Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Point Mettier - malutkie miasteczko na Alasce. Zimą niemal odcięte od świata. Dotrzeć do niego można tylko przez tunel przecinający ośnieżone góry. Miejscowość skrywa mroczne sekrety, które wkrótce ujrzą światło dzienne.
Podczas spokojnego wieczoru grupa nastolatków natrafia w zatoce na makabryczne znalezisko – oderwaną dłoń i stopę wyrzucone przez fale na brzeg morza. To tylko początek szokujących wydarzeń, które wstrząsną Point Mettier. Detektyw Cara Kennedy i miejscowy policjant Joe Barkowski ruszają tropem morderstwa w dziwnej miejscowości, gdzie wszyscy mieszkają w jednym, klaustrofobicznym wieżowcu. Zagadka robi się coraz bardziej intrygująca, a sytuacja komplikuje, gdy śnieżyca zasypuje jedyną drogę dojazdową. Co ukrywają mieszkańcy Point Mettier, równie tajemniczy i nieprzeniknieni jak otaczający ich mroźny krajobraz? Czy detektyw Kennedy będzie w stanie rozwikłać zagadkę, nim stanie się coś strasznego?
Urzekający.
„The New York Times”
Fascynujące postacie, nieoczekiwane zwroty akcji i historia, która zmrozi Cię do szpiku kości...
Thriller, który trzeba przeczytać.
LAURA GRIFFIN
To oryginalne spojrzenie na społeczność maruderów, dziwaków i samotników zwiastuje
pojawienie się nowego, ważnego talentu.
„Publishers Weekly”
Miasto pod jednym dachem to porywający i niepokojący thriller, który wita nowy, wspaniały talent w tym gatunku. Zanurz się w tej mrocznej i nastrojowej tajemnicy morderstwa.
MARY KUBICA
Świetnie napisana powieść, opowiedziana oczami trzech bardzo różnych kobiet, z klaustrofobicznym i klimatycznym tłem.
ANN CLEEVES
Iris Yamashita − amerykańska scenarzystka filmowa pochodzenia japońskiego, pisarka.
Autorka scenariusza filmu Listy z Iwo Jimy (2006) w reżyserii Clinta Eastwooda, za który otrzymała nominację do Oscara i nagrody Chicago Film Critics Award. Później pracowała w przemyśle filmowym Hollywood (również jako producentka) i wykładała scenopisarstwo na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 259
rozdział 1
– Kiedy znalazłaś… – policjant Neworth umilkł na chwilę, nim dodał: – …szczątki?
Ściśle biorąc, dłoń i stopę. Amy przypuszczała, że była również stopa. Nie zaglądała do buta, ale ponieważ Neworth powiedział „szczątki”, przyjmowała, że musiała być stopa: spuchnięta, odpiłowana i fioletowa. Wyrzygałaby się, gdyby ją zobaczyła.
– Wczoraj około jedenastej rano – odpowiedziała. Była pewna, że podała godzinę co najmniej sześć razy. Myślała, że zwolnienie z lekcji algebry będzie fajne, teraz jednak zaczynała mieć wątpliwości.
Pamiętała, że but wydawał się nowy. Pokryty błotem i brudem, ale podeszwy nie były wytarte, a sznurowadła postrzępione. Ale nie powiedziała o tym Neworthowi. Próbowała mówić jak najmniej, odpowiadać: „Tak”, „Nie” i „Nie wiem”.
Amy Lin popatrzyła na Newortha i zakola na jego głowie, po czym doszła do wniosku, że nie należy mu ufać. Po pierwsze, miał złoty zegarek. Mężczyzna noszący złoty zegarek zawsze wydaje się trochę podejrzany. Po drugie, jeśli ktoś zadaje kilka razy z rzędu te same pytania i spodziewa się różnych odpowiedzi, nie ma do ciebie zaufania, więc ty też nie powinnaś mu ufać. Poza tym Neworth przyjechał z Anchorage, a mieszkańcy Point Mettier zwykle nie zdradzali swoich tajemnic „owcom”. Dzieci nazwały tak ludzi spoza swojej miejscowości, zniekształcając słowo „obcy”.
– Opowiedz jeszcze raz, z kim byłaś – poprosił Neworth.
Amy westchnęła w duchu i obrzuciła go wściekłym spojrzeniem. Czy ma być jak papuga w klatce powtarzająca w nieskończoność to samo?
Neworth poruszył się na krześle i poprawił skórzany pas obciążony mnóstwem śmiercionośnych przedmiotów – pałką, kajdankami, pokrowcem na magazynek, latarką, paralizatorem, gazem pieprzowym i oczywiście glockiem. Mimo całego wyposażenia wydawał się niepewny w obecności siedemnastolatki mającej niespełna sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu. W końcu odwrócił oczy i spojrzał na notes.
– Z Celine Hoffler i Marco Salongą?
– Tak – odpowiedziała w końcu Amy, jakby pytanie było nieco obraźliwe.
– Co robiliście w zatoce?
– Po prostu spacerowaliśmy. – Amy nie zamierzała opowiadać o prawdziwej przyczynie wyprawy nad zatokę, gdzie palili trawkę. Marihuana była legalna na Alasce, ale oni nie mieli jeszcze osiemnastu lat.
Była niedziela, chwilowo przestał padać deszcz, więc wzięli płaszcze przeciwdeszczowe, parki i czapki narciarskie, po czym popłynęli kajakami do Ukrytej Zatoki. W słoneczne letnie dni po drugiej stronie przesmyku lśnił na tle nieba Lodowiec Sandersa; błękitne i białe czapy lodowe przypominały gigantyczny mrożony koktajl wypełniający dolinę górską. W sezonie do Point Mettier przybywały tłumy turystów. Amy wiedziała, że „Mettier” prawdopodobnie należy wymawiać po francusku, z niemym „r” i akcentem na drugiej sylabie, ale każdy kaleczył nazwę i mówił po prostu „metjer”. Przybysze zawsze chcieli oglądać lodowce z morza – dobrze płacili za wycieczki kutrami i łodziami. Amy nie rozumiała, dlaczego tak im na tym zależy. Wspięła się na kilka lodowców, w tym Lodowiec Sandersa, i doszła do wniosku, że lepiej wyglądają z daleka. W tę niedzielę w październiku nad zatoką wisiały gęste chmury i Sanders wyglądał jak wielki potwór spowity mgłą.
