka, zadbana, atrakcyjna, wrażliwa, mądra. Ile jeszcze zalet ma Anitka? Nie jestem typem zazdrośnicy, kocham cię i ufam ci, ale jej nie ufam. A jak widzę, że zaczyna zabierać coraz więcej twojego czasu i uwagi, to zwyczajnie czuję się odrzucona i dostrzegam w niej zagrożenie dla naszego małżeństwa.

– Kwiatuszku, przecież wiesz, że jesteś dla mnie najważniejsza na świecie! Ani Anita, ani nikt inny się dla mnie nie liczy.

– Teoretycznie to wiem. Tylko że w praktyce to z Anitą spędziłeś ostatnie pół godziny, zamiast kochać się z żoną. – Wanda wstała z łóżka, wyszła do przedpokoju i zaczęła zapinać sandały.

– Dokąd idziesz?

– Wychodzę się przejść, muszę ochłonąć. A ty zdecyduj się, którą z nas wybierasz, bo z obiema być nie możesz!

– Ale…

Aleks nie zdążył dokończyć, bo małżonka odwróciła się na pięcie i wyszła, zatrzaskując za sobą drzwi.

Wiedział, że Wanda ma sporo racji, za dużo czasu poświęcał Anicie. Jednak zdziwiła go jej reakcja – nigdy by nie podejrzewał żony o zazdrość ani tym bardziej o stawianie takiego ultimatum. Szewc bez butów chodzi; jako psycholog powinien zauważyć niepokój żony już dawno temu. Widział w Anicie tylko przyjaciółkę, nikogo więcej. Nie chciał wybierać między Anitą a Wandą. Ale jeśliby musiał, to wybór był oczywisty.

Wanda.

Miłość jego życia.

Jednak zerwanie relacji przyjacielskiej z Anitą by bolało.

Bardzo.

Poniedziałek, 9 VI 1997 r.

7

O dziewiątej rano rozpoczęła się sesja Rady Miasta, w której uczestniczył upokorzony eksmałżonek – radny Bartłomiej Krzyżanowicz. Marek i Beata dotarli do ratusza tuż przed południem, kiedy posiedzenie akurat dobiegało końca. Poprosili pierwszą osobę wychodzącą z sali obrad o wskazanie radnego, a wtedy mocno umalowana starsza kobieta o filigranowej posturze bez wahania pokazała palcem mężczyznę w rogu sali.

– To ten wysoki w szarym garniturze. A o co chodzi? Czy jest o coś oskarżony? – spytała na tyle głośno, że kilka osób spojrzało w ich stronę z zaciekawieniem.

Policjant zignorował pytania i podszedł do wskazanego mężczyzny.

– Pan Krzyżanowicz? – Radny potwierdził skinieniem głowy. – Komisarz Bondys, starsza sierżant Pachniewicz, Wydział Kryminalny Komendy Wojewódzkiej w Bydgoszczy, możemy porozmawiać?

– Tak, możemy – wysyczał przez zęby Krzyżanowicz. – Tylko błagam, nie tutaj, już jestem wystarczającą sensacją dla plotkarzy.

Mężczyzna ruszył do wyjścia, a Marek i Beata rozejrzeli się. Istotnie, właściwie cały obecny na sali skład Rady Miasta wpatrywał się w nich z zainteresowaniem. Kiedyś Bondys pewnie spodziewałby się po osobach reprezentujących mieszkańców dużego miasta więcej kultury i wyczucia, ale dziś nie oczekiwał niczego od nikogo i z takim założeniem żyło mu się zdecydowanie łatwiej. Unikał rozczarowań, za to od czasu do czasu ktoś mile go zaskoczył.

Policjanci w pośpiechu wyszli za Krzyżanowiczem, a po chwili znaleźli się na środku Starego Rynku. Zegar z wieży kościoła przy pobliskim placu Kościeleckich wybijał właśnie dwunastą. Słońce grzało tak niemiłosiernie, że nawet gołębie zrobiły sobie przerwę w brudzeniu Pomnika Walki i Męczeństwa i chłodziły się w cieniu kamienic. Tylko radnemu skwar zdawał się nie przeszkadzać, mimo że miał na sobie pełny garnitur i koszulę zapiętą pod samą szyję.

– Słucham państwa – rzucił, rozglądając się nerwowo dookoła.

– Co pan robił w miniony piątek wieczorem i w nocy? – spytał Bondys i otworzył swój czarny, skórzany notes.

Radny spojrzał na niego, ewidentnie zdziwiony pytaniem, i po dłuższej chwili namysłu odpowiedział:

– Spędziłem wieczór i całą noc w domu, topiąc smutki w butelce dobrej whisky. – Skrzyżował ręce. – A wyprzedzając państwa następne pytanie, to piłem sam i nikt nie może tego potwierdzić.

– A co pan może powiedzieć na temat mecenasa Adama Cezarego Kamińskiego? – Komisarz zmienił temat i uważnie obserwował reakcję radnego.

Mimika Krzyżanowicza zmieniła się w ułamku sekundy. Jeśli można okazać czystą nienawiść wyrazem twarzy, to właśnie policjanci mogli ją podziwiać.

– Na temat tego złamanego chuja, który podczas rozwodu odebrał mi wszystko włącznie z godnością?! Nic na jego temat nie mam do powiedzenia! Jeśli o mnie chodzi, to może zdechnąć, będzie jedną gnidę mniej na tym świecie. Straciłem przez niego żonę, majątek, dobre imię, a za chwilę moja kariera polityczna najpewniej złamie się wpół. Planowałem we wrześniu startować do sejmu, a teraz to mogę sobie kandydować na żula osiedlowego. Jestem skończony w tym mieście, a pan mnie pyta, co ja myślę o Kamińskim? Nienawidzę gnoja!

Teoria o wyższej kulturze osobistej radnych upadła po raz drugi.

– Dlaczego powiedział pan, że Kamiński odebrał panu żonę? – spytała Beata, całkiem bystrze zauważając między wulgaryzmami istotny niuans.

– Dlaczego? Bo ten kutas jej nie tylko bronił, proszę pani! – Krzyżanowicz zaśmiał się w głos. – Miał z nią romans i to dużo wcześniej, niż do sądu wpłynął pozew o rozwód. Właściwie stanowił główny jego powód.

– Zaraz, zaraz. Twierdzi pan, że mecenas Kamiński reprezentował pana żonę i wywalczył rozwód z pana winy, choć sam stanowił przyczynę rozpadu państwa małżeństwa? – Bondys próbował połapać się w zdarzeniach.

– Dokładnie tak! Jeszcze mnie oskubał ze wszystkiego podczas procesu. Geniusz, prawda? Jeśli będzie się pan kiedyś rozwodził, to szczerze polecam pana mecenasa.

– To raczej niemożliwe. Mecenas Adam Cezary Kamiński nie żyje. – Bondys zrobił krótką pauzę, obserwując bacznie rozmówcę, który wyglądał na szczerze zdziwionego. – Został zamordowany, a jego okaleczone ciało zostało znalezione w sobotę rano w piechcińskim kamieniołomie.

– Kurwa, żartujecie sobie ze mnie?

– Nie, panie Krzyżanowicz. Nawet policja nie ma takiego poczucia humoru – odpowiedział komisarz.

– To pewnie myślicie, że to ja. Że ja go zajebałem, tak? Bo miałem motyw i nie mam alibi. Ja pierdolę, ten chuj niemyty nawet po śmierci będzie uprzykrzał mi życie! Że też moja żona musiała gzić się akurat z nim!

Stacja dziewiąta – Jezus kultury osobistej polityka upada pod ciężarem krzyża przekleństw po raz trzeci.

– Na razie nie jest pan podejrzany, ale proszę spodziewać się wezwania na komendę. Na razie to wszystko, dziękujemy. – Komisarz zakończył rozmowę i odwrócił się, żeby odejść w stronę samochodu, kiedy usłyszał za sobą głos radnego.

– Powiedział pan, że ciało było okaleczone?

Komisarz odwrócił się do Krzyżanowicza i pokiwał głową.

– To może stoi za tym jakaś jego była? Zranione kobiety są zdolne do wszystkiego, wiem, co mówię.

– Nie, to wygląda raczej na rytualne okaleczenie – wygadała się Beata, a Bondys spiorunował ją wzrokiem.

– Skoro tak, to może sprawdźcie tę fundację dla nawiedzonych bab, do której uciekła żona Kamińskiego. – Pokiwał głową. – Tak, tak, on też jest żonaty.

– Jaką fundację? – spytali jednocześnie policjanci.

Nagle wszystkie gołębie poderwały się z hukiem do lotu i zaczęły robić kółka nad Starym Rynkiem z takim zapałem, jakby grały w Ptakach Hitchcocka.

Wtorek, 10 VI 1997 r.

8

Nazajutrz rano na komendzie spotkała się grupa dochodzeniowo-śledcza powołana do sprawy zabójstwa w kamieniołomie – naczelnik Zygmunt Rybacki, komisarz Marek Bondys, starsza sierżant Beata Pachniewicz, młodszy aspirant Radosław Miller oraz dodatkowo psycholog Aleks Kownacki. Raport z sekcji zwłok miał być gotowy za kilka godzin.

– Sprawdziliśmy i faktycznie jest tak, jak zasugerował radny Krzyżanowicz. Jolanta Kamińska, żona ofiary, od trzech lat znajduje się pod opieką fundacji Serpenta: Kobiety Kobietom – zaczął Bondys. Wcześniej narysował swoją standardową tabelę podzieloną na pięć kolumn: ślady i dowody, sprawca, denat, podejrzani, motyw, więc teraz mógł zacząć ją uzupełniać. W czwartej kolumnie, oprócz fundacji i Jolanty Kamińskiej, znalazł się radny Krzyżanowicz.

– Interesujące. Pytanie, czy radny nie rzucił nam tropu żony ofiary tylko po to, aby odwrócić podejrzenia od siebie? – spytał Rybacki, irytująco bujając się na skrzypiącym krześle.

– Całkiem możliwe, ale tak czy owak, trzeba sprawdzić te tropy – odpowiedział szybko komisarz, starając się ignorować skrzypienie, po czym zwrócił się do Beaty i Radka: – Czego się dowiedzieliście?

– Fundacja została założona dziesięć lat temu przez niejaką Edytę Barańską, aby pomagać kobietom w trudnej sytuacji – przeczytał Miller z pomiętolonej kartki.

– Czyli jakim? Ofiarom przemocy domowej? – zapytał naczelnik, jednocześnie prawie wywijając orła na krześle.

– Też. Z opisu fundacji wynika, że może tam zgłosić się każda kobieta, która czuje się samotna, bezradna czy w jakikolwiek sposób skrzywdzona. – Mówiąc to, Beata zaczerwieniła się. – Pod dachem domu Barańskiej mieszka ponad trzydzieści kobiet.

– Wszystko pięknie, ale z czego utrzymuje się ta fundacja? – spytał Zygmunt.

– Dobre pytanie. Oficjalnie oprócz fundacji prowadzona jest tam działalność gospodarcza z zakresu wróżbiarstwa oraz salon masażu, a poza tym spływają całkiem niezłe datki z darowizn, głównie od mieszkających tam kobiet.

– A wiadomo coś więcej o pani prezes? – Bondys wpisał nazwisko kobiety na tablicy i połączył je z ofiarą strzałką ze znakiem zapytania. Wcześniej to samo narysował między Jolantą Kamińską a jej zamordowanym mężem.

– Niezamężna, bezdzietna, czterdzieści pięć lat. Z wykształcenia doktor psychologii, pracuje od lat jako wróżka – przeczytała z notatek Beata.

– A gdzie ta cała niby-fundacja ma siedzibę? – dopytał naczelnik.

– To jest najlepsze: siedziba znajduje się w Prądocinie, czyli prawie w połowie drogi pomiędzy Bydgoszczą a Piechcinem – wyjaśnił Radosław.

– To może mieć znaczenie, ale nie musi – skwitował Rybacki i wstał, sugerując, że jego czas jest cenny i powinni kończyć. – Aleks, a co ty możesz nam powiedzieć na temat sprawcy, biorąc pod uwagę tego węża w gardle i okoliczności zabójstwa?

– Ameryki nie odkryję, jak powiem, że trzeba sobie zadać sporo trudu, żeby pojechać z ofiarą na takie odludzie, mieć ze sobą martwego węża, a wcześniej wypalić komuś symbole na rękach. Ewidentnie zbrodnia została dokładnie zaplanowana, wykonana na zimno, no i wygląda na rytualną.

– Albo ktoś bardzo chciał, żeby na taką wyglądała – wtrącił się komisarz.

– Co masz na myśli, Maras?

Bondys wielokrotnie informował przełożonego, że nie przepada za nazywaniem go Marasem, ale jak widać – nadaremnie.

– To, że morderca przekazał nam swoją symbolikę niezbyt subtelnie. Równie dobrze mógł jeszcze napisać ofierze na czole słowo „wąż”.

– A tam, jak zwykle szukasz dziury w całym. Brak subtelności u zabójcy, daj spokój – skwitował Zygmunt, a Radosław wesoło zarechotał.

– Rozumiem tok rozumowania Bondysa, ale w tym wypadku uważam, że morderca raczej chciał pokazać swoją bezkarność i zuchwałość – wtrącił Kownacki. – Z innej beczki, to Barańska ze swoim doktoratem z psychologii może umieć nieźle manipulować ludźmi.

– Na pewno trzeba się jej przyjrzeć. Maras, pojedź tam z Beatą i porozmawiajcie z panią wróżką oraz z Jolantą Kamińską. Radek, sprawdź Elżbietę Krzyżanowicz, klientkę i kochankę zamordowanego. Do roboty! – Rybacki klasnął w dłonie, niczym trener motywujący drużynę sportową.

Niepotrzebnie. Bondys czuł się wystarczająco zmotywowany – chciał odnaleźć mordercę.

9

Jechali na południe od Bydgoszczy drogą krajową numer 25. Pachniewicz nie odezwała się ani słowem podczas jazdy, wpatrzona w boczną szybę z takim zaangażowaniem, jakby pierwszy raz wsiadła do samochodu. Marek na początku chciał zainicjować rozmowę, ale odpuścił. Pomyślał, że czasem lepiej pomilczeć – zwłaszcza po niefortunnym pocałunku Beaty, złożonym na jego ustach dokładnie osiemdziesiąt dwa dni temu. Nie żeby to wydarzenie miało jakieś wyjątkowe znaczenie w jego życiu – po prostu zapamiętał, że był to pierwszy dzień wiosny, a że lubił liczyć, to znał także liczbę dni, które minęły od tamtej sytuacji.

Musiał przyznać sam przed sobą, że Beata należała do atrakcyjnych kobiet, jednak to było dla niego za mało, żeby pchać się w romans z młodszą koleżanką z pracy. A niczego poza łóżkowo-przyjacielską relacją nie mógł, a raczej nie chciał jej zaoferować. Jego serce należało do Anity Michałowskiej, która zostawiła go wiele lat wcześniej, nie podając przyczyny rozstania. Od tamtego czasu, owszem, miewał przygody, flirty, spotykał interesujące, piękne kobiety, ale zakochać się w żadnej nie potrafił. Wszystkie miały jedną zasadniczą wadę – nie były Anitą.

Minęli Brzozę, zjazd na plażę w Pieckach i w końcu skręcili w lewo do Prądocina. Z przeciwka poboczem szły dwie nastolatki w skąpych bikini i z plecakami, wesoło szczebiocząc – normalny widok w okolicy kąpieliska latem. Bondys zatrzymał samochód obok dziewcząt i opuścił korbką boczną szybę.

– Przepraszam, wiecie może, jak dojechać do siedziby fundacji Serpenta?

Dziewczyny zaczęły chichotać, patrząc na siebie wymownie.

– A co, szuka pan przygód? – odpowiedziała rudowłosa, niższa dziewczyna.

– I to tak oficjalnie, przy żonie? – dodała wyższa szatynka i wskazała na Beatę siedzącą na miejscu pasażera.

Bondysowi zajęło chwilę, żeby zrozumieć, co dziewczyna ma na myśli. Spojrzał na koleżankę, która zrobiła się czerwona jak burak, i dotarło do niego, że znajdują się przecież w nieoznakowanym samochodzie, a dziewczyny musiały zwyczajnie wziąć ich za małżeństwo.

– Komisarz Bondys, starsza sierżant Pachniewicz, Wydział Kryminalny Komendy Wojewódzkiej w Bydgoszczy – wyjaśnił surowym tonem i wysiadł z samochodu, a Beata za nim.

Uśmiechy zniknęły z twarzy nastolatek. Zważając na fakt, że był dzień powszedni przed południem, a nastolatki nie wyglądały, jakby miały skończone osiemnaście lat, z pewnością powinny siedzieć teraz w szkolnych ławkach, a nie paradować półnagie w okolicy jeziora. Pewnie dlatego chętnie wskazały im drogę i opisały szczegółowo siedzibę fundacji.

– Dziękujemy. Jeszcze jedno pytanie: dlaczego spytałaś, czy szukam przygód w fundacji?

– Tak tylko mi się powiedziało, proszę pana – wybąkała rudowłosa.

– To bardzo ważne. Powiedz nam, proszę, co mówi się w okolicy o fundacji Edyty Barańskiej – powiedziała Beata ciepłym głosem.

Dziewczyny znów spojrzały po sobie, a następnie odezwała się milcząca do tej pory szatynka:

– No ludzie gadają, że w fundacji jest… No, że przyjeżdżają różni mężczyźni, drogimi samochodami, no wie pani...

– Mówi się, że fundacja to po prostu agencja towarzyska?

– To takie plotki, nie wiem, ile w tym prawdy – wyjaśniła rudowłosa. – Przepraszam, ale naprawdę musimy już iść.

– Bardzo nam pomogłyście, dziękujemy – dodał Bondys.

Policjanci wsiedli z powrotem do samochodu, a nastolatki odeszły w pośpiechu, nie oglądając się za siebie.

– Burdel pod przykrywką fundacji dla ofiar przemocy domowej. No, no, robi się ciekawie – skwitował komisarz.

– A może te kobiety są zmuszane do prostytucji? Znalazły się w trudnej sytuacji życiowej, nie mają dokąd pójść i łatwo postawić im ultimatum, pracujesz albo wylądujesz na ulicy – skontrowała Beata.

– Może. Zobaczymy, co tam znajdziemy.

Po kilku minutach jazdy komisarz dostrzegł dom stojący nad brzegiem Jeziora Jezuickiego i nie miał wątpliwości, że trafili na miejsce. Rudowłosa nastolatka nie myliła się mówiąc, że „trudno nie zauważyć tego błękitnego pałacu”. Dwupiętrowa willa w kolorze tafli jeziora i przynajmniej hektarowa działka ogrodzona wysokim płotem robiły wrażenie.

– Chyba wyjątkowo bogata ta fundacja – zagaił i nie czekając na odpowiedź Beaty, wysiadł z samochodu. – Obejdziemy tę hacjendę, rozejrzymy się, a ja sobie zapalę.

Kiedy przeszli na tył domu, okazało się, że do willi należy także dobre trzydzieści metrów prywatnej plaży. Gdyby Marek nie wiedział, kto jest właścicielem posiadłości, pomyślałby, że to z pewnością jakiś biznesmen albo gangster; prezeska fundacji dla skrzywdzonych kobiet przyszłaby mu na myśl jako jedna z ostatnich.

Policjanci cofnęli się do głównego wejścia, gdyż ogrodzenie prowadziło jeszcze kilka metrów w głąb jeziora i nie dało się obejść willi dookoła – no chyba że przeskakując przez płot albo stając się Chrystusem chodzącym po wodzie.

Bondys nacisnął dzwonek, a ze środka rozległa się melodyjna muzyczka.

Nad drzwiami zauważył tabliczkę Fundacja Serpenta – Kobiety Kobietom. Logo przedstawiało uśmiechniętą dziewczynę zasłoniętą skąpymi szarfami, wokół której wił się ogromny wąż. Wypisz wymaluj biblijna Ewa, której skradziono jabłko. Tylko co to miało wspólnego ze skrzywdzonymi kobietami?

– Spójrz, to wąż, jak przy naszej ofierze. – Beata również zwróciła na to uwagę i wskazała palcem tabliczkę, po czym cofnęła go nerwowo, gdyż drzwi zaczęły się otwierać.

Ich oczom ukazała się przepiękna kobieta – jej idealną figurę podkreślała długa, powłóczysta suknia w kolorze bordo z dekoltem wielkości Wielkiego Kanionu, a mocny makijaż i ciężka biżuteria z czarnymi kamieniami dodawały stylizacji charakteru. Jednak dopiero kiedy odezwała się niskim, ponętnym głosem, Bondys zrozumiał, że to najprawdopodobniej założycielka fundacji – Edyta Barańska. Tej kobiecie z pewnością nikt nie potrafił odmówić. Niczego.

– Ach, państwo pewnie z policji. – Kobieta uśmiechnęła się szeroko, odsłaniając białe zęby kontrastujące z karminową szminką. – Edyta Barańska, ale mówcie mi Serpenta. Serpentes to po łacinie węże, najbardziej magiczne zwierzęta.

– Dzień dobry, pani Barańska – przywitał się Marek, z premedytacją ignorując jej prośbę. – Komisarz Bondys, starsza sierżant Pachniewicz, Wydział Kryminalny Komendy Wojewódzkiej w Bydgoszczy. Chcielibyśmy zadać pani kilka pytań.

– Wejdźcie zatem. – Kobieta odsunęła się od drzwi i gestem dłoni zaprosiła ich do środka.

Weszli po schodach na piętro, gdzie za drzwiami ozdobionymi mosiężną klamką znajdował się gabinet właścicielki. Pokój intensywnie pachnący kadzidłami mógł mieć dobre dwadzieścia metrów kwadratowych. Pod oknem stało ciężkie drewniane biurko z krzesłami po obu stronach, a obok duża drewniana szafa. Przy ścianie ulokowano czerwoną kanapę z poduchami obszytymi frędzlami w tym samym odcieniu. Na sporym regale oprócz książek znajdowało się też pełno bibelotów – figurek, kamieni ozdobnych, kart, a podłogę przykrywał dywan z misternie plecionym wzorem, w odcieniach bordo i butelkowej zieleni. W całym pomieszczeniu uwagę najbardziej przykuwał obraz przedstawiający bitwę wikingów.

– Nie wiedziałem, że wróżki słuchają black metalu – skomentował komisarz.

– Proszę?

– To okładka szwedzkiej grupy Bathory.

– A nie, nie. – Barańska się zaśmiała, jakby usłyszała najlepszy dowcip. – To reprodukcja Dzikiego polowania. Nordycka mitologia jest bliska memu sercu. Zresztą jak większość dawnych wierzeń. Mity greckie, rzymskie, hinduizm, judaizm, astrologia, chińskie wierzenia to tak naprawdę jedność tworząca całą spuściznę kulturową i cywilizacyjną ludzkości. W każdej z nich odnajdziemy prawdę o sobie i swoim przeznaczeniu. Mimo różnic w tradycjach wszystkie łączy…

– Rozumiem. Ja jednak wolę twardo stąpać po ziemi i sam być panem swojego losu – przerwał jej Bondys i usiadł na kanapie, a Barańska zajęła miejsce za biurkiem, patrząc na policjanta z niesmakiem.

– Skąd pani wiedziała, że jesteśmy z policji? – spytała Beata, prawdopodobnie próbując załagodzić atmosferę.

– Przecież jestem wróżką! – Kobieta się zaśmiała. – A poza tym w Piechcinie znaleziono ciało mecenasa Kamińskiego, więc pewnie chcecie porozmawiać o jego żonie, a mojej podopiecznej, Jolancie Kamińskiej.

Zdawało się, że Edyta Barańska wiedziała więcej, niż przypuszczali.

– Chcielibyśmy zadać pani kilka pytań. – Bondys przeszedł do sedna, mając powoli dosyć nonszalanckiej postawy tej pseudowróżki. – Gdzie była pani…

– „W szturmie pędzą dzikie tłumy, za podparcie mając jedynie chmury. Gnają nad dolinami, łąkami i wrzosowiskami, przez ciemność i wiatr; nie przejmują się tym. Wędrowiec pada ze strachu na drogę. Posłuchaj tej wrzawy, to Dzikie Łowy Odyna!*” – wyrecytowała.

– To jakiś nordycki Mickiewicz?

– Prawie. Jan Sebastian Welhaven, którego wierszem inspirował się Peter Nicolai Arbo, malując Dzikie polowanie.

– Super. Lekcję malarstwa i poezji mamy za sobą, wróćmy do pytania.

– Nie tak szybko, komisarzu. – Kobieta znów mu przerwała, uśmiechając się szeroko. – Rozumiem, że nie jestem o nic podejrzana ani nie jest to oficjalne przesłuchanie, czyli właściwie nie muszę z wami rozmawiać. Więc wyświadczam przysługę. A jeśli chcecie się dowiedzieć czegoś ode mnie bez nakazu, to mam jeden warunek: wy także odpowiecie na moje pytania. Przysługa za przysługę.

Beata spojrzała na Marka ze zdziwieniem i bezradnością wymalowanymi na twarzy. Nie ma co, właścicielka fundacji miała dobrze opanowane techniki manipulacji i wytrącania rozmówcy z równowagi. Za to Bondys teraz miał już pewność, że rozmowa z Serpentą będzie długą i krętą drogą, niekoniecznie zakończoną szczęśliwym dotarciem do celu. Coraz bardziej podejrzewał też Barańską o zabójstwo mecenasa Kamińskiego – choć tego, że będzie miała żelazne alibi na ten czas, był pewien. Spryt tej kobiety z pewnością nie pozwoliłby jej wpaść na tak oczywistym elemencie.

* Fragment wiersza Jana Sebastiana Welhavena w tłumaczeniu Marceliny Wolny.

10

Młodszy aspirant Radosław Miller zajechał do Trzcińca, położonego zaledwie kilka kilometrów na południowy zachód od Bydgoszczy, tuż za lotniskiem, co musiało doskwierać na co dzień mieszkańcom. Chociaż komisarz Bondys kiedyś opowiadał, że mieszkając na bydgoskich Wyżynach, które przylegały do lotniska od południowego wschodu, przywykł do widoku i hałasu startujących oraz lądujących samolotów mimo swojej nadwrażliwości na niektóre dźwięki.

Bondys, Bondys, wszędzie Bondys. Nawet z lotniskiem mu się kojarzył.

Miller zaparkował pod jednym z szeregu domów. Zadzwonił dzwonkiem przy furtce i czekał. Aż się wzdrygnął, kiedy do płotu podbiegł z impetem czarny, masywny pies w typie labradora. Radek szybko jednak zrozumiał, że zwierzę pomimo sporych gabarytów i wielkich białych kłów ziejących z pyska macha wesoło ogonem i robi wrażenie przyjaźnie nastawionego do obcych.

– Timon! Chodź tu! – Usłyszał aksamitny damski głos, który nawet w krzyku był przyjemny dla ucha. – Mam nadzieję, że pana nie wystraszył. Proszę się nie obawiać, ma charakter szczeniaka w ciele olbrzyma.

Elżbieta Krzyżanowicz powalała urodą. Z figurą modelki, pięknymi rysami twarzy i krótkimi blond włosami przyciągała z pewnością niejedno głodne męskie spojrzenie. Radosław musiał skupić wzrok na psie, nadal merdającym wesoło ogonem, żeby móc skoncentrować się na pracy.

– Młodszy aspirant Radosław Miller, Wydział Kryminalny Komendy Wojewódzkiej w Bydgoszczy. Czy moglibyśmy porozmawiać?

Jeśli nie miała ochoty na tę rozmowę, to nie dała tego po sobie poznać. Spojrzała tylko dyskretnie na zegarek, uśmiechnęła się grzecznie i zaprosiła policjanta do środka.

Wnętrze domu imponowało. Na zewnątrz dość skromny i niewyróżniający się spośród pozostałych, w środku zmieniał się w luksusową willę, niczym po drugiej stronie lustra w baśni Lewisa Carrolla. Od wejścia oczy atakowały antyki, reprodukcje znanych obrazów, ciężkie drewniane meble, drogi sprzęt hi-fi, a w powietrzu unosił się intensywny kwiatowy zapach. Nade wszystko jednak rzucał się w oczy porządek – ale nie taki po cotygodniowym odkurzaniu, wytarciu kurzu i odświętnym umyciu okien. Tutaj aż lśniło. Każdy kryształowy wazon błyszczał, na szklanym stoliku Radek nie dostrzegł ani jednego okruszka, a śnieżnobiałe kafelki w przedpokoju błyszczały, jakby świeżo je wypolerowano.

Tak samo zresztą prezentowała się gospodyni – doskonale. Dopasowana szara garsonka, czółenka na szpilce, zadbane dłonie, włosy i delikatny makijaż. Radek pomyślał, że Beatka w takiej stylizacji wyglądałaby zjawiskowo.

Usiedli przy stole udekorowanym wazonem z ogromnym bukietem tulipanów, a pani domu nalała im obojgu wody z karafki.

– Przyszedłem porozmawiać o pani mężu, Bartłomieju Krzyżanowiczu.

– Byłym mężu – dodała szybko, jakby odruchowo, choć bez cienia złośliwości.

– Tak. Domyślam się, że to niezbyt komfortowa sytuacja, ale czy może pani opowiedzieć coś więcej o państwa rozstaniu?

Krzyżanowicz wpatrywała się w niego przez chwilę, choć jej twarz pozostawała niewzruszona. Nie wiedział, czy pytanie ją uraziło, czy zastanawia się nad odpowiedzią. Już miał otworzyć usta, by coś powiedzieć, ale wtedy odezwała się:

– Skoro muszę. – Westchnęła. – To smutna historia, choć pewnie dość powszechna. Naprawdę to interesuje policję?

– Prowadzimy ważne śledztwo w sprawie… – Szukał odpowiednich słów, opisujących śmierć jej adwokata i domniemanego kochanka.

– Nieważne. – Przerwała mu gestem dłoni. – W sumie to nie chcę znać szczegółów jakichś kolejnych machloi mojego eksmałżonka.

Krzyżanowicz ewidentnie założyła, że policjanci sprawdzają pana radnego. Może to i lepiej, rozmowa powinna pójść łatwiej, pomyślał Radek.

– To dlaczego się rozwiedliście?

– Nie lubię o tym mówić.

– Nalegam, to ważne.

– Żyłam w złotej klatce. Nie mieliśmy dzieci, bo Bartek nie chciał. Nie pracowałam, bo Bartek sobie tego nie życzył. Nie wyjeżdżaliśmy na wakacje, bo Bartek nie miał czasu. – Kobieta znowu westchnęła. – Godziłam się na to przez lata, nawet nie zauważając, jak staję się jego własnością. Miałam odgrywać rolę wizerunkową w jego politycznej karierze. Dobrze wyglądać i ładnie się uśmiechać na plakatach wyborczych, a do tego pełnić funkcję idealnej pani domu, aby mógł zapraszać ważnych kontrahentów na wytworne kolacje do naszego domu.

Radek pomyślał, że te zadania akurat wykonywała na szóstkę z plusem. Wyglądała jak wymarzona żona polityka.

– Rozumiem, że żyliście państwo w taki sposób przez kilkanaście lat. Dlaczego właśnie teraz zdecydowała się pani na rozwód?

– Wie pan, pewnego dnia zdałam sobie sprawę, że nie mam zupełnie nic. Nawet hobby. Nigdy nie miałam czasu na żadną swoją pasję, bo polerowałam porcelanową zastawę albo przyrządzałam indyka w warzywach dla amerykańskich dyplomatów. Poza tym Bartek uważał chodzenie na lekcje samby czy plotki z koleżankami za nieodpowiednie zajęcia dla żony poważnego polityka. Mam trzydzieści sześć lat, a czuję się jak sześćdziesięciolatka. Prowadzę życie emerytki i to niezbyt rozrywkowej. Nawet nie rozwiązuję krzyżówek czy nie chodzę na spotkania Koła Gospodyń Wiejskich, choć w Trzcińcu KGW ma bardzo pochlebne opinie.

Przerwał jej pies, który wpadł do pokoju z jęzorem na wierzchu, położył kolorową piłeczkę przed stopami swojej pani i czekał na pochwałę. Krzyżanowicz pogłaskała pupila.

– Mam tylko jego. Z biegiem lat to Timon stał się moim jedynym przyjacielem i powiernikiem.

– A mecenas Kamiński? – Aspirant postanowił postawić wszystko na jedną kartę.

– Skąd pan wie o Adamie?

– Od pani męża.

– Byłego męża – poprawiła znów kobieta, ale tym razem drgnął jej kącik ust.

– Proszę opowiedzieć o mecenasie.