Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zaledwie pięćdziesiąt kilometrów od północnej granicy Polski leży półmilionowe miasto. Dziś nazywa się Kaliningrad. Dawniej, gdy granice przebiegały inaczej, było pruskim Königsbergiem i było też Królewcem.
To miasto na wskroś europejskie. A jednak transformacja dawnej stolicy Prus Wschodnich najpierw w sowiecki, a potem rosyjski Kaliningrad wywołuje dziwny niepokój, uczucie niedopasowania wyczuwalne w samym mieście – zarówno dla mieszkańców, jak i władz, tych lokalnych i tych na Kremlu. Na pierwszy rzut oka to zwykła rosyjska prowincja, może bardziej zakompleksiona, porównująca się chętniej do przedwojennej potęgi i europejskich sąsiadów niż do Moskwy czy Petersburga. Ale równocześnie pod powierzchnią kryje się inne miasto, ni to widmo, ni to chimera.
Paulina Siegień opowiada o połączeniu się przedwojennego Königsberga z powojennym Kaliningradem w jedno fantazmatyczne miasto niczym z bajki. Tu pamięć nie chce przeminąć, to, co współczesne, odbija się w tym, co dawne. Duch przeszłości nie znika. Tylko czy jest to dobry duch Kanta z jego ideą wiecznego pokoju, czy ponury i złowieszczy Smętek?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 332
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by NurPhoto / Getty Images
Copyright © by Paulina Siegień, 2021
Opieka redakcyjna Tomasz Zając
Redakcja Anna Mirkowska
Korekta Anna Dajek, Patrycja Pączek
Skład Małgorzata Poździk / d2d.pl
Zrealizowano ze środków Miasta Gdańska w ramach Stypendium Kulturalnego Miasta Gdańska.
Zrealizowano przy pomocy finansowej Województwa Pomorskiego.
Przygotowanie e-booka d2d.pl
ISBN 978-83-8191-339-3
Chciałbym podkreślić, że korzeniem zła Niemiec są Prusy[1].
Wbrew intuicji Polska graniczy z Rosją na północy, nie na wschodzie.
Siódemka, czyli droga krajowa numer 7, na północ od stolicy została za komuny poskładana z różnych odcinków w jeden z najważniejszych korytarzy transportowych Polski, prowadzący do portów Trójmiasta.
Kiedy drogowskazy wskazują zjazdy na Mławę – gdy jedzie się z Warszawy, to będzie po lewej stronie – w oddali, na horyzoncie, można wypatrzeć wieże kościoła Świętej Trójcy. Znajomy, bliski sercu kształt. Neobarok, katolicyzm, Polska.
Kilkadziesiąt kilometrów dalej, tym razem po prawej stronie drogi, nad Nidzicą, górują inne wieże. Czerwone, klockowate, zwieńczone niewysokimi spiczastymi dachami. Wieże siedmiowiekowego zamku krzyżackiego. Poteutońskie, poniemieckie.
Gdzieś pomiędzy tymi czterema wieżami biegła wyszarpana 11 lipca 1920 roku granica II Rzeczypospolitej i niemieckiej prowincji – Prus Wschodnich. Dalej przebiegała między Kurpiami i Krainą Wielkich Jezior Mazurskich, między Myszyńcem i Szczytnem, między Kolnem i Piszem. Gdy jedzie się dzisiaj z Białegostoku do Ełku, widać ją wyraźnie między Grajewem i Prostkami. Krajobraz zmienia się nagle, koła samochodu zjeżdżają z asfaltu na kamienny bruk. Opony dudnią, a po obu stronach drogi wyrastają jak muchomory przysadziste domki z wielkimi połaciami dachów pokrytymi ceramiczną czerwoną dachówką. Na podwórkach pojawiają się ceglano-kamienne obory, a widnokrąg zdobią strzeliste jak rakiety kosmiczne wieże kościołów, jeszcze kilkadziesiąt lat temu niekatolickich. W Boguszach nad rzeką Ełk stoi schowany w lesie szesnastowieczny słup graniczny. Postawiono go w 1545 roku na pamiątkę wytyczenia granic państwowych między Prusami Książęcymi, Koroną Królestwa Polskiego i Wielkim Księstwem Litewskim. Uroczystość kończyła spór o przebieg granicy między ziemiami we władaniu Zygmunta Augusta i byłymi włościami zakonu krzyżackiego, nad którymi, po zeświecczeniu i poddaniu w lenną zależność polskiemu królowi, panował książę Albrecht Hohenzollern.
Niezależnie od wichrów dziejowych, zawieranych unii, prowadzonych wojen i dokonywanych zaborów słup w Boguszach przez wieki pełnił swoją funkcję, zawsze jakaś ważna granica w tym miejscu przebiegała. Zmieniło się to w 1945 roku, równo czterysta lat po tym, jak ustawiono słup. Na pamiątkę wyznaczono tu granicę województw.
Od tego miejsca pięła się ona na północ, przebiegając nieco na zachód od Suwałk i Augustowa. Stamtąd, przecinając Jezioro Wisztynieckie, dalej na północ, ale już między Prusami i Litwą, wzdłuż rzek Lepony, Szeszupy i Szyrwinty. Dzisiejsza granica Litwy z Rosją biegnie niemalże tak samo, ale ta dawna, inaczej niż współczesna, nie skręcała na zachód wraz z nurtem Niemna, tylko przecinała go, oddzielając Kraj Kłajpedzki, przez Niemców zwany Memellandem, a odbity jeszcze w międzywojniu przez Litwę.
„Daleka jest droga do Prus Wschodnich – pisze w słynnym międzywojennym reportażu Na tropach Smętka Melchior Wańkowicz. – Daleka przez paszporty. Daleka przez inną walutę, przez inny język, przez brak konwencji turystycznej, przez niezachęcające miny gospodarzy tego terenu. Daleka przez brak dróg. […] W rezultacie do kraju 3000 jezior, do kraju puszcz, który mógłby stać się letnim salonem Warszawy, jedzie się całą noc”[2].
Minęło kilkadziesiąt lat i nie ma już posterunków granicznych, waluta i język te same, a Mazury są letnim salonem Warszawy. Może nie trzeba już jechać całą noc pociągiem jak Wańkowicz z córką, bo Warszawa najczęściej wybiera automobile, ale podróż wciąż jest długa, trasa biegnie przez wsie i miasteczka, po krętych drogach, przy których wyrastają podświetlone zniczami krzyże. Poza krajobrazem i zastygłymi w architekturze kształtami niewiele zostało z tych Mazur, które przemierzał Wańkowicz w towarzystwie prawie czternastoletniej Marty, przezywanej przez niego na sto sposobów, najczęściej Tirliporkiem. Jeszcze w pociągu reporter zapowiedział córce, że język niemiecki, którego uczyła się skwapliwie ze względu na planowaną podróż, może jej się w ogóle nie przydać, bo jadą do kraju, w którym mówi się po polsku.
Wańkowicza interesował nie tyle wyjazd do Prus Wschodnich, ile na przygraniczne tereny Mazur i Powiśla. Wystarał się u niemieckich władz o zezwolenie na podróż po regionie, bo chciał się naocznie przekonać, dlaczego w plebiscycie w 1920 roku tylko osiem gmin przegłosowało przyłączenie do Polski, mimo że południowe powiaty Prus Wschodnich licznie zamieszkiwała ludność polska. Nazwał to głosowanie straszliwą klęską polskości. Jednocześnie doskonale rozumiał, czemu taki był jego wynik. Z inicjatywy Niemiec miejscowi mogli się opowiedzieć za Polską albo Prusami Wschodnimi. To było szachrajstwo, które grało na silnym przywiązaniu do regionu. Dlaczego ludzie, których przodkowie od wieków mieszkali w Prusach, nagle mieliby zapragnąć „przeprowadzki”? Poza tym plebiscytowym oszustwem i poza intensywną niemiecką propagandą, poza naciskami na środowiska pielęgnujące polskość, II Rzeczpospolita wydawała się Mazurom bytem efemerycznym, państwem wysoce niepewnym, zwłaszcza że w tym samym czasie trwała bolszewicka ofensywa. Któż świadomie wybrałby ryzyko znalezienia się w granicach bolszewickiej Rosji, która choć żar wojny domowej nie zgasł jeszcze w jej wnętrzu, rzuciła się nieść płomień rewolucji na Zachód?
Złowrogim duchem swojej opowieści Wańkowicz uczynił Smętka, istotę zamieszkującą północny folklor. Smętkowi przypisał te wszystkie oszustwa, kłamstwa, niepowodzenia i klęski, które pozwoliły żywiołowi germańskiemu rozpanoszyć się w Prusach. Reporter zżymał się na sytuację, cały czas dowodząc w książce, że ziemie pruskie są związane z Polską żywotnym interesem geoekonomicznym. Kiedy te więzy zostają zerwane, cierpią nie tylko Mazurzy, ale i niemieccy obywatele Prus Wschodnich. Wańkowicz wyjaśnia czytelnikowi zawiłości historyczne i bieżące, puka do drzwi polskich organizacji i stowarzyszeń, styka się z działaczami aparatu III Rzeszy, którzy ciągle go obserwują. Raz bardziej, raz mniej dyskretnie. Podróż odbywa się latem 1935 roku, Niemcami rządzi już Adolf Hitler i Wańkowicz wyraźnie czuje, że pokojowe relacje między Polakami i Niemcami w Prusach Wschodnich stały się niemożliwe. Konflikt nabrzmiewa.
Niemcy przegrały I wojnę światową, ale wystawiły sobie z tej wojny wielki pomnik triumfu. W sierpniu 1914 roku marszałek Paul von Hindenburg rozgromił rosyjską armię pod Tannenbergiem i w niemieckiej wyobraźni wszystko nagle zlało się w jedno. Państwo krzyżackie z niemiecką Rzeszą, carskie wojsko z rycerzami Rzeczypospolitej i Litwy. Historia stała się grą analogii, ale Niemcy uznali, że sprawiedliwie zatoczyła koło i dała szansę na zasłużony rewanż.
Niemiecki wschód, pojęcie obarczone ciężarem nazistowskiej propagandy, zaczął odgrywać w międzywojniu kluczową rolę w budowaniu nowoczesnej niemieckiej tożsamości. Zwycięska bitwa, postrzegana jako odwet za niechlubną porażkę pod Grunwaldem w 1410 roku, umocniła fundamenty tej tożsamości, a Hindenburga uczyniła największym bohaterem narodowym i zbawcą Prus Wschodnich.
Dziesięć lat po bitwie na polu pod Hohensteinem, czyli Olsztynkiem, niedaleko granicy z II Rzecząpospolitą, odbyła się uroczystość wmurowania kamienia węgielnego pod przyszły pomnik zwycięstwa pod Tannenbergiem. Na miejsce przybyło kilkadziesiąt tysięcy osób. W 1927 roku miejsce pamięci, zaprojektowane przez dwójkę architektów, braci Krügerów, było gotowe. Powstał wielki dziedziniec otoczony ośmioma masywnymi wieżami, każda po dwadzieścia trzy metry wysokości. Dwadzieścia lat po bitwie, w 1934 roku, na tym terenie pochowano Paula von Hindenburga, chociaż on sam wcale sobie tego nie życzył. Tannenberg-Denkmal stał się mauzoleum. Na pogrzeb marszałka przyjechał Adolf Hitler, by przejąć atrybuty bohatera i zbawcy. Miejsce upamiętnienia bitwy pod Tannenbergiem stało się nazistowskim Stonehenge, symbolicznym prapoczątkiem narodu.
Wańkowicz pojechał zobaczyć obiekt pamięci w Tannenbergu, który nazywał „nowokrzyżackim pomnikiem”. Usiadł na łące w pobliżu, potrzebował chwili refleksji.
„Nie, pomnik Tannenberga, pomnik z tych mas cegły, marmuru, brązu, spiżu, stali, pomnik niemieckiego programu na wschodzie nie jest zwornikiem na zawsze i ostatecznie zamykającym epopeję. Epopeja ta trwa”[3] – zanotował.
Melchior Wańkowicz i jego córka zdążyli jeszcze zastać świat, który zaczął chylić się ku upadkowi 1 września 1939 roku w Gdańsku, kiedy nad ranem pancernik Schleswig-Holstein ostrzelał polską składnicę wojskową na półwyspie Westerplatte. Wszystko działo się blisko, po sąsiedzku, ale w Królewcu niewiele osób rozumiało złowieszczą wagę tego wydarzenia.
Trudno powiedzieć, kiedy mieszkańcy Prus Wschodnich zdali sobie sprawę, że katastrofa jest nieuchronna. W 1943 roku, kiedy Armia Czerwona przeszła już linię Dniepru i odrzuciła na zachód niedobitki Wehrmachtu, umysły Niemców wciąż zatruwała goebbelsowska propaganda, która w swoim słowniku nie miała takich słów jak „porażka” lub „przegrać”. Mężczyzn i chłopców ubywało, listy z frontu przestawały przychodzić, ale Niemcy chcieli jeszcze wierzyć w zwycięstwo. Zwłaszcza w Prusach Wschodnich wyczekiwano nowego Hindenburga, który zatrzyma Rosjan, tak jak w 1914 roku.
Tymczasem trzech przywódców, których kraje zostały połączone antyhitlerowskim sojuszem, kroiło już niemieckie cielsko, troszcząc się przede wszystkim o to, by jakoś rozcieńczyć prusackiego ducha wojny, hierarchii i ślepego posłuszeństwa, któremu zwłaszcza Churchill przypisywał wszystko, co najgorsze. Zupełnie jak Wańkowicz Smętkowi.
Działo się to w porze obiadowej 1 grudnia 1943 roku. Być może komuś w Królewcu wypadł z ręki widelec, którym zajadał królewieckie klopsy – obowiązkowo w sosie z kaparami, bo bez kaparów to nie są Königsberger Klopse, tylko zwykłe pulpety – kiedy w dalekim Teheranie Winston Churchill zaproponował, by powojenna Polska znalazła się między linią Curzona i Odrą z włączeniem Prus Wschodnich i Opolszczyzny.
Może na chwilę przygasło światło w królewieckich domach, w fabrykach, w szpitalach, na dworcach, w szkołach i urzędach, gdy Józef Stalin na tę propozycję odparł, że Rosjanie nie posiadają niezamarzających portów na Morzu Bałtyckim. Dlatego przydałyby się im Królewiec i Kłajpeda oraz odpowiednia część obszaru Prus Wschodnich. Tym bardziej, jak podkreślił Stalin, że historycznie są to ziemie odwiecznie słowiańskie[4]. Słowa te w latach powojennych będzie próbowała udowodnić sowiecka ekspedycja archeologiczna, z marnym skutkiem. Nawet w ciemnym okresie stalinizmu znajdowali się w Związku Radzieckim uczeni, którzy nie potrafili kłamać na zawołanie, wbrew historycznym faktom. Stalinowska interpretacja dziejów Prus Wschodnich okazała się jednak bardzo wpływowa i w obwodzie kaliningradzkim można ją usłyszeć do dziś.
Churchill zgodził się wtedy w Teheranie ze Stalinem, że to bardzo ciekawa propozycja, z którą warto bliżej się zapoznać. W Jałcie na początku lutego 1945 roku prezydent Stanów Zjednoczonych Franklin Delano Roosevelt zgodził się na przyznanie Polsce terytorialnej „rekompensaty kosztem Niemiec, mianowicie Prus Wschodnich na południe od Królewca oraz Górnego Śląska aż do Odry”[5].
Na południe od Królewca, który Stalin już sobie zaklepał.
Szósta z uchwał poczdamskich, przyjętych na zakończenie ostatniej konferencji pokojowej trzech wielkich mocarstw, nosiła tytuł Miasto Königsberg i przylegający do niego obszar i głosiła:
Konferencja rozpatrzyła propozycję Rządu Radzieckiego, ażeby zanim sprawy terytorialne zostaną ostatecznie załatwione w traktacie pokojowym, odcinek zachodniej granicy Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, który przylega do Morza Bałtyckiego, przebiegał od punktu na wschodnim brzegu Zatoki Gdańskiej w kierunku wschodnim na północ od Braunsberg-Goldap do punktu, gdzie stykają się granice Litwy, Rzeczypospolitej Polskiej i Prus Wschodnich.
Konferencja zgodziła się w zasadzie na propozycję Rządu Radzieckiego, ażeby przekazać Związkowi Radzieckiemu miasto Königsberg z obszarem przyległym, tak jak podano wyżej, pod warunkiem zbadania przez rzeczoznawców dokładnej granicy.
Prezydent Stanów Zjednoczonych i Premier Brytyjski oświadczyli, że tę propozycję Konferencji będą popierali przy przyszłym uregulowaniu pokojowym[6].
W ten sposób, w poprzek Mierzei Wiślanej, na południe od Świętej Siekierki (Heiligenbeil), a na północ od Świętej Lipki (Heiligelinde), między Bartoszycami (Barsztynem) i Bagrationowskiem (Iławą Pruską), przez leśny masyw Puszczy Rominckiej, oddzielając Gołdap (Geldapė) od Gusiewa (Gumbinė), Prusy Wschodnie przecięła długa prosta linia. Nowa granica Polski i Związku Radzieckiego.
Mazurów i Warmiaków historia potraktowała bezdusznie. Dla Niemców byli niepewni, bo zbyt słowiańscy, zbyt polscy. Dla Polaków niepewni, bo zbyt germańscy, zbyt niemieccy. Pewnie inaczej wyobrażał sobie Melchior Wańkowicz triumf polskości niż tak, jak się stało w 1945 roku, kiedy tereny Warmii, Mazur i Powiśla zostały przyłączone do Polski. Ale pewnie zrzuciłby to wszystko na karb niecnych zabiegów Smętka.
Tym razem, po II wojnie światowej, nie było żadnych plebiscytów. Zamiast demokracji, nawet jeśli oszukanej, zastosowano inżynierię społeczną na ogromną skalę. Wywieziono Niemców, przywieziono Polaków. Każdy, kto nie był wtedy pewny siebie, kto chodził do kościoła, ale mówił po białorusku, kto chodził do kirchy, ale mówił mazurską gwarą, mógł popełnić straszny błąd i utknąć po niewłaściwej stronie granicy, a tym samym – po niewłaściwej stronie historii. Która strona była właściwa, należało zorientować się na własną rękę, a co najważniejsze – w porę. Łatwo było przegapić właściwy pociąg.
Smętek został, więc chyba nie uważał się za Niemca. Unosi się teraz nad popegeerowskimi wioskami. A całe to wielkie wschodniopruskie pogranicze, które Wańkowicz opisał, w którym mieszały się składniki polskie, niemieckie, litewskie, zapadło się w błocie.
Operacja wschodniopruska, czyli sowiecka ofensywa, której celem było odcięcie Prus Wschodnich od pozostałej części Rzeszy, zaczęła się zimą 13 stycznia 1945 roku. Trwała długo, do początku kwietnia. Szturm Królewca zajął trzy dni, generał Otto von Lasch poddał twierdzę 9 kwietnia. Miesiąc później sowiecka armia była w Berlinie. Czołgi i karabiny przypieczętowały zmianę granic na mapie tej części Europy, dyskutowaną w Teheranie i Jałcie. Poczdam był już tylko formalnością.
Na dworcu w Królewcu, wkrótce przemianowanym na Kaliningrad, też pojawiły się pociągi pełne ludzi. Ostatni Niemcy zniknęli z Sambii i Natangii, tak jak zniknęli z Warmii i Mazur. Byli to ci, którzy nie uciekli wcześniej na zachód, którzy przetrwali działania wojenne i parę lat nowej sowieckiej władzy. Na ich miejsce tłuste lokomotywy ciągnęły ze wschodu wagony z ludźmi sowieckimi. Historia Prus Wschodnich dobiegła końca.
Pogranicze to wzajemne przenikanie się. Nieważne, jak je nazwiemy – kultury, narody, grupy etniczne – sąsiadują, spotykają się, nawiązują relacje. Krajobraz pogranicza nie jest ukołysaną, zgodną sielanką. Granica to przedmiot konkurencji, a mieszkanie przy niej to przeciąganie liny. Doświadczenie uczy, że stosunki na pograniczach są raczej złe niż dobre, podszyte lękiem; na pograniczach coś wisi w powietrzu. Aż kipi od krzywd i konfliktów. Rzadko bowiem sąsiedzi są tam sobie równi. A jednak na przekór temu sąsiedzkie światy łączą się, wiążąc nierozerwalnie jeden z drugim w gruby węzeł. Im dłużej to trwa, tym trudniej go rozplątać. Można go co najwyżej przeciąć.
Wzdłuż granicy polsko-rosyjskiej nie ma pogranicza. Nic tu się nie zdążyło zrosnąć, przemieszać, splątać. Po jednej i po drugiej stronie tej prostej linii, którą Stalin narysował na mapie ostrym ołówkiem, mieszkają ludzie przywiezieni, nowi tutejsi. Przez kilkadziesiąt lat nie mogli się nawet poznać. Było kilka furtek, ale wszystkie zaryglowane.
Do sowieckiego Królewca nie każdy mógł dojechać. Na kilka lat po wojnie wprowadzono tu reżim „zakazanej strefy przygranicznej”, nawet obywatele sowieccy do obwodu kaliningradzkiego mogli się dostać tylko z przepustką. Wszystkich mieszkańców dotyczył obowiązek paszportowy – co akurat było korzystne dla zwożonych z ZSRR kołchoźników, bo odwiązywało od ziemi, dawało im możliwość swobodnego przemieszczania się – i bezwzględny nakaz meldunku. Możliwości młodej na tym terenie sowieckiej administracji były jednak ograniczone, więc egzekwowanie tych wymagań było dalekie od ideału. Pod koniec lat pięćdziesiątych rozluźniono zasady wjazdu i przemieszczania się dla mieszkańców ZSRR, ale dla obcokrajowców obwód kaliningradzki pozostał zamknięty do końca lat osiemdziesiątych. Zwłaszcza dla tych z wrogiego imperialistycznego Zachodu.
Wyjątkiem od tej reguły była sąsiednia, bratnia Polska Republika Ludowa, a konkretnie województwa olsztyńskie i elbląskie. Jeszcze przed pierestrojką istniało coś, co można by nazwać współpracą transgraniczną – zorganizowane wyjazdy dla starannie wybranych grup szkolnych, harcerzy lub działaczy partyjnych, oficjalne delegacje, sąsiedzkie występy zespołów muzycznych. Wszystko to reglamentowane przez komunistyczne władze, skrupulatnie planowane i prowadzone pod czujnym nadzorem służb bezpieczeństwa. Wtedy wopiści uchylali na chwilę furtkę w Gronowie lub Bezledach, by przepuścić autobus. Inne regiony Polski nie miały prawa do „dobrosąsiedzkiej współpracy” z obwodem kaliningradzkim, więc wizyta, na przykład studentów z Warszawy, była nie do pomyślenia, ale już występ znanego wykonawcy tak. Zwłaszcza w latach siedemdziesiątych, w dobie względnej stabilności w Polsce gierkowskiej, a w Rosji breżniewowskiej, kontakty się nasiliły. Pod koniec lat siedemdziesiątych w kinie Rosja w centrum Kaliningradu wystąpił Czesław Niemen. Sala była wypełniona po brzegi.
Rosjanie z Kaliningradu też nie mogli jeździć do Polski, choć z miasta do granicy jest zaledwie pięćdziesiąt kilometrów. W sowieckiej telewizji transmitowano jednak festiwale piosenki w Sopocie, Opolu i Kołobrzegu. W ZSRR karierę robili polscy artyści. Każdy znał Edytę Piechę, w Polsce już nieco zapomnianą, Annę German wprost uwielbiano, a Barbara Brylska, która zagrała w noworocznej komedii omyłek Szczęśliwego Nowego Roku, na zawsze wpisała się w kanon rosyjskiej kultury. Polska rzeczywistość, którą w Kaliningradzie znano z telewizji, czasopism i wyłapywanych z eteru stacji radiowych, była niezwykle pociągająca, ale choć na wyciągnięcie ręki – niedostępna. W latach osiemdziesiątych w Kaliningradzie nie można było nawet dostać słowników polsko-rosyjskich. Moja znajoma swój pierwszy słownik przywiozła z wycieczki do Erywania, bo tam zalegały w księgarniach. Polska była blisko, nie za żelazną kurtyną, ale za grubą, ciężką, pluszową kotarą, której zwykły śmiertelnik nie mógł odsłonić.
Przejścia graniczne nie istniały i kiedy w drugiej połowie lat osiemdziesiątych PRL i ZSRR podpisały umowę o małym ruchu granicznym, wyznaczono punkty kontrolne, ale tylko do obsługi ruchu lokalnego. Na liście miejscowości uprawnionych do korzystania z umowy nie było dużych miast. Ani Olsztyna, ani Elbląga, ani Kaliningradu. Na przepustce trzeba było wpisać cel podróży i nazwisko krewnych, których się odwiedza. Tyle że mało kto miał krewnych po drugiej stronie granicy, poza rzadkimi przypadkami, kiedy wicher przesiedleń rozdzielił rodzinę i nie zdążyła się połączyć, zanim zasłonięto kotarę.
W 1991 roku polskie władze na miejsce Wojsk Ochrony Pogranicza powołały Straż Graniczną, w 1992 roku zawarły dobrosąsiedzkie porozumienie z jelcynowską Rosją i sąsiedzi w końcu zaczęli u siebie bywać. Przejścia graniczne nie od razu obsługiwały ruch międzynarodowy. Sentymentalne podróże Niemców do krainy dzieciństwa zaczęły się na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, ale na początku do Kaliningradu musieli docierać przez Litwę.
Na pierwszy rzut oka Braniewo to zwyczajne polskie miasteczko powiatowe. Kilkanaście tysięcy mieszkańców, w centrum niewysokie bloki po krzykliwej, ale już nieco zszarzałej termomodernizacji. Trochę przedwojennych kamienic. Sporo czerwonej cegły. Przy głównym skrzyżowaniu komunistyczny klocek, czyli budynek urzędu miasta, kiedyś dom partii. Naprzeciwko Biedronka z parkingiem. Dom kultury z salą kinową, nieduży hotel Warmia. Chińskie centrum handlowe. W piątkowy wieczór młodzież przesiaduje na opustoszałym rynku wśród straganów. Albo na widowni amfiteatru na wodzie, chociaż scena jest pusta, nikt nie występuje.
Do imponującego budynku dworca kolejowego zaglądają tylko przeciągi, kasy są zamknięte. Bilet na pociąg do Olsztyna kupuje się u konduktora. Do innych miast pociągi stąd nie jeżdżą, chociaż braniewiacy po stokroć woleliby pociąg do Gdańska. Stolica Warmii, a przy okazji również Mazur, nie rozwija się tak szybko, braniewska młodzież woli Trójmiasto. Inna rzecz, że po przebudowie dróg w pobliżu Braniewa podróż samochodem do Gdańska trwa krócej niż pociągiem do Olsztyna.
Poczta, szkoły, orliki, lumpeksy, apteki, kilka barów. Wszystkie bary, czy ten bardziej nowoczesny, z burgerami i stołami nakrytymi obrusami w kratę, czy ten naprzeciwko, w którym króluje laminat i duch PRL-u, podają piwo Braniewo z lokalnego browaru. Parę razy słyszałam, że to najlepsza rzecz, która powstała w Braniewie.
Do granicy z obwodem kaliningradzkim z Braniewa jest kilka kilometrów. Pierwsze pożytki z sąsiedztwa pojawiły się w latach dziewięćdziesiątych, kiedy rozpadł się ZSRR, a wraz z nim surowe reguły dotyczące przemieszczania się. W okolicy zaczął się przygraniczny handel, jakieś wspólne interesy, czasem szemrane, czasem po prostu półlegalne, wykorzystujące polityczny i prawny chaos. Tak wyglądało pierwsze spotkanie sąsiadów na dużą skalę. To mógł być początek historii nowego pogranicza, ale polityczne wybory Polski i Rosji sprawiły, że tak się nie stało. W tym krótkim czasie, kiedy granica się poluzowała, urodziła się Ania Kruczyńska z Braniewa. Córka Rosjanki i Polaka. Człowiek pogranicza, którego nie ma.
– To były lata dziewięćdziesiąte. Moja mama przyjeżdżała tutaj z babcią na ryneczek sprzedawać kosze wiklinowe. Dorabiały sobie, bo wtedy w Kaliningradzie było bardzo ciężko. Mój ojciec był wopistą, zobaczył mamę i się zakochał. Od pierwszego wejrzenia. Ale był problem, bo miał żonę. Rozwiódł się z nią i zaczął jeździć do mojej mamy do Kaliningradu. Nie dawał jej spokoju, chodził za nią, przychodził pod blok z kwiatami. No i mama w końcu się złamała i zgodziła się wyjść za niego za mąż. Ojciec był z Elbląga, mama z Kaliningradu, wyszło im, że zaczepią się w połowie drogi, w Braniewie. Na początku mieszkali w hotelu Astra na Żeromskiego, już go nie ma, spalił się. Kiedy się urodziłam, mieszkali na Królewieckiej. Mniej więcej wtedy ojciec wyleciał z WOP, bo kolega go podkablował, że przyszedł pijany. Wtedy wszyscy przychodzili pijani do pracy i pili w pracy, i to było w porządku, więc może poszło o co innego, nie wiem i pewnie się nie dowiem. W każdym razie ojciec dostał dyscyplinarkę. Więc sytuacja wyglądała tak, że tata był wopistą bez pracy, mama Rosjanką w obcym mieście z małym dzieckiem w domu.
Pomogli znajomi, wciągnęli rodziców Ani w biznes z kantorami. Mama Olga zaczynała jako kasjerka. W wolnych chwilach uczyła się polskiego. Z początku ludzie w Braniewie wytykali ją palcami, bo miała akcent, mówili, że jest ruska. Obecność Rosjanki, nie taka chwilowa – by na targu coś sprzedać i coś kupić, żeby potem zawieźć do domu, do Kaliningradu – tylko na stałe, w miasteczku nieopodal rosyjskiej granicy, była odbierana jako anomalia. Olgę bardzo to bolało, więc postanowiła czytać głośno polskie gazety aż do momentu, kiedy nie będzie słychać tego przeklętego akcentu. Nauczyła się, dzisiaj w jej głosie nie słychać nic wschodniego.
– Mnie to chyba aż tak nie dotknęło. W podstawówce mieliśmy osoby różnego pochodzenia, różnej wiary, nawet o różnym kolorze skóry. Była Ukrainka, była dziewczyna z Armenii, były dzieci świadków Jehowy i nikt ich jakoś nie wytykał palcami za to, że nie chodzą na religię. Więc to, że moja mama jest Rosjanką, nie robiło na nikim wrażenia. Jak moi rodzice się rozwiedli, to w szkole też nikt nie robił z tego afery. Ale już na podwórku tak. Tam mi dogryzali, leciały teksty o ruskich kurwach… Teraz sama się dziwię, że takie małe dzieci już tak przeklinały. Mama chciała wtedy wrócić do Kaliningradu, ale ja bardzo ją prosiłam, żebyśmy tego nie robiły. Tutaj chodziłam do szkoły, miałam koleżanki, w ogóle jako dziecko nie wyobrażałam sobie, że się wyprowadzimy z Braniewa. No i zostałyśmy, mama miała ten kantor i jakoś dała radę. Wyszła po raz drugi za mąż. Właściwie to mój ojczym, a nie ojciec, mnie wychowywał. Jak ktoś mnie zaczepiał na podwórku, to ojczym wyjaśniał sprawę.
Idziemy poszwendać się po mieście. Braniewo to starszy brat Kaliningradu. W 1254 roku Brunsberg otrzymał prawa miejskie, rok przed tym, jak krzyżacka krucjata opanowała ujście Pregoły. Miasto pretendowało do statusu stolicy Warmii, kiedy ta już wykształciła się jako odrębna całość w obrębie Prus Wschodnich, we władaniu biskupim. W dobie reformacji podporządkowana polskim królom Warmia została ostoją katolicyzmu. Tutaj działał biskup Stanisław Hozjusz, charyzmatyczny kaznodzieja, rzecznik kontrreformacji, autor Confessio fidei catholicae christiana, dzięki któremu Braniewo stało się tętniącym życiem centrum religijnym regionu. Hozjusz ściągnął do miasta jezuitów, którzy założyli tu gimnazjum i seminarium duchowne. W 1571 roku pojawiły się mniszki zakonu świętej Katarzyny. Zakon działa do dzisiaj, na łące za wielkim klasztornym gmachem z czerwonej cegły pasą się krowy.
Mijamy z Anią budynek Collegium Hosianum, w którym mieści się zespół szkół zawodowych. W trawie na dziedzińcu leżą kolorowe kule, model Układu Słonecznego. Braniewiacy mówią na nie po prostu „kulki”. Podobnie jak znaki zodiaku na szczytowej ścianie urzędu miasta nawiązują one do osiągnięć innego warmińskiego duchownego – Mikołaja Kopernika, który zgłębiał tajniki astronomii w sąsiednim Fromborku.
Naprzeciwko Hosianum znajduje się parking „na katedrze”, miejsce spotkań młodzieży. Do końca lat siedemdziesiątych braniewska bazylika pod wezwaniem Świętej Katarzyny Aleksandryjskiej była ruiną, podobnie jak katedra w Królewcu, czy raczej Kaliningradzie. W Braniewie każdy słyszał o księdzu Tadeuszu Brandysie, duchownym o niespożytej energii, który wielkim wysiłkiem odbudował świątynię jeszcze za komuny.
Z tymi sławnymi postaciami i wielką historią kontrastuje banalna współczesność powiatowego miasteczka na końcu świata, przy granicy z obwodem kaliningradzkim. Młodzież, kiedy już się dobrze powłóczy, szuka swojego sposobu na życie. Ania wyjechała na studia do Gdańska.
– Nie mam zamiaru wracać do Braniewa. Nie będę pracować za najniższą krajową. Zostaję w Trójmieście. Stąd wszyscy młodzi wyjechali, zostały niedobitki. Tacy, co się bardziej przywiązali. Tutaj pracować można tylko w mundurówce: w wojsku, straży granicznej. Dużo moich znajomych pojechało na studia do Trójmiasta, ale wracają, bo tu są etaty w wojsku. Wiadomo, pewny pieniądz. Z policji uciekają, bo w armii lepsza kasa i nie trzeba spisywać starych znajomych na patrolach ulicznych. Straż Graniczna to też dobra opcja, ale trudniej się dostać. Koledzy, którzy się starali, mówili, że od razu odrzucają tych, co jeżdżą do Kaliningradu.
Z Braniewa do Kaliningradu jest jakieś pięćdziesiąt–sześćdziesiąt kilometrów, o połowę bliżej niż do Olsztyna czy Gdańska. Ale na mentalnej mapie to miasto jest bardzo daleko i z Braniewa prawie nikt tam nie jeździ. Czasem trafi się jakiś wspólny projekt z władzami sąsiedniego Mamonowa, jakaś szkolna wymiana, ale to właściwie tyle. Chociaż, jak się zwykło tutaj mówić, co drugi braniewiak był w Rosji.
– Nie wiem, czy tutaj lubią Rosjan – mówi Ania. – Jedni lubią, inni nie lubią, reszcie to obojętne. Wiele osób patrzy na Rosjan przez pryzmat granicy, tego, jak zachowują się pogranicznicy. Albo patrzą na ich wózki w sklepie i potem psioczą, że Rosjanie wykupują im cały towar, że przez nich są kolejki. Ale w sumie to w Braniewie ludzie mało wiedzą o Rosjanach. Dojeżdżają maksymalnie do stacji benzynowej, która jest zaraz za granicą, i zawracają. Tyle Rosji widzą. Nawet język rosyjski nie jest popularny w Braniewie, jeśli chodzi o naukę. Odkąd pamiętam, stawiano na niemiecki. Mamy siedem kilometrów do granicy z Rosją, a wszyscy się chcieli uczyć niemieckiego. Jak przyjeżdżają Rosjanie, to dogadują się z nimi na migi.
Kiedy mama Ani opanowała już do perfekcji język polski, uznała, że jej córka powinna znać rosyjski. Nie tylko mówiony, wystarczający do komunikacji z krewnymi z Kaliningradu, z którymi wzajemnie się odwiedzali, ale również pisany. Ania miała dziesięć lat, gdy zaczęły się lekcje cyrylicy z mamą. Dzisiaj ma dyplom magistra filologii rosyjskiej, ale pamięta, że buntowała się przeciwko tej domowej edukacji. Robiła matce wyrzuty, że ta próbuje ją rusyfikować. Teraz się z tego wspomnienia śmieje. Przyznaje, że to było strasznie głupie, ale dziecko ma przecież prawo mówić rzeczy niemądre. Ania jest świadoma, że jej polsko-rosyjskie dzieciństwo w Braniewie na przełomie wieków bywało dziwaczne. Matka Rosjanka nie tylko z zapałem uczyła córkę rosyjskiego, ale też dbała, by została przykładną katoliczką. W Braniewie jest cerkiew prawosławna, ale Anię ochrzczono w kościele katolickim. Może po to, żeby nie miała problemów z wtopieniem się w otoczenie.
– To, że jestem w połowie Rosjanką, zaczęłam akceptować jako nastolatka. Trochę dzięki Żeni, mojej kuzynce z Kaliningradu, która często do nas przyjeżdżała. Jesteśmy w podobnym wieku, więc się razem szwendałyśmy po Braniewie. Mamy dobry kontakt. Mama woziła mnie do Kaliningradu od małego, praktycznie od niemowlaka. Pamiętam, że jak miałam jakieś cztery czy pięć lat, to na granicy była bardzo niemiła pani, rosyjska pograniczniczka. Mama głośno z nią dyskutowała, stojąc obok samochodu. A ja siedziałam w środku i w pewnym momencie pokazałam tej kobiecie język. Pograniczniczka się strasznie wkurzyła, ale mama powiedziała jej, że po prostu lubię lizać szyby. To mój pierwszy wyjazd do Kaliningradu, który pamiętam.
– Pytają cię, czyją stronę weźmiesz, jeśli będzie wojna?
– Pytają.
– Czyją?
– Mam nadzieję, że nie będzie wojny.
Nic nie odpowiadam. Idziemy przez chwilę w ciszy, wzdłuż murów klasztoru.
– Wiesz, prawie nie mam kontaktu z ojcem. Wiem, że jest za granicą, ma kolejną żonę, dzieci. Rodzina mamy jest mi po prostu bliższa. Ale mieszkam w Polsce, to mój kraj.
Nie wiadomo już, co jest przyczyną, a co skutkiem. Czy duże bezrobocie popycha ludzi do przemytu, czy to granica z jej możliwościami powoduje tak duże bezrobocie. W statystykach powiat braniewski zawsze plasował się w niechlubnej czołówce. W 2019 roku średnia stopa bezrobocia w Polsce – najniższa od 1989 roku – wahała się między pięcioma i sześcioma procentami. W Braniewie wynosiła prawie dwadzieścia i pół procent. Gorzej było tylko w Szydłowcu na Mazowszu.
Granica jest jak główna arteria drugiego obiegu krwi Braniewa. Kantory, garaże, warsztaty samochodowe, magazyny. Papierosy, spirytus, bursztyn, paliwo. To ostatnie prawie legalnie. Do Polski można wwieźć pełen bak i dziesięć litrów benzyny lub oleju napędowego w kanistrze. Każdy, kto jeździ tankować na drugą stronę, robi to, oczywiście, na własny użytek. Przejście graniczne wygląda więc jak zlot miłośników volkswagenów passatów. Mają największe baki, które po drobnych przeróbkach mieszczą nawet sto pięćdziesiąt litrów paliwa. I tak co drugi dzień.
Największy rozkwit ten paliwowy biznes przeżył w 2012 roku, kiedy Polska i Rosja zawarły umowę o małym ruchu granicznym. Mieszkańcy przygranicznych powiatów za niecałe sto złotych wyrabiali przepustki i całymi rodzinami kupowali passaty. Niewielka inwestycja przy dobrej stopie zwrotu. Paliwo w obwodzie jest o połowę tańsze. Po zawieszeniu umowy z obwodem kaliningradzkim w 2016 roku kolejki na przejściach granicznych się przerzedziły, ale nie wszyscy kierowcy passatów zrezygnowali z interesu, mimo że rosyjska wiza nie jest tania. Można powiedzieć, że na granicy zostali profesjonaliści.
W drugą stronę Rosjanie wiozą pełne bagażniki, można w nich znaleźć absolutnie wszystko. Makarony i nabiał, konserwy i mięso, środki czystości i ubrania. Czasem coś wypada, kiedy otwierają je do kontroli. W tym przypadku też działa podział na amatorów i doskonałych fachowców. Kiedy widzę pod Biedronką w centrum Braniewa, jak Rosjanka ładuje do swojego minivana całe kartony artykułów, pytam ją, jak zamierza przewieźć to wszystko przez granicę. Nie trzeba być celnikiem, żeby widzieć, że przekracza normy przynajmniej kilkunastokrotnie. Uśmiecha się wymownie i odpowiada, że wszystko ma załatwione.
Mały ruch graniczny przypadł akurat na ten dobry czas, kiedy Rosjanie odbijali się po kryzysie ekonomicznym, rubel był mocny, a Polska uczyła się nowego słowa – deflacja. Gazety rozpisywały się wtedy o nowym zjawisku, z jakichś przyczyn używając do tego wojennej metafory: „Rosjanie szturmują polskie sklepy”. Z kolei Rosjanie podśpiewywali piosenkę Zdrawstwuj Lidl, zdrawstwuj Biedronka zespołu Parovoz o tym, że w weekend ze starymi znajomymi łatwiej się spotkać przez przypadek w polskim markecie niż w kaliningradzkim barze.
Braniewo dzięki rosyjskim wyjazdom zakupowym dostało zastrzyk energii. Ulica Królewiecka, która prowadzi do przejścia granicznego w Gronowie, przeistoczyła się w aleję handlową. Dyskonty, markety budowlane, drogerie – wszystko frontem do rosyjskiego klienta. Niestety przygraniczna prosperity nie trwała długo. W 2014 roku w Rosji zaczął się kryzys ekonomiczny, rubel poleciał na łeb na szyję. Zakupy w Polsce już nie były takie tanie. W 2016 roku, kiedy kurs waluty się ustabilizował, polski rząd zawiesił mały ruch graniczny. Niby granica to zawsze okazja, różnica potencjałów po obu stronach daje dużo możliwości zarobkowych. Braniewo mogłoby latać, ale cały czas coś podcina mu skrzydła. Nawet przygraniczna szara strefa nie jest już taka jak kiedyś, czasy się zmieniły, świat się zmienił.
Kiedy tak się szwendamy po mieście z Anią, na pasach przepuszcza nas auto, mimo że ma zielone światło. Kierowca uśmiecha się, macha.
– To mój znajomy, pracuje w Straży Granicznej. Nigdy się nie pojawiał, gdy jego koledzy spuszczali benzynę po powrocie z granicy. – Ania puszcza oko. – Zawsze starał się być wtedy w domu, oglądać telewizję. Trzeba umieć oddzielić różne sprawy, żeby mieć i pracę, i znajomych. Mały ruch graniczny to była bajka, zezwolenie na dwa lata. Teraz też jeżdżą, ale już nie tak dużo. W ogóle wszystko się jakoś uspokoiło. Kiedyś ludzie tu mieli układy, każdy z każdym. Ze Strażą Graniczną, z celnikami. Ojciec mojego kolegi był w straży i pamiętam, jak Rosjanie przyjeżdżali do niego z prezentami, dziękowali za to, że nikt nie sprawdzał ich samochodów. To było wtedy tutaj normalne, każdy kombinował, jak wyciągnąć coś dla siebie z tej granicy. Moja mama dorobiła się na kantorach. W szkole chyba bardziej niż to, że byłam pół-Rosjanką, liczyło się to, że moja rodzina jest bogata. Teraz mamie biznes już tak nie idzie. Kiedy zawiesili mały ruch graniczny, zrobiło się bardzo słabo. Ale też przez to, że ludzie już po prostu nie potrzebują wymieniać waluty. Wszędzie można zapłacić kartą, ja też nią płacę, jak jadę odwiedzić dziadków w Kaliningradzie.
Przystajemy na chwilę i zaglądamy do małego, starego kościółka z czerwonej cegły. W środku trwa nabożeństwo, kilkanaście osób stoi w ławkach. Cerkiew greckokatolicka pod wezwaniem Świętej Trójcy. Nie ma pogranicza polsko-rosyjskiego, za to władze komunistyczne przesiedliły tutaj inne pogranicze, polsko-ukraińskie. Ale to jest inna historia. O akcji „Wisła”, o mojej gospodyni Marii Polenik z nadbużańskiego Okczyna, o „ukraińskich kurwach” rzucanych na braniewskich podwórkach. Do warmińskich wiosek w ramach akcji „Wisła” wywożono Ukraińców z południowego wschodu Polski, pod przymusowe przesiedlenia podpadli też Łemkowie. Złowrogi chichot historii polegał na tym, że na tych nowych ziemiach spotykali często Polaków z Wołynia. Powojenna inżynieria społeczna nie była zbyt dobrze przemyślana.
Ukraińcy od nowa zbudowali swoją społeczność, nie stracili tożsamości, nie zapomnieli języka. W pokoju, w którym śpię u pani Marii, na regale za przesuwaną szybą stoi zdjęcie jej wnuczka Ostapa w stroju hetmana.
Wydarzenia 2014 roku – Majdan, aneksja Krymu przez Rosję i wojna w Donbasie – odbiły się głośnym echem również wzdłuż polsko-rosyjskiej granicy. Media w Kaliningradzie straszyły mieszkającymi w Gdańsku i Olsztynie Ukraińcami, ostrzegały przed podróżami. Polska stanęła w konflikcie jednoznacznie po stronie Ukrainy, więc bliższe władzom media w Kaliningradzie zaczęły rozpisywać się o tym, że rosyjski samochód został ostrzelany na ekspresówce z BMW na polskich blachach albo że na obwodnicy Gdańska ktoś rzucił cegłą w przednią szybę auta Rosjanki z Kaliningradu. Część Rosjan, zbyt dobrze znających Polskę, niechętnie poddawała się takiej narracji albo kwitowała ją krótko: „W każdym kraju jest pełno debili”. Ale opowieści o atakowanych Rosjanach niosły się w Kaliningradzie po łączach głuchego telefonu, zawsze były to historie z pierwszej drugiej ręki, ich bohaterami niezawodnie zostawali znajomi znajomych. Po bliższym zbadaniu tematu okazywało się, że to nie znajomy znajomego, tylko ktoś zupełnie obcy, że właściwie nie wiadomo, czy to naprawdę miało miejsce, że w sumie ta informacja nie ma sensu. Faktycznie, kiedy po aneksji Krymu kaliningradczycy przyjeżdżali do Polski, zdarzały się jakieś incydenty, porysowane samochody, drobne scysje. Od braniewskich Ukraińców usłyszałam historię, jak pewnego buńczucznego Rosjanina, który wykłócał się przy kasie, ktoś z miejscowych wyprowadził za kołnierz z supermarketu i gdzieś w tle rozległo się: „Sława Ukrainie!”.
Szwendamy się i spotykamy kolejnego kolegę Ani. Służy w braniewskiej jednostce wojskowej.
– No to powiedz, jak to jest. Będziecie nas bronić, jak będzie wojna? – pytam.
– Phi… Oni przez Braniewo tylko przejadą. Zresztą nie mogę nic mówić, dzisiaj nawet na apelu była mowa o tym, żeby nic nie opowiadać.
– A to nie jest tak, że jak zaatakują, wy się wycofacie i zostanie WOT? Wszyscy wiedzą, że takie są plany. – Ania włącza się do rozmowy.
– Nic nie mogę powiedzieć.
Idziemy szwendać się dalej. Niektóre miejsca mijamy po raz drugi. Co poradzisz, nie ma co robić w Braniewie w piątkowy wieczór. Nad rzeką Pasłęką, na przystani wyremontowanej z unijnego projektu, Krystian robi grilla. Kiedyś był tu pełnoprawny port, jedyny warmiński port w Hanzie. O czasach jego świetności przypomina fachwerkowy Spichlerz Mariacki. Dzisiaj, mimo remontu, do przystani rzadko zaglądają jachty, bo Pasłęka jest płytka. Lepiej wypożyczać kajaki, Krystian zarządza przystanią i wypożyczalnią. Ania go zna, ale jak się okazuje, to nic dziwnego, bo Krystiana w mieście ponoć znają wszyscy. W budynku przystani stoją skrzynki z piwem Braniewo, gospodarz częstuje, ale obowiązuje samoobsługa.
– Jeździłem na granicę, Jezu… ze trzy lata – mówi. – Ale ja to pierdolę, chcę zapomnieć. Ludzie, co tam jeżdżą, mają zryty mózg. Mówią tylko o tym, kto stoi, czy puszczą szybciej, czy nie puszczą, że Ruscy chujowi, że benzyna podrożała. Ja pierdolę. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego.
W Braniewie nie jeżdżą do Rosji. Nie jeżdżą za granicę. Jeżdżą na granicę. „Nagranica” jest gdzieś pomiędzy, nie wiadomo dokładnie gdzie, ale wiadomo, że są tam stacje benzynowe.
Na tym spacerze z Anią docieramy też na skwer z czołgiem T-34. Zaraz obok była meta, a na tę metę chodzili uczniowie z pobliskiej szkoły kupować papierosy Jin Ling przemycane z obwodu. Koszmarne papierosy udające camele, po wypaleniu twarz robiła się zielona z obrzydzenia. Paliłam je na studiach, jak byłam w Braniewie na wyjeździe badawczym, mdli mnie na samo wspomnienie. W końcu się przyznaję Ani, że trochę znam to miasto. Nie mówiłam jej wcześniej, chyba nie chciałam powiedzieć, że wszystko, co pamiętam z wtedy, wciąż jest aktualne.
– Byłam już kiedyś w Braniewie, wiesz? – zagajam.
– Taaaak? – Ania otwiera szeroko oczy.
– No, tak, ale dawno. Z dziesięć lat temu.
– I co? Pewnie nic się nie zmieniło?
Może Kopernik, gdy wstrzymał słońce i ruszył ziemię, niechcący zatrzymał czas w Braniewie.
Pierwszy raz zawsze wywołuje dreszczyk emocji, zwłaszcza jeśli człowiek jest już z pokolenia Schengen. Tymczasem są jeszcze prawdziwe granice, z zasiekami, z pasami zaoranej ziemi, z psami obwąchującymi samochody i pieczątkami wbijanymi do paszportów.
Czy w polskiej wyobraźni zbiorowej może być granica bardziej złowieszcza niż ta z Rosją? O dziwo na północy, nie na wschodzie.
By dotrzeć do Kaliningradu, miasta, którego relacje z czasem są jeszcze dziwniejsze niż braniewskie, należy dopełnić tego najważniejszego rytuału – przekroczyć granicę. Pierwsza jego część jest względnie przyjemna. Polska Straż Graniczna zwraca się do podróżnych z Polski uprzejmie, wyjazd z kraju jest zawsze łatwiejszy niż wjazd, więc kontrola przebiega szybko, w kilka minut. Celników mniej interesują bagaże tych, którzy Polskę opuszczają, niż tych, którzy wracają, więc wszystko sprowadza się do formalności – sprawdzenia dokumentów: czy ważny paszport, czy podbity przegląd w dowodzie rejestracyjnym samochodu, czy aktualne OC. Rzut oka do bagażnika. Dziękuję, szerokiej drogi. Następny.
Potem należy odbyć krótką podróż między światami, przez drogę graniczną, aż przed zderzakiem wyrośnie szlaban. Z budki wychodzi wtedy rosyjski pogranicznik lub pograniczniczka, prosi, choć bardziej na migi niż słowami, by pokazać paszport, w paszporcie zaś rosyjską wizę. Zerka pobieżnie, czy jest ważna. Jeśli nie, jest to właśnie ostatnia chwila, żeby zawrócić do Polski. Jeśli wiza jest ważna, szlaban się podnosi. Nie trzeba porzucać nadziei, to tylko zwykła kontrola graniczna.
Czasem na polsko-rosyjskiej granicy nie ma kolejki. W dobrych czasach, gdy wielu kaliningradczyków jeździło do Polski, sytuację na przejściach regulował rosyjski kalendarz świąt i dni wolnych od pracy. W rosyjskie długie weekendy od świtu zbierały się kolejki aut, w Dniu Obrońcy Ojczyzny w lutym, w Dniu Kobiet w marcu oraz w święta majowe, od 1 maja po Dzień Zwycięstwa. Ciepła letnia pogoda tym bardziej zachęcała do wyjazdów za granicę w wypadający w czerwcu Dzień Rosji. To, że rokrocznie tysiące, a bywało, że dziesiątki tysięcy Rosjan z Kaliningradu wolą świętować Dzień Rosji w Polsce, stało się popularną lokalną anegdotą.
Z polskiej strony na granicę ciągną volkswageny passaty miłośników taniego rosyjskiego paliwa, ale od czasu zamknięcia małego ruchu granicznego została ich garstka. Przy odrobinie szczęścia, kiedy trafi się na dobry dzień i godzinę, granicę z Polski do Rosji można przekroczyć w piętnaście minut, ale zazwyczaj trzeba odstać w kolejce swoje – pół godziny, godzinę, dwie. Więcej to już raczej pech.
W oczekiwaniu na kontrolę można obserwować zza szyby krzątaninę ludzi między budkami kontroli granicznej i celnej. Najpierw rosyjska pograniczniczka za pomocą pałki wskazuje kolejnym autom z kolejki, że można już podjechać. Na rosyjskich przejściach granicznych pracuje dużo kobiet. Nie wynika to z równouprawnienia, raczej ze zmniejszenia prestiżu zawodu pogranicznika, bo na takich przejściach jak kaliningradzkie służba ojczyźnie polega po prostu na żmudnym sprawdzaniu dokumentów. Moja znajoma z Kaliningradu nazywa te rosyjskie pograniczniczki i celniczki czarodziejkami, po części z powodu tej pałki do wskazywania miejsca dla samochodu, którą wymachują, jakby odprawiały jakieś czary, po części ze względu na utrudniającą kontakt służbową wyniosłość, przez którą wydają się nieco nierealne.
Po kontroli paszportowej trzeba podjechać kolejne kilka metrów do kontroli celnej. Polacy z passatów chętnie pomagają nowicjuszom wypełnić dwustronną deklarację, znają ją na pamięć. W kolejce do okienka dominują praktyczne tematy. Która celniczka jest spoko, a która wredna i się czepia, na którym przejściu jaka dziś kolejka, na której stacji benzynowej jaka cena. Nie zawsze warto słuchać rad stałych bywalców. Nie stosowałam się nigdy do zalecenia, by przed kontrolą celną do paszportu wkładać sto rubli, choć wierzę na słowo, że taka jest zasada. Właściwie to wierzyłam, bo przez wiele lat nigdy nie widziałam tych banknotów, choć uważnie przyglądałam się wszystkim manipulacjom z dokumentami, które odbywały się po drugiej stronie szyby. Raz tylko, gdy nad ranem wracałam z Kaliningradu do Gdańska, zauważyłam, jak naturalna o tej porze senność wybiła czarodziejkę z rytmu i sturublowy banknot wypadł spomiędzy kartek deklaracji podanych przez stojącego przede mną w kolejce podróżnego, by wolno poszybować w dół, pod blat biurka.
W zależności od przejścia granicznego sposób odprawiania poszczególnych obrzędów może się nieco różnić, ale im częściej się podróżuje, tym lepiej opanowuje się te wszystkie czynności i niuanse. Z wyjazdu na wyjazd zachowania są coraz bardziej mechaniczne, a przekraczanie granicy zmienia się w przykrą i nużącą konieczność. Czar pryska i szlaban staje się po prostu szlabanem, przeszkodą, której nie da się ominąć inaczej niż przez posłuszne poddanie się rytuałowi. Nerwy, które wywołuje nietypowa dla większości ludzi sytuacja kontroli, z czasem zastępują rutyna i bezgraniczna nuda oczekiwania na swoją kolej.
Rosjanie w obwodzie kaliningradzkim, inaczej niż pozostali, wyrabiają paszporty bez opłat, bo bez paszportu nie mogliby się dostać do Rosji samochodem ani pociągiem. Według badania Centrum Lewady w 2016 roku paszporty miało dwadzieścia osiem procent obywateli Rosji[7]. Lokalne badania socjologiczne w tym samym roku wykazały, że w obwodzie kaliningradzkim paszporty ma osiemdziesiąt dwa procent mieszkańców[8]. W regionie działa kilka konsulatów i centrów wizowych krajów Unii Europejskiej, które chętnie wydają kaliningradczykom wizy Schengen. Od rogatek Kaliningradu do najbliższego przejścia granicznego z Polską jest zaledwie pięćdziesiąt kilometrów. To wszystko sprawia, że granica nikogo tutaj nie stresuje, dla większości mieszkańców jest elementem codzienności. Jest równie popularnym tematem small talków, jak pogoda. Kiedy ktoś właśnie przyjechał lub wrócił, kaliningradczycy zaraz po przywitaniu zamiast: „Jak się masz?”, pytają: „Jak granica?”. „Spoko, w miarę szybko. Godzina”. „Aha, a które przejście? Gdzie dłuższa kolejka? U naszych czy u waszych?”
Za blaszanymi barakami przejścia granicznego zaczyna się Rosja. Po pierwszych przejechanych kilometrach można odnieść wrażenie, że wszyscy ci ludzie w mundurach, uwijający się przed chwilą między punktami kontrolnymi, to załoga teatru, która w antrakcie zmieniała dekoracje. Przez wiele lat przed II wojną światową Warmia, Mazury i tereny dzisiejszego obwodu kaliningradzkiego stanowiły jeden region, ale dzisiaj widać wyraźnie, że po przeciwległych stronach granicy mieszkają różni gospodarze. I chodzi nawet nie tyle o ludzkie siedziby, ile o przyrodę. Pola leżą odłogiem, próżno szukać na horyzoncie traktora czy innej maszyny rolniczej. Wciąż panuje tu szkodliwy i niebezpieczny zwyczaj wypalania traw, więc wiosna w obwodzie pachnie dymem. Płomienie podchodzą nieraz do skraju szosy, przez co półgodzinna podróż od granicy do miasta przypomina kadry z filmu sensacyjnego. Wyjałowiona ziemia nie sprzyja roślinom, z jednym wyjątkiem. W Polsce to już bardzo rzadki widok, a tutaj barszcz Sosnowskiego, czyli gigantyczny trujący koper, rośnie na wysokość dorosłego człowieka, wdzięcznie nachylając kwiatostany w kierunku słońca. Na północ od Polski wieje wschodni wiatr. Za chwilę na widnokręgu pojawi się średniowieczne miasto.
Ci, co je widzieli, mówią, że diabeł jest nieduży, wzrostu dziewięcioletniego dziecka, że nosi zielony fraczek, żabot, włosy splecione w harcap, białe pończochy i przy pomocy pantofli na wysokich obcasach stara się ukryć kopyta, których się wstydzi. Do tych opowiadań trzeba się odnieść z pewną ostrożnością. Jest prawdopodobne, że diabły, znając zabobonny podziw ludności dla Niemców – ludzi handlu, wynalazków i nauki – starają się sobie dodać powagi, ubierając się jak Immanuel Kant z Królewca[9].
– Babcia przywiozła mnie tutaj do rodziców – opowiadała mi Olga Dmitrijewa. – Rodzice byli inżynierami, dostali przydział pracy w Baku, ale w Baku było bardzo gorąco i źle znosiłam tamten klimat. Więc dzieciństwo spędziłam w Sumach z babcią. Potem ojcu zaproponowali pracę tutaj. To była druga fala przesiedleń do Kaliningradu. Pierwsza nastąpiła zaraz po wojnie, wtedy tysiące ludzi wagonami zwozili, wszelkich robotników i kołchoźników.
Po wojnie do Königsberga, a raczej z rosyjska Kionigsbierga, najpierw przyjechała sowiecka baza. Jej zadaniem było sprawne przejęcie niemieckich chutorów, obór, stajni, pól, sadów, uli, lasów i wszystkiego, co jeszcze zostało z zakładów przemysłowych. Dwie dekady później partia skupiała się już bardziej na nadbudowie. Pod koniec lat sześćdziesiątych władze zaczęły tworzyć w Kaliningradzie pierwsze uczelnie. Potrzebna była wykształcona kadra.
– Ojciec był inżynierem, dostał tutaj posadę. Przyjechał pierwszy. Po roku ściągnął z Baku żonę, czyli moją matkę, i poprosili babcię, żeby przywiozła mnie z Sum. Nad Bałtykiem upał mi nie groził. Wysiadłyśmy na Dworcu Południowym, bo tam przyjeżdżały pociągi dalekobieżne. Babcia prowadziła mnie za rękę prospektem Leninowskim i nagle źle się poczuła. Okazało się, że to zawał. Dostała zawału serca na widok tego miasta! Gdy poczuła się już lepiej, powiedziała mi, że wszystko przez to, że przypomniała jej się wojna. Przeraziły ją te ruiny, gruzy. Ponad dwadzieścia lat po wojnie, a tutaj wszystko wyglądało tak, jakby skończyła się dopiero co.
Siedziałyśmy z Olgą pod pomnikiem księcia Albrechta (Alberta) Hohenzollerna. Tego samego, który kłaniał się Zygmuntowi Staremu na Wawelu wiosną 1525 roku, co z rozmachem uwiecznił na płótnie Jan Matejko. Tego samego, który przeszedł na luteranizm i zsekularyzował Prusy Zakonne. Tego, który w 1544 roku założył jeden z najstarszych uniwersytetów w tej części Europy, zwany od jego imienia Albertiną. I tego, który zapoczątkował w Prusach dynastię Hohenzollernów. Jej potomkowie dzielili Rzeczpospolitą, koronowali się na królów w Prusach, zostawali cesarzami zjednoczonych Niemiec i rządzili nimi aż do końca wojny.
Dokładnie w tym miejscu, gdzie przycupnęłyśmy, chowając się przed słońcem, w północno-wschodnim rogu wyspy Knipawy, stał pierwszy gmach Albertiny. To maleńki kącik – gdyby nie przedwojenne zdjęcia, trudno byłoby uwierzyć, że zmieścił się tu jakikolwiek budynek. A jednak pruski uniwersytet jakoś się wcisnął, uczelnia z wielką historią, sławnymi profesorami i nie mniej sławnymi absolwentami. Na Albertinie studiowali Jan Kochanowski, E. T. A. Hoffmann czy Johann Gottfried Herder. Wśród profesorów był zaś pewien skromny filozof, noszący się jak diabły z Doliny Issy. Profesor Immanuel Kant, który zasłynął sformułowaniem zasady imperatywu kategorycznego i tym, że nigdy nie opuścił wschodniopruskiej prowincji.
Do północno-wschodniego rogu królewieckiej katedry, naprzeciwko pomnika księcia Albrechta, przylega kolumnada z różowego granitu, przetykana czarnym kutym ogrodzeniem. Wewnątrz kolumnady znajduje się szary, betonowy graniastosłup. Cenotaf, czyli symboliczny grób. Na na ścianie za nim lakoniczny napis: „Immanuel Kant 1724–1804”. Pomnik powstał w 1924 roku z okazji dwóchsetlecia urodzin Kanta.
Kolejne osoby podchodziły do różowego grobu filozofa, robiąc jedno selfie za drugim. Obok pozowała rodzina z małymi dziećmi. Wrócić z Kaliningradu bez zdjęcia mogiły Kanta, to tak jakby w ogóle nie być w Kaliningradzie. Każdy, kto trafia do miasta po raz pierwszy, zostanie tu niechybnie wysłany lub zaprowadzony.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] Winston Churchill, Teheran, 1 grudnia 1943 roku. Cyt. za: Teheran–Jałta–Poczdam. Dokumenty konferencji szefów rządów trzech wielkich mocarstw, przeł. W. Daszkiewicz, A. D. Rotfeld, Warszawa 1972, s. 84.
[2] M. Wańkowicz, Na tropach Smętka, Kraków 1974, s. 23.
[3] Tamże, s. 330.
[4] Zob. Czwarte posiedzenie konferencji szefów rządów ZSRR, USA i Wielkiej Brytanii, 1 grudnia 1943 r. [w:] Teheran–Jałta–Poczdam, dz. cyt., s. 87.
[5]Piąte posiedzenie w Pałacu Liwadyjskim, 8 lutego 1945 r., tamże, s. 169.
[6]Miasto Königsberg i przylegający do niego obszar [w:] Teheran–Jałta–obszar, tamże, s. 473.
[7]Naliczije zagranpasporta i pojezdki za rubież, levada.ru, bit.ly/2PFgT6Y, dostęp: 2.05.2021. Jeśli nie zaznaczono inaczej, cytaty ze źródeł obcojęzycznych podano w przekładzie autorki.
[8]Ekspiert: 82% żytielej Kaliningradskoj obłasti imiejut zagranpasporta, newkaliningrad.ru, bit.ly/3gVTOIo, dostęp: 2.05.2021.
[9] C. Miłosz, Dolina Issy, Warszawa 1998, s. 7–8.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2021
Wydanie I