Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sydney zamierza udowodnić rodzinie i bliskim, że stać ją na dużo więcej niż bezmyślne korzystanie z rodzinnej fortuny. Niestety, nie znajduje u nich zrozumienia. Wszyscy, łącznie z matką, uważają, że to tylko jej kolejny kaprys. Jedynie Michaił Stanislaski wierzy w chęci i wolę Sydney. Ale jakie znaczenie może mieć zdanie biednego ukraińskiego emigranta, który rzeźbi drewniane figurki, a na życie zarabia pracami stolarskimi?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 226
Nie była osobą cierpliwą. Sama nigdy się nie spóźniała i nie lubiła na nikogo czekać. Oczekiwanie wprawiało ją w stan zimnej wściekłości. A w przypadku Sydney Hayward był to stan bardziej niebezpieczny niż gwałtowny wybuch złości. Jedno nieostrożne słowo mogło rozpętać burzę.
Teraz właśnie czekała. Drobnymi, energicznymi krokami przemierzała wzdłuż i wszerz swój wytworny gabinet, mieszczący się w jednym z wieżowców Manhattanu. Pastelowe ściany, złocisty parkiet, teczki, kolorowe długopisy, równo zatemperowane ołówki. Lśniący blat mahoniowego biurka. Notes obok telefonu.
Ona sama idealnie pasowała do tego wnętrza. Elegancki szary kostium, podkreślający szczupłą sylwetkę, dyskretny makijaż, na szyi mały sznur pereł, na przegubie delikatnej ręki złoty zegarek. Prostota i elegancja, jak przystało na przedstawicielkę rodu Haywardów.
Kruczoczarne włosy spięła na karku złotą klamrą. Porcelanową buzię o drobnych arystokratycznych rysach pokryła lekką warstwą pudru. Sydney miała dwadzieścia osiem lat, niezbyt skore do uśmiechu, kształtne usta i duże błękitne oczy o myląco niewinnym wyrazie.
Spojrzała na zegarek i zdecydowanym krokiem podeszła do biurka. Telefon zadzwonił, zanim zdążyła wyciągnąć rękę.
– Słucham.
– Przyszedł jakiś pan, w sprawie tego budynku w Soho. Chce rozmawiać z osobą odpowiedzialną za remont. A spotkanie o czwartej...
– Jest piętnaście po czwartej – poprawiła Sydney lodowatym tonem. – Proszę go wpuścić.
– Oczywiście, proszę pani, tylko że to nie jest pan Howington.
A zatem nawet nie raczył pofatygować się osobiście. Przysłał jakiegoś urzędnika. Usta Sydney wykrzywił grymas.
– Niech wejdzie – powtórzyła i nacisnęła guzik interkomu.
Jeśli sądzą, że będzie rozmawiała z jakimś urzędniczyną, to głęboko się mylą, pomyślała i wzięła głęboki oddech, zdecydowana dać ostrą odprawę człowiekowi, który za chwilę miał nawiedzić jej gabinet.
Tylko niezwykle starannemu wychowaniu zawdzięczała, że nie krzyknęła ze zdumienia na widok wchodzącego mężczyzny. Właściwie nie wszedł – wpadł, wdarł się do jej gabinetu jak pirat na pokład wrogiego okrętu.
Był niezwykle przystojny. Wysoki, smagły, o dzikim spojrzeniu czarnych oczu. Ciemne włosy miał związane na karku w mały kucyk; kilkudniowy zarost dopełniał całości obrazu.
W porównaniu z jego potężną sylwetką jej gabinet wyglądał jak domek dla lalek.
Na dodatek ów przybysz ubrany był jak zwykły robotnik. Ot, szare dżinsy, sprany podkoszulek i długie, zabłocone buty, zostawiające brudne ślady na lśniącym parkiecie. Sydney zacisnęła usta. A więc nie wysłali nawet zwykłego urzędnika, tylko jakiegoś montera, który na dodatek nie raczył wytrzeć butów przed wejściem.
– Dobrze trafiłem?
Obcesowy ton i lekki obcy akcent pogłębiły wrażenie, że ma przed sobą istotę z innego świata.
Nagromadzenie skojarzeń sprawiło, że nie zapanowała nad swoim głosem.
– Tak, i na dodatek spóźnił się pan – powiedziała ostro.
Jego oczy zwęziły się. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.
– Naprawdę?
– Tak. Warto od czasu do czasu spojrzeć na zegarek. Mój czas jest cenny, panie... panie...
– Stanislaski.
Włożył ręce do kieszeni i podszedł nieco bliżej. Teraz prawie opierał się o biurko.
– Stani...slaski? – powtórzyła z trudem. – Chyba zaszła jakaś pomyłka. – Sydney ze zdziwieniem uniosła brwi.
Spojrzał na nią z mieszaniną zniecierpliwienia i zainteresowania. Owszem, pomyślał, niczego sobie, ładna, nawet bardzo ładna, ale nie przyszedł tutaj, żeby tracić czas na rozmowy z jakąś panieneczką, która stroi fochy.
– Na to wygląda – powiedział. – Hayward pewnie musi być już mocno starszym panem, łysym, z białymi bokobrodami.
– Ma pan na myśli mojego dziadka.
– To Hayward jest pani dziadkiem? Nie wiedziałem. Chcę z nim pogadać.
– Niestety, dziadek umarł dwa miesiące temu.
Oczy mężczyzny natychmiast złagodniały, nabrały nowego wyrazu.
– Och, bardzo mi przykro.
Ton jego głosu sprawił, że przez chwilę Sydney miała dziwne wrażenie, że dopiero teraz słyszy prawdziwe wyrazy współczucia.
– Dziękuję. Proszę, niech pan siada, przejdźmy do interesów.
Zimna, pełna dystansu, księżycowa, szybko ocenił jej charakter. Bardzo dobrze, uznał. Będzie się lepiej rozmawiało. Podobne sprawy najlepiej załatwia się na odległość, bezosobowo.
– Wielokrotnie pisałem do pani dziadka – zaczął, siadając na stylowym krześle naprzeciw biurka – lecz ostatniego listu widocznie nie zdążył już dostać. Pewnie wiele się zmieniło...
Tak, wiele się ostatnio zmieniło, pomyślała. Jej życie też nagle stało się zupełnie inne niż dawniej.
– Korespondencja powinna być adresowana do mnie. – Usiadła za biurkiem i splotła dłonie. – Jak pan wie, w naszej firmie są różne działy i...
– Co takiego?
Opanowała się wysiłkiem woli. Nie lubiła, kiedy jej przerywano.
– Słucham, o co panu chodzi?
– Co mają do tego różne działy?
Gdyby była sama, westchnęłaby głęboko i znużona zamknęła oczy.
– Na jakim stanowisku jest pan zatrudniony?
– Jak to? – zapytał znowu.
– Czym się pan zajmuje?
Uśmiechnął się. Zęby miał bardzo białe, uśmiech wyjątkowo miły.
– Co robię? Pracuję w drewnie.
– Jest pan stolarzem?
– Można tak powiedzieć.
– Można tak powiedzieć – powtórzyła i westchnęła ciężko. Za nią na tle niebieskiego nieba rysowały się smukłe wieżowce Manhattanu. – Czy może mi pan powiedzieć, dlaczego pan Howington wysłał właśnie pana na rozmowę ze mną?
Nie od razu odpowiedział. Zapach i nastrój tego pokoju działały na niego usypiająco.
– Nikt mnie nigdzie nie wysyłał – otrząsnął się nagle, jakby wyrwany ze snu.
Sydney zaniepokoiła się.
– Jak to?
– Zwyczajnie. Nazywam się Michaił Stanislaski, jestem lokatorem jednego z pani domów. – Założył nogę na nogę. Mogła teraz podziwiać jego brudny but w całej okazałości. – A co do Howingtona, to już kiedyś miałem z nim kontakt i nie byłem zachwycony – dodał pewnym głosem.
– Przepraszam pana na chwilę. – Uśmiechnęła się do niego nieznacznie i sięgnęła po telefon. – Janine, czy pan Stanislaski mówił, że przychodzi od Howingtona?
– Nie, proszę pani. Po prostu chciał się z panią zobaczyć. Pan Howington dzwonił dziesięć minut temu. Przepraszał, że nie może przyjść. Jeśli pani...
– Dziękuję. – Nie czekając na dalsze wyjaśnienia, Sydney odłożyła słuchawkę.
Usiadła i ponownie spojrzała w utkwione w niej czarne oczy.
– Widzi pan? Chyba istotnie zaszło jakieś nieporozumienie.
– Dlaczego? To pani się pomyliła. Ja wiem, po co przyszedłem. Jestem tu w sprawie zaległego remontu należącego do was budynku mieszkalnego w Soho.
Przesunęła dłonią po włosach.
– Rozumiem, że ma pan pewne zastrzeżenia.
– Mam same zastrzeżenia – poprawił ją.
– Jak pan wie, w takich sytuacjach obowiązuje pewien urzędowy tryb, któremu trzeba się podporządkować. To trwa.
Mężczyzna uniósł brwi.
– Ten dom należy do pani, prawda?
– Tak, ale...
– No, to pani jest za niego odpowiedzialna.
Wzięła głęboki oddech.
– Doskonale wiem, za co jestem odpowiedzialna, a teraz... – Poruszyła się w fotelu, jakby chciała wstać, dając mu sygnał, że powinien opuścić jej gabinet. On jednak nawet nie drgnął.
– Pani dziadek zobowiązał się załatwić te sprawy. Nie może pani nie dotrzymać tego, co obiecał.
– Wiem, co mogę, a czego nie mogę – powiedziała lodowatym tonem. – Po pierwsze, mam prowadzić firmę. – A to wcale niełatwe, dorzuciła w myśli. Głośno mówiła dalej: – Proszę powtórzyć najemcom, że nasza firma poważnie myśli o przeprowadzeniu generalnego remontu pomieszczeń. Zdajemy sobie sprawę ze stanu niektórych budynków. Domem w Soho również się zajmiemy. W odpowiedniej kolejności.
Michaił Stanislaski nie zmienił wyrazu twarzy, w tonie jego głosu zabrzmiała pogarda.
– Znudziło nam się czekać. Macie to załatwić zaraz.
– Proszę przesłać szczegółowy opis stanu technicznego i spis najbardziej koniecznych napraw.
– Już to zrobiliśmy.
Zacisnęła usta.
– Dziś po południu przejrzę korespondencję w tej sprawie.
– To nic nie zmieni. A tu chodzi o ludzi, żywych ludzi. Co miesiąc bierzecie czynsz i nic więcej was nie obchodzi. – Mocno wsparł się rękami o biurko. Sydney odsunęła się lekko. – Czy kiedykolwiek widziała pani ten dom i mieszkających w nim ludzi?
– Regularnie dostaję sprawozdania... – zaczęła.
– Sprawozdania! – powtórzył i mruknął coś pod nosem w nieznanym jej języku. Nie zrozumiała słów, ale wyczuła, że było to przekleństwo. – Ma pani sztab pracowników i adwokatów, siedzi sobie pani w tym pięknym biurze, przegląda papierki... Ech! – Lekceważąco machnął ręką i mówił dalej: – Ale tak naprawdę nie ma pani o niczym pojęcia. Nie marznie pani, kiedy wysiądzie ogrzewanie, i nie idzie pani pięć pięter pod górę, bo właśnie zepsuła się winda! Nic panią nie obchodzi brak ciepłej wody i instalacja elektryczna, która w każdej chwili grozi spięciem!
Nikt nigdy nie mówił do niej w ten sposób. Nikt. Nigdy. Czuła, jak narasta w niej wściekłość. Wściekłość, która pozwala zapomnieć, że ten człowiek może być naprawdę niebezpieczny.
– Myli się pan. Te sprawy bardzo mnie interesują. W najbliższym czasie zajmę się tym wszystkim.
– Już to słyszeliśmy.
– Nie ode mnie. Tym razem będzie inaczej.
– Nie mam powodów wierzyć osobie zbyt leniwej, żeby się pofatygować i zobaczyć, jak żyją ludzie w jej domu. A może pani się boi?
Sydney zbladła.
– Dość tego – powiedziała cichym, niewróżącym nic dobrego głosem. – Na dzisiaj dość. Teraz albo pan sam stąd wyjdzie, albo zadzwonię po strażników, żeby panu pomogli.
Przez chwilę patrzył na nią w milczeniu.
– Sam znajdę drogę – wycedził wreszcie. – Ale na pożegnanie coś pani powiem. Daję pani dwa dni na rozpoczęcie prac, potem zwracamy się do prasy.
Stała za biurkiem, czekając, aż zniknie za drzwiami. Osunęła się na fotel. Powolnym ruchem sięgnęła po kartkę papieru i zaczęła ją drzeć na kawałki. Celowo i metodycznie. Wrzuciła białe strzępki do kosza i uspokojona sięgnęła po telefon.
– Janine – powiedziała opanowanym głosem – przynieś mi wszystko, co dotyczy tego domu w Soho.
W godzinę później schowała papiery do teczki i wykonała dwa telefony. Pierwszy, żeby odwołać kolację z przyjaciółmi, drugi do Lloyda Binghama, dyrektora administracyjnego firmy.
W chwilę później stanął w drzwiach jej gabinetu.
– Właśnie wychodziłem – zaczął od progu. – O co chodzi?
Spojrzała na niego. Przystojny, pewny siebie, doskonale ubrany. Na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że bardzo sobie ceni angielskich krawców i francuską kuchnię. Czterdziestoletni mężczyzna, świeżo po drugim rozwodzie, stale w otoczeniu pięknych dziewczyn. Uczciwie zapracował na swoją pozycję w firmie, w czasie choroby dziadka sprawnie go zastępował. Zdawała sobie sprawę, jak bardzo jej nienawidzi za to, że zajęła miejsce za biurkiem prezesa.
– Na początek może mi powiesz, dlaczego nic nie zrobiono w sprawie budynku w Soho.
– Budynek w Soho... – powtórzył spokojnie i wyjął papierosa ze złotej cygarniczki. – Wszystko jest w odpowiedniej teczce.
– Papiery leżą w teczce od ponad półtora roku. Pierwszy list od lokatorów nosi datę sprzed dwóch lat. Jest do niego dołączona lista najpilniejszych potrzeb. Dwadzieścia siedem punktów.
– Mam nadzieję, że sprawdziłaś również, ile z tych spraw zostało załatwionych.
Rozsiadł się w fotelu, wypuścił wstążkę dymu.
– Owszem, na przykład zreperowano piec. Lokatorzy są jednak zdania, że trzeba go wymienić na nowy.
Lekceważąco machnął ręką.
– Brak ci doświadczenia, Sydney. Z czasem dowiesz się, że lokatorzy zawsze chcą szybko i dużo.
– Może. Uważam jednak, że firmy nie stać na ponoszenie kosztów naprawy starego pieca, który po dwóch miesiącach popsuje się znowu. – Chciał odpowiedzieć, lecz nie dopuściła go do głosu. – Zepsuta kanalizacja, łuszcząca się farba, brak ciepłej wody, popsuta winda, potłuczona glazura... Mogłabym kontynuować, ale szkoda mi czasu. Znalazłam notatkę podpisaną przez dziadka. Poleca ci jak najszybciej zająć się tym wszystkim.
– I zająłem się. Potem twój dziadek zachorował i wszystko się skomplikowało. Nie mogłem myśleć o wszystkim naraz. Ten budynek w Soho jest tylko jednym z wielu.
– Masz rację. – Mówiła spokojnie, ale w jej głosie brzmiał gniew. – Wiem dobrze, że jesteśmy odpowiedzialni za wszystkie należące do nas domy bez względu na to, gdzie się znajdują. – Zamknęła teczkę z papierami i złożyła na niej dłonie doskonale opanowanym gestem. – Chcę jedynie, żebyś wiedział, że zamierzam osobiście czuwać nad remontem tego domu w Soho.
– Można wiedzieć dlaczego?
Uśmiechnęła się łaskawie.
– Doprawdy sama nie wiem. Taką podjęłam decyzję. Jakoś dziwnie mi zależy na remoncie właśnie tego domu. Dlatego proszę, żebyś się porozumiał z odpowiednią ekipą remontową i przedstawił mi konkretne propozycje. – Podała mu teczkę. – Dołączyłam spis pozostałych domów wymagających szybkiego remontu. Ustal kolejność działań, wyniki przedstawisz mi w piątek na zebraniu.
– Rozumiem. – Zgasił papierosa. – Pozwól jednak, że ci coś powiem. Nie chciałbym cię obrazić, ale taka dama jak ty, która całe życie spędziła na jachcie i u krawcowej, nie powinna zajmować się podobnymi sprawami. Dla dobra firmy.
Sydney opanowała gniew. Nie wolno jej okazać, jak bardzo zabolały ją jego słowa.
– W takim razie powinnam zacząć się uczyć. Właśnie to robię. Do widzenia, Lloyd.
Kiedy zamknął za sobą drzwi, spojrzała na swoje ręce. Drżały. Lloyd ma rację. Wielu rzeczy jeszcze nie umie. Sporo musi się nauczyć, żeby sprostać wymaganiom sytuacji i stanąć na wysokości zadania. Sprostać wymaganiom... Chociaż ten jeden raz.
Pogrążona w niewesołych myślach przebyła pełen roślin korytarz i weszła do prywatnej oszklonej windy. Na dole lekko skinęła głową stojącemu w drzwiach strażnikowi i wyszła na ulicę.
Uderzyła ją fala gorącego powietrza. Mimo że była dopiero połowa czerwca, w Nowym Jorku panował duszny, wilgotny upał. Zrobiła kilka szybkich kroków i z przyjemnością zagłębiła się w klimatyzowanym wnętrzu samochodu. Podała kierowcy adres i ruszyli w stronę Soho.
Mogła wszystko spokojnie przemyśleć. Ruch panujący na ulicy uniemożliwiał szybką jazdę. Nie wiedziała, co właściwie zamierza zrobić, kiedy znajdą się na miejscu, ani jak się zachowa, kiedy znowu spotka Michaiła Stanislaskiego.
Musiała przyznać, że zrobił na niej ogromne – choć trudno powiedzieć, że dobre – wrażenie. Przypomniała sobie niesamowite spojrzenie czarnych oczu, brak dobrych manier, obcesowość. Na dodatek nie mogła nie przyznać, że miał powody do takiego zachowania. Dokumenty zawarte w teczce świadczyły o całkowitym lekceważeniu opinii lokatorów. Jedyną odpowiedzią na dziesiątki listów były bliżej nieokreślone obietnice zajęcia się sprawą.
Może gdyby nie choroba dziadka... Sydney przyłożyła rękę do pulsującej bólem skroni. Przed wyjściem z biura trzeba było wziąć aspirynę.
Trudno. Co było, to było. Teraz ona jest za wszystko odpowiedzialna. Odziedziczyła nie tylko wielką, dobrze prosperującą firmę, lecz również odpowiedzialność za jej działania. Zamknęła oczy. Jechali w stronę centrum.
Michaił siedział w domu i próbował obrabiać kawałek drewna. Nie bardzo mu szło. Stracił serce do pracy, ale wiedział, że musi coś zrobić z rękami.
Nie mógł przestać myśleć o tej kobiecie. Sydney Hayward. Wyniosła i zimna, sopel lodu. Jedna z tych arystokratycznych istot, przeciwko którym buntowała się cała jego istota. Wieloletni pobyt w Ameryce nic tu nie zmienił. Był potomkiem ukraińskich Cyganów i jak oni był zbuntowany, impulsywny, kontestujący normy, nieuznający autorytetów.
Na ogół uważał się za Amerykanina, nieraz jednak czuł się Ukraińcem z krwi i kości.
Wióry spadały na stół i podłogę. Pokój przypominał pracownię: kawały drewna, noże, rylce, młotki, piły. W rogu dzbanek i szczotki. Całe pomieszczenie pachniało świeżym drewnem i terpentyną.
Otworzył puszkę piwa i zapatrzył się w leżący przed nim materiał. Drewno było martwe. Stawiało opór. Strzegło swej tajemnicy, zazdrośnie skrywając wnętrze przed jego rękami. Wrażliwymi palcami zaczął obmacywać szorstką powierzchnię i wtedy przez otwarte okno wtargnął z zewnątrz ryk muzyki.
Uśmiechnął się do siebie. W ciągu ostatnich dwóch lat zarobił wystarczająco dużo, żeby zmienić mieszkanie. Nie zrobił tego jednak, bo lubił swoją dzielnicę, to hałaśliwe sąsiedztwo, kobiety przekrzykujące się na ulicy, mężczyzn przesiadujących pod domami.
Nie potrzebował luksusów, boazerią wykładanych ścian, supernowoczesnej kuchni, łazienki z natryskiem. Wystarczy mu niecieknący kran, ciepła woda i sprawna lodówka, żeby chłodzić w niej piwo. A tego wszystkiego właśnie mu brakowało, bo pani Sydney nie chciało się zadbać o powierzoną jej własność.
Trzy energiczne stuknięcia do drzwi wyrwały go z zamyślenia.
– Co tam?
W drzwiach stanęła Keely O'Brian. Zrobiła dramatyczną przerwę, po czym podbiegła do niego.
– Dostałam rolę! – Podskoczyła i objęła go za szyję. – Dostałam, słyszysz?! – Głośno pocałowała go w policzek. – Mam rolę! Mam rolę!
– Mówiłem ci, że dostaniesz. – Pogłaskał ją po blond czuprynie. – Weź sobie piwo. Musimy to uczcić.
– Boże, Mike! – Pobiegła do lodówki i wyjęła puszkę. – Przed przesłuchaniem byłam tak potwornie zdenerwowana, że dostałam czkawki i potem wypiłam pół litra wody, żeby mi przeszło. Myślałam, że się posikam. – Uniosła puszkę, aby wychylić toast. – No, ale dostałam tę rolę. W jednym serialu, co tydzień odcinek, ja będę tylko w trzecim. Taki kawałek, kiedy mnie mordują... – Odrzuciła głowę i wydała przenikliwy krzyk. – O, właśnie tak wrzasnę, kiedy ten zbrodniarz wyskoczy na mnie zza węgła. Zobaczysz, to będzie hit sezonu.
– Na pewno.
Lubił jej monologi. Keely ani na chwilę nie mogła usiedzieć w miejscu, bez przerwy była w ruchu, stale gdzieś wędrując na swoich długich, zgrabnych nogach, opiętych kolorowymi szortami. Miała dwadzieścia trzy lata, zielone oczy, śliczne ciało i serce przepastne jak Wielki Kanion. Michaił chętnie poszedłby z nią do łóżka, gdyby nie to, że od początku ich znajomości traktował ją jak starszy brat.
Pociągnęła łyk piwa z puszki.
– Może zamówimy coś do zjedzenia? Jakąś pizzę albo coś innego... Mam mrożoną pizzę, ale mój piecyk znowu wysiadł.
Wróciło wspomnienie biura na Manhattanie.
– Byłem u nich dzisiaj.
Keely zastygła z puszką niesioną w stronę ust.
– I co, dopuścili cię przed oblicze?
– Tak.
Wskoczyła na parapet, pokręciła się niespokojnie.
– Jaki on jest? Opowiadaj!
– Nie żyje.
Zakrztusiła się piwem.
– Rany! Ty chyba go... nie...
– Nie, nie zabiłem go – uśmiechnął się Michaił. Bawiło go, że Keely wszędzie węszy sensację. – Ale o mały włos nie zamordowałem jego wnuczki. Teraz ona kieruje firmą.
– Co takiego? Jak ona wygląda?
– Bardzo ładna, wyniosła – pogładził palcami kawałek drewna – ciemne włosy, biała cera, oczy niebieskie, duże, kiedy mówi, robią się lodowate...
– Można sobie być lodowatym, kiedy człowiek ma forsę...
– Powiedziałem, że daję jej dwa dni na rozpoczęcie remontu, potem robimy aferę.
Keely uśmiechnęła się. Bardzo go lubiła, ale nieraz musiała przyznać, że jest naiwny jak dziecko.
– Może lepiej byłoby posłuchać pani Bayford i przestać płacić komorne... Oczywiście mogą nas wyrzucić, ale... – Wyjrzała przez okno, zaintrygowana odgłosem silnika. – Michaił, chodź, zobacz ten samochód – przywołała go. – Lincoln czy co...? Z kierowcą. O, wysiadła jakaś kobieta... – W jej głosie nie było zawiści, tylko bezgraniczne zdumienie. – Ale ubrana! Wygląda jak z okładki, to chyba ta twoja królowa lodu we własnej osobie.
Sydney przyglądała się budynkowi. Rzeczywiście, jego stan był rozpaczliwy. Dom prezentował się jak stara kobieta bezskutecznie próbująca ratować resztki dawnej urody. Pokruszona cegła, łuszcząca się farba; tak, coś z tym trzeba było zrobić. Wyjęła notes i zaczęła pisać.
Czuła, że siedzący przed domem mężczyzna nie spuszcza z niej wzroku, ale notowała dalej. Starała się nie słyszeć bombardujących ją dźwięków. Z otwartych okien buchała mieszanina muzyki i dziecięcego płaczu; ktoś pełnym głosem śpiewał ostatni radiowy przebój. Uniosła głowę, zanotowała w pamięci balkony pełne doniczek, rowerów, zepsutych sprzętów i suszącej się bielizny. Przesunęła wzrokiem dalej. Tak, opłakany stan budynku nie budził najmniejszych wątpliwości.
Zmarszczyła brwi i wtedy jej wzrok padł na dwie głowy wychylające się z okna ostatniego piętra. Poznała palące spojrzenie Michaiła; obok niego złociła się jasnowłosa główka młodej dziewczyny. Wyglądali tak, jakby im właśnie przerwała czułe tete-a-tete. Chłodno skinęła głową w ich stronę i wróciła do notatek. Wreszcie, skończywszy opis elewacji, skierowała się do wejścia. Siedzący przy drzwiach mężczyzna usunął się na bok.
Klatka schodowa była wąska i duszna. Sydney wsiadła do windy i niepewnie rozejrzała się wokół. Na ścianie ktoś grubym flamastrem nasmarował zdanie: „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie”. Po chwili winda zatrzęsła się i stanęła, a drzwi rozsunęły się ze zgrzytem; za nimi na tle brudnej ściany stał Michaił.
– Zwiedza pani swoją własność?
Jeszcze raz spojrzała do notesu. Nie od razu odpowiedziała. Michaił wyglądał nieco lepiej niż u niej w biurze, a może po prostu przyzwyczaiła się do jego stylu...
– Jak panu mówiłam, przeczytałam korespondencję w tej sprawie, a teraz przyszłam wszystko sprawdzić na miejscu. – Rzuciła okiem w stronę windy. – Jest pan bardzo odważny... albo po prostu lekkomyślny.
– Jestem realistą, co ma być, to będzie, oto moja dewiza. – Włożył ręce do kieszeni. – I co pani postanowiła?
– Rozpoczynamy remont. Pisał pan, że trzeba wymienić poręcze...
– Już to zrobiłem.
– Pan?
– Ja. Tutaj mieszkają starzy ludzie, jest też sporo dzieci. Trzeba było to zrobić.
Powiedział to tak naturalnie, jakby stwierdzał fakt sam przez się zrozumiały.
– Rozumiem. Skoro tak świetnie orientuje się pan w potrzebach lokatorów, to może po prostu pokaże mi pan dom i powie, od czego należałoby zacząć?
Nie odpowiedział. Nakazał jedynie gestem, by szła za nim. Chodzili od mieszkania do mieszkania, stukając do drzwi. Ludzie witali Michaiła radośnie, ją – z lekką rezerwą. Wszędzie panował zapach gotującego się jedzenia; siedzący przy stołach ludzie zapraszali ich i częstowali gulaszem, pieczonym kurczakiem, ciastem. Skarżyli się na warunki mieszkaniowe, mówili o niedogodnościach. W każdym ich słowie Sydney znajdowała potwierdzenie faktów zawartych w listach.
Stopniowo zaczynało ogarniać ją zmęczenie. Odmawiała kolejnych poczęstunków, ograniczając się do szklanki wody. Jak w ogóle można żyć i gotować w takich warunkach, myślała. Duszne pomieszczenia pogłębiały ból głowy, czuła, że zaczyna się pocić. Kiedy dobrnęli na ostatnie piętro, myślała już wyłącznie o tym, żeby jak najszybciej wziąć chłodny prysznic, napić się soku z lodówki i wyciągnąć na kanapie w jakimś klimatyzowanym pomieszczeniu.
Michaił kątem oka widział, jak jej twarz czerwienieje od upału. Oto jaśnie pani, dobra i łaskawa księżniczka, która opuściła salony i dokłada wszelkich starań, żeby jak najlepiej poznać życie swoich poddanych, myślał o niej z ironią. Ciekawe tylko, dlaczego nie zdejmie żakietu ani nie odepnie choćby jednego guzika.
Z irytacją pomyślał, że chętnie by to za nią zrobił.
– Przydałaby się klimatyzacja – wysapała Sydney, wchodząc na ostatnie piętro. – Chyba warto by założyć coś takiego w niektórych mieszkaniach.
– Za duże obciążenie dla sieci. Kiedy się włączy klimatyzatory, wysiądzie światło. Nie ma rady, musi tak być. Najgorzej jest w korytarzach, można się udusić. Im wyżej, tym gorzej.
– Owszem, czuję.
Teraz była blada z wyczerpania.
– Dlaczego więc pani się nie rozbierze?
– Co takiego?
– Czysta głupota.
Rozpiął guziki jej żakietu i zaczął go z niej zdejmować. Oburzenie i upał spowodowały, że zrobiła się purpurowa.
– Niech pan przestanie!
– Przecież to nie ma sensu. Nie jest pani na konferencji.
Dotyk jego rąk nie był nieprzyjemny i to zupełnie wyprowadziło ją z równowagi. Wyrwała się, próbując z powrotem zapiąć żakiet. On tymczasem otworzył drzwi i niemal wepchnął ją do swojego mieszkania.
– Panie Stanislaski – powiedziała z oburzeniem – proszę mnie nie dotykać!
– Zaczynam mieć wątpliwości, czy kiedykolwiek ktoś pani dotknął – powiedział nonszalancko. – Mógłby odmrozić sobie ręce.
– Nie życzę sobie...
Lekko popchnął ją na krzesło i zwrócił się do stojącej w drzwiach Keely:
– Przynieś szklankę wody.
– Jest pan najbardziej nieokrzesanym człowiekiem, jakiego w życiu widziałam. – Sydney z trudem łapała oddech.
Michaił wziął szklankę z rąk Keely i siłą powstrzymał się, żeby nie chlusnąć wodą w tę śliczną porcelanową twarzyczkę.
– No, niech pani pije.
Keely podeszła bliżej.
– Nie bądź taki, Mike, widzisz, że ledwo zipie – powiedziała łagodnie i zaczęła z lubością wpatrywać się w jedwab bluzki oraz perły na szyi Sydney.
– W porządku. Już mi lepiej – rzekła Sydney, oddychając już spokojniej.
– Nazywam się Keely O'Brien, mieszkam pod numerem 502 – przedstawiła się dziewczyna.
– Ma zepsuty piecyk – dodał Michaił. – Poza tym nie ma ciepłej wody, a z dachu się leje...
– Tylko kiedy pada – wyjaśniła pospiesznie Keely, jak gdyby chciała ją pocieszyć. – To ja już sobie pójdę, bardzo mi było miło... – Uśmiechnęła się nieznacznie i wyszła. Michaił podążył za nią.
Kiedy się oddalili, Sydney pociągnęła łyk letniej wody. Michaił nie składał żadnych zażaleń dotyczących własnego mieszkania, ale z miejsca, gdzie siedziała, mogła widzieć podarte linoleum w kuchni i starą, rozwalającą się lodówkę. Odwróciła wzrok, miała już tego wszystkiego dosyć.
Usłyszała kroki i po chwili zobaczyła, jak Michaił przysiada na kuchennym blacie. Spojrzał na nią z lekkim niepokojem, jakby się bał, że zemdleje.
– Może jest pani głodna? Mogę zrobić kanapkę.
Przeszło jej przez myśl, że o tej porze miała właśnie siadać do kolacji z matką i jej przyjaciółmi.
– Nie, dziękuję, proszę się o mnie nie troszczyć.
Wzruszył ramionami.
– To nie troska.
Dziwny ton jego głosu sprawił, że się zmieszała. Postanowiła zmienić temat.
– Mówił pan, że jest stolarzem.
– Owszem, czasem jestem.
– Ma pan jakieś papiery?
Popatrzył na nią ze zdziwieniem.
– Tak, mam.
– Ma pan pewnie kontakty z jakimiś ekipami remontowymi, elektrykami, hydraulikami i tak dalej?
– Owszem.
– Doskonale. Proszę więc tak wszystko urządzić, żebyśmy mogli jak najszybciej zacząć. W przyszłym tygodniu chciałabym mieć na biurku kosztorys.
Zarumieniła się, wstała i zapięła żakiet na wszystkie guziki. Nie ruszył się z miejsca.
– A co potem?
Obrzuciła go lodowatym spojrzeniem.
– Potem sowicie panu zapłacę i powiem: do widzenia, panie Stanislaski.
Tytuł oryginału:
Luring a Lady
Pierwsze wydanie:
Silhouette Books 1990, 1991
Opracowanie graficzne okładki:
Kuba Magierowski
Redaktor prowadzący:
Grażyna Ordęga
Korekta:
Grażyna Henel
Luring a Lady
© 1991 by Nora Roberts
© for the Polish edition by Harlequin Polska sp. z o.o., Warszawa 1997, 2002, 2008, 2012
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises II B.V.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.
Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Harlequin Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25
www.harlequin.pl
ISBN 978-83-238-9945-7
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.