Sezon turystyczny już się skończył. Umilkł warkot motorówek i kutrów wypływających w morze, więc na wodzie było dość cicho. Słychać było tylko plusk wioseł i mewy piszczące na niebie. Gdy dotarli na plażę, usiedli i wypalili jointa. Prawie nie rozmawiali; nie robili niczego konkretnego. Celine wskoczyła na pień wyrzucony przez morze i balansowała na nim jak akrobatka. Wiatr rozwiewał jej jasne, piaskowe włosy; wyglądała jak na filmie. Amy zawsze zazdrościła Celine włosów; jej własne były czarne i matowe. Chciała je ufarbować na kolor platynowoniebieski, ale matka prawdopodobnie by ją zabiła – i to dosłownie. Marco zbierał kamienie, a może rzucał nimi w ptaki; Amy nie pamiętała dokładnie.
Zaczęła szukać na plaży pamiątek, by dodać je do swojej kolekcji: rybich ości, monet, biżuterii i innych drobiazgów pozostawionych przez nieuważnych turystów. Nagle zauważyła coś w południowej części zatoki – słabe błyski podobne do komunikatu alfabetem Morse’a – więc poszła sprawdzić, co to takiego.
Było to słońce odbijające się od gumowej podeszwy buta turystycznego. Na początku nie zdawała sobie sprawy, że to nie tylko but. Szkoda, pomyślała, że ktoś zgubił zupełnie dobry but. Ale kiedy się pochyliła, aby lepiej się mu przyjrzeć, zauważyła na pokrytym żwirem brzegu coś jeszcze. O mało na to coś nie nadepnęła.
Była to ucięta ręka do połowy zakopana w piasku. Przynajmniej wyglądała jak ręka; była zielona i prawie przezroczysta; przypominała barwą neonowe nalepki fosforyzujące w ciemności. Amy widziała zarys kości i stawów; dłoń była spuchnięta, jakby tłusta. Miała wrażenie, że stała na miejscu dłuższą chwilę, po prostu się gapiąc, choć w rzeczywistości minęło prawdopodobnie dziesięć sekund, nim w końcu zamrugała i odzyskała głos.
– Hej, patrzcie! – Zdobyła się tylko na tyle.
Koledzy natychmiast znieruchomieli, a potem podeszli do niej, by popatrzeć. Celine głośno krzyknęła: wydała z siebie okropny, przeszywający pisk, który odbił się echem w górach i sprawił, że Amy przeszedł dreszcz.
– Co zrobiliście, gdy znaleźliście szczątki? – Neworth przerwał myśli Amy i kontynuował przesłuchanie. Bo Amy czuła się jak na przesłuchaniu, choć składała zeznania jako świadek.
Chciała odpowiedzieć: „A jak pan myśli? Że postanowiliśmy je wykorzystać jako dekoracje na Halloween?”, lecz zamiast tego odrzekła:
– Wróciliśmy do Dave-Co i powiedzieliśmy policjantowi Borkowskiemu.
– Do Dave-Co?
Amy westchnęła.
– Do budynku, w którym teraz jesteśmy. Davidson Condos.
Davidson Condos rzekomo nosiły nazwisko generała, który uczestniczył w drugiej wojnie światowej, ale Amy słyszała plotki, że chodzi o Randolpha Davidsona, słynnego oszusta z Alaski, który założył fikcyjny urząd telegraficzny i zarabiał pieniądze, wysyłając wiadomości donikąd.
Neworth się roześmiał, słysząc nazwę Dave-Co.
– Tak go nazywacie? Jak długo mieszkasz… w Dave-Co?
Wiedziała, że to pytanie nie ma nic wspólnego z ludzkimi szczątkami.
– Czternaście lat – odparła.
– O cholera… – rzekł ze współczuciem.
Przybysze z Anchorage zawsze współczuli dzieciom z Point Mettier. „Point Mettier to koszmar”, mówili. Minus trzydzieści pięć stopni Celsjusza i zima trwająca osiem miesięcy. Wszyscy uważali mieszkańców osady za kompletnych wariatów, bo żyli w jednym budynku: Dave-Co.
Point Mettier miało dwustu pięciu stałych mieszkańców. W Dave-Co znajdowały się poczta, kościół, ośrodek zdrowia, a także sklep wielobranżowy sprzedający od lat dziewięćdziesiątych te same pamiątki dla turystów: kubki z wizerunkami Lodowca Sandersa, korkowe podkładki z łosiami, niedźwiedziami albo mewami. W pobliżu znajdowała się szkoła – prowadził do niej podziemny tunel.
W dawnych czasach, kiedy w Point Mettier mieściła się baza wojskowa, w pobliskim Walcott Building znajdowały się kręgielnia, sala wykładowa, kino, a nawet kryty basen, lecz budynek został prawie w całości zniszczony przez wielkie trzęsienie ziemi w 1964 roku i zmienił się w opuszczoną ruinę. W Dave-Co nie było podobnych luksusów, nawet salonu fryzjerskiego, gdzie ludzie mogliby porządnie się ostrzyc.
Dave-Co był potwornie nudny dla siedemnastolatki. Przypominał więzienie, nie dom. Amy pomyślała, że gdyby nie internet, zabiłaby się z rozpaczy.
Większość rodzin, które osiedlały się w Point Mettier, wyjeżdżała po roku albo dwóch latach. Nikt nie urodził się w tej miejscowości i nikt nie chciał przebywać w niej zbyt długo. Celine przyjechała przed dwoma laty z Minnesoty. Rodzina Marco Salongi pochodziła z Filipin. Amy i jej matka prawdopodobnie przybyły z najdalszego zakątka globu; należały do klubu długoletnich mieszkańców, bo znalazły się w Point Mettier, gdy Amy miała zaledwie trzy lata. Amy nie znała żadnych młodych ludzi, którzy mieszkali w Point Mettier równie długo. Nawet Spence Blackmon i jego młodszy brat Troy trafili tu znacznie później, kiedy Spence miał dziesięć lat, a Troy chyba sześć.
Ludzie przeprowadzali się do Point Mettier z wielu powodów. Niektórzy utrzymywali, że zakochali się w krajobrazach, że lubią izolację albo życie w zamkniętej społeczności. Amy nie wierzyła w historyjki tego rodzaju. Wiedziała, że ludzie przenoszą się do Point Mettier, bo przed kimś albo przed czymś uciekają. Dla jakiej innej przyczyny mieszkają w samotnym budynku na pustkowiu, gdzie wszyscy się znają, a przez większą część roku panuje lodowaty ziąb? Niedawno odkryła prawdziwy powód, który sprawił, że Ma przeprowadziła się z nią do Point Mettier, by prowadzić restaurację sprzedającą kiepskie imitacje chińskich potraw. Znowu pomyślała, że nie powie tego Neworthowi.
W Point Mettier było zaledwie dwóch funkcjonariuszy policji: szeryf Sipley i Joe Barkowski. Amy oglądała wystarczająco dużo filmów telewizyjnych, by wiedzieć, że komisariat policji, w którym się znalazła, to nędzna klitka w porównaniu z tego rodzaju miejscami w innych miastach. Recepcja z mikroskopijnymi biurkami, tak zwany pokój przesłuchań wielkości szafy i jedna cela służąca jako areszt. Kiedy podejrzewano, że doszło do poważnego przestępstwa (pewnego lata turystka zabiła męża, wielokrotnie dźgając go nożem podanym do kolacji w jednej z restauracji na wybrzeżu), wzywano policję z Anchorage. Właśnie dlatego do Point Mettier przyjechał Neworth i wypytywał Amy o ludzkie szczątki.
Rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju wsunął głowę policjant Barkowski.
– Skończył pan, Neworth? A może przed chwilą pan odkrył, że Amy Lin to maniakalna seryjna morderczyni?
Mrugnął przyjaźnie do Amy, która mimo woli się uśmiechnęła. Barkowski przyjechał do Point Mettier rok temu. Lubił rozmawiać z młodymi ludźmi, udawał, że jest jednym z nich, zachowywał się przyjaźnie. Amy wiedziała, że to gra, ale przynajmniej traktował ich jak dorosłych, a nie głupich, niedouczonych smarkaczy z zapadłej dziury. Ogólnie rzecz biorąc, uważała go za fajnego faceta, co nie oznaczało, że zamierza zdradzać mu jakieś sekrety. Szeryf Sipley mieszkał w Point Mettier dłużej niż wszyscy. Nie znała jego prawdziwej historii. Z pozoru wyglądał jak łysy, wiecznie podpity Święty Mikołaj. Wydawał się dobroduszny, lecz Amy wiedziała, że w głębi duszy jest inteligentny, czujny i zawsze coś kalkuluje.
– Szeryf Sipley przed chwilą zgłosił się przez radio z zatoki i powiedział, że materiał dowodowy jest zabezpieczony i spakowany – zameldował Barkowski.
Neworth zamknął notes. Wyglądał, jakby na coś czekał.
– Myślę, że skończyliśmy.
Barkowski spojrzał na notatnik, do którego bardzo chciał zajrzeć.
– Podobno na wybrzeżu zdarzało się sporo takich przypadków. To prawda?
– Tak, było kilka w Kanadzie i w stanie Waszyngton – przyznał Neworth. – To trzeci podobny wypadek na Alasce w ciągu roku.
– Jakieś poszlaki?
– Nie. – Neworth wstał z krzesła. – Przypuszczamy, że to samobójcy albo ludzie, którzy przypadkiem wypadli za burtę.
– Jezu, to smutne.
Neworth skinął głową.
– Plastikowe buty unoszą się na wodzie i morze wyrzuca je na brzeg. Jednak nie znaleźliśmy wielu rąk, więc ten przypadek jest trochę nietypowy. – Zastanawiał się przez chwilę. – Cóż, nie znamy rozwiązania zagadki i wątpię, czy kiedyś je poznamy. Nie możemy zidentyfikować zwłok ani udowodnić, że doszło do przestępstwa, więc nie da się wszcząć śledztwa kryminalnego.
Barkowski zerknął na Amy.
– Zajęcia w szkole ciągle trwają. Jeśli skończył pan przesłuchiwać pannę Lin…
– Och, jasne. – Neworth nagle przypomniał sobie o trzeciej osobie obecnej w pokoju. – Możesz iść, Amy. Dzięki za pomoc.
Amy powoli wstała. Poczuła ulgę. Wyszła z posterunku na żółtawy betonowy korytarz; miała wrażenie, jakby przed chwilą oszukała wykrywacz kłamstwa. Cóż, może tak naprawdę nie kłamała? Po prostu pominęła kilka informacji. W końcu to bez znaczenia, czy było trzech, czy czterech świadków, zwłaszcza teraz, gdy wiedziała, że prawdopodobnie nie chodzi o morderstwo, tylko jakiś cierpiący na depresję turysta wyskoczył za burtę ze statku wycieczkowego.
rozdział 2
Wycieraczki na przedniej szybie chevroleta suburbana poruszały się w szybkim tempie, gdy Cara jechała w gęstej mgle Sanders Glacier Road. Radio powtórzyło informację, że do Point Mettier zbliża się wczesny front zimowy z opadami śniegu. Pragnęła odwiedzić miejscowość i wyjechać przed jego nadejściem – to powinno wystarczyć, by przekonać się, czy należy wznowić śledztwo.
Nie zwróciła jej uwagi odnaleziona stopa. Mogła przyjąć hipotezę, że chodzi o szczątki samobójcy i że stopa oddzieliła się od rozkładających się zwłok, po czym dryfowała na wodzie w lekkim bucie. Nie wyjaśniało to jednak, dlaczego obok znaleziono rękę wyrzuconą przez morze. Właśnie z tego powodu postanowiła pojechać do miasta odciętego od świata.
Jazda nie była nieprzyjemna. Podążała autostradą wzdłuż malowniczej Zatoki Cooka – wąskiego pasa wody biegnącego od zatoki Alaska w stronę majestatycznych gór Kenai. Przez chwilę jazda dawała jej nawet poczucie wolności, a widok pustkowi łagodził ciężkie myśli. Później jednak przypominała sobie stojące przed nią zadanie, możliwość morderstwa i wracała do rzeczywistości.
W końcu dotarła do budki strażnika przy wlocie tunelu prowadzącego do Point Mettier. Z ogrzewanego pomieszczenia wystawił głowę Aleuta w neonowozielonej kamizelce odblaskowej. Miał przeszło pięćdziesiątkę, pomarszczone czoło, kosmyki siwizny we włosach i brązowe oczy. Nosił okulary do czytania.
– Trochę późno pani przyjechała – powiedział. – Większość hoteli i sklepów zamknięto do wiosny.
– Nie jestem turystką – odpowiedziała Cara. Wyjęła z kurtki odznakę i pozwoliła mężczyźnie jej się przyjrzeć.
– Śledztwo w sprawie ludzkich szczątków?
Skinęła głową.
– Zdaje się, że przyjeżdżała ekipa z Anchorage?
– Jestem ekipą drugiego rzutu – odrzekła Cara.
Strażnik spoglądał na nią przez chwilę.
– Proszę zaczekać. – Cofnął głowę i Cara usłyszała, jak mówi przez telefon: „Przyjechał gliniarz”.
Bębniła palcami w kierownicę, zastanawiając się, komu przekazuje te informacje. W końcu znowu wystawił głowę z budki.
– Kierunek ruchu zmieni się na wschodni za pięć minut. Proszę czekać na zielone światło. – Później dał znak, że może jechać.
W wąskim jednopasmowym tunelu biegnącym przez góry co pół godziny zmieniano kierunek ruchu. W sezonie turystycznym na zewnątrz czekałaby kolejka samochodów, ale teraz był początek listopada, więc granatowy SUV Cary był jedynym pojazdem. Ruszyła, gdy podniósł się semafor pomalowany w czerwone pasy. Znalazła się w trójkątnym tunelu wybitym w skale, który po chwili zaczął przypominać chodnik w kopalni – na suficie wisiały nagie żarówki połączone kablem; z nierównych ścian sączyła się woda. Z radia dobiegały tylko trzaski, a opony podskakujące na podkładach kolejowych wydawały miarowe dźwięki: kaczank, kaczank… A może to głośniejsze bicie jej serca? Z przodu panowały ciemności i zastanawiała się, czy naprawdę jedzie tunelem, czy wpada w otchłań.
Nigdy nie czuła się dobrze w zamkniętych pomieszczeniach, ale nauczyła się panować nad klaustrofobią; jakoś jej się to udawało. Po przebyciu pięciu kilometrów na przednią szybę w końcu padło blade, szare światło; pojawiła się ciężarówka, z pozoru wynurzająca się z wody. Cara wypuściła z płuc powietrze i znowu mogła normalnie oddychać.
Minęła port pełen zacumowanych kutrów rybackich i jachtów. Niektóre już wyciągnięto na zimę na brzeg; stały na asfalcie, przypominając stado wielorybów wyrzuconych przez morze. Nad zatoką znajdowały się puste kawiarnie, bary i restauracje. Na jednej z nich kobieta wieszała tabliczkę: ZAMKNIĘTE DO MAJA. Przed lokalem stał wyładowany pikap, którym najwyraźniej zamierzała odjechać, by spędzić gdzieś czas poza sezonem. Pobliskie sklepy były ciemne. Wydawało się oczywiste, że Point Mettier zapada w stan hibernacji.
Po chwili Cara zauważyła na horyzoncie monstrualny budynek rzucający cień na resztę miasteczka. Był szeroki, lecz niezbyt wysoki. Wiedziała, że muszą to być osławione Davidson Condos.
„A więc tak wygląda ten dom – pomyślała, zatrzymując się na asfaltowym parkingu przed gmachem. – To tu spędza zimę całe miasto… no przynajmniej ci, którzy chcą w nim mieszkać.
Po wejściu do gmachu Cara krążyła korytarzami na parterze, aż znalazła zielone drzwi z napisem: „Komenda Policji, Point Mettier, Alaska”. Nie była to tabliczka, tylko nalepka, co sugerowało, że prawo i porządek są w tym miejscu tymczasową fasadą.
Zastukała i weszła, nie czekając na zaproszenie. W środku siedziało dwóch mężczyzn, którzy unieśli wzrok znad szarych metalowych biurek. Cara odgadła, że starszy, tęgi to szeryf Sipley. Wstał i obszedł biurko. Sądząc po szpakowatej rudawej brodzie i łysinie na czubku głowy, przekroczył sześćdziesiątkę.
Odgadła, że drugi funkcjonariusz ma około trzydziestu lat. Wydawał się miły; kojarzył się z typowym policjantem z małego miasteczka. Był wysoki, wysportowany i nieco niezgrabny. Kiedy wstał, by ją powitać, o mało nie przewrócił krzesła. Miał ciemne, niemal kruczoczarne włosy i zaczęła się zastanawiać, czy nie jest mieszańcem tak jak ona: potomkiem Anglików, Indian, może Włochów?
Najpierw zwróciła się do starszego policjanta.
– Szeryf Sipley? Nazywam się Cara Kennedy. Jestem detektywem.
Wyciągnął dużą dłoń i uścisnął jej rękę.
– Przegrała pani zakład i musiała pani do nas przyjechać, prawda? – Pozostawiła pytanie bez odpowiedzi, co nie zraziło Sipleya. – Cóż, muszę powiedzieć, detektyw Kennedy, że pobyt w Point Mettier ma zarówno plusy, jak i minusy. Wada polega na tym, że po zakończeniu sezonu wszyscy wyjeżdżają i zostaje tylko dwustu stałych mieszkańców. Zaleta polega na tym, że po sezonie zostaje tylko dwustu stałych mieszkańców. – Roześmiał się z własnego dowcipu. Był to głęboki, ochrypły śmiech palacza. Odwrócił się w stronę młodszego współpracownika, który wcześniej się nie odzywał. – J.B., przywitaj się z panią detektyw. Ale nie zbliżaj się za bardzo. Ma obrączkę na palcu.
Cara odruchowo splotła dłonie za plecami.
– Joe Barkowski – przedstawił się młody człowiek. – Łatwiej mówić J.B.
Skinęła głową. Zarumienił się bez powodu.
– Czy szczątki mogą należeć do osoby zaginionej w tym rejonie? – spytała, wyjmując notatnik.
– Chce pani od razu przejść do rzeczy, co? – rzucił uszczypliwie szeryf Sipley.
– Przykro mi. Nie lubię banalnych pogaduszek.
Sipley zaśmiał się szorstko.
– Cóż, szybko się pani zaaklimatyzuje. Ciągle nie zidentyfikowaliśmy ofiary.
– To na pewno żaden z mieszkańców Point Mettier – wtrącił J.B. – I nie zniknął żaden z gości hotelowych.
– Myślałem, że policja z Anchorage zamknęła tę sprawę. Powiedzieli, że to prawdopodobnie kolejny samobójca, prawda, J.B.? Jak inne szczątki, które znajdowaliśmy. – Sipley zachowywał się swobodnie, ale Cara wyczuwała, że próbuje ją ocenić.
J.B. nie wydawał się przekonany, że chodzi o samobójstwo.
– To jednak dość dziwne, że morze wyrzuciło te części ciała tak blisko siebie.
– Przysłano panią z konkretnego powodu? Dowody są już w magazynie. Nie znaleźliśmy niczego, co wskazywałoby na przestępstwo. – Sipley z powrotem usiadł za biurkiem.
– Chciałabym się bliżej przyjrzeć tej sprawie – powiedziała rzeczowo Cara, lecz nie rozwijała tematu. Nie chciała marnować czasu na pogawędki, więc dodała niecierpliwie: – Możecie pokazać mi miejsce, gdzie znaleziono szczątki?
Szeryf Sipley odwrócił się w stronę J.B.
– Jasne… oczywiście – odparł młodszy mężczyzna.
J.B. i Cara wsiedli do samochodu policyjnego i pojechali w stronę zatoki. Już wcześniej włożyła do bagażnika aparat fotograficzny i zestaw do zbierania dowodów rzeczowych.
J.B. próbował prowadzić uprzejmą rozmowę.
– Od jak dawna jest pani detektywem?
– Siedem lat w policji, cztery jako detektyw – odpowiedziała. Było to tylko częściowo kłamstwo.
– Zastanawiałem się, czy nie zająć się czymś podobnym. Mógłbym panią obserwować? Nauczyć się fachu? – Tryskał entuzjazmem.
– Naturalnie.
– A pani… eee… mąż? Też służy w policji? – Starał się być uprzejmy.
– Nie. Był menedżerem w firmie biotechnologicznej. – Na chwilę zapadło milczenie. Cara wiedziała, że powinna wyjaśnić, dlaczego używa czasu przeszłego. – Zginął przed rokiem razem z moim synem w czasie wyprawy turystycznej – dodała. Z czasem nauczyła się mówić to spokojnie, nie płacząc.
– O Boże… Bardzo mi przykro. – Wydawało się, że mówi szczerze. Umilkł.
Zatrzymał się, gdy przez drogę przechodziło duże zwierzę. Cara miała wrażenie, że płynie wraz z mgłą. Był to łoś – potrząsał rosochatym porożem, stąpając po asfalcie. Później Cara zauważyła, że ma na szyi obrożę ze smyczą, którą trzymała młoda kobieta. Prawdopodobnie nie przekroczyła trzydziestego roku życia, ale zaniedbany ubiór sprawiał, że wydawała się starsza. Była ubrana w kraciastą parkę, wysokie buty i brązowy, za duży beret. Nosiła odblaskowe okulary przeciwsłoneczne i miała krótko ostrzyżone włosy. Zatrzymała się na chwilę, dziwnie spojrzała na Carę i przeprowadziła łosia przez szosę.
– To Lonnie Mercer – powiedział J.B., kiwając głową w stronę młodej kobiety. – Ona i Denny mieszkają u nas od dawna.
– Denny to jej mąż? – spytała Cara.
– Denny to łoś.
Weszli na pokład kutra z napisem: „JEDNOSTKA POMOCNICZA STRAŻY PRZYBRZEŻNEJ”. Cara domyślała się, że miejscowej policji brak funduszy na własną łódź. J.B. wręczył jej regulaminową korkową kamizelkę w neonowo pomarańczowym kolorze, po czym stanął za sterem. Wypłynęli z warkotem z zatoki, pozostawiając za sobą szeroki ślad torowy. Po drodze minęli wąski wodospad i kolonię mew latających nad klifami wznoszącymi się w górze. Po dziesięciu minutach przybyli do Ukrytej Zatoki. Cara zeszła z kutra z aparatem fotograficznym na szyi; niosła torbę z zestawem do zbierania dowodów. Przystanęła na chwilę, podziwiając górę pokrytą lodowcem po drugiej stronie cieśniny.
J.B. się uśmiechnął.
– Po zakończeniu sezonu turystycznego mamy to tylko dla siebie.
Cara zastanawiała się przez chwilę, że natura może być czasem jednocześnie piękna i przerażająca. Czy może jednocześnie dawać i odbierać? Odepchnęła te myśli.
– Długo tu mieszkasz? – spytała.
– Rok i dwa miesiące. Wstąpiłem do policji w Montanie. – Mówił dalej, prowadząc ją plażą. – Kilka osób się tu urodziło, ale większość to przybysze tacy sami jak ja. Przyjeżdżają z różnych stanów, a nawet z zagranicy, z Samoa, z Litwy. Niektórzy zostają. Wielu wyjeżdża po kilku latach.
– Nie mogą znieść izolacji?
J.B. zastanawiał się nad odpowiedzią.
– Wszyscy mieszkamy w jednym budynku, więc bardzo dobrze się znamy. Na początku wydaje się to miłe. Po jakimś czasie zaczynamy się znać coraz lepiej, co przestaje być miłe. – Zaśmiał się. – Tam. – Wskazał ustronne miejsce nad zatoką.
Idąc plażą, Cara porównywała w wyobraźni zdjęcia z policyjnej bazy dowodów rzeczowych z rzeczywistym wyglądem okolicy. W jej umyśle pojawiały się obrazy: ręka do połowy zakopana w piasku, brudny but leżący na boku w odległości metra. Położyła torbę na ziemi, po czym zdjęła osłonę z obiektywu cyfrowego nikona i zaczęła fotografować otoczenie.
J.B. stał na miejscu, usiłując nie przeszkadzać. Zaczął mówić o banalnych sprawach.
– Szeryf Sipley opowiadał mi o dwóch starszych paniach, wdowach, które mieszkały w Davidson Condos i były naprawdę dobrymi przyjaciółkami. Jak siostry. Ich mieszkania sąsiadowały ze sobą. Pewnego dnia o coś się pokłóciły. Nikt nie wie, o co. Nie rozmawiały ze sobą przez dwa lata. Mijały się na korytarzach, jeździły tą samą windą i nawet na siebie nie spojrzały.
Cara zrobiła fotografie morza, brzegu, okolicznych drzew, po czym poszła dalej, szukając śladów, które mogła przeoczyć ekipa z Anchorage.
– Szukasz czegoś konkretnego? – spytał J.B., gdy rozglądała się po ziemi.
– Nie, niczego konkretnego – odparła, w dalszym ciągu robiąc zdjęcia. – Te kobiety ciągle tu mieszkają?
– W końcu się pogodziły i dalej były najlepszymi przyjaciółkami. Kiedy jedna wyprowadziła się z miasta, druga płakała jak bóbr. Chyba tak można opisać większość tutejszych relacji. Najpierw najlepsi przyjaciele, potem śmiertelni wrogowie. To się w kółko powtarza.
Cara zauważyła błysk metalu. Strzykawkę umazaną błotem. Włożyła gumowe rękawiczki i wyjęła z torby plastikową torebkę.
– Często je znajdujemy – powiedział J.B. – Wiesz, jak to jest. Oksykodon, metamfetamina, whisky, trawka. Wszystkie możliwe nałogi. Szkoda, że traktują to pustkowie jak śmietnik.
Prawdopodobnie miał rację. Nic ważnego, ale Cara mimo to wrzuciła strzykawkę do foliowej torebki i przykleiła nalepkę z opisem. Kiedy w dalszym ciągu przeszukiwała plażę, zauważyła kilka kamieni o dziwnym kształcie. Były czarne jak smoła, długie i cienkie, wystawały z piasku jak palce wynurzające się spod ziemi. Schowała dwa do kieszeni. Nie jako dowód rzeczowy, lecz raczej na pamiątkę.
Nagle spośród drzew zsunęła się kaskada kamieni i innych śmieci. Cara gwałtownie obróciła głowę w stronę źródła hałasu. Zauważyła coś kolorowego i kolejną niewielką lawinę wywołaną przez człowieka, który uciekł wyżej, między drzewa. W głębi lasu rozległ się trzask łamanych gałęzi.
– Hej! – krzyknęła, odłożyła zestaw do zbierania dowodów i pobiegła plażą w stronę drzew spowitych mgłą.
J.B. ruszył za nią.
– Kto tam? – wrzasnął, ale nikt nie odpowiedział.
Cara goniła przez las uciekającą postać. Atakowały ją wilgotne sosnowe igły. Gęste, splątane gałęzie utrudniały poruszanie się; uciekająca postać znajdowała się za daleko, aż wreszcie odgłosy ruchu ucichły.
Wróciła na polanę, pochyliła się i oparła dłonie na kolanach. Czekała na J.B., usiłując złapać oddech. Młody policjant ciągle był gdzieś w dole.
– Złapałaś go? – krzyknął.
– Nie – odpowiedziała, odrzucając z twarzy wilgotne włosy. Później coś zwróciło jej uwagę. Podeszła do ciemnej plamy na ziemi, na której widać było rysunek przypominający ślady pozostawione przez mrówki. Odciski butów.
Uniosła aparat i zrobiła kilka fotografii.
J.B. w końcu wrócił. Spojrzał nad jej ramieniem.
– Ciekawe – powiedział. – Myślisz, że zostawił je nasz podglądacz?
– Nie sądzę – odpowiedziała, próbując zidentyfikować trasę, którą przybył nieznajomy. Większość śladów była zbyt słabo widoczna; wydawało się, że znikają w gęstwinie. – Wygląda na to, że te odciski mają kilka dni, może nawet tydzień. I nie są blisko miejsca, gdzie biegł nasz intruz.
– Pięć dni temu padało – zauważył J.B. – Ślady nie mogą być starsze.
Znalazła dobry odcisk, prawie nietknięty, i położyła obok niego skalówkę fotograficzną, po czym zrobiła kilka następnych fotografii. Wyprostowała się zadowolona.
J.B. zerknął na zegarek.
– Skoro mówimy o pogodzie, jest ona dość przewidywalna i niedługo zacznie padać śnieg. Powinnaś wcześniej wrócić do Anchorage, bo mogą zamknąć tunel i utkniesz w Point Mettier.
Cara popatrzyła na ciemne chmury zbierające się na niebie. Prawie jak na dany znak nad zatoką rozległ się głuchy grzmot zapowiadający nadchodzącą burzę.
– Możemy wracać – powiedziała.
Ruszyli w stronę kutra.
– Założę się, że to jakiś wścibski smarkacz. W tej okolicy morze rzadko wyrzuca na brzeg ludzkie szczątki – zauważył J.B.
Cara skinęła głową i popatrzyła na brzeg, wypatrując łodzi albo kajaków, lecz zauważyła tylko kuter straży przybrzeżnej, którym przypłynęli.
– Przypuszczam, że masz w pracy częsty kontakt ze zwłokami – odezwał się J.B. – Przyzwyczaiłaś się do tego?
Cara po raz pierwszy widziała zwłoki na długo przed awansem na detektywa wydziału zabójstw. Wysłano ją na miejsce wypadku drogowego. Okazało się, że pijany kierowca uderzył w latarnię uliczną; samochód owinął się wokół niej i zmienił w poskręcaną masę metalu. Ofiara zmarła przed przybyciem Cary. Najbardziej uderzyło ją to, że zwłoki wydawały się dziwnie nierzeczywiste. Przypominały woskową figurę. Pomyślała, że to śmieszne, jak śmierć zmienia wygląd ciała.
W trakcie służby w policji w Anchorage przywykła do widoku ofiar zabójstw. Kolejna sprawa. Kolejne zadanie. Coś, co należy obiektywnie zbadać.
Wszystko się zmieniło, gdy zobaczyła szczątki własnego męża i syna – plątaninę ogryzionych kości, rozrzuconych, pokrytych sadzą. Czuła straszliwy ból. Nigdy nie wymazała tego obrazu z pamięci. Ból nigdy nie zniknął.
– Nie – odpowiedziała w końcu. – Nie można się do tego przyzwyczaić.
rozdział 3
Ludzie zawsze mówili o niej za jej plecami. Lonnie dobrze o tym wiedziała. Tak jak kobieta z pokoju numer 706. Lonnie wyobrażała sobie słowa, które wypowiada w myślach. „Suka. Kurwa. Wiedźma. Dziwka. Kretynka. Wariatka. Świruska. Wariatka”. Mówiła o niej za jej plecami, bo Lonnie przyjechała z Instytutu.
Nie lubiła Instytutu. Było w nim mnóstwo strasznych ludzi. Zawsze ją obserwowali. Dawali jej tabletki, które jej szkodziły. Były tam kamery i dzwonki. Odzywały się w nocy. Korytarzami biegali ludzie. Pędzili jak psy goniące koty. Robili mnóstwo hałasu. Lonnie go nienawidziła. „Jazgot, wrzask, zgiełk, harmider, krzyki, wrzawa, raban, krzyk, trzask, huk, cisza”.
Dobrze, że opuściła Instytut. Wiedziała, że nie powinna tam przebywać. Musiała odejść.
Musiała znaleźć Denny’ego. Był łosiem. Należał do niej.
Miał miłą, miękką sierść. Inną niż u psa albo kota. Była gęstsza i twardsza. Lonnie lubiła głaskać Denny’ego po grzbiecie. Szczególnie lubiła go dotykać między oczami. Codziennie rano starannie szczotkowała Denny’ego i karmiła go owsem jak konia. Nigdy nie miała konia, ale była prawie pewna, że posiadanie konia i łosia niczym się nie różni. W nocy przykrywała go kocami, by było mu ciepło, i poiła go wodą. W obecności Denny’ego czuła się spokojniejsza i wszystko mniej ją denerwowało.
Znalazła go pewnego ranka w lesie, gdy szła po śniegu tropem królików. Nie polowała na zwierzęta. Szeryf nie dałby jej strzelby. Ale lubiła patrzeć na ślady. Znała tropy różnych zwierząt – królików, lisów, łosi, niedźwiedzi. I, oczywiście, ludzi. Tego dnia było ich mnóstwo. Mężczyźni polowali. Kiedy naciskali spust, rozlegał się straszny huk. „Trzask, huk, trach, bum”. Z drzew spadał śnieg, a zwierzęta uciekały i dygotały ze strachu.
Widziała myśliwych. Nie znała żadnego z nich, więc musieli być turystami. Ciągnęli mamę Denny’ego, zostawiając na śniegu czerwony ślad. Przypomniało to Lonnie dzień, gdy jej mamie rozbito głowę i spływająca krew utworzyła podobną linię na podłodze.
Mama Denny’ego nie żyła. Tak jak mama Lonnie.
Ludzie zawsze gadali za jej plecami.
Lonnie miała mnóstwo beretów – niebieskie, żółte, fioletowe, ale dziś postanowiła włożyć brązowy. Wzięła Denny’ego i poszli tam gdzie zwykle. Do chińskiej restauracji. W sezonie turystycznym była zawsze otwarta, ale kiedy turyści wyjechali, czasem ją zamykano. Lonnie chciała zjeść smażony ryż. „Ryż to ryż. Pod szafą jest mysz! A kysz! A kysz!”
Weszła na szosę, prowadząc Denny’ego. Stał na niej samochód. Pomyślała, że wszyscy turyści już wyjechali, ale ten samochód nie należał do turystów, tylko do policji. Lonnie nie lubiła samochodów policyjnych. Ich koguty przypominały światła w Instytucie. Migały i wyły. Mnóstwo hałasów, krzyków i wrzasków. Wszyscy ją szpiegowali. Obserwowali.
Za kierownicą siedział J.B. Lonnie go lubiła, ale obok znajdowała się obca kobieta. Dlaczego siedzi obok niego kobieta? Popatrzyła na Lonnie, która zrozumiała, że na pewno opowiada o niej różne rzeczy za jej plecami. Mówi o niej. „Kurwa. Dziwka. Głupia”. Lonnie chciała, żeby kobieta odeszła. „Zniknęła, przepadła, ulotniła się, rozwiała”.
Lonnie popatrzyła na samochód i przeprowadziła Denny’ego przez szosę. Potem J.B. i obca kobieta odjechali.
Przywiązała Denny’ego do słupka przed chińską restauracją. Zamierzała zjeść miskę smażonego ryżu.
Byli tam Amy i pani Lin. Lonnie lubiła Amy i panią Lin.
– Cześć, Lonnie! – powiedziała Amy. Amy znała jej imię. Amy wiedziała, że Lonnie lubi stół w pomarańczowym boksie na tyłach. Amy nie zapytała, co Lonnie zamawia, bo ta zawsze jadła to samo. Jedzenie było okropne. Smakowało jak tektura, pocięta tektura „Wytnij to! Wytnij to!” – krzyczała na nią mama.
Jedzenie w restauracji było koszmarne, ale i tak lepsze niż w Instytucie. Amy przyniosła do stołu duży imbryk herbaty jaśminowej i miseczkę smażonego ryżu.
Lonnie spojrzała na zegarek. Dał go jej szeryf.
– Uważaj, co mówisz – zawsze powtarzał. – Uważaj, z kim rozmawiasz. Nie zdradzaj nikomu naszych sekretów. – Mieli ich mnóstwo.
Popatrzyła na zegarek. Wszyscy zawsze ją obserwowali.
rozdział 4
Zapadała głęboka ciemność i z nieba sypał śnieg, wirując w powietrzu. Cara była zadowolona, że opuszcza ponure Point Mettier.
– Masz mój numer – powiedział J.B., kiedy przyjechali na parking Davidson Condos. – Po prostu daj mi znać, czy jeszcze czegoś potrzebujesz.
– Dzięki, J.B.
– Zawsze chętnie ci pomogę… – W jego głosie zabrzmiał cień desperacji, co uznała za miłe, a zarazem smutne.
– Tak – odparła. Wsiadła do SUV-a i uśmiechnęła się do J.B., nie okazując zachęty. Spojrzała na swoje dłonie na kierownicy i na obrączkę na palcu. Nie chodziło tylko o to, że prawdopodobnie nigdy więcej nie zobaczy J.B.; nie chciała nikogo zapraszać, by towarzyszył jej w ciemności, w której się znalazła.
Mimo upływu roku miała w głębi duszy wrażenie, że jej mąż Aaron ciągle żyje, choć widziała jego szczątki grzebane w ziemi. Nawet teraz, wchodząc do sypialni, czuła niekiedy ostry zapach jego wody kolońskiej; czasami wydawało jej się, że przed chwilą siedział na kanapie w salonie, gdzie lubił ucinać sobie drzemkę w sobotnie albo niedzielne popołudnia. Ich syn Dylan też żył. Słyszała na korytarzu kroki jego małych stóp lub dostrzegała go na huśtawce przed domem. gdzie metalowe łańcuchy popiskiwały napięte pod jego ciężarem, choć inni widzieli opadłe liście unoszone przez wiatr. Nigdy się nie pożegnali, nigdy nie uścisnęli, nie przewidywali, że więcej się nie zobaczą. Spalone kości, które oglądała, nie mogły należeć do żywych, tryskających energią ludzi, do ukochanego męża i syna. Kiedy wyjechała z parkingu i ruszyła w stronę autostrady, otarła łzę i włączyła odmgławiacz szyb.
Reflektory samochodu przebijały śnieg wirujący na Curve Back Road, która biegła w stronę tunelu. Po dziesięciu minutach nacisnęła hamulce i poczuła zawód, gdy zobaczyła pomalowany na żółto szlaban blokujący wjazd na parking przy tunelu. Był ciągle wczesny wieczór – zbyt wczesny, by tunel był nieczynny, lecz tablica obwieszczała: NIEBEZPIECZEŃSTWO! DROGA ZAMKNIĘTA.
– Cholera! – krzyknęła. Przez chwilę zastanawiała się, czy po prostu nie staranować szlabanu, który wydawał się niezbyt solidny, wykonany z łamliwych desek. Ale przeraziła ją myśl, że mogłaby utknąć w ciemnym tunelu pozbawionym monitoringu. Musiała przyznać, że po śmierci męża i syna jej klaustrofobia się pogłębiła. Dlatego zawróciła i pojechała do miasta, czując mieszaninę frustracji i niepokoju na myśl, że musi spędzić noc w Point Mettier.
Po drodze zauważyła samochód policyjny J.B. Oboje się zatrzymali i J.B. wysiadł, ciasno okręcając się kurtką. Po zachodzie słońca temperatura musiała spaść do minus dwudziestu stopni.
– Zawiadomiono mnie przez radio o zamknięciu drogi. Chciałem cię poinformować, że za nabrzeżem znika sygnał komórkowy – powiedział, pochylając się w stronę okna jej wozu.
– Dzięki – odpowiedziała Cara. – Można się stąd wydostać inną drogą?
– Prom przestał kursować w zeszłym miesiącu, więc tunel to jedyna droga, niestety. – Nagle zerwał się wiatr, niosąc poziomo fale śniegu. – Chyba warto przeczekać zamieć w Point Mettier – dodał. – W tunelu wiatr może wyrwać drzwi samochodu.
– O której otwierają tunel? – spytała Cara.
– Normalnie o szóstej rano, ale przy tej pogodzie najlepiej zadzwonić i sprawdzić.
Cara skinęła głową. Sytuacja stawała się coraz bardziej ponura.
– W Dave-Co są mieszkania do wynajęcia. Zaprowadzę cię po powrocie. – J.B. przynosił złe nowiny, ale wydawał się prawie rozpromieniony.
Kiedy wrócili do Davidson Condos, Cara najpierw wstąpiła do sklepu wielobranżowego, gdzie kupiła niezbędne artykuły toaletowe i zbyt obszerny T-shirt. Ekspedient, Afroamerykanin, miał wielką siwą brodę i filcową czapeczkę bejsbolową. Zatopiony w lekturze gazety prawie nie zwracał uwagi na Carę, dopóki nie położyła zakupów na ladę. Za jego plecami widać było wypchane zwierzęta zastygłe na całą wieczność w efektownych pozach – rudy lis na kłodzie, szary wilk z wyszczerzonymi kłami. Na ścianie wisiały łby łosi z rosochatymi porożami, cenione trofea myśliwskie.
J.B., który czekał przed sklepem, zaprowadził Carę do szarych metalowych wind oświetlonych jarzeniówkami. Nacisnął guzik ósmego piętra. Kiedy jechali do góry w ciasnej, nieprzyjemnej kabinie, Cara poczuła dziwne dreszcze, które nie miały nic wspólnego z temperaturą panującą na zewnątrz.
Na ósmym piętrze, naprzeciwko wind, znajdowało się mieszkanie przekształcone w biuro z tabliczką z napisem: „COZY CONDO INN”. Drzwi były lekko uchylone; kiedy weszli do środka, zobaczyli przysadzistą kobietę po sześćdziesiątce ze sztucznym rudym kokiem. Miała zbyt krzykliwy makijaż, oczy podkreślone niebieską kredką, spierzchnięte, umalowane usta i nadmiar różu na policzkach, ale wydawała się dumna ze swego wyglądu. Była ubrana w obszerny dziergany sweter ozdobiony serduszkami. Trzymała w ręku lornetkę. „Dziwne” – pomyślała Cara, bo na zewnątrz było ciemno. Po chwili zrozumiała, że to noktowizor.
– Witamy w Cozy Condo Inn – powiedziała kobieta.
– To Ellie Wright – odezwał się J.B.
– Cara Kennedy – przedstawiła się Cara, pozdrawiając kobietę skinieniem głowy.
– Kiedy już się rozgościsz, pokażę ci, gdzie możesz coś zjeść – rzekł J.B.
– Dzięki, ale nie jestem głodna. – Carze było prawie przykro, że sprawia mu zawód.
Spuścił wzrok.
– W porządku. No cóż, rano pokażę ci, gdzie możesz dostać śniadanie. Jadasz śniadania, prawda?
Cara uśmiechnęła się do niego z autentyczną wdzięcznością.
– Tak, byłabym ci bardzo wdzięczna.
Po wyjściu J.B. Ellie położyła na kontuarze kilka formularzy, które Cara powinna wypełnić.
– Spodziewałam się pani – rzekła.
Cara zastanawiała się dlaczego, bo nie rezerwowała pokoju, ale potem przypomniała sobie noktowizor.
– Zawsze obserwuje pani gości? – spytała.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki