Miasto pod jednym dachem - Iris Yamashita - ebook + książka

Miasto pod jednym dachem ebook

Yamashita Iris

3,8

Opis

Point Mettier - malutkie miasteczko na Alasce. Zimą niemal odcięte od świata. Dotrzeć do niego można tylko przez tunel przecinający ośnieżone góry. Miejscowość skrywa mroczne sekrety, które wkrótce ujrzą światło dzienne.

Podczas spokojnego wieczoru grupa nastolatków natrafia w zatoce na makabryczne znalezisko – oderwaną dłoń i stopę wyrzucone przez fale na brzeg morza. To tylko początek szokujących wydarzeń, które wstrząsną Point Mettier. Detektyw Cara Kennedy i miejscowy policjant Joe Barkowski ruszają tropem morderstwa w dziwnej miejscowości, gdzie wszyscy mieszkają w jednym, klaustrofobicznym wieżowcu. Zagadka robi się coraz bardziej intrygująca, a sytuacja komplikuje, gdy śnieżyca zasypuje jedyną drogę dojazdową. Co ukrywają mieszkańcy Point Mettier, równie tajemniczy i nieprzeniknieni jak otaczający ich mroźny krajobraz? Czy detektyw Kennedy będzie w stanie rozwikłać zagadkę, nim stanie się coś strasznego?

Urzekający.

„The New York Times”

Fascynujące postacie, nieoczekiwane zwroty akcji i historia, która zmrozi Cię do szpiku kości...

Thriller, który trzeba przeczytać.

LAURA GRIFFIN

To oryginalne spojrzenie na społeczność maruderów, dziwaków i samotników zwiastuje

pojawienie się nowego, ważnego talentu.

„Publishers Weekly”

Miasto pod jednym dachem to porywający i niepokojący thriller, który wita nowy, wspaniały talent w tym gatunku. Zanurz się w tej mrocznej i nastrojowej tajemnicy morderstwa.

MARY KUBICA

Świetnie napisana powieść, opowiedziana oczami trzech bardzo różnych kobiet, z klaustrofobicznym i klimatycznym tłem.

ANN CLEEVES

Iris Yamashita − amerykańska scenarzystka filmowa pochodzenia japońskiego, pisarka.

Autorka scenariusza filmu Listy z Iwo Jimy (2006) w reżyserii Clinta Eastwooda, za który otrzymała nominację do Oscara i nagrody Chicago Film Critics Award. Później pracowała w przemyśle filmowym Hollywood (również jako producentka) i wykładała scenopisarstwo na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 259

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (17 ocen)
5
4
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
coolturka

Dobrze spędzony czas

Alaska to niezwykle fascynujące miejsce, doskonale nadające się na scenerię dla niejednego kryminału. Za żadne skarby świata nie chciałabym tam zamieszkać, dlatego też z ogromną ciekawością chłonę historie tych, którzy się na to odważyli. "Minus trzydzieści pięć stopni Celsjusza i zima trwająca osiem miesięcy. Wszyscy uważali mieszkańców osady za kompletnych wariatów, bo żyli w jednym budynku". "Miasto pod jednym dachem" to niepokojący thriller kryminalny od Iris Yamashity. W odciętym od świata miasteczku na Alasce grupa nastolatków znajduje ludzkie szczątki. Tropem morderstwa ruszają detektyw Cara Kennedy i miejscowy policjant o swojsko brzmiącym nazwisku Barkowski. Gdy jedyna droga dojazdowa do miasteczka zostaje zasypana uczucie osaczenia i klaustrofobii, wzrasta do granic możliwości. My czytelnicy kryminałów dobrze wiemy, w jaki sposób kończą się takie sytuacje. Atmosfera gęstnieje z każdą przeczytaną stroną, a uczucie niepokoju staje się naszym nieodłącznym kompanem. Historię p...
20
Aguleczek5

Całkiem niezła

Po lekturze mam bardzo mieszane odczucia. Nie mogę powiedzieć by książka szczególnie mnie wciągnęła, ale także zbytnio się nie nudziłam. Nie jestem pewna czy autorka celowała bardziej w kryminał z wątkami obyczajowymi czy też w odwrotny gatunek, tj. obyczajówkę z wątkami kryminalnymi. Chyba ostatecznie uplasowałabym ten tytuł gdzieś pośrodku. A wiadomo jak coś jest wszystkim to tak naprawdę w niczym nie jest naprawdę dobre. I tak też bym oceniła "Miasto pod jednym dachem". Jest to powieść przeciętna, która ma swoje dobre momenty, ale też jest wiele takich chwil, w których brakuje doszlifowania. Bohaterowie byli bardzo typowi. Nie irytowali, ale też nie zapadli mi w pamięć. Myślałam, że chociaż sceneria bardziej utkwi mi w głowie i będzie się wyróżniać, ale autorka zbyt często gubiła unikatowy klimat. Ostatecznie daję sześć gwiazdek i plasuję ten tytuł raczej wśród tych dobrych, choć nie mogę obiecać, że będę długo rozpamiętywać tę lekturę.
00
Rylska

Całkiem niezła

Całkiem dobrze się czytało, szału nie ma ale generalnie warto. Coś troszkę innego, klimatyczna Alaska w tle, dobre zakończenie, które zdradza wszystko, co chcecie wiedzieć. Raczej nie będziecie zawiedzeni.
00

Popularność




roz­dział 1

AMY

– Kiedy zna­la­złaś… – poli­cjant Neworth umilkł na chwilę, nim dodał: – …szczątki?

Ści­śle bio­rąc, dłoń i stopę. Amy przy­pusz­czała, że była rów­nież stopa. Nie zaglą­dała do buta, ale ponie­waż Neworth powie­dział „szczątki”, przyj­mo­wała, że musiała być stopa: spuch­nięta, odpi­ło­wana i fio­le­towa. Wyrzy­ga­łaby się, gdyby ją zoba­czyła.

– Wczo­raj około jede­na­stej rano – odpo­wie­działa. Była pewna, że podała godzinę co naj­mniej sześć razy. Myślała, że zwol­nie­nie z lek­cji alge­bry będzie fajne, teraz jed­nak zaczy­nała mieć wąt­pli­wo­ści.

Pamię­tała, że but wyda­wał się nowy. Pokryty bło­tem i bru­dem, ale pode­szwy nie były wytarte, a sznu­ro­wa­dła postrzę­pione. Ale nie powie­działa o tym Newor­thowi. Pró­bo­wała mówić jak naj­mniej, odpo­wia­dać: „Tak”, „Nie” i „Nie wiem”.

Amy Lin popa­trzyła na Newor­tha i zakola na jego gło­wie, po czym doszła do wnio­sku, że nie należy mu ufać. Po pierw­sze, miał złoty zega­rek. Męż­czy­zna noszący złoty zega­rek zawsze wydaje się tro­chę podej­rzany. Po dru­gie, jeśli ktoś zadaje kilka razy z rzędu te same pyta­nia i spo­dziewa się róż­nych odpo­wie­dzi, nie ma do cie­bie zaufa­nia, więc ty też nie powin­naś mu ufać. Poza tym Neworth przy­je­chał z Ancho­rage, a miesz­kańcy Point Met­tier zwy­kle nie zdra­dzali swo­ich tajem­nic „owcom”. Dzieci nazwały tak ludzi spoza swo­jej miej­sco­wo­ści, znie­kształ­ca­jąc słowo „obcy”.

– Opo­wiedz jesz­cze raz, z kim byłaś – popro­sił Neworth.

Amy wes­tchnęła w duchu i obrzu­ciła go wście­kłym spoj­rze­niem. Czy ma być jak papuga w klatce powta­rza­jąca w nie­skoń­czo­ność to samo?

Neworth poru­szył się na krze­śle i popra­wił skó­rzany pas obcią­żony mnó­stwem śmier­cio­no­śnych przed­mio­tów – pałką, kaj­dan­kami, pokrow­cem na maga­zy­nek, latarką, para­li­za­to­rem, gazem pie­przo­wym i oczy­wi­ście gloc­kiem. Mimo całego wypo­sa­że­nia wyda­wał się nie­pewny w obec­no­ści sie­dem­na­sto­latki mają­cej nie­spełna sto sześć­dzie­siąt cen­ty­me­trów wzro­stu. W końcu odwró­cił oczy i spoj­rzał na notes.

– Z Celine Hof­fler i Marco Salongą?

– Tak – odpo­wie­działa w końcu Amy, jakby pyta­nie było nieco obraź­liwe.

– Co robi­li­ście w zatoce?

– Po pro­stu spa­ce­ro­wa­li­śmy. – Amy nie zamie­rzała opo­wia­dać o praw­dzi­wej przy­czy­nie wyprawy nad zatokę, gdzie palili trawkę. Mari­hu­ana była legalna na Ala­sce, ale oni nie mieli jesz­cze osiem­na­stu lat.

Była nie­dziela, chwi­lowo prze­stał padać deszcz, więc wzięli płasz­cze prze­ciw­desz­czowe, parki i czapki nar­ciar­skie, po czym popły­nęli kaja­kami do Ukry­tej Zatoki. W sło­neczne let­nie dni po dru­giej stro­nie prze­smyku lśnił na tle nieba Lodo­wiec San­dersa; błę­kitne i białe czapy lodowe przy­po­mi­nały gigan­tyczny mro­żony kok­tajl wypeł­nia­jący dolinę gór­ską. W sezo­nie do Point Met­tier przy­by­wały tłumy tury­stów. Amy wie­działa, że „Met­tier” praw­do­po­dob­nie należy wyma­wiać po fran­cu­sku, z nie­mym „r” i akcen­tem na dru­giej syla­bie, ale każdy kale­czył nazwę i mówił po pro­stu „metjer”. Przy­by­sze zawsze chcieli oglą­dać lodowce z morza – dobrze pła­cili za wycieczki kutrami i łodziami. Amy nie rozu­miała, dla­czego tak im na tym zależy. Wspięła się na kilka lodow­ców, w tym Lodo­wiec San­dersa, i doszła do wnio­sku, że lepiej wyglą­dają z daleka. W tę nie­dzielę w paź­dzier­niku nad zatoką wisiały gęste chmury i San­ders wyglą­dał jak wielki potwór spo­wity mgłą.

Sezon tury­styczny już się skoń­czył. Umilkł war­kot moto­ró­wek i kutrów wypły­wa­ją­cych w morze, więc na wodzie było dość cicho. Sły­chać było tylko plusk wio­seł i mewy pisz­czące na nie­bie. Gdy dotarli na plażę, usie­dli i wypa­lili jointa. Pra­wie nie roz­ma­wiali; nie robili niczego kon­kret­nego. Celine wsko­czyła na pień wyrzu­cony przez morze i balan­so­wała na nim jak akro­batka. Wiatr roz­wie­wał jej jasne, pia­skowe włosy; wyglą­dała jak na fil­mie. Amy zawsze zazdro­ściła Celine wło­sów; jej wła­sne były czarne i matowe. Chciała je ufar­bo­wać na kolor platynowonie­bieski, ale matka praw­do­po­dob­nie by ją zabiła – i to dosłow­nie. Marco zbie­rał kamie­nie, a może rzu­cał nimi w ptaki; Amy nie pamię­tała dokład­nie.

Zaczęła szu­kać na plaży pamią­tek, by dodać je do swo­jej kolek­cji: rybich ości, monet, biżu­te­rii i innych dro­bia­zgów pozo­sta­wio­nych przez nie­uważ­nych tury­stów. Nagle zauwa­żyła coś w połu­dnio­wej czę­ści zatoki – słabe bły­ski podobne do komu­ni­katu alfa­be­tem Morse’a – więc poszła spraw­dzić, co to takiego.

Było to słońce odbi­ja­jące się od gumo­wej pode­szwy buta tury­stycz­nego. Na początku nie zda­wała sobie sprawy, że to nie tylko but. Szkoda, pomy­ślała, że ktoś zgu­bił zupeł­nie dobry but. Ale kiedy się pochy­liła, aby lepiej się mu przyj­rzeć, zauwa­żyła na pokry­tym żwi­rem brzegu coś jesz­cze. O mało na to coś nie nadep­nęła.

Była to ucięta ręka do połowy zako­pana w pia­sku. Przy­naj­mniej wyglą­dała jak ręka; była zie­lona i pra­wie prze­zro­czy­sta; przy­po­mi­nała barwą neo­nowe nalepki fos­fo­ry­zu­jące w ciem­no­ści. Amy widziała zarys kości i sta­wów; dłoń była spuch­nięta, jakby tłu­sta. Miała wra­że­nie, że stała na miej­scu dłuż­szą chwilę, po pro­stu się gapiąc, choć w rze­czy­wi­sto­ści minęło praw­do­po­dob­nie dzie­sięć sekund, nim w końcu zamru­gała i odzy­skała głos.

– Hej, patrz­cie! – Zdo­była się tylko na tyle.

Kole­dzy natych­miast znie­ru­cho­mieli, a potem pode­szli do niej, by popa­trzeć. Celine gło­śno krzyk­nęła: wydała z sie­bie okropny, prze­szy­wa­jący pisk, który odbił się echem w górach i spra­wił, że Amy prze­szedł dreszcz.

– Co zro­bi­li­ście, gdy zna­leź­li­ście szczątki? – Neworth prze­rwał myśli Amy i kon­ty­nu­ował prze­słu­cha­nie. Bo Amy czuła się jak na prze­słu­cha­niu, choć skła­dała zezna­nia jako świa­dek.

Chciała odpo­wie­dzieć: „A jak pan myśli? Że posta­no­wi­li­śmy je wyko­rzy­stać jako deko­ra­cje na Hal­lo­ween?”, lecz zamiast tego odrze­kła:

– Wró­ci­li­śmy do Dave-Co i powie­dzie­li­śmy poli­cjan­towi Bor­kow­skiemu.

– Do Dave-Co?

Amy wes­tchnęła.

– Do budynku, w któ­rym teraz jeste­śmy. David­son Con­dos.

David­son Con­dos rze­komo nosiły nazwi­sko gene­rała, który uczest­ni­czył w dru­giej woj­nie świa­to­wej, ale Amy sły­szała plotki, że cho­dzi o Ran­dol­pha David­sona, słyn­nego oszu­sta z Ala­ski, który zało­żył fik­cyjny urząd tele­gra­ficzny i zara­biał pie­nią­dze, wysy­ła­jąc wia­do­mo­ści doni­kąd.

Neworth się roze­śmiał, sły­sząc nazwę Dave-Co.

– Tak go nazy­wa­cie? Jak długo miesz­kasz… w Dave-Co?

Wie­działa, że to pyta­nie nie ma nic wspól­nego z ludz­kimi szcząt­kami.

– Czter­na­ście lat – odparła.

– O cho­lera… – rzekł ze współ­czu­ciem.

Przy­by­sze z Ancho­rage zawsze współ­czuli dzie­ciom z Point Met­tier. „Point Met­tier to kosz­mar”, mówili. Minus trzy­dzie­ści pięć stopni Cel­sju­sza i zima trwa­jąca osiem mie­sięcy. Wszy­scy uwa­żali miesz­kań­ców osady za kom­plet­nych waria­tów, bo żyli w jed­nym budynku: Dave-Co.

Point Met­tier miało dwu­stu pię­ciu sta­łych miesz­kań­ców. W Dave-Co znaj­do­wały się poczta, kościół, ośro­dek zdro­wia, a także sklep wie­lo­bran­żowy sprze­da­jący od lat dzie­więć­dzie­sią­tych te same pamiątki dla tury­stów: kubki z wize­run­kami Lodowca San­dersa, kor­kowe pod­kładki z łosiami, niedź­wie­dziami albo mewami. W pobliżu znaj­do­wała się szkoła – pro­wa­dził do niej pod­ziemny tunel.

W daw­nych cza­sach, kiedy w Point Met­tier mie­ściła się baza woj­skowa, w pobli­skim Wal­cott Buil­ding znaj­do­wały się krę­giel­nia, sala wykła­dowa, kino, a nawet kryty basen, lecz budy­nek został pra­wie w cało­ści znisz­czony przez wiel­kie trzę­sie­nie ziemi w 1964 roku i zmie­nił się w opusz­czoną ruinę. W Dave-Co nie było podob­nych luk­su­sów, nawet salonu fry­zjer­skiego, gdzie ludzie mogliby porząd­nie się ostrzyc.

Dave-Co był potwor­nie nudny dla sie­dem­na­sto­latki. Przy­po­mi­nał wię­zie­nie, nie dom. Amy pomy­ślała, że gdyby nie inter­net, zabi­łaby się z roz­pa­czy.

Więk­szość rodzin, które osie­dlały się w Point Met­tier, wyjeż­dżała po roku albo dwóch latach. Nikt nie uro­dził się w tej miej­sco­wo­ści i nikt nie chciał prze­by­wać w niej zbyt długo. Celine przy­je­chała przed dwoma laty z Min­ne­soty. Rodzina Marco Salongi pocho­dziła z Fili­pin. Amy i jej matka praw­do­po­dob­nie przy­były z naj­dal­szego zakątka globu; nale­żały do klubu dłu­go­let­nich miesz­kań­ców, bo zna­la­zły się w Point Met­tier, gdy Amy miała zale­d­wie trzy lata. Amy nie znała żad­nych mło­dych ludzi, któ­rzy miesz­kali w Point Met­tier rów­nie długo. Nawet Spence Black­mon i jego młod­szy brat Troy tra­fili tu znacz­nie póź­niej, kiedy Spence miał dzie­sięć lat, a Troy chyba sześć.

Ludzie prze­pro­wa­dzali się do Point Met­tier z wielu powo­dów. Nie­któ­rzy utrzy­my­wali, że zako­chali się w kra­jo­bra­zach, że lubią izo­la­cję albo życie w zamknię­tej spo­łecz­no­ści. Amy nie wie­rzyła w histo­ryjki tego rodzaju. Wie­działa, że ludzie prze­no­szą się do Point Met­tier, bo przed kimś albo przed czymś ucie­kają. Dla jakiej innej przy­czyny miesz­kają w samot­nym budynku na pust­ko­wiu, gdzie wszy­scy się znają, a przez więk­szą część roku panuje lodo­waty ziąb? Nie­dawno odkryła praw­dziwy powód, który spra­wił, że Ma prze­pro­wa­dziła się z nią do Point Met­tier, by pro­wa­dzić restau­ra­cję sprze­da­jącą kiep­skie imi­ta­cje chiń­skich potraw. Znowu pomy­ślała, że nie powie tego Newor­thowi.

W Point Met­tier było zale­d­wie dwóch funk­cjo­na­riu­szy poli­cji: sze­ryf Sipley i Joe Bar­kow­ski. Amy oglą­dała wystar­cza­jąco dużo fil­mów tele­wi­zyj­nych, by wie­dzieć, że komi­sa­riat poli­cji, w któ­rym się zna­la­zła, to nędzna klitka w porów­na­niu z tego rodzaju miej­scami w innych mia­stach. Recep­cja z mikro­sko­pij­nymi biur­kami, tak zwany pokój prze­słu­chań wiel­ko­ści szafy i jedna cela słu­żąca jako areszt. Kiedy podej­rze­wano, że doszło do poważ­nego prze­stęp­stwa (pew­nego lata turystka zabiła męża, wie­lo­krot­nie dźga­jąc go nożem poda­nym do kola­cji w jed­nej z restau­ra­cji na wybrzeżu), wzy­wano poli­cję z Ancho­rage. Wła­śnie dla­tego do Point Met­tier przy­je­chał Neworth i wypy­ty­wał Amy o ludz­kie szczątki.

Roz­le­gło się puka­nie do drzwi i do pokoju wsu­nął głowę poli­cjant Bar­kow­ski.

– Skoń­czył pan, Neworth? A może przed chwilą pan odkrył, że Amy Lin to mania­kalna seryjna mor­der­czyni?

Mru­gnął przy­jaź­nie do Amy, która mimo woli się uśmiech­nęła. Bar­kow­ski przy­je­chał do Point Met­tier rok temu. Lubił roz­ma­wiać z mło­dymi ludźmi, uda­wał, że jest jed­nym z nich, zacho­wy­wał się przy­jaź­nie. Amy wie­działa, że to gra, ale przy­naj­mniej trak­to­wał ich jak doro­słych, a nie głu­pich, nie­do­uczo­nych smar­ka­czy z zapa­dłej dziury. Ogól­nie rzecz bio­rąc, uwa­żała go za faj­nego faceta, co nie ozna­czało, że zamie­rza zdra­dzać mu jakieś sekrety. Sze­ryf Sipley miesz­kał w Point Met­tier dłu­żej niż wszy­scy. Nie znała jego praw­dzi­wej histo­rii. Z pozoru wyglą­dał jak łysy, wiecz­nie pod­pity Święty Miko­łaj. Wyda­wał się dobro­duszny, lecz Amy wie­działa, że w głębi duszy jest inte­li­gentny, czujny i zawsze coś kal­ku­luje.

– Sze­ryf Sipley przed chwilą zgło­sił się przez radio z zatoki i powie­dział, że mate­riał dowo­dowy jest zabez­pie­czony i spa­ko­wany – zamel­do­wał Bar­kow­ski.

Neworth zamknął notes. Wyglą­dał, jakby na coś cze­kał.

– Myślę, że skoń­czy­li­śmy.

Bar­kow­ski spoj­rzał na notat­nik, do któ­rego bar­dzo chciał zaj­rzeć.

– Podobno na wybrzeżu zda­rzało się sporo takich przy­pad­ków. To prawda?

– Tak, było kilka w Kana­dzie i w sta­nie Waszyng­ton – przy­znał Neworth. – To trzeci podobny wypa­dek na Ala­sce w ciągu roku.

– Jakieś poszlaki?

– Nie. – Neworth wstał z krze­sła. – Przy­pusz­czamy, że to samo­bójcy albo ludzie, któ­rzy przy­pad­kiem wypa­dli za burtę.

– Jezu, to smutne.

Neworth ski­nął głową.

– Pla­sti­kowe buty uno­szą się na wodzie i morze wyrzuca je na brzeg. Jed­nak nie zna­leź­li­śmy wielu rąk, więc ten przy­pa­dek jest tro­chę nie­ty­powy. – Zasta­na­wiał się przez chwilę. – Cóż, nie znamy roz­wią­za­nia zagadki i wąt­pię, czy kie­dyś je poznamy. Nie możemy ziden­ty­fi­ko­wać zwłok ani udo­wod­nić, że doszło do prze­stęp­stwa, więc nie da się wsz­cząć śledz­twa kry­mi­nal­nego.

Bar­kow­ski zer­k­nął na Amy.

– Zaję­cia w szkole cią­gle trwają. Jeśli skoń­czył pan prze­słu­chi­wać pannę Lin…

– Och, jasne. – Neworth nagle przy­po­mniał sobie o trze­ciej oso­bie obec­nej w pokoju. – Możesz iść, Amy. Dzięki za pomoc.

Amy powoli wstała. Poczuła ulgę. Wyszła z poste­runku na żół­tawy beto­nowy kory­tarz; miała wra­że­nie, jakby przed chwilą oszu­kała wykry­wacz kłam­stwa. Cóż, może tak naprawdę nie kła­mała? Po pro­stu pomi­nęła kilka infor­ma­cji. W końcu to bez zna­cze­nia, czy było trzech, czy czte­rech świad­ków, zwłasz­cza teraz, gdy wie­działa, że praw­do­po­dob­nie nie cho­dzi o mor­der­stwo, tylko jakiś cier­piący na depre­sję tury­sta wysko­czył za burtę ze statku wyciecz­ko­wego.

roz­dział 2

CARA

Wycie­raczki na przed­niej szy­bie che­vro­leta sub­ur­bana poru­szały się w szyb­kim tem­pie, gdy Cara jechała w gęstej mgle San­ders Gla­cier Road. Radio powtó­rzyło infor­ma­cję, że do Point Met­tier zbliża się wcze­sny front zimowy z opa­dami śniegu. Pra­gnęła odwie­dzić miej­sco­wość i wyje­chać przed jego nadej­ściem – to powinno wystar­czyć, by prze­ko­nać się, czy należy wzno­wić śledz­two.

Nie zwró­ciła jej uwagi odna­le­ziona stopa. Mogła przy­jąć hipo­tezę, że cho­dzi o szczątki samo­bójcy i że stopa oddzie­liła się od roz­kła­da­ją­cych się zwłok, po czym dry­fo­wała na wodzie w lek­kim bucie. Nie wyja­śniało to jed­nak, dla­czego obok zna­le­ziono rękę wyrzu­coną przez morze. Wła­śnie z tego powodu posta­no­wiła poje­chać do mia­sta odcię­tego od świata.

Jazda nie była nie­przy­jemna. Podą­żała auto­stradą wzdłuż malow­ni­czej Zatoki Cooka – wąskiego pasa wody bie­gną­cego od zatoki Ala­ska w stronę maje­sta­tycz­nych gór Kenai. Przez chwilę jazda dawała jej nawet poczu­cie wol­no­ści, a widok pust­kowi łago­dził cięż­kie myśli. Póź­niej jed­nak przy­po­mi­nała sobie sto­jące przed nią zada­nie, moż­li­wość mor­der­stwa i wra­cała do rze­czy­wi­sto­ści.

W końcu dotarła do budki straż­nika przy wlo­cie tunelu pro­wa­dzą­cego do Point Met­tier. Z ogrze­wa­nego pomiesz­cze­nia wysta­wił głowę Aleuta w neo­no­wo­zie­lo­nej kami­zelce odbla­sko­wej. Miał prze­szło pięć­dzie­siątkę, pomarsz­czone czoło, kosmyki siwi­zny we wło­sach i brą­zowe oczy. Nosił oku­lary do czy­ta­nia.

– Tro­chę późno pani przy­je­chała – powie­dział. – Więk­szość hoteli i skle­pów zamknięto do wio­sny.

– Nie jestem turystką – odpo­wie­działa Cara. Wyjęła z kurtki odznakę i pozwo­liła męż­czyź­nie jej się przyj­rzeć.

– Śledz­two w spra­wie ludz­kich szcząt­ków?

Ski­nęła głową.

– Zdaje się, że przy­jeż­dżała ekipa z Ancho­rage?

– Jestem ekipą dru­giego rzutu – odrze­kła Cara.

Straż­nik spo­glą­dał na nią przez chwilę.

– Pro­szę zacze­kać. – Cof­nął głowę i Cara usły­szała, jak mówi przez tele­fon: „Przy­je­chał gli­niarz”.

Bęb­niła pal­cami w kie­row­nicę, zasta­na­wia­jąc się, komu prze­ka­zuje te infor­ma­cje. W końcu znowu wysta­wił głowę z budki.

– Kie­ru­nek ruchu zmieni się na wschodni za pięć minut. Pro­szę cze­kać na zie­lone świa­tło. – Póź­niej dał znak, że może jechać.

W wąskim jed­no­pa­smo­wym tunelu bie­gną­cym przez góry co pół godziny zmie­niano kie­ru­nek ruchu. W sezo­nie tury­stycz­nym na zewnątrz cze­ka­łaby kolejka samo­cho­dów, ale teraz był począ­tek listo­pada, więc gra­na­towy SUV Cary był jedy­nym pojaz­dem. Ruszyła, gdy pod­niósł się sema­for poma­lo­wany w czer­wone pasy. Zna­la­zła się w trój­kąt­nym tunelu wybi­tym w skale, który po chwili zaczął przy­po­mi­nać chod­nik w kopalni – na sufi­cie wisiały nagie żarówki połą­czone kablem; z nie­rów­nych ścian sączyła się woda. Z radia dobie­gały tylko trza­ski, a opony pod­ska­ku­jące na pod­kła­dach kole­jo­wych wyda­wały mia­rowe dźwięki: kaczank, kaczank… A może to gło­śniej­sze bicie jej serca? Z przodu pano­wały ciem­no­ści i zasta­na­wiała się, czy naprawdę jedzie tune­lem, czy wpada w otchłań.

Ni­gdy nie czuła się dobrze w zamknię­tych pomiesz­cze­niach, ale nauczyła się pano­wać nad klau­stro­fo­bią; jakoś jej się to uda­wało. Po prze­by­ciu pię­ciu kilo­me­trów na przed­nią szybę w końcu padło blade, szare świa­tło; poja­wiła się cię­ża­rówka, z pozoru wynu­rza­jąca się z wody. Cara wypu­ściła z płuc powie­trze i znowu mogła nor­mal­nie oddy­chać.

Minęła port pełen zacu­mo­wa­nych kutrów rybac­kich i jach­tów. Nie­które już wycią­gnięto na zimę na brzeg; stały na asfal­cie, przy­po­mi­na­jąc stado wie­lo­ry­bów wyrzu­co­nych przez morze. Nad zatoką znaj­do­wały się puste kawiar­nie, bary i restau­ra­cje. Na jed­nej z nich kobieta wie­szała tabliczkę: ZAMKNIĘTE DO MAJA. Przed loka­lem stał wyła­do­wany pikap, któ­rym naj­wy­raź­niej zamie­rzała odje­chać, by spę­dzić gdzieś czas poza sezo­nem. Pobli­skie sklepy były ciemne. Wyda­wało się oczy­wi­ste, że Point Met­tier zapada w stan hiber­na­cji.

Po chwili Cara zauwa­żyła na hory­zon­cie mon­stru­alny budy­nek rzu­ca­jący cień na resztę mia­steczka. Był sze­roki, lecz nie­zbyt wysoki. Wie­działa, że muszą to być osła­wione David­son Con­dos.

„A więc tak wygląda ten dom – pomy­ślała, zatrzy­mu­jąc się na asfal­to­wym par­kingu przed gma­chem. – To tu spę­dza zimę całe mia­sto… no przy­naj­mniej ci, któ­rzy chcą w nim miesz­kać.

Po wej­ściu do gma­chu Cara krą­żyła kory­ta­rzami na par­te­rze, aż zna­la­zła zie­lone drzwi z napi­sem: „Komenda Poli­cji, Point Met­tier, Ala­ska”. Nie była to tabliczka, tylko nalepka, co suge­ro­wało, że prawo i porzą­dek są w tym miej­scu tym­cza­sową fasadą.

Zastu­kała i weszła, nie cze­ka­jąc na zapro­sze­nie. W środku sie­działo dwóch męż­czyzn, któ­rzy unie­śli wzrok znad sza­rych meta­lo­wych biu­rek. Cara odga­dła, że star­szy, tęgi to sze­ryf Sipley. Wstał i obszedł biurko. Sądząc po szpa­ko­wa­tej ruda­wej bro­dzie i łysi­nie na czubku głowy, prze­kro­czył sześć­dzie­siątkę.

Odga­dła, że drugi funk­cjo­na­riusz ma około trzy­dzie­stu lat. Wyda­wał się miły; koja­rzył się z typo­wym poli­cjan­tem z małego mia­steczka. Był wysoki, wyspor­to­wany i nieco nie­zgrabny. Kiedy wstał, by ją powi­tać, o mało nie prze­wró­cił krze­sła. Miał ciemne, nie­mal kru­czo­czarne włosy i zaczęła się zasta­na­wiać, czy nie jest mie­szań­cem tak jak ona: potom­kiem Angli­ków, Indian, może Wło­chów?

Naj­pierw zwró­ciła się do star­szego poli­cjanta.

– Sze­ryf Sipley? Nazy­wam się Cara Ken­nedy. Jestem detek­ty­wem.

Wycią­gnął dużą dłoń i uści­snął jej rękę.

– Prze­grała pani zakład i musiała pani do nas przy­je­chać, prawda? – Pozo­sta­wiła pyta­nie bez odpo­wie­dzi, co nie zra­ziło Sipleya. – Cóż, muszę powie­dzieć, detek­tyw Ken­nedy, że pobyt w Point Met­tier ma zarówno plusy, jak i minusy. Wada polega na tym, że po zakoń­cze­niu sezonu wszy­scy wyjeż­dżają i zostaje tylko dwu­stu sta­łych miesz­kań­ców. Zaleta polega na tym, że po sezo­nie zostaje tylko dwu­stu sta­łych miesz­kań­ców. – Roze­śmiał się z wła­snego dow­cipu. Był to głę­boki, ochry­pły śmiech pala­cza. Odwró­cił się w stronę młod­szego współ­pra­cow­nika, który wcze­śniej się nie odzy­wał. – J.B., przy­wi­taj się z panią detek­tyw. Ale nie zbli­żaj się za bar­dzo. Ma obrączkę na palcu.

Cara odru­chowo splo­tła dło­nie za ple­cami.

– Joe Bar­kow­ski – przed­sta­wił się młody czło­wiek. – Łatwiej mówić J.B.

Ski­nęła głową. Zaru­mie­nił się bez powodu.

– Czy szczątki mogą nale­żeć do osoby zagi­nio­nej w tym rejo­nie? – spy­tała, wyj­mu­jąc notat­nik.

– Chce pani od razu przejść do rze­czy, co? – rzu­cił uszczy­pli­wie sze­ryf Sipley.

– Przy­kro mi. Nie lubię banal­nych poga­du­szek.

Sipley zaśmiał się szorstko.

– Cóż, szybko się pani zaakli­ma­ty­zuje. Cią­gle nie ziden­ty­fi­ko­wa­li­śmy ofiary.

– To na pewno żaden z miesz­kań­ców Point Met­tier – wtrą­cił J.B. – I nie znik­nął żaden z gości hote­lo­wych.

– Myśla­łem, że poli­cja z Ancho­rage zamknęła tę sprawę. Powie­dzieli, że to praw­do­po­dob­nie kolejny samo­bójca, prawda, J.B.? Jak inne szczątki, które znaj­do­wa­li­śmy. – Sipley zacho­wy­wał się swo­bod­nie, ale Cara wyczu­wała, że pró­buje ją oce­nić.

J.B. nie wyda­wał się prze­ko­nany, że cho­dzi o samo­bój­stwo.

– To jed­nak dość dziwne, że morze wyrzu­ciło te czę­ści ciała tak bli­sko sie­bie.

– Przy­słano panią z kon­kret­nego powodu? Dowody są już w maga­zy­nie. Nie zna­leź­li­śmy niczego, co wska­zy­wa­łoby na prze­stęp­stwo. – Sipley z powro­tem usiadł za biur­kiem.

– Chcia­ła­bym się bli­żej przyj­rzeć tej spra­wie – powie­działa rze­czowo Cara, lecz nie roz­wi­jała tematu. Nie chciała mar­no­wać czasu na poga­wędki, więc dodała nie­cier­pli­wie: – Może­cie poka­zać mi miej­sce, gdzie zna­le­ziono szczątki?

Sze­ryf Sipley odwró­cił się w stronę J.B.

– Jasne… oczy­wi­ście – odparł młod­szy męż­czy­zna.

J.B. i Cara wsie­dli do samo­chodu poli­cyj­nego i poje­chali w stronę zatoki. Już wcze­śniej wło­żyła do bagaż­nika apa­rat foto­gra­ficzny i zestaw do zbie­ra­nia dowo­dów rze­czo­wych.

J.B. pró­bo­wał pro­wa­dzić uprzejmą roz­mowę.

– Od jak dawna jest pani detek­ty­wem?

– Sie­dem lat w poli­cji, cztery jako detek­tyw – odpo­wie­działa. Było to tylko czę­ściowo kłam­stwo.

– Zasta­na­wia­łem się, czy nie zająć się czymś podob­nym. Mógł­bym panią obser­wo­wać? Nauczyć się fachu? – Try­skał entu­zja­zmem.

– Natu­ral­nie.

– A pani… eee… mąż? Też służy w poli­cji? – Sta­rał się być uprzejmy.

– Nie. Był mene­dże­rem w fir­mie bio­tech­no­lo­gicz­nej. – Na chwilę zapa­dło mil­cze­nie. Cara wie­działa, że powinna wyja­śnić, dla­czego używa czasu prze­szłego. – Zgi­nął przed rokiem razem z moim synem w cza­sie wyprawy tury­stycz­nej – dodała. Z cza­sem nauczyła się mówić to spo­koj­nie, nie pła­cząc.

– O Boże… Bar­dzo mi przy­kro. – Wyda­wało się, że mówi szcze­rze. Umilkł.

Zatrzy­mał się, gdy przez drogę prze­cho­dziło duże zwie­rzę. Cara miała wra­że­nie, że pły­nie wraz z mgłą. Był to łoś – potrzą­sał roso­cha­tym poro­żem, stą­pa­jąc po asfal­cie. Póź­niej Cara zauwa­żyła, że ma na szyi obrożę ze smy­czą, którą trzy­mała młoda kobieta. Praw­do­po­dob­nie nie prze­kro­czyła trzy­dzie­stego roku życia, ale zanie­dbany ubiór spra­wiał, że wyda­wała się star­sza. Była ubrana w kra­cia­stą parkę, wyso­kie buty i brą­zowy, za duży beret. Nosiła odbla­skowe oku­lary prze­ciw­sło­neczne i miała krótko ostrzy­żone włosy. Zatrzy­mała się na chwilę, dziw­nie spoj­rzała na Carę i prze­pro­wa­dziła łosia przez szosę.

– To Lon­nie Mer­cer – powie­dział J.B., kiwa­jąc głową w stronę mło­dej kobiety. – Ona i Denny miesz­kają u nas od dawna.

– Denny to jej mąż? – spy­tała Cara.

– Denny to łoś.

Weszli na pokład kutra z napi­sem: „JED­NOSTKA POMOC­NI­CZA STRAŻY PRZY­BRZEŻ­NEJ”. Cara domy­ślała się, że miej­sco­wej poli­cji brak fun­du­szy na wła­sną łódź. J.B. wrę­czył jej regu­la­mi­nową kor­kową kami­zelkę w neo­nowo poma­rań­czo­wym kolo­rze, po czym sta­nął za ste­rem. Wypły­nęli z war­ko­tem z zatoki, pozo­sta­wia­jąc za sobą sze­roki ślad torowy. Po dro­dze minęli wąski wodo­spad i kolo­nię mew lata­ją­cych nad kli­fami wzno­szą­cymi się w górze. Po dzie­się­ciu minu­tach przy­byli do Ukry­tej Zatoki. Cara zeszła z kutra z apa­ra­tem foto­gra­ficz­nym na szyi; nio­sła torbę z zesta­wem do zbie­ra­nia dowo­dów. Przy­sta­nęła na chwilę, podzi­wia­jąc górę pokrytą lodow­cem po dru­giej stro­nie cie­śniny.

J.B. się uśmiech­nął.

– Po zakoń­cze­niu sezonu tury­stycz­nego mamy to tylko dla sie­bie.

Cara zasta­na­wiała się przez chwilę, że natura może być cza­sem jed­no­cze­śnie piękna i prze­ra­ża­jąca. Czy może jed­no­cze­śnie dawać i odbie­rać? Ode­pchnęła te myśli.

– Długo tu miesz­kasz? – spy­tała.

– Rok i dwa mie­siące. Wstą­pi­łem do poli­cji w Mon­ta­nie. – Mówił dalej, pro­wa­dząc ją plażą. – Kilka osób się tu uro­dziło, ale więk­szość to przy­by­sze tacy sami jak ja. Przy­jeż­dżają z róż­nych sta­nów, a nawet z zagra­nicy, z Samoa, z Litwy. Nie­któ­rzy zostają. Wielu wyjeż­dża po kilku latach.

– Nie mogą znieść izo­la­cji?

J.B. zasta­na­wiał się nad odpo­wie­dzią.

– Wszy­scy miesz­kamy w jed­nym budynku, więc bar­dzo dobrze się znamy. Na początku wydaje się to miłe. Po jakimś cza­sie zaczy­namy się znać coraz lepiej, co prze­staje być miłe. – Zaśmiał się. – Tam. – Wska­zał ustronne miej­sce nad zatoką.

Idąc plażą, Cara porów­ny­wała w wyobraźni zdję­cia z poli­cyj­nej bazy dowo­dów rze­czo­wych z rze­czy­wi­stym wyglą­dem oko­licy. W jej umy­śle poja­wiały się obrazy: ręka do połowy zako­pana w pia­sku, brudny but leżący na boku w odle­gło­ści metra. Poło­żyła torbę na ziemi, po czym zdjęła osłonę z obiek­tywu cyfro­wego nikona i zaczęła foto­gra­fo­wać oto­cze­nie.

J.B. stał na miej­scu, usi­łu­jąc nie prze­szka­dzać. Zaczął mówić o banal­nych spra­wach.

– Sze­ryf Sipley opo­wia­dał mi o dwóch star­szych paniach, wdo­wach, które miesz­kały w David­son Con­dos i były naprawdę dobrymi przy­ja­ciół­kami. Jak sio­stry. Ich miesz­ka­nia sąsia­do­wały ze sobą. Pew­nego dnia o coś się pokłó­ciły. Nikt nie wie, o co. Nie roz­ma­wiały ze sobą przez dwa lata. Mijały się na kory­ta­rzach, jeź­dziły tą samą windą i nawet na sie­bie nie spoj­rzały.

Cara zro­biła foto­gra­fie morza, brzegu, oko­licz­nych drzew, po czym poszła dalej, szu­ka­jąc śla­dów, które mogła prze­oczyć ekipa z Ancho­rage.

– Szu­kasz cze­goś kon­kret­nego? – spy­tał J.B., gdy roz­glą­dała się po ziemi.

– Nie, niczego kon­kret­nego – odparła, w dal­szym ciągu robiąc zdję­cia. – Te kobiety cią­gle tu miesz­kają?

– W końcu się pogo­dziły i dalej były naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami. Kiedy jedna wypro­wa­dziła się z mia­sta, druga pła­kała jak bóbr. Chyba tak można opi­sać więk­szość tutej­szych rela­cji. Naj­pierw naj­lepsi przy­ja­ciele, potem śmier­telni wro­go­wie. To się w kółko powta­rza.

Cara zauwa­żyła błysk metalu. Strzy­kawkę uma­zaną bło­tem. Wło­żyła gumowe ręka­wiczki i wyjęła z torby pla­sti­kową torebkę.

– Czę­sto je znaj­du­jemy – powie­dział J.B. – Wiesz, jak to jest. Oksy­ko­don, metam­fe­ta­mina, whi­sky, trawka. Wszyst­kie moż­liwe nałogi. Szkoda, że trak­tują to pust­ko­wie jak śmiet­nik.

Praw­do­po­dob­nie miał rację. Nic waż­nego, ale Cara mimo to wrzu­ciła strzy­kawkę do folio­wej torebki i przy­kle­iła nalepkę z opi­sem. Kiedy w dal­szym ciągu prze­szu­ki­wała plażę, zauwa­żyła kilka kamieni o dziw­nym kształ­cie. Były czarne jak smoła, dłu­gie i cien­kie, wysta­wały z pia­sku jak palce wynu­rza­jące się spod ziemi. Scho­wała dwa do kie­szeni. Nie jako dowód rze­czowy, lecz raczej na pamiątkę.

Nagle spo­śród drzew zsu­nęła się kaskada kamieni i innych śmieci. Cara gwał­tow­nie obró­ciła głowę w stronę źró­dła hałasu. Zauwa­żyła coś kolo­ro­wego i kolejną nie­wielką lawinę wywo­łaną przez czło­wieka, który uciekł wyżej, mię­dzy drzewa. W głębi lasu roz­legł się trzask łama­nych gałęzi.

– Hej! – krzyk­nęła, odło­żyła zestaw do zbie­ra­nia dowo­dów i pobie­gła plażą w stronę drzew spo­wi­tych mgłą.

J.B. ruszył za nią.

– Kto tam? – wrza­snął, ale nikt nie odpo­wie­dział.

Cara goniła przez las ucie­ka­jącą postać. Ata­ko­wały ją wil­gotne sosnowe igły. Gęste, splą­tane gałę­zie utrud­niały poru­sza­nie się; ucie­ka­jąca postać znaj­do­wała się za daleko, aż wresz­cie odgłosy ruchu uci­chły.

Wró­ciła na polanę, pochy­liła się i oparła dło­nie na kola­nach. Cze­kała na J.B., usi­łu­jąc zła­pać oddech. Młody poli­cjant cią­gle był gdzieś w dole.

– Zła­pa­łaś go? – krzyk­nął.

– Nie – odpo­wie­działa, odrzu­ca­jąc z twa­rzy wil­gotne włosy. Póź­niej coś zwró­ciło jej uwagę. Pode­szła do ciem­nej plamy na ziemi, na któ­rej widać było rysu­nek przy­po­mi­na­jący ślady pozo­sta­wione przez mrówki. Odci­ski butów.

Unio­sła apa­rat i zro­biła kilka foto­gra­fii.

J.B. w końcu wró­cił. Spoj­rzał nad jej ramie­niem.

– Cie­kawe – powie­dział. – Myślisz, że zosta­wił je nasz pod­glą­dacz?

– Nie sądzę – odpo­wie­działa, pró­bu­jąc ziden­ty­fi­ko­wać trasę, którą przy­był nie­zna­jomy. Więk­szość śla­dów była zbyt słabo widoczna; wyda­wało się, że zni­kają w gęstwi­nie. – Wygląda na to, że te odci­ski mają kilka dni, może nawet tydzień. I nie są bli­sko miej­sca, gdzie biegł nasz intruz.

– Pięć dni temu padało – zauwa­żył J.B. – Ślady nie mogą być star­sze.

Zna­la­zła dobry odcisk, pra­wie nie­tknięty, i poło­żyła obok niego ska­lówkę foto­gra­ficzną, po czym zro­biła kilka następ­nych foto­gra­fii. Wypro­sto­wała się zado­wo­lona.

J.B. zer­k­nął na zega­rek.

– Skoro mówimy o pogo­dzie, jest ona dość prze­wi­dy­walna i nie­długo zacznie padać śnieg. Powin­naś wcze­śniej wró­cić do Ancho­rage, bo mogą zamknąć tunel i utkniesz w Point Met­tier.

Cara popa­trzyła na ciemne chmury zbie­ra­jące się na nie­bie. Pra­wie jak na dany znak nad zatoką roz­legł się głu­chy grzmot zapo­wia­da­jący nad­cho­dzącą burzę.

– Możemy wra­cać – powie­działa.

Ruszyli w stronę kutra.

– Założę się, że to jakiś wścib­ski smar­kacz. W tej oko­licy morze rzadko wyrzuca na brzeg ludz­kie szczątki – zauwa­żył J.B.

Cara ski­nęła głową i popa­trzyła na brzeg, wypa­tru­jąc łodzi albo kaja­ków, lecz zauwa­żyła tylko kuter straży przy­brzeż­nej, któ­rym przy­pły­nęli.

– Przy­pusz­czam, że masz w pracy czę­sty kon­takt ze zwło­kami – ode­zwał się J.B. – Przy­zwy­cza­iłaś się do tego?

Cara po raz pierw­szy widziała zwłoki na długo przed awan­sem na detek­tywa wydziału zabójstw. Wysłano ją na miej­sce wypadku dro­go­wego. Oka­zało się, że pijany kie­rowca ude­rzył w latar­nię uliczną; samo­chód owi­nął się wokół niej i zmie­nił w poskrę­caną masę metalu. Ofiara zmarła przed przy­by­ciem Cary. Naj­bar­dziej ude­rzyło ją to, że zwłoki wyda­wały się dziw­nie nie­rze­czy­wi­ste. Przy­po­mi­nały woskową figurę. Pomy­ślała, że to śmieszne, jak śmierć zmie­nia wygląd ciała.

W trak­cie służby w poli­cji w Ancho­rage przy­wy­kła do widoku ofiar zabójstw. Kolejna sprawa. Kolejne zada­nie. Coś, co należy obiek­tyw­nie zba­dać.

Wszystko się zmie­niło, gdy zoba­czyła szczątki wła­snego męża i syna – plą­ta­ninę ogry­zio­nych kości, roz­rzu­co­nych, pokry­tych sadzą. Czuła strasz­liwy ból. Ni­gdy nie wyma­zała tego obrazu z pamięci. Ból ni­gdy nie znik­nął.

– Nie – odpo­wie­działa w końcu. – Nie można się do tego przy­zwy­czaić.

roz­dział 3

LONNIE

Ludzie zawsze mówili o niej za jej ple­cami. Lon­nie dobrze o tym wie­działa. Tak jak kobieta z pokoju numer 706. Lon­nie wyobra­żała sobie słowa, które wypo­wiada w myślach. „Suka. Kurwa. Wiedźma. Dziwka. Kre­tynka. Wariatka. Świ­ru­ska. Wariatka”. Mówiła o niej za jej ple­cami, bo Lon­nie przy­je­chała z Insty­tutu.

Nie lubiła Insty­tutu. Było w nim mnó­stwo strasz­nych ludzi. Zawsze ją obser­wo­wali. Dawali jej tabletki, które jej szko­dziły. Były tam kamery i dzwonki. Odzy­wały się w nocy. Kory­ta­rzami bie­gali ludzie. Pędzili jak psy goniące koty. Robili mnó­stwo hałasu. Lon­nie go nie­na­wi­dziła. „Jazgot, wrzask, zgiełk, har­mi­der, krzyki, wrzawa, raban, krzyk, trzask, huk, cisza”.

Dobrze, że opu­ściła Insty­tut. Wie­działa, że nie powinna tam prze­by­wać. Musiała odejść.

Musiała zna­leźć Denny’ego. Był łosiem. Nale­żał do niej.

Miał miłą, miękką sierść. Inną niż u psa albo kota. Była gęst­sza i tward­sza. Lon­nie lubiła gła­skać Denny’ego po grzbie­cie. Szcze­gól­nie lubiła go doty­kać mię­dzy oczami. Codzien­nie rano sta­ran­nie szczot­ko­wała Denny’ego i kar­miła go owsem jak konia. Ni­gdy nie miała konia, ale była pra­wie pewna, że posia­da­nie konia i łosia niczym się nie różni. W nocy przy­kry­wała go kocami, by było mu cie­pło, i poiła go wodą. W obec­no­ści Denny’ego czuła się spo­koj­niej­sza i wszystko mniej ją dener­wo­wało.

Zna­la­zła go pew­nego ranka w lesie, gdy szła po śniegu tro­pem kró­li­ków. Nie polo­wała na zwie­rzęta. Sze­ryf nie dałby jej strzelby. Ale lubiła patrzeć na ślady. Znała tropy róż­nych zwie­rząt – kró­li­ków, lisów, łosi, niedź­wie­dzi. I, oczy­wi­ście, ludzi. Tego dnia było ich mnó­stwo. Męż­czyźni polo­wali. Kiedy naci­skali spust, roz­le­gał się straszny huk. „Trzask, huk, trach, bum”. Z drzew spa­dał śnieg, a zwie­rzęta ucie­kały i dygo­tały ze stra­chu.

Widziała myśli­wych. Nie znała żad­nego z nich, więc musieli być tury­stami. Cią­gnęli mamę Denny’ego, zosta­wia­jąc na śniegu czer­wony ślad. Przy­po­mniało to Lon­nie dzień, gdy jej mamie roz­bito głowę i spły­wa­jąca krew utwo­rzyła podobną linię na pod­ło­dze.

Mama Denny’ego nie żyła. Tak jak mama Lon­nie.

Ludzie zawsze gadali za jej ple­cami.

Lon­nie miała mnó­stwo bere­tów – nie­bie­skie, żółte, fio­le­towe, ale dziś posta­no­wiła wło­żyć brą­zowy. Wzięła Denny’ego i poszli tam gdzie zwy­kle. Do chiń­skiej restau­ra­cji. W sezo­nie tury­stycz­nym była zawsze otwarta, ale kiedy tury­ści wyje­chali, cza­sem ją zamy­kano. Lon­nie chciała zjeść sma­żony ryż. „Ryż to ryż. Pod szafą jest mysz! A kysz! A kysz!”

Weszła na szosę, pro­wa­dząc Denny’ego. Stał na niej samo­chód. Pomy­ślała, że wszy­scy tury­ści już wyje­chali, ale ten samo­chód nie nale­żał do tury­stów, tylko do poli­cji. Lon­nie nie lubiła samo­cho­dów poli­cyj­nych. Ich koguty przy­po­mi­nały świa­tła w Insty­tu­cie. Migały i wyły. Mnó­stwo hała­sów, krzy­ków i wrza­sków. Wszy­scy ją szpie­go­wali. Obser­wo­wali.

Za kie­row­nicą sie­dział J.B. Lon­nie go lubiła, ale obok znaj­do­wała się obca kobieta. Dla­czego sie­dzi obok niego kobieta? Popa­trzyła na Lon­nie, która zro­zu­miała, że na pewno opo­wiada o niej różne rze­czy za jej ple­cami. Mówi o niej. „Kurwa. Dziwka. Głu­pia”. Lon­nie chciała, żeby kobieta ode­szła. „Znik­nęła, prze­pa­dła, ulot­niła się, roz­wiała”.

Lon­nie popa­trzyła na samo­chód i prze­pro­wa­dziła Denny’ego przez szosę. Potem J.B. i obca kobieta odje­chali.

Przy­wią­zała Denny’ego do słupka przed chiń­ską restau­ra­cją. Zamie­rzała zjeść miskę sma­żo­nego ryżu.

Byli tam Amy i pani Lin. Lon­nie lubiła Amy i panią Lin.

– Cześć, Lon­nie! – powie­działa Amy. Amy znała jej imię. Amy wie­działa, że Lon­nie lubi stół w poma­rań­czo­wym bok­sie na tyłach. Amy nie zapy­tała, co Lon­nie zama­wia, bo ta zawsze jadła to samo. Jedze­nie było okropne. Sma­ko­wało jak tek­tura, pocięta tek­tura „Wytnij to! Wytnij to!” – krzy­czała na nią mama.

Jedze­nie w restau­ra­cji było kosz­marne, ale i tak lep­sze niż w Insty­tu­cie. Amy przy­nio­sła do stołu duży imbryk her­baty jaśmi­no­wej i miseczkę sma­żo­nego ryżu.

Lon­nie spoj­rzała na zega­rek. Dał go jej sze­ryf.

– Uwa­żaj, co mówisz – zawsze powta­rzał. – Uwa­żaj, z kim roz­ma­wiasz. Nie zdra­dzaj nikomu naszych sekre­tów. – Mieli ich mnó­stwo.

Popa­trzyła na zega­rek. Wszy­scy zawsze ją obser­wo­wali.

roz­dział 4

CARA

Zapa­dała głę­boka ciem­ność i z nieba sypał śnieg, wiru­jąc w powie­trzu. Cara była zado­wo­lona, że opusz­cza ponure Point Met­tier.

– Masz mój numer – powie­dział J.B., kiedy przy­je­chali na par­king David­son Con­dos. – Po pro­stu daj mi znać, czy jesz­cze cze­goś potrze­bu­jesz.

– Dzięki, J.B.

– Zawsze chęt­nie ci pomogę… – W jego gło­sie zabrzmiał cień despe­ra­cji, co uznała za miłe, a zara­zem smutne.

– Tak – odparła. Wsia­dła do SUV-a i uśmiech­nęła się do J.B., nie oka­zu­jąc zachęty. Spoj­rzała na swoje dło­nie na kie­row­nicy i na obrączkę na palcu. Nie cho­dziło tylko o to, że praw­do­po­dob­nie ni­gdy wię­cej nie zoba­czy J.B.; nie chciała nikogo zapra­szać, by towa­rzy­szył jej w ciem­no­ści, w któ­rej się zna­la­zła.

Mimo upływu roku miała w głębi duszy wra­że­nie, że jej mąż Aaron cią­gle żyje, choć widziała jego szczątki grze­bane w ziemi. Nawet teraz, wcho­dząc do sypialni, czuła nie­kiedy ostry zapach jego wody koloń­skiej; cza­sami wyda­wało jej się, że przed chwilą sie­dział na kana­pie w salo­nie, gdzie lubił uci­nać sobie drzemkę w sobot­nie albo nie­dzielne popo­łu­dnia. Ich syn Dylan też żył. Sły­szała na kory­ta­rzu kroki jego małych stóp lub dostrze­gała go na huś­tawce przed domem. gdzie meta­lowe łań­cu­chy popi­ski­wały napięte pod jego cię­ża­rem, choć inni widzieli opa­dłe liście uno­szone przez wiatr. Ni­gdy się nie poże­gnali, ni­gdy nie uści­snęli, nie prze­wi­dy­wali, że wię­cej się nie zoba­czą. Spa­lone kości, które oglą­dała, nie mogły nale­żeć do żywych, try­ska­ją­cych ener­gią ludzi, do uko­cha­nego męża i syna. Kiedy wyje­chała z par­kingu i ruszyła w stronę auto­strady, otarła łzę i włą­czyła odmgła­wiacz szyb.

Reflek­tory samo­chodu prze­bi­jały śnieg wiru­jący na Curve Back Road, która bie­gła w stronę tunelu. Po dzie­się­ciu minu­tach naci­snęła hamulce i poczuła zawód, gdy zoba­czyła poma­lo­wany na żółto szla­ban blo­ku­jący wjazd na par­king przy tunelu. Był cią­gle wcze­sny wie­czór – zbyt wcze­sny, by tunel był nie­czynny, lecz tablica obwiesz­czała: NIE­BEZ­PIE­CZEŃ­STWO! DROGA ZAMKNIĘTA.

– Cho­lera! – krzyk­nęła. Przez chwilę zasta­na­wiała się, czy po pro­stu nie sta­ra­no­wać szla­banu, który wyda­wał się nie­zbyt solidny, wyko­nany z łam­li­wych desek. Ale prze­ra­ziła ją myśl, że mogłaby utknąć w ciem­nym tunelu pozba­wio­nym moni­to­ringu. Musiała przy­znać, że po śmierci męża i syna jej klau­stro­fo­bia się pogłę­biła. Dla­tego zawró­ciła i poje­chała do mia­sta, czu­jąc mie­sza­ninę fru­stra­cji i nie­po­koju na myśl, że musi spę­dzić noc w Point Met­tier.

Po dro­dze zauwa­żyła samo­chód poli­cyjny J.B. Oboje się zatrzy­mali i J.B. wysiadł, cia­sno okrę­ca­jąc się kurtką. Po zacho­dzie słońca tem­pe­ra­tura musiała spaść do minus dwu­dzie­stu stopni.

– Zawia­do­miono mnie przez radio o zamknię­ciu drogi. Chcia­łem cię poin­for­mo­wać, że za nabrze­żem znika sygnał komór­kowy – powie­dział, pochy­la­jąc się w stronę okna jej wozu.

– Dzięki – odpo­wie­działa Cara. – Można się stąd wydo­stać inną drogą?

– Prom prze­stał kur­so­wać w zeszłym mie­siącu, więc tunel to jedyna droga, nie­stety. – Nagle zerwał się wiatr, nio­sąc poziomo fale śniegu. – Chyba warto prze­cze­kać zamieć w Point Met­tier – dodał. – W tunelu wiatr może wyrwać drzwi samo­chodu.

– O któ­rej otwie­rają tunel? – spy­tała Cara.

– Nor­mal­nie o szó­stej rano, ale przy tej pogo­dzie naj­le­piej zadzwo­nić i spraw­dzić.

Cara ski­nęła głową. Sytu­acja sta­wała się coraz bar­dziej ponura.

– W Dave-Co są miesz­ka­nia do wyna­ję­cia. Zapro­wa­dzę cię po powro­cie. – J.B. przy­no­sił złe nowiny, ale wyda­wał się pra­wie roz­pro­mie­niony.

Kiedy wró­cili do David­son Con­dos, Cara naj­pierw wstą­piła do sklepu wie­lo­bran­żo­wego, gdzie kupiła nie­zbędne arty­kuły toa­le­towe i zbyt obszerny T-shirt. Eks­pe­dient, Afro­ame­ry­ka­nin, miał wielką siwą brodę i fil­cową cza­peczkę bejs­bo­lową. Zato­piony w lek­tu­rze gazety pra­wie nie zwra­cał uwagi na Carę, dopóki nie poło­żyła zaku­pów na ladę. Za jego ple­cami widać było wypchane zwie­rzęta zasty­głe na całą wiecz­ność w efek­tow­nych pozach – rudy lis na kło­dzie, szary wilk z wyszcze­rzo­nymi kłami. Na ścia­nie wisiały łby łosi z roso­cha­tymi poro­żami, cenione tro­fea myśliw­skie.

J.B., który cze­kał przed skle­pem, zapro­wa­dził Carę do sza­rych meta­lo­wych wind oświe­tlo­nych jarze­niów­kami. Naci­snął guzik ósmego pię­tra. Kiedy jechali do góry w cia­snej, nie­przy­jem­nej kabi­nie, Cara poczuła dziwne dresz­cze, które nie miały nic wspól­nego z tem­pe­ra­turą panu­jącą na zewnątrz.

Na ósmym pię­trze, naprze­ciwko wind, znaj­do­wało się miesz­ka­nie prze­kształ­cone w biuro z tabliczką z napi­sem: „COZY CONDO INN”. Drzwi były lekko uchy­lone; kiedy weszli do środka, zoba­czyli przy­sa­dzi­stą kobietę po sześć­dzie­siątce ze sztucz­nym rudym kokiem. Miała zbyt krzy­kliwy maki­jaż, oczy pod­kre­ślone nie­bie­ską kredką, spierzch­nięte, uma­lo­wane usta i nad­miar różu na policz­kach, ale wyda­wała się dumna ze swego wyglądu. Była ubrana w obszerny dzier­gany swe­ter ozdo­biony ser­dusz­kami. Trzy­mała w ręku lor­netkę. „Dziwne” – pomy­ślała Cara, bo na zewnątrz było ciemno. Po chwili zro­zu­miała, że to nok­to­wi­zor.

– Witamy w Cozy Condo Inn – powie­działa kobieta.

– To Ellie Wri­ght – ode­zwał się J.B.

– Cara Ken­nedy – przed­sta­wiła się Cara, pozdra­wia­jąc kobietę ski­nie­niem głowy.

– Kiedy już się roz­go­ścisz, pokażę ci, gdzie możesz coś zjeść – rzekł J.B.

– Dzięki, ale nie jestem głodna. – Carze było pra­wie przy­kro, że spra­wia mu zawód.

Spu­ścił wzrok.

– W porządku. No cóż, rano pokażę ci, gdzie możesz dostać śnia­da­nie. Jadasz śnia­da­nia, prawda?

Cara uśmiech­nęła się do niego z auten­tyczną wdzięcz­no­ścią.

– Tak, była­bym ci bar­dzo wdzięczna.

Po wyj­ściu J.B. Ellie poło­żyła na kon­tu­arze kilka for­mu­la­rzy, które Cara powinna wypeł­nić.

– Spo­dzie­wa­łam się pani – rze­kła.

Cara zasta­na­wiała się dla­czego, bo nie rezer­wo­wała pokoju, ale potem przy­po­mniała sobie nok­to­wi­zor.

– Zawsze obser­wuje pani gości? – spy­tała.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki