Między młotem a kowadłem - Stefan Korboński - ebook + książka

Między młotem a kowadłem ebook

Stefan Korboński

4,0

Opis

Książka Między młotem a kowadłem została wydana po raz pierwszy w Londynie w 1969 roku. Jest to zbiór kilkunastu opowiadań napisanych, jak stwierdza sam autor, w 30. rocznicę wkroczenia na ziemie polskie Gestapo i NKWD. Głównymi bohaterami tych opowiadań są ludzie postawieni w krańcowo trudnych sytuacjach życiowych, spowodowanych z reguły represjami okupantów. Niektórzy z nich stojąc przed wyborem moralnym, przegrywają. Są również jednak tacy, którzy mimo represji zwyciężają, a dzięki nieprawdopodobnej wprost sile charakteru zachowują ludzką godność i człowieczeństwo.

 

* * *

 

Okrucieństwo wojny ma swoją antytezę – swoiste zaprzeczenie stereotypom i schematom, jakie tworzą konwencjonalne zbitki pojęciowe, nawet takie jak swój – wróg. Korboński dał się poznać jako wnikliwy obserwator i dociekliwy analityk zachowań, postaw, etosu w sytuacjach granicznych. Potrafi zgoła nieoczekiwanie odnaleźć dobro, nawet jego drobiny, między pokładami zła, okrucieństwa, sadyzmu czy przewrotności.

Korboński pisze łagodną klasyką, cierpką stylizacją, wnikliwą i głęboką motywacją, choć czasami wpada w potoczysty kolokwializm, ożywczy dla języka i podejmujący próbę identyfikacji ze świadkiem-czytelnikiem.

Prof. Wiesław Jan Wysocki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 260

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
1
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Co­py­ri­ght © by Fun­da­cja im. Ste­fa­na Kor­boń­skie­go

Co­py­ri­ght to this edi­tion © byWy­daw­nic­twoPro­hi­bi­ta

ISBN:

978-83-61344-86-5

Pro­jekt okład­ki:

Szy­mon Pi­pień

Wy­daw­ca:

Wy­daw­nic­two PRO­HI­BI­TA

Pa­weł To­bo­ła-Per­t­kie­wicz

www.pro­hi­bi­ta.pl

wy­daw­nic­two@pro­hi­bi­ta.pl

Tel: 22 424 37 36

www.fa­ce­bo­ok.com/Wy­daw­nic­two­Pro­hi­bi­ta

Sprze­daż książ­ki w In­ter­ne­cie:

Spis treści
W stalowym uścisku
Kolacja w Hanowerze
Echa Treblinki
Mów mi Wuju!
Trzech Budrysów
Kwatera na Mokotowie
Odwiedziny u matki
Na leśnej polanie
Trzy razy trzynaście
System bez błędów
Myszy
Dzieje dwóch ścian i trzech osób
Witaj jutrzenko swobody!
Po południu w Chelsea Cloister
Zegar z kurantem
Witaj na wolnej ziemi Waszyngtona!
Przypisy

W trzy­dzie­stą rocz­ni­cę wkro­cze­nia

Ge­sta­po i NKWD na zie­mie pol­skie

Po­sta­cie wy­stę­pu­ją­ce w ni­niej­szym zbio­rze opo­wia­dań są wy­łącz­nie two­rem wy­obraź­ni au­to­ra. Ja­kie­kol­wiek po­do­bień­stwo do osób rze­czy­wi­stych jest tyl­ko przy­pad­ko­we.– Au­tor

W stalowym uścisku

Rzecz o opo­wia­da­niach Ste­fa­na Kor­boń­skie­go

Ste­fan Kor­boń­ski, uży­wa­ją­cy w cza­sie oku­pa­cji na­zwisk kon­spi­ra­cyj­nych - „No­wak”, „Ste­fan Zie­liń­ski”, ab­sol­went pra­wa Uni­wer­sy­te­tu Po­znań­skie­go, uzna­ny przed­wo­jen­ny war­szaw­ski ad­wo­kat, jak też nie­pod­le­gło­ścio­wy lu­do­wy dzia­łacz po­li­tycz­ny. Obroń­ca Lwo­wa w 1918 r., żoł­nierz 1920 r. i uczest­nik III po­wsta­nia ślą­skie­go w 1921 r., któ­ry już w 1939 r. po raz pierw­szy do­świad­czył nie­wo­li so­wiec­kiej, stał się po Wrze­śniu ‘39 współ­or­ga­ni­za­to­rem i dzia­ła­czem Pol­skie­go Pań­stwa Pod­ziem­ne­go. Był sze­fem Kie­row­nic­twa Wal­ki Cy­wil­nej, kie­ru­ją­cym dzia­łal­no­ścią są­dów pod­ziem­nych, a na­stęp­nie sze­fem Opo­ru Spo­łecz­ne­go w Kie­row­nic­twie Wal­ki Pod­ziem­nej. Po aresz­to­wa­niu przy­wód­ców pod­zie­mia od mar­ca 1945 r. peł­nił obo­wiąz­ki De­le­ga­ta Rzą­du RP na Kraj i fak­tycz­nie obo­wiąz­ki prze­wod­ni­czą­ce­go Rady Jed­no­ści Na­ro­do­wej, aresz­to­wa­ny po­now­nie - szczę­śli­wie na krót­ko - przez NKWD. W „lu­do­wej” Pol­sce pró­bo­wał być po­słem Mi­ko­łaj­czy­kow­skie­go PSL, ale w 1947 r. wraz żoną za­gro­żo­ny aresz­to­wa­niem, pod­jął de­cy­zję o uciecz­ce. W dra­ma­tycz­nych oko­licz­no­ściach obo­je umknę­li funk­cjo­na­riu­szom MBP i opu­ści­li ko­mu­ni­stycz­ną Pol­skę, ukry­wa­jąc się na po­kła­dzie szwedz­kie­go stat­ku…, by za­miesz­kać w USA. S. Kor­boń­ski dzia­łał na emi­gra­cji w nie­pod­le­gło­ścio­wej Ra­dzie Po­li­tycz­nej i przez wie­le lat prze­wod­ni­czył Zgro­ma­dze­niu Ujarz­mio­nych Na­ro­dów Eu­ro­py (ACEN). Bio­gram pięk­ny - za­słu­żo­ne­go bo­jow­ni­ka i dzia­ła­cza nie­pod­le­gło­ścio­we­go, ale wła­śnie dla­te­go na­zwi­sko Ste­fa­na Kor­boń­skie­go ob­ję­te było w ko­mu­ni­stycz­nej Pol­sce za­pi­sem cen­zor­skim i w me­diach nie mo­gło być przy­wo­ły­wa­ne. Szczę­śli­wie mie­li­śmy tzw. dru­gi obieg i z jego krę­gu wy­daw­cy i dru­ka­rze nie po­zwo­li­li w Kra­ju cał­kiem Kor­boń­skie­go za­po­mnieć.

Chlub­nym ży­ciem wy­słu­żył or­der Vir­tu­ti Mi­li­ta­ri, Zło­ty Krzyż Za­słu­gi z Mie­cza­mi, Me­dal Nie­pod­le­gło­ści, Krzyż na Ślą­skiej Wstę­dze Wa­lecz­no­ści i Za­słu­gi i inne od­zna­cze­nia pol­skie i so­jusz­ni­cze. Otrzy­mał też w 1981 r. od In­sty­tu­tu Yad Va­shem w Je­ro­zo­li­mie za­szczyt­ny me­dal Spra­wie­dli­wy wśród Na­ro­dów Świa­ta za wiel­ki wkład w ra­to­wa­nie Ży­dów pod­czas oku­pa­cji nie­miec­kiej. Wol­na Pol­ska uho­no­ro­wa­ła Kor­boń­skie­go w 1995 r. - nie­ste­ty już po­śmiert­nie - w uzna­niu wiel­kich hi­sto­rycz­nych za­sług dla nie­pod­le­gło­ści i chwa­ły Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej naj­wyż­szym swo­im od­zna­cze­niem Or­de­rem Orła Bia­łe­go. Ste­fan Kor­boń­ski zaj­mo­wał wie­le waż­nych funk­cji pu­blicz­nych. Obok tych waż­nych jest też rola do­ku­men­ta­li­sty, li­te­ra­ta, pro­za­ika, twór­cy wspo­mnień i opo­wia­dań.

Spod jego pió­ra wy­szły wspo­mnie­nio­we opra­co­wa­nia do­ku­men­tu­ją­ce dzie­dzic­two Pol­skie­go Pań­stwa Pod­ziem­ne­go i Ar­mii Kra­jo­wej, jakPol­skie Pań­stwo Pod­ziem­ne - Prze­wod­nik po Pod­zie­miu z lat 1939-1945(I.L.Pa­ryż 1975); try­lo­gia:W imie­niu Rze­czy­po­spo­li­tej, W imie­niu Pol­ski Wal­czą­cej, W imie­niu Krem­la; The Jews and the Po­les in World War II; Po­lo­nia Re­sti­tu­ta. Wspo­mnie­nia z Dwu­dzie­sto­le­cia Nie­pod­le­gło­ści 1918-1939(Fi­la­del­fia 1986);Bo­ha­te­ro­wie Pań­stwa Pod­ziem­ne­go - jak ich zna­łem.W 1983 roku wy­dał po­wieśćZa mu­ra­mi Krem­la. For­mę ana­lo­gicz­ną ma jego wspo­mnia­na już książ­ka Bo­ha­te­ro­wie Pań­stwa Pod­ziem­ne­go - jak ich zna­łem, ale moż­na ją za­li­czyć ty­leż do oso­bi­stych re­flek­sji wspo­mnie­nio­wych, co do in­dy­wi­du­al­nych nar­ra­cji hi­sto­rio­zo­ficz­nych. Opo­wia­da­nia z tomu Mię­dzy mło­tem a ko­wa­dłem… to li­te­ra­tu­ra fak­tu bądź li­te­ra­tu­ra… pięk­na - nad uży­ciem tego ostat­nie­go okre­śle­nia po­wstrzy­my­wał mnie krąg te­ma­tycz­ny szki­ców, ale osta­tecz­nie zwy­cię­ży­ło ich prze­sła­nie peł­ne war­to­ści, do­bro­ci i. pięk­na. Pierw­sze wy­da­nie opo­wia­dań wy­szło z lon­dyń­skiej ofi­cy­ny Gryf Pu­bli­ca­tions Ltd w 1969 r., w kra­ju edy­cję po­wie­li­ło war­szaw­skie Wy­daw­nic­two De­li­kon w 1990 r. Do­ro­bek li­te­rac­ki Kor­boń­skie­go zo­stał do­ce­nio­ny, a au­tor uho­no­ro­wa­ny na­gro­dą no­wo­jor­skiej Fun­da­cji Al­fre­da Ju­rzy­kow­skie­go. A do­dać trze­ba ob­szer­ną, róż­no­rod­ną i peł­ną pa­sji dzia­łal­ność pu­bli­cy­stycz­ną Kor­boń­skie­go na wy­chodź­stwie: jego licz­ne ar­ty­ku­ły, prze­mó­wie­nia, wy­wia­dy, re­cen­zje, li­sty, sła­ne pro­te­sty bądź wy­ja­śnie­nia. Te osta­nie kie­ro­wa­ne były przez S. Kor­boń­skie­go do ga­zet ame­ry­kań­skich w re­ak­cji na za­miesz­cza­ne w nich an­ty­pol­skie ata­ki i oszczer­stwa.

Do­cze­sne szcząt­ki z alei za­słu­żo­nych na cmen­ta­rzu Po­lo­nii w ame­ry­kań­skiej Czę­sto­cho­wie w Doy­le­stown w Pen­syl­wa­nii, gdzie spo­czął w 1989 r., po śmier­ci żony Zo­fii (2010), w 2012 r. zo­sta­ły prze­nie­sio­ne do wspól­ne­go gro­bu w Pan­te­onie Wiel­kich Po­la­ków war­szaw­skiej Świą­ty­ni Opatrz­no­ści Bo­żej. Wła­śnie żo­nie, naj­bliż­szej współ­pra­cow­nicz­ce w dzia­łal­no­ści kon­spi­ra­cyj­nej i po­li­tycz­nej w War­sza­wie oraz ak­tyw­no­ści spo­łecz­nej i pu­bli­cy­stycz­no-li­te­rac­kiej, po­świę­cił swój zbiór opo­wia­dań Mię­dzy mło­tem a ko­wa­dłem., opa­tru­jąc go do­dat­ko­wą in­for­ma­cją edy­tor­ską, iż tom uka­zu­je się w trzy­dzie­stą rocz­ni­cę wkro­cze­nia Ge­sta­po i NKWD na zie­mie pol­skie w celu znisz­cze­nia pań­stwa i na­ro­du pol­skie­go. To zna­mien­na oko­licz­ność, bo­wiem całe doj­rza­łe ży­cie Ste­fa­na Kor­boń­skie­go prze­bie­ga­ło nie­ja­ko w cie­niu zbrod­ni agre­sji dwóch to­ta­li­ta­ry­zmów spod tego sa­me­go, nie­mal bliź­nia­cze­go zna­ku, prze­ciw­ko pań­stwu pol­skie­mu. W jego ży­ciu - woj­na, oku­pa­cja a ści­ślej: oku­pa­cje, po­wo­jen­na eg­zy­sten­cja emi­gra­cyj­na - mia­ły swój pra­po­czą­tek w da­cie 1-17 wrze­śnia 1939 r.

Czas woj­ny od­ci­snął się głę­bo­ko w świa­do­mo­ści i choć­by do­mknię­to do­kład­nie jego bieg, to od kon­se­kwen­cji, prze­no­szo­nych w po­wo­jen­ne lata oku­pa­cji so­wiec­kiej i sfe­rę emi­gra­cji, nie spo­sób uciec. Ura­zy, bli­zny, syn­dro­my wo­jen­ne, fi­zycz­ne i psy­chicz­ne, ob­cią­ża­ją tak samo oso­bo­wość au­to­ra, jak i po­sta­ci jego świa­ta ima­gi­na­cji. Woj­na i czas po­wo­jen­ny to are­na pi­sar­skich roz­li­czeń Ste­fa­na Kor­boń­skie­go. Nie ma uwol­nie­nia od tra­ge­dii „cza­su kurz” i w każ­dym, kto do­świad­czył tego uką­sze­nia, tkwi ona ni­czym za­dra. Jak u Ta­de­usza Bo­row­skie­go, któ­ry na­pięt­no­wa­ny syn­dro­mem KL Au­schwitz, cały świat po­strze­gał ni­czym na­tu­ra­li­stycz­ny splot in­te­re­sów. Od Bo­row­skie­go jed­nak­że Kor­boń­skie­go dzie­li zgo­ła inne po­strze­ga­nie świa­ta i jego ak­sjo­lo­gicz­ny wy­miar czło­wie­ka. Kor­boń­ski po­ka­zu­je sfe­rę du­cha i bo­gac­two ludz­kiej, a na­wet zwie­rzę­cej - jak w szki­cu Echa Tre­blin­ki - psy­chi­ki.

Mimo za­strze­żeń od­au­tor­skich, że wy­stę­pu­ją­ce w opo­wia­da­niach po­sta­ci są wy­łącz­nie two­rem jego wy­obraź­ni, mają one ce­chy kon­kret­ne, na­wet fak­to­gra­ficz­nie iden­ty­fi­ko­wal­ne a przy tym moc­no osa­dzo­ne w rze­czy­wi­sto­ści hi­sto­rycz­nej (por.: Na le­śnej po­la­nie). Tak jest z gen. Gu­sta­wem Pasz­kie­wi­czem, do­wód­cą jed­no­stek PSZ na Za­cho­dzie, a póź­niej „ko­mi­sa­rzem” w pro­so­wiec­kim woj­sku zwal­cza­ją­cym pod­zie­mie nie­pod­le­gło­ścio­we - w opo­wia­da­niu Kor­boń­skie­go ten pro­so­wiec­ki pa­cy­fi­ka­tor po­zo­sta­je bez­i­mien­nym i co­kol­wiek ina­czej koń­czą­cym swój mało god­ny ży­wot, niż ten ze świa­ta pa­ra­fik­cji.

Bar­dziej zresz­tą cho­dzi o kli­mat cza­su, o pro­ce­sy dzie­jo­we za­gar­nia­ją­ce jed­nost­ki i wcią­ga­ją­ce je w swo­je od­mę­ty. Ste­fan Kor­boń­ski to wszak­że hu­ma­ni­sta po­strze­ga­ją­cy w cza­sie pró­by, ja­kim jest czas woj­ny, świat war­to­ści. I choć zło wy­wie­ra swój wpływ na każ­de­go, to jed­nak moc do­bra ma zna­cze­nie głęb­sze i trwal­sze od­nie­sie­nie. Wia­ra ka­to­lic­ka, czy sze­rzej - chrze­ści­jań­ski etos, sta­no­wią osto­ję i swo­isty ba­stion czło­wie­czeń­stwa w sy­tu­acjach gra­nicz­nych. Wie­lu po­twier­dzi­ło ten hart du­cha, do­ce­nio­ny przez szwaj­car­skie­go psy­cho­lo­ga Vic­to­ra E. Fran­kla, iż tyl­ko nie­licz­ni lu­dzie po­tra­fią się wzno­sić na ta­kie wy­ży­ny mo­ral­ne; tyl­ko nie­licz­ni więź­nio­wie za­cho­wa­li peł­nię wol­no­ści we­wnętrz­nej i osią­gnę­li war­to­ści, ja­kie przy­nio­sło im cier­pie­nie. Ale gdy­by na­wet zna­lazł się tyl­ko je­den taki wię­zień, by­ło­by to wy­star­cza­ją­cym do­wo­dem, że czło­wiek może gó­ro­wać nad swym lo­sem. Kor­boń­ski - „wię­zień” udrę­czo­ny do­świad­cze­nia­mi obu nie­ludz­kich to­ta­li­ta­ry­zmów - po­zo­stał czło­wie­kiem we­wnętrz­nie wol­nym i gó­ru­ją­cym nad swym lo­sem. Ta­kich na­zwa­no póź­niej… nie­złom­ny­mi.

Okru­cień­stwo woj­ny ma swo­ją an­ty­te­zę - swo­iste za­prze­cze­nie ste­reo­ty­pom i sche­ma­tom, ja­kie two­rzą kon­wen­cjo­nal­ne zbit­ki po­ję­cio­we, na­wet ta­kie jak swój - wróg. Kor­boń­ski dał się po­znać jako wni­kli­wy ob­ser­wa­tor i do­cie­kli­wy ana­li­tyk za­cho­wań, po­staw, eto­su w sy­tu­acjach gra­nicz­nych. Po­tra­fi zgo­ła nie­ocze­ki­wa­nie od­na­leźć do­bro, na­wet jego dro­bi­ny, mię­dzy po­kła­da­mi zła, okru­cień­stwa, sa­dy­zmu czy prze­wrot­no­ści.

Kor­boń­ski pi­sze ła­god­ną kla­sy­ką, cierp­ką sty­li­za­cją, wni­kli­wą i głę­bo­ką mo­ty­wa­cją, choć cza­sa­mi wpa­da w po­to­czy­sty ko­lo­kwia­lizm, ożyw­czy dla ję­zy­ka i po­dej­mu­ją­cy pró­bę iden­ty­fi­ka­cji ze świad­kiem-czy­tel­ni­kiem.

Dra­mat ży­cia po­ko­le­nia Kor­boń­skich był zna­mie­niem, iż w świe­cie w któ­rym przy­szło im żyć. nie mia­ły zna­cze­nia ani za­sa­dy, ani pra­wo, a siłą moż­na dyk­to­wać i na­rzu­cać, co się chce. Zbrod­ni­cze ide­olo­gie mogą okraść czło­wie­ka z naj­bar­dziej in­tym­nych, oso­bi­stych war­to­ści, po­sta­wić go ni­czym Hio­ba i drwić z jego resz­tek god­no­ści i czło­wie­czeń­stwa. Ste­fan Kor­boń­ski jako praw­nik od­czu­wał to swo­iste zbez­czesz­cze­nie czło­wie­ka znacz­nie moc­niej i za­pew­ne z tej wraż­li­wo­ści zro­dzi­ły się opo­wia­da­nia, jak­by iskier­ki na­dziei w mrocz­nym cza­sie ze­psu­cia czło­wie­ka. Dzie­lił wraż­li­wość lu­mi­na­rzy swe­go po­ko­le­nia - Ka­ro­li­ny Lanc­ko­roń­skiej, Jó­ze­fa Mac­kie­wi­cza, Ma­rii Ossow­skiej, Ka­zi­mie­rza Wie­rzyń­skie­go, Jó­ze­fa Wit­tli­na czy Ma­ria­na He­ma­ra i jak oni żył kla­sycz­nym sen­sem po­jęć. Dla­te­go też non omnis mo­riar - On, Ste­fan Kor­boń­ski, dzie­ło jego ży­cia i po­zo­sta­wio­ne… dzie­ła.

Wie­sław Jan Wy­soc­ki

War­sza­wa, 26 sierp­nia 2015 r.

Kolacja w Hanowerze

Obu­dził go z za­my­śle­nia głos me­ga­fo­nu: „At­ten­tion, ple­ase!1 Je­ste­śmy nad Ber­li­nem, ale nie mo­że­my lą­do­wać z po­wo­du ciem­no­ści i gę­stej mgły. Wra­ca­my do Ha­no­we­ru, gdzie pa­sa­że­ro­wie prze­no­cu­ją i zje­dzą ko­la­cję i śnia­da­nie w ho­te­lu na koszt na­szej li­nii lot­ni­czej. Ju­tro od­jazd na lot­ni­sko w Ha­no­we­rze o go­dzi­nie dzie­wią­tej rano. Prze­pra­sza­my za nie­ocze­ki­wa­ne opóź­nie­nie nie z na­szej winy”.

Głos za­milkł, zaś na twa­rzach pa­sa­że­rów od­bił się za­wód i nie­za­do­wo­le­nie. Sie­dzą­cy obok Jana mil­czą­cy mło­dy blon­dyn, któ­ry wsiadł do ame­ry­kań­skie­go sa­mo­lo­tu trans­atlan­tyc­kie­go w Lon­dy­nie, za­klął pół­gło­sem. Jan za­wtó­ro­wał mu w my­ślach, gdyż rze­czy­wi­ście los spła­tał mu przy­kre­go fi­gla. Nie dość, że po­dróż w roku 1953 dla nie­go, uchodź­cy po­li­tycz­ne­go z Pol­ski, nad oku­po­wa­ny­mi przez So­wie­ty wschod­ni­mi Niem­ca­mi była dość nie­przy­jem­na, ale te­raz w do­dat­ku trze­ba ją bę­dzie po­wtó­rzyć. Lot nad te­re­nem, gdzie rzą­dzi ro­syj­skie NKWD, zmu­sza lu­dzi w sy­tu­acji Jana do ta­kich przy­krych re­flek­sji, jak np. ta - co by się sta­ło, gdy­by sa­mo­lot mu­siał przy­mu­so­wo lą­do­wać? Wie­dział on, czym jest wię­zie­nie ko­mu­ni­stycz­ne i nie miał chę­ci po­wtó­rze­nia daw­nych do­świad­czeń. Ro­zej­rzaw­szy się po twa­rzach in­nych pa­sa­że­rów, do­szedł tak­że do wnio­sku, że wie­lu z nich roz­my­śla na ten sam te­mat, w tym rów­nież są­siad z fo­te­lu obok.

Po do­tar­ciu do znisz­czo­ne­go przez bom­bar­do­wa­nia alianc­kie Ha­no­we­ru i za­in­sta­lo­wa­niu się w do­brze ume­blo­wa­nym po­ko­ju świe­żo od­bu­do­wa­ne­go ho­te­lu, i po od­świe­że­niu się, Jan ze­szedł w dół po scho­dach na ko­la­cję już w lep­szym na­stro­ju. Dzi­siej­sze ry­zy­ko mi­nę­ło, a per­spek­ty­wa przy­lo­tu do Ber­li­na na­za­jutrz przed po­łu­dniem za­miast dziś póź­nym wie­czo­rem wy­glą­da­ła na­wet le­piej. Przy wej­ściu do pach­ną­cej jesz­cze świe­żym tyn­kiem i far­bą sali re­stau­ra­cyj­nej cze­ka­ła zna­jo­ma ste­war­de­sa, któ­ra z uprzej­mym uśmie­chem za­pro­wa­dzi­ła go do sto­li­ka, gdzie już sie­dział są­siad z sa­mo­lo­tu i wy­so­ki jak tyka sza­tyn w śred­nim wie­ku, zna­ny mu rów­nież z wi­dze­nia pa­sa­żer. Jan przed­sta­wił się przy­pad­ko­wym to­wa­rzy­szom ko­la­cji i wy­mie­nił z nimi uścisk dło­ni. Sia­da­jąc, sta­rał się ukryć nie­mi­łe wra­że­nie, ja­kie na nim zro­bi­ło na­zwi­sko blon­dy­na. Wska­zy­wa­ło wy­raź­nie, że był Niem­cem, pod­czas gdy na­zwi­sko sza­ty­na mia­ło brzmie­nie ty­po­wo an­glo­sa­skie. Od 1939 i po­cząt­ków oku­pa­cji nie­miec­kiej spę­dzo­nej w Pol­sce, w pod­zie­miu, Jan przy­zwy­cza­ił się my­śleć o Niem­cach jako o wro­gach i ni­g­dy do­tych­czas się nie zda­rzy­ło, by z jed­nym z nich ze­tknął się to­wa­rzy­sko, a cóż do­pie­ro za­siadł przy tym sa­mym sto­le. Jego na­zwi­sko mu­sia­ło spra­wić na blon­dy­nie po­dob­ne wra­że­nie, gdyż spo­chmur­niał i spu­ścił wzrok na ta­lerz. Na­to­miast sza­tyn był tą sy­tu­acją wy­raź­nie pod­nie­co­ny. Wo­dził cie­ka­wym wzro­kiem to po to­wa­rzy­szach przy sto­le, to po sali, za­nim wresz­cie po­grą­żył się w stu­dio­wa­niu kar­ty. Jan i blon­dyn po­szli za jego przy­kła­dem i mil­cze­nie, ja­kie za­pa­dło przy sto­le, prze­rwał do­pie­ro kel­ner, któ­ry przy­szedł po za­mó­wie­nie. Jan usły­szał przy tej oka­zji parę zdań wy­po­wie­dzia­nych przez ja­sno­wło­se­go są­sia­da i wy­zbył się resz­tek wąt­pli­wo­ści. Mó­wił po nie­miec­ku bez cie­nia ob­ce­go ak­cen­tu. Gdy kel­ner od­szedł, mil­cze­nie za­pa­dło na nowo i at­mos­fe­ra sto­li­ka za­czę­ła Ja­no­wi cią­żyć.

Pierw­szy ode­zwał się sza­tyn.

– Pa­no­wie, los ska­zał nas na wspól­ne to­wa­rzy­stwo. Mamy przed sobą spo­ro cza­su, bo li­nia lot­ni­cza chce nam wy­na­gro­dzić opóź­nie­nie i ko­la­cja oraz trun­ki za­po­wia­da­ją się zna­ko­mi­cie. Nie chcę być na­tręt­ny, ale pro­po­no­wał­bym uroz­ma­ice­nie tego wie­czo­ru w ja­kiś in­te­re­su­ją­cy spo­sób.

Po­mysł ten tra­fił Ja­no­wi do prze­ko­na­nia. Trud­no jeść z dwo­ma nie­zna­jo­my­mi ko­la­cję nie ode­zwaw­szy się ani sło­wem. Zresz­tą woj­na mi­nę­ła już parę lat temu i trze­ba wresz­cie prze­żyć pierw­sze „po­ko­jo­we” spo­tka­nie z Niem­ca­mi. Poza tym cie­ka­we, kim jest in­try­gu­ją­cy blon­dyn. Ski­nął więc gło­wą z apro­ba­tą i rzekł:

– Świet­na myśl! Może za­czę­li­by­śmy od tego, by po­wie­dzieć coś wię­cej o so­bie, niż same na­zwi­ska?

Mło­dy blon­dyn rów­nież po­chwa­lił po­mysł, od­zy­wa­jąc się po­praw­nym an­giel­skim, z wy­raź­nym nie­miec­kim ak­cen­tem. Sza­tyn uśmiech­nął się z za­do­wo­le­niem i roz­po­czął:

– Je­stem An­gli­kiem, z za­wo­du han­dlow­cem. Jadę do Za­chod­nie­go Ber­li­na w in­te­re­sie mo­jej fir­my. Ten wy­jazd bar­dzo mnie pod­nie­ca, gdyż w cza­sie woj­ny la­ta­łem nad Ber­li­nem, ale na na­szych bom­bow­cach. To dość nie­zwy­kłe prze­ży­cie, gdy się ma zo­ba­czyć mia­sto, na któ­re spu­ści­ło się kil­ka­dzie­siąt ton bomb i któ­re za­wsze mnie wi­ta­ło ogniem „fla­ków”. Mam bar­dzo okre­ślo­ny sto­su­nek do Ber­li­na. Jest w nim spo­ro wy­rzu­tów su­mie­nia i dużo sza­cun­ku. A pan jest chy­ba Po­la­kiem? – zwró­cił się do Jana. – Zna­łem wie­lu pol­skich lot­ni­ków z na­zwi­skiem na „ski”.

Jan ski­nął gło­wą po­ta­ku­ją­co.

– Zgadł pan. Je­stem Po­la­kiem, uchodź­cą po­li­tycz­nym z Pol­ski za­miesz­ka­łym w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. By­łem ofi­ce­rem ar­mii pol­skiej i w roku 1939 wal­czy­łem naj­pierw prze­ciw Niem­com, a na­stęp­nie So­wie­tom. Uda­ło mi się unik­nąć nie­wo­li i póź­niej by­łem jed­nym z przy­wód­ców pol­skie­go pod­zie­mia.

Skoń­czyw­szy, spoj­rzał py­ta­ją­co na mło­de­go blon­dy­na. Ten uśmiech­nął się z za­kło­po­ta­niem i z lek­ka za­ru­mie­nił. Na­my­ślał się przez chwi­lę, wresz­cie rzekł:

– Je­stem Niem­cem z po­cho­dze­nia, rol­ni­kiem z za­wo­du i wy­kształ­ce­nia. W cza­sie woj­ny słu­ży­łem w ar­mii nie­miec­kiej i wal­czy­łem pra­wie na wszyst­kich fron­tach. W roku 1944 do­sta­łem się we Fran­cji do an­giel­skiej nie­wo­li i zo­sta­łem umiesz­czo­ny w obo­zie jeń­ców w An­glii. Z obo­zu wy­sła­no mnie do pra­cy u far­me­ra. Za­ko­cha­łem się w jego cór­ce, a ona we mnie, tak że po woj­nie oże­ni­łem się z nią i przy­jąw­szy oby­wa­tel­stwo bry­tyj­skie, po­zo­sta­łem w An­glii. Jadę do Za­chod­nie­go Ber­li­na na spo­tka­nie z mo­imi ro­dzi­ca­mi, któ­rzy mają przy­je­chać ze wschod­nich Nie­miec spod oku­pa­cji so­wiec­kiej. Nie wi­dzia­łem ich już prze­szło dzie­sięć lat.

Kel­ner przy­niósł tacę z wód­ka­mi i za­ką­ska­mi, wo­bec cze­go sku­pi­li się na je­dze­niu i pi­ciu, wy­mie­nia­jąc od cza­su do cza­su uwa­gi na te­mat nie­miec­kiej kuch­ni i trun­ków. Pierw­sze lody zo­sta­ły prze­ła­ma­ne i at­mos­fe­ra się ocie­pli­ła. Ja­no­wi hu­mor się po­pra­wił, może pod wpły­wem paru ko­le­jek, a może drob­ne­go oszu­stwa po­peł­nio­ne­go na daw­nym pod­ziem­nym „ja”, któ­re­mu wy­tłu­ma­czył, że ma do czy­nie­nia nie z Niem­cem, a An­gli­kiem po­cho­dze­nia nie­miec­kie­go.

Te wstęp­ne in­for­ma­cje po­bu­dzi­ły jesz­cze bar­dziej po­my­sło­wość lot­ni­ka, któ­ry ko­rzy­stał ob­fi­cie z da­rów bo­żych do­star­czo­nych przez kuch­nię i bar ho­te­lo­wy i wpadł w po­god­ny na­strój lu­dzi, któ­rzy się wy­rwa­li spod ku­ra­te­li do­mo­wej i roz­ko­szu­ją się każ­dą chwi­lą wol­no­ści. Wy­stą­pił z dal­szą pro­po­zy­cją.

– Są­dzę, że jesz­cze parę lat temu taka wspól­na ko­la­cja by­ła­by nie do po­my­śle­nia. Po­win­ni­śmy za­tem uczcić na­wrót do nor­mal­nych cza­sów i dla­te­go pro­po­nu­ję za­mó­wie­nie paru do­dat­ko­wych bu­te­lek wina, oczy­wi­ście na koszt li­nii lot­ni­czej, i opo­wie­dze­nie przez każ­de­go z nas ja­kiejś wo­jen­nej przy­go­dy.

Mło­dy Nie­miec, któ­ry na­chmu­rzył się, słu­cha­jąc pro­po­zy­cji lot­ni­ka, za­pro­te­sto­wał.

– Wła­śnie mia­łem za­miar pro­sić pa­nów, by nie po­ru­szać żad­nych te­ma­tów wo­jen­nych. To, co wi­dzia­łem na wła­sne oczy w cią­gu paru lat i co prze­ży­łem, tak mi woj­nę obrzy­dzi­ło, że po pro­stu nie zno­szę mó­wie­nia o czym­kol­wiek, co się z nią wią­że.

Sza­tyn nie dał jed­nak za wy­gra­ną.

– W ta­kim ra­zie pro­po­nu­ję, aby odejść od zna­ne­go sza­blo­nu i nie mó­wić o okrop­no­ściach wo­jen­nych, a sta­rać się zna­leźć ta­kie wy­pad­ki, w któ­rych nie bę­dzie mowy o bar­ba­rzyń­stwie czy okru­cień­stwie jed­nej stro­ny wo­bec dru­giej, a prze­ciw­nie, o jej do­brym, ludz­kim za­cho­wa­niu. To bę­dzie znacz­nie cie­kaw­sze. Co pa­no­wie o tym są­dzi­cie?

Po chwi­li za­sta­no­wie­nia Jan zgo­dził się na pro­po­zy­cję An­gli­ka, któ­ra po­cią­ga­ła swo­ją ory­gi­nal­no­ścią, poza tym po­szpe­raw­szy w pa­mię­ci, zna­lazł je­den wy­pa­dek od­po­wia­da­ją­cy wa­run­kom za­im­pro­wi­zo­wa­ne­go kon­kur­su i cie­kaw był, ja­kie wy­wrze na słu­cha­czach wra­że­nie. Mło­de­mu Niem­co­wi twarz się roz­ja­śni­ła i zgo­dził się rów­nież.

– Dla ta­kie­go opo­wia­da­nia moż­na zro­bić wy­ją­tek.

– Kto za­cznie? – za­py­tał lot­nik z oczy­ma błysz­czą­cy­mi za­in­te­re­so­wa­niem i al­ko­ho­lem. Może pan? – zwró­cił się do Jana, na­peł­nia­jąc jego kie­li­szek.

– Okey – od­po­wie­dział Po­lak i się­gnąw­szy po wino, za­padł w mil­cze­nie. Na­pły­nął znie­nac­ka ob­raz oku­pa­cyj­nej War­sza­wy, sza­ro ubra­ne­go tłu­mu ulicz­ne­go prze­su­wa­ją­ce­go się obok oka­le­czo­nych ka­mie­nic, prze­ku­pek sie­dzą­cych na ro­gach ulic za wiel­ki­mi ko­sza­mi z pie­czy­wem, za­tło­czo­nych, dzwo­nią­cych tram­wa­jów i wy­ła­do­wa­nych do­ro­żek i wresz­cie wi­dok ich… wro­gów w zie­lon­ka­wych mun­du­rach i sta­lo­wych heł­mach na­su­nię­tych głę­bo­ko na czo­ło, z ka­ra­bi­na­mi w ręku ma­sze­ru­ją­cych uli­cą, lub tych naj­bar­dziej znie­na­wi­dzo­nych w ol­brzy­mich cza­pach z tru­pią głów­ką, pę­dzą­cych otwar­ty­mi au­ta­mi na­je­żo­ny­mi lu­fa­mi pi­sto­le­tów ma­szy­no­wych, spo­glą­da­ją­cych ciem­nym otwo­rem w oczy prze­chod­niów. Ock­nął się i za­czął.

– Rzecz dzia­ła się w roku 1943, w chwi­li naj­więk­sze­go na­pię­cia wal­ki pol­skie­go pod­zie­mia z nie­miec­kim oku­pan­tem. Jed­nym z ele­men­tów tej wal­ki było pro­wa­dze­nie wy­wia­du na ty­łach ar­mii nie­miec­kiej wal­czą­cej w Ro­sji. Wia­do­mo­ści uzy­ska­ne przez ten wy­wiad były na­tych­miast prze­ka­zy­wa­ne dro­gą ra­dio­wą lub przez pod­ziem­nych ku­rie­rów pol­skie­mu na­czel­ne­mu do­wódz­twu w Lon­dy­nie i za jego po­śred­nic­twem alian­tom. Wy­wiad ten pra­co­wał nad­zwy­czaj wy­daj­nie, cze­go do­wo­dem są mię­dzy in­ny­mi sło­wa Win­sto­na Chur­chil­la, stwier­dza­ją­ce au­to­ry­ta­tyw­nie, że Po­la­cy zdo­ła­li na­de­słać do An­glii pla­ny i ry­sun­ki V-1, a tak­że czę­ści tej ra­kie­ty wy­mon­to­wa­ne z nie­wy­pa­łu, któ­ry spadł na te­re­nie Pol­ski, gdzie do­ko­ny­wa­no prób tej bro­ni. Sta­ło się to na wie­le mie­się­cy przed tym, nim pierw­szy taki po­cisk spadł na Wiel­ką Bry­ta­nię. W wy­pad­ku, o któ­rym opo­wiem, grał rolę inny dział tego wy­wia­du, a mia­no­wi­cie ten, któ­ry śle­dził ge­sta­po i miał za za­da­nie zdo­by­wa­nie in­for­ma­cji o za­mie­rzo­nych ak­cjach ter­ro­ry­stycz­nych, aresz­to­wa­niach, a tak­że o wła­snej ak­cji szpie­gow­skiej ge­sta­po wśród Po­la­ków. Do agen­tów tej ko­mór­ki na­le­ża­ła pew­na licz­ba ko­biet, któ­rych za­da­niem było na­wią­zy­wa­nie kon­tak­tów z funk­cjo­na­riu­sza­mi Ge­sta­po, na­wet za cenę zo­sta­nia ko­chan­ką ge­sta­pow­ca. Wpraw­dzie tego ostat­nie­go nikt im nie na­ka­zy­wał, ale rów­nież nie za­bra­niał. Po tym wstę­pie prze­cho­dzę do rze­czy.

– Pew­ne­go razu zo­sta­ła aresz­to­wa­na na uli­cy łącz­nicz­ka na­sze­go wy­wia­du, prze­no­szą­ca z miej­sca na miej­sce fał­szy­we pasz­por­ty oku­pa­cyj­ne, tak zwa­ne ken­kar­ty, wy­pro­du­ko­wa­ne przez spe­cjal­ną ko­mór­kę pod­zie­mia na uży­tek jego człon­ków. Zna­le­zio­ny przy niej do­wód za­mel­do­wa­nia na­pro­wa­dził Ge­sta­po na jej miesz­ka­nie, bę­dą­ce punk­tem roz­dziel­czym dla „ken­kart”, w któ­rym zgod­nie ze zwy­cza­jem zo­stał za­ło­żo­ny tak zwa­ny ko­cioł. Po­le­gał on na tym, że Ge­sta­po nie opusz­cza­ło ta­kie­go miesz­ka­nia przez kil­ka ty­go­dni, nie zdra­dza­jąc na ze­wnątrz swo­jej w nim obec­no­ści i aresz­tu­jąc każ­de­go, kto do miesz­ka­nia przy­cho­dził. W ten spo­sób wpa­dło w ręce Ge­sta­po sie­dem­na­ście osób, któ­re przy­szły ode­brać przy­go­to­wa­ne dla nich fał­szy­we, „ken­kar­ty”, w tym je­den z asów na­sze­go wy­wia­du.

– Spra­wa sie­dem­na­stu aresz­to­wa­nych zo­sta­ła przy­dzie­lo­na mło­de­mu, świe­żo upie­czo­ne­mu ofi­ce­ro­wi ge­sta­po, od­ko­men­de­ro­wa­ne­mu parę dni temu z Rze­szy do tak zwa­nej Ge­ne­ral­nej Gu­ber­ni, któ­re­go na przy­szłość będę na­zy­wał jego praw­dzi­wym zdrob­nia­łym imie­niem Luk. Przy­był do War­sza­wy sta­ran­nie in­dok­try­no­wa­ny i z wbi­tym w gło­wę prze­ko­na­niem, że Pol­ska to pół­dzi­ki kraj prze­zna­czo­ny na ko­lo­ni­za­cję nie­miec­ką, któ­re­go lud­ność na­le­żą­cą do rasy niż­szej na­le­ży nisz­czyć bez żad­nej li­to­ści. O hi­sto­rii Pol­ski wie­dział tyl­ko tyle, że była „bę­kar­tem trak­ta­tu wer­sal­skie­go” i „pań­stwem se­zo­no­wym”, któ­re zwy­cię­stwo nie­miec­kie wy­ma­za­ło raz na za­wsze z mapy Eu­ro­py. Po­la­cy zaś na­le­żą do od­wiecz­nych i śmier­tel­nych wro­gów na­ro­du nie­miec­kie­go i trze­ba wo­bec nich wy­stę­po­wać z całą su­ro­wo­ścią i bez­względ­no­ścią. Szcze­gól­nie przy tym na­le­ży tę­pić tych, któ­rzy nie po­go­dzi­li się jesz­cze z do­bro­dziej­stwem pa­no­wa­nia nie­miec­kie­go i mają czel­ność or­ga­ni­zo­wać pod­ziem­ny ruch opo­ru.

– Za­brał się więc z za­pa­łem do ba­dań i wkrót­ce w ko­lej­ce aresz­to­wa­nych sta­nę­ła przed nim mło­da, pięk­na ko­bie­ta. Za­py­ta­na czy mówi po nie­miec­ku, od­po­wie­dzia­ła, że tak. Luk zaj­rzał do zna­le­zio­nej przy niej praw­dzi­wej „ken­kar­ty” i ze zdzi­wie­niem stwier­dził, że nosi ona ty­po­wo nie­miec­kie na­zwi­sko. Na na­stęp­ne py­ta­nie, czy jest Niem­ką, za­re­ago­wa­ła jak na ob­ra­zę, mó­wiąc dum­nie do­sko­na­łym nie­miec­kim ję­zy­kiem, że jest Po­lką, uro­dzo­ną i wy­cho­wa­ną w Pol­sce, cho­ciaż z nie­miec­kich ro­dzi­ców, stąd nosi nie­miec­kie na­zwi­sko i zna ję­zyk nie­miec­ki. Był to tak nie­zwy­kły dla Luka wy­pa­dek, że głów­ną uwa­gę skon­cen­tro­wał na aresz­to­wa­nej dziew­czy­nie, któ­rej dam w moim opo­wia­da­niu imię He­le­na. Ba­dał ją przede wszyst­kim po ca­łych dniach i no­cach, za­nie­dbu­jąc in­nych aresz­tan­tów. Był wy­cho­wa­ny na dok­try­nach ra­so­wych i nie mo­gło mu się po­mie­ścić w gło­wie, że ktoś bę­dą­cy peł­no­krwi­stym Niem­cem może czuć się Po­la­kiem i w do­dat­ku na­le­żeć do pod­zie­mia wal­czą­ce­go z Niem­ca­mi. Przy­je­chał do Pol­ski, by to pod­zie­mie tę­pić i, o pa­ra­dok­sie, za­raz w pierw­szej spra­wie na­tknął się na Niem­kę! Mu­szę tu pod­kre­ślić, że o ile dla Luka było coś nie­zwy­kłe­go w tym, że na­tra­fił na człon­ka pol­skie­go pod­zie­mia, nie­miec­kie­go po­cho­dze­nia, o tyle dla nas, Po­la­ków, była to rzecz zna­na, gdyż do pod­zie­mia na­le­ża­ło wie­le osób z mie­sza­ną lub nie­miec­ką krwią w ży­łach, uro­dzo­nych i wy­cho­wa­nych w Pol­sce, któ­re były pol­ski­mi pa­trio­ta­mi i wal­czy­ły i gi­nę­ły za nasz kraj, jak każ­dy inny Po­lak.

– W cza­sie tych wie­lo­go­dzin­nych ba­dań He­le­na przy­zna­ła się do na­le­że­nia do pod­zie­mia, gdyż przy­go­to­wa­na dla niej fał­szy­wa „ken­kar­ta” i oko­licz­no­ści aresz­to­wa­nia były tego do­sta­tecz­nym do­wo­dem. Poza tym jed­nak od­ma­wia­ła wszel­kich ze­znań na ten te­mat. Wy­ja­śnia­jąc po­wo­dy, dla ja­kich zna­la­zła się w pod­zie­miu, pięt­no­wa­ła od­waż­nie na­pad Niem­ców na Pol­skę i po­peł­niane na Po­la­kach i Ży­dach okru­cień­stwa. Ofi­cer ge­sta­po to­le­ro­wał te oskar­że­nia, byle tyl­ko skło­nić więź­nia do dal­sze­go mó­wie­nia. To, co twier­dzi­ła mło­da dziew­czy­na w jego oj­czy­stym ję­zy­ku, otwie­ra­ło przed nim nowy, nie­zna­ny świat. To­też in­ten­syw­ne ba­da­nia, a wła­ści­wie roz­mo­wy, trwa­ły przez sze­reg dni i nocy przy co­raz więk­szym oso­bi­stym an­ga­żo­wa­niu się Luka. Re­zul­tat tego był zgo­ła nie­ocze­ki­wa­ny. Może zgad­nie­cie jaki?

An­glik i Nie­miec słu­cha­ją­cy z nie­zmier­ną uwa­gą opo­wia­da­nia, za­prze­czy­li żywo, wo­bec cze­go Jan nie zwle­kał z wy­ja­śnie­niem.

– Luk za­ko­chał się w He­le­nie. Po za­cie­ka­wie­niu zja­wi­ło się w nim współ­czu­cie dla pięk­ne­go więź­nia w spód­ni­cy, póź­niej po­dziw i sza­cu­nek dla jego od­wa­gi, wresz­cie cie­plej­sze uczu­cie. Są­dzę, że wy­obraź­nię mło­de­go ge­sta­pow­ca po­ra­ził pa­ra­doks, o któ­rym wspo­mnia­łem, nie­zro­zu­mia­ły dla jego pro­stac­kie­go umy­słu by­łe­go hi­tler­jun­ge. Pol­ska pa­triot­ka z nie­miec­ką krwią w ży­łach, wal­czą­ca prze­ciw Niem­com, a mó­wią­ca po nie­miec­ku jak ro­do­wi­ta Niem­ka, a w do­dat­ku o uro­dzie ty­po­wo nie­miec­kiej – peł­nej blon­dy­ny o ró­żo­wej ce­rze i błę­kit­nych oczach. Luk za­czął się za­sta­na­wiać już nie tyl­ko nad jej dziw­ną po­sta­cią, ale i nad tym, co mó­wi­ła. Wi­docz­nie gdzieś tam na dnie du­szy po­zo­sta­ło w nim coś, cze­go ani hi­tle­row­skie wy­cho­wa­nie, ani służ­ba w ge­sta­po nie zdo­ła­ły za­bić. A że He­le­na była pięk­na, a on w wie­ku, kie­dy mi­łość spa­da na każ­de­go chłop­ca jak ce­gła na gło­wę, za­tem wy­nik był dość nie­zwy­kły.

– He­le­nie in­stynkt szyb­ko pod­szep­nął, że nie jest już Lu­ko­wi obo­jęt­na i ta świa­do­mość wca­le nie była dla niej przy­kra. Była prze­cież nie tyl­ko agent­ką wy­wia­du, ale tak­że mło­dą i pięk­ną dziew­czy­ną, a Luk wspa­nia­łym oka­zem mło­de­go, przy­stoj­ne­go Niem­ca. Co waż­niej­sze, do­szła tak­że do słusz­ne­go wnio­sku, że w tym leży jej, a może tak­że in­nych ra­tu­nek. Za­czę­ła więc stop­nio­wo po­głę­biać wy­łom, jaki jej in­for­ma­cje już zro­bi­ły w nie­prze­jed­na­nej po­sta­wie ge­sta­pow­ca. A że była wy­kształ­co­na i z na­tu­ry bar­dzo in­te­li­gent­na, za­tem wplą­ty­wa­ła w roz­mo­wy pod­sta­wo­we wia­do­mo­ści o Pol­sce, o roz­bio­rach na­sze­go kra­ju z udzia­łem Prus, o ty­siąc­let­niej jego hi­sto­rii, o pol­skiej kul­tu­rze i lu­dziach, któ­rzy ten kraj za­miesz­ku­ją, i o ich umi­ło­wa­niu wol­no­ści. Luk za­czął po­wo­li tra­cić prze­ko­na­nie, że peł­ni szczyt­ną i ho­no­ro­wą mi­sję w pół­dzi­kim kra­ju. Na­tu­ral­nie, gdy­by na te te­ma­ty pró­bo­wał mó­wić ja­kiś aresz­to­wa­ny męż­czy­zna, z pew­no­ścią pierw­sza pró­ba skoń­czy­ła­by się cięż­kim po­bi­ciem. Ale te wszyst­kie rze­czy mó­wi­ła w oj­czy­stym ję­zy­ku Luka ko­bie­ta, w któ­rej był już za­ko­cha­ny.

– Lo­gicz­nym na­stęp­stwem tej sy­tu­acji było po­sta­no­wie­nie Luka, by He­le­nę za wszel­ką cenę ura­to­wać. De­cy­zja ta nie przy­szła mu ła­two. Nim ją po­wziął, wal­czył ze sobą przez sze­reg dni i nocy. Prze­cież to, co chciał uczy­nić, rów­na­ło się zdra­dzie wo­dza, w któ­re­go świę­cie wie­rzył, i nie­miec­kiej oj­czy­zny. Ale co­raz sil­niej­sze uczu­cie dla He­le­ny zwy­cię­ży­ło opo­ry. Gdy zro­bił pierw­szą na ten te­mat ostroż­ną wzmian­kę, He­le­na ze łza­mi w oczach za­czę­ła go bła­gać o ura­to­wa­nie tak­że resz­ty aresz­to­wa­nych. Luk był już tak da­le­ce pod jej uro­kiem i wpły­wem, że ob­my­ślił plan zwol­nie­nia wszyst­kich, z wy­jąt­kiem łącz­nicz­ki, przy któ­rej zna­le­zio­no fał­szy­we „ken­kar­ty”. Ta mia­ła za­pła­cić swym ży­ciem za uwol­nie­nie po­zo­sta­łych. Wy­ko­na­nie tego pla­nu wy­glą­da­ło w ten spo­sób, że Luk znisz­czył pro­to­ko­ły wszyst­kich pier­wot­nych ze­znań, a spi­sał inne, w któ­rych cała wina zo­sta­ła zwa­lo­na na łącz­nicz­kę, a pro­duk­cja fał­szy­wych „ken­kart” wy­tłu­ma­czo­na chę­cią uchy­le­nia się aresz­to­wa­nych od przy­mu­su pra­cy, a nie przy­na­leż­no­ścią do pod­zie­mia. W re­zul­ta­cie łącz­nicz­kę roz­strze­la­no, a resz­tę, w tym He­le­nę, po paru mie­sią­cach zwol­nio­no. Pa­mię­tam, że w wy­pad­ku asa na­sze­go wy­wia­du Luk mu­siał ode­grać na­stę­pu­ją­cą ko­me­dię. Przed ko­mi­sją zło­żo­ną z trzech ofi­ce­rów ge­sta­po, w skład któ­rej wcho­dził Luk i jego od­da­ny przy­ja­ciel, sta­nę­ła rze­ko­ma sio­stra aresz­to­wa­ne­go, a w rze­czy­wi­sto­ści agent­ka pod­zie­mia i ze­zna­ła z pła­czem, że bez wie­dzy swe­go bra­ta za­mó­wi­ła dla nie­go u nie­zna­nych osób, za dużą za­pła­tą, fał­szy­wą „ken­kar­tę”, by mógł się uchy­lić od przy­mu­so­we­go wy­jaz­du na pra­cę do Rze­szy. Brat po­szedł w umó­wio­ne miej­sce po jej od­biór i już nie wró­cił. Uczy­ni­ła to z głu­po­ty i nie­słusz­nej oba­wy, bo te­raz do­pie­ro wi­dzi, że obo­wiąz­kiem każ­de­go Po­la­ka jest pra­ca dla zwy­cię­stwa Nie­miec nad bar­ba­rzyń­ca­mi ze wscho­du, któ­rzy są na­szym wspól­nym wro­giem. Bar­dzo swej głu­po­ty ża­łu­je i pro­si o prze­ba­cze­nie i o zwol­nie­nie bra­ta.

– Luk i uro­bio­ny przez nie­go przy­ja­ciel po­ta­ki­wa­li świad­ko­wi ze współ­czu­ciem, na­to­miast wyż­szy ofi­cer ge­sta­po, prze­wod­ni­czą­cy ko­mi­sji, słu­chał wszyst­kie­go z du­żym nie­do­wie­rza­niem. Gdy jed­nak po wyj­ściu ko­bie­ty spo­strzegł, że dwaj po­zo­sta­li człon­ko­wie ko­mi­sji chcą dać wia­rę jej ze­zna­niom, prze­stał się opie­rać i ze sło­wa­mi: „Tę całą buj­dę wy­my­ślił ja­kiś wiel­ki spry­ciarz” zgo­dził się na zwol­nie­nie aresz­to­wa­ne­go. Pew­nie są­dził, że Luk i jego ko­le­ga mie­li przy­rze­czo­ną za to wy­so­ką ła­pów­kę i nie chciał im w jej za­in­ka­so­wa­niu prze­szko­dzić. Ta­kie rze­czy zda­rza­ły się w ge­sta­po dość czę­sto.

– W parę dni po zwol­nie­niu aresz­to­wa­ne­go od­by­ło się w za­cisz­nym pol­skim miesz­ka­niu przy­ję­cie na cześć Luka. Po jed­nej stro­nie za­sia­da przy sto­le pro­mie­nie­ją­ca He­le­na, po dru­giej rze­ko­ma sio­stra asa wy­wia­du, poza tym on sam i kil­ka osób z jego ro­dzi­ny, któ­re cie­ka­we były uj­rzeć Luka. Na sto­le było wszyst­ko to, co mo­gły do­star­czyć duże pie­nią­dze wy­asy­gno­wa­ne przez wy­wiad: naj­droż­sze wód­ki, wina i li­kie­ry oraz wy­szu­ka­ne po­tra­wy. Nie­mniej at­mos­fe­ra była peł­na przy­mu­su, któ­re­go nie usu­nę­ło prze­mó­wie­nie wy­gło­szo­ne pod ad­re­sem Luka przez naj­star­sze­go człon­ka ro­dzi­ny, któ­ry na­stęp­nie po­pro­sił go do są­sied­nie­go po­ko­ju i wrę­czył mu tam gru­by plik bank­no­tów oraz zło­tą pa­pie­ro­śni­cę. I tu­taj sta­ła się rzecz nie­ocze­ki­wa­na. Luk bez sło­wa od­su­nął na bok pie­nią­dze i kosz­tow­ny pre­zent, po czym skre­śliw­szy na kart­ce z no­te­su kil­ka słów, wrę­czył ją star­sze­mu panu mó­wiąc: „Nic od was nie przyj­mę, ale je­śli chce­cie zro­bić mi przy­jem­ność, na­pisz­cie do mo­jej mat­ki, że nie je­stem taki zły, jak inni. Tyl­ko te kil­ka słów. Niech to bę­dzie moją na­gro­dą. Tu na tej kart­ce jest jej ad­res”.

– Gdy wró­ci­li do sto­łu i wia­do­mość o proś­bie Luka ro­ze­szła się dys­kret­nie wśród obec­nych, w sztucz­nej at­mos­fe­rze ze­bra­nia na­stą­pi­ła zmia­na. W każ­dym zda­niu wy­po­wie­dzia­nym te­raz do nie­miec­kie­go go­ścia czuć było cie­pło i sym­pa­tię. W mun­du­rze ge­sta­pow­ca ob­ja­wił się na­gle czło­wiek.

– Po zwol­nie­niu, He­le­na za wie­dzą swej wła­dzy pod­ziem­nej pod­trzy­ma­ła sto­su­nek z Lu­kiem, któ­ry od cza­su do cza­su, jak gdy­by mi­mo­cho­dem i od nie­chce­nia rzu­cał w roz­mo­wach z nią wia­do­mo­ści, ma­ją­ce cha­rak­ter ostrze­żeń dla Po­la­ków. Były to głów­nie in­for­ma­cje o za­mie­rzo­nych ma­so­wych aresz­to­wa­niach i ła­pan­kach ulicz­nych. He­le­na wy­słu­chi­wa­ła ich bez mru­gnię­cia okiem i żad­nych ko­men­ta­rzy i prze­ka­zy­wa­ła na­tych­miast swo­im prze­ło­żo­nym. W jed­nym wy­pad­ku sam zo­sta­łem na czas ostrze­żo­ny, bym nie opusz­czał pół­kon­spi­ra­cyj­nej ka­wia­ren­ki, bo za parę mi­nut roz­pocz­nie się ulicz­na ła­pan­ka w tej wła­śnie dziel­ni­cy. I rze­czy­wi­ście, po kil­ku mi­nu­tach nad­je­cha­ły sa­mo­cho­dy peł­ne żan­dar­mów, któ­rzy za­mknę­li uli­ce i za­bra­li do wię­zień tych prze­chod­niów, do któ­rych pusz­czo­na na mia­sto wia­do­mość o za­mie­rzo­nej ła­pan­ce nie do­tar­ła, mimo że tego ro­dza­ju wie­ści roz­cho­dzi­ły się po War­sza­wie z szyb­ko­ścią bły­ska­wi­cy. Przy­glą­da­łem się temu przez okno ka­wiar­ni.

– Sie­lan­ka Luka i He­le­ny nie trwa­ła jed­nak zbyt dłu­go. Pew­ne­go razu za­miast Luka przy­był na spo­tka­nie w ci­chym przy­tul­nym po­ko­iku jego przy­ja­ciel w cy­wil­nym ubra­niu, ja­kiś zde­ner­wo­wa­ny i na­stra­szo­ny. Nim prze­ra­żo­na He­le­na zdą­ży­ła otwo­rzyć usta, wy­rzu­cił gwał­tow­nie:

„Luk nie­spo­dzie­wa­nie prze­nie­sio­ny w dro­dze kar­nej na front. Za­po­mnij o nim i nie sta­raj się go od­na­leźć. Zdą­żył mi tyl­ko dać tę pacz­kę dla cie­bie”. We­pchnął jej w ręce małe pu­deł­ko i już był przy drzwiach. Chwy­ta­jąc za klam­kę, jesz­cze rzu­cił za sie­bie: „To się mu­sia­ło tak skoń­czyć. Do­brze, że nie do­stał na miej­scu kulą w łeb”.

– He­le­na, przy­szedł­szy nie­co do sie­bie po nie­spo­dzie­wa­nym szo­ku roz­wi­nę­ła za­wi­niąt­ko. Zna­la­zła w nim pięk­ny pier­ścio­nek z sza­fi­rem i krót­ką kart­kę: „Naj­droż­sza! Pew­nie cię już ni­g­dy nie zo­ba­czę. Ko­cham cię, jak ni­ko­go na świe­cie. Za­cho­waj ten pier­ścio­nek na pa­miąt­kę mo­jej mi­ło­ści. Twój do śmier­ci – Luk”.

Na za­koń­cze­nie mu­szę po­sta­wić krop­kę nad „i”, czy­li dać od­po­wiedź na py­ta­nie, któ­re się samo na­rzu­ca, czy He­le­na rów­nież za­ko­cha­ła się w Luku? Moim zda­niem, i tak i nie. Są­dzę, że Luk nie był jej obo­jęt­ny, ale prze­wa­ża­ły w niej mo­men­ty pa­trio­tycz­ne i, że tak po­wiem, za­wo­do­we – agent­ki wy­wia­du.

Jan ode­tchnął głę­bo­ko zmę­czo­ny opo­wia­da­niem i po­cią­gnął z kie­lisz­ka duży łyk. Się­ga­jąc po pa­pie­ro­sa, spoj­rzał na to­wa­rzy­szy. An­glik sie­dział za­du­ma­ny, Nie­miec pa­trzył na nie­go roz­pro­mie­nio­ny i po­da­jąc mu za­pał­kę przez stół, wy­rzekł z prze­ję­ciem:

– Dzię­ku­ję z głę­bi ser­ca za wzru­sza­ją­cą opo­wieść. Na­resz­cie usły­sza­łem coś do­bre­go o Niem­cu i to jesz­cze od Po­la­ka. Ale co się sta­ło z Lu­kiem?

– Ni­g­dy już nikt nie na­tra­fił na jego ślad. He­le­na po woj­nie na­pi­sa­ła do jego mat­ki, ale otrzy­ma­ła list z po­wro­tem z do­pi­skiem pocz­ty, że zmar­ła.

– A ja­kie były dal­sze losy He­le­ny?

– Była ran­na w cza­sie Po­wsta­nia War­szaw­skie­go, ale wy­zdro­wia­ła i wy­szła za mąż – wła­śnie za tego asa wy­wia­du.

– Za tego, któ­ry zo­stał przez Luka zwol­nio­ny?

– Wła­śnie za nie­go. Są bar­dzo przy­kład­nym mał­żeń­stwem i mają dzie­ci. Ale He­le­na obok mał­żeń­skiej ob­rącz­ki nosi sta­le na pal­cu pier­ścio­nek z sza­fi­rem. Mąż to ro­zu­mie i to­le­ru­je.

Za­pa­dło na nowo mil­cze­nie, któ­re prze­rwał spo­waż­nia­ły ja­koś An­glik.

– Rze­czy­wi­ście nie­co­dzien­na hi­sto­ria. Moż­na od­zy­skać wia­rę w czło­wie­ka, kie­dy się sły­szy, że na­wet w ta­kiej ban­dzie zbrod­nia­rzy jak ge­sta­po mo­gła się zna­leźć uczci­wa jed­nost­ka.

Chwy­cił za bu­tel­kę i ze sło­wa­mi: – Te­raz na pana ko­lej – na­peł­nił kie­li­szek blon­dy­na.

Nie­miec po­pra­wił się w fo­te­lu i za­czął po­wo­li, do­bie­ra­jąc sta­ran­nie an­giel­skie wy­ra­zy.

– Do woj­ska wstą­pi­łem na ochot­ni­ka jako sie­dem­na­sto­let­ni chło­piec za­raz po wy­bu­chu woj­ny. Nie zdą­ży­łem wziąć udzia­łu w kam­pa­nii pol­skiej, ale już wal­czy­łem we Fran­cji w 1940 roku jako żoł­nierz pie­cho­ty. Zresz­tą, cóż to była za wal­ka? Ra­czej spa­cer, czy po­chód try­um­fal­ny, W czerw­cu 1941 roku moja dy­wi­zja zna­la­zła się w Pol­sce nad rze­ką Bu­giem i w pierw­szym dniu po wy­bu­chu woj­ny z Ro­sją prze­rwa­ła front. Prze­sze­dłem przez całą kam­pa­nię ro­syj­ską szczę­śli­wie, nie li­cząc lek­kiej rany, ale gdy ru­szy­ła w roku 1943 wiel­ka kontr­ofen­sy­wa so­wiec­ka, moja dy­wi­zja zo­sta­ła zmiaż­dżo­na w cią­gu jed­ne­go dnia. Tych kil­ku­set roz­bit­ków, któ­rzy po­zo­sta­li z niej przy ży­ciu, wy­co­fa­no z fron­tu i prze­nie­sio­no do Pol­ski do mia­sta Kiel­ce na wy­po­czy­nek i re­or­ga­ni­za­cję. Tu­taj wła­ści­wie za­czy­na się moja opo­wieść.

Prze­rwał i spoj­rzał na Jana z uśmie­chem. Ten od­po­wie­dział mu za­chę­ca­ją­cym spoj­rze­niem, wo­bec cze­go, łyk­nąw­szy tro­chę wina, mó­wił da­lej zwra­ca­jąc się do Jana.

– Pan wie, jak to było w Pol­sce w cza­sie oku­pa­cji i pan z pew­no­ścią ro­zu­mie, jak się mło­dy nie­miec­ki chło­piec mógł czuć w ta­kim mie­ście jak Kiel­ce. Gdzie­kol­wiek się ru­szy­łem, wszę­dzie mil­cze­nie i wro­gie spoj­rze­nia. Cho­dzi­li­śmy po uli­cach oto­cze­ni chmu­rą nie­na­wi­ści. A je­śli się przy­pad­kiem zda­rzy­ło, że ktoś był prze­sad­nie usłuż­ny i nad­ska­ku­ją­cy, to tego wła­śnie na­le­ża­ło się wy­strze­gać, gdyż był to na pew­no czło­nek wa­sze­go pod­ziem­ne­go wy­wia­du. Nie było mowy, by żoł­nierz nie­miec­ki mógł na przy­kład by­wać w pol­skim domu, lub pójść na spa­cer z pol­ską dziew­czy­ną. Te nas po pro­stu na uli­cy nie do­strze­ga­ły. Pa­trzy­ły przez nas, jak przez po­wie­trze. Po­zo­sta­wa­ły pro­sty­tut­ki, ale przed tymi ostrze­ga­ły in­struk­cje woj­sko­we, że one przede wszyst­kim słu­żą w pol­skim wy­wia­dzie, poza tym, że krad­ną klien­tom-żoł­nie­rzom broń dla pod­zie­mia. Ja je­stem wie­rzą­cym i prak­ty­ku­ją­cym ka­to­li­kiem, bo mat­ka jest bar­dzo re­li­gij­ną Ba­war­ką, a oj­ciec, Pru­sak i pro­te­stant, nie dbał o wy­zna­nie syna. To­też cho­dzi­łem w nie­dzie­lę do ko­ścio­ła pol­skie­go. Ale i tam lu­dzie od­su­wa­li się ode mnie i sta­łem sam w gę­stym tłu­mie, oto­czo­ny pu­stym ko­łem jak za­dżu­mio­ny. W tych wa­run­kach ży­li­śmy w nu­dzie i od­osob­nie­niu, głów­nie w ko­sza­rach i kan­ty­nie.

– Te­raz na­strój po­gar­sza­ły jesz­cze złe wia­do­mo­ści z ro­syj­skie­go fron­tu i nie­za­do­wo­le­nie nas, żoł­nie­rzy i ofi­ce­rów ar­mii re­gu­lar­nej, z za­cho­wa­nia się ge­sta­po, żan­dar­mów i SS wo­bec Po­la­ków, nie mó­wiąc już o Ży­dach. Wie­dzie­li­śmy o ma­so­wych aresz­to­wa­niach, eg­ze­ku­cjach, ła­pan­kach oraz tor­tu­rach ge­sta­po, bo trud­no było tego nie wie­dzieć i to nam się nie po­do­ba­ło. Poza tym, mój Boże, każ­dy z nas bał się i nie­na­wi­dził Ge­sta­po i my­ślał z nie­chę­cią o przy­wi­le­jach SS-ma­nów pa­trzą­cych na nas z góry. Z dru­giej stro­ny, by pod­trzy­mać w nas nie­na­wiść do Po­la­ków, nie­raz po­ka­zy­wa­no nam tru­py za­strze­lo­nych przez wa­sze pod­zie­mie ge­sta­pow­ców lub żan­dar­mów schwy­ta­nych i po­wie­szo­nych przez wa­szych par­ty­zan­tów, od któ­rych ro­iła się cała gę­sto za­le­sio­na oko­li­ca. By­li­śmy Niem­ca­mi, więc bu­rzy­ło to w nas krew, ale jed­no­cze­śnie z ci­chym za­do­wo­le­niem stwier­dza­li­śmy, że do­tąd w sa­mych Kiel­cach nie zgi­nął ani je­den żoł­nierz re­gu­lar­nej ar­mii. Dys­cy­pli­na była już roz­luź­nio­na, więc ja­koś prze­siąk­nę­ło do nas od pi­sa­rzy za­trud­nio­nych w kan­ce­la­rii, że na­sza woj­sko­wa ko­men­da od­ma­wia ge­sta­po udzia­łu w ak­cjach prze­ciw lud­no­ści pol­skiej i że na tym tle są mię­dzy nią a lo­kal­nym ge­sta­po duże nie­po­ro­zu­mie­nia, któ­re ma roz­strzy­gnąć wyż­sza wła­dza.

– Wresz­cie sta­ło się. Któ­re­goś wie­czo­ru za­rzą­dzo­no zbiór­kę mego plu­to­nu i nasz po­rucz­nik, po­nu­ry jak ciem­na noc, ogło­sił nam for­mal­nym i su­chym to­nem, że za dwie go­dzi­ny ru­sza­my cię­ża­rów­ka­mi w peł­nym uzbro­je­niu, by po­móc na­szej żan­dar­me­rii zli­kwi­do­wać sie­dzi­bę pol­skich ban­dy­tów, po­ło­żo­ną w nie­da­le­kich la­sach.

– Do wy­jaz­du przy­go­to­wy­wa­li­śmy się w mil­cze­niu. Każ­dy my­ślał o wy­pra­wie, jaka go cze­ka­ła, z nie­chę­cią. Więc jed­nak ge­sta­po wy­gra­ło! Na sa­mo­cho­dy wsia­da­li­śmy wie­czo­rem z za­cho­wa­niem zu­peł­nej ci­szy, tak by ża­den z pod­ziem­nych szpie­gów nie mógł ostrzec swo­ich, że mia­sto opusz­cza więk­sza wy­pra­wa. Je­cha­li­śmy bez świa­teł, naj­pierw bocz­ny­mi uli­ca­mi mia­sta, póź­niej kiep­ski­mi, piasz­czy­sty­mi dro­ga­mi, mi­ja­jąc po dro­dze uśpio­ne wio­ski, gdzie nas tyl­ko psy wi­ta­ły za­ja­dłym szcze­ka­niem, wresz­cie gę­stym la­sem. Sa­mo­cho­dy prze­wa­la­ły się z boku na bok, obi­ja­jąc nam boki o twar­de de­ski. Nie wol­no było pa­lić ani roz­ma­wiać, gdyż par­ty­zan­ci mo­gli być bli­sko. Wresz­cie przed świ­tem ko­lum­na się za­trzy­ma­ła i po­ze­ska­ki­wa­li­śmy z wo­zów, ale tak, by broń Boże ka­ra­bin czy ma­nier­ka nie za­brzę­kły. Nasz plu­ton do­stał dwóch prze­wod­ni­ków-żan­dar­mów, któ­rzy wkrót­ce wy­pro­wa­dzi­li nas na skraj wiel­kiej po­la­ny. W środ­ku jej, w mdłym świe­tle brza­sku wid­nia­ło kil­ka­na­ście bu­dyn­ków. Była to wio­ska - sie­dzi­ba pol­skich ban­dy­tów. Oto­czy­li­śmy ją ko­łem, po czym część żan­dar­mów po­de­szła do pierw­szych bu­dyn­ków, oszcze­ki­wa­na za­wzię­cie przez na­gle obu­dzo­ne psy.

– Co się póź­niej dzia­ło, trud­no jest opi­sać. Żan­dar­mi chlu­sta­li ben­zy­ną na bu­dyn­ki i pod­pa­la­li je. Z cha­łup za­czę­li wy­ska­ki­wać pół­na­dzy lu­dzie w bie­liź­nie, męż­czyź­ni, ko­bie­ty i dzie­ci, krzy­cząc prze­raź­li­wie. Do tego do­łą­czył się ryk pa­lą­cych się w obo­rach zwie­rząt. Żan­dar­mi otwo­rzy­li ogień do wy­ska­ku­ją­cych, kła­dąc więk­szość tru­pem na miej­scu. Kto się prze­do­stał przez ich krąg i uciekł do lasu, tego tra­fia­ły na­sze kule. Sło­wem, pie­kło na zie­mi i wi­dok, któ­re­go do koń­ca ży­cia nie za­po­mnę. Po go­dzi­nie opu­ści­li­śmy do­ga­sa­ją­ce zglisz­cza i po­la­nę, za­sła­ną stu kil­ku­dzie­się­ciu tru­pa­mi. Gdy wsia­da­li­śmy z po­wro­tem na sa­mo­cho­dy, każ­de­go nę­ka­ło to samo py­ta­nie: gdzie się po­dzie­li ci pol­scy ban­dy­ci? Z bu­dyn­ków bo­wiem w cza­sie ca­łej ak­cji nie padł ani je­den strzał. Wra­ca­li­śmy już bez za­cho­wa­nia po­przed­niej ostroż­no­ści. Z cię­ża­ró­wek ja­dą­cych na prze­dzie, wio­zą­cych żan­dar­mów, do­cho­dzi­ły wy­bu­chy śmie­chu. Krą­ży­ły tam gę­sto bu­tel­ki z wód­ką. My pa­li­li­śmy pa­pie­ro­sy, roz­ma­wia­jąc po ci­chu o wszyst­kim, tyl­ko nie o okrop­nym wi­do­ku, jaki zo­sta­wi­li­śmy za sobą.

– Gdy by­li­śmy już w głę­bi lasu, na­gle z pierw­sze­go wozu padł roz­kaz za­trzy­ma­nia się. Sa­mo­cho­dy sta­nę­ły, a my na­sta­wi­li­śmy broń w po­go­to­wiu. Z ko­lei z wozu do wozu po­da­no wia­do­mość: „dro­ga za­ta­ra­so­wa­na przez zwa­lo­ne w po­przek drze­wa”. Nim uprzy­tom­ni­li­śmy so­bie groź­ne zna­cze­nie tych słów, gdy w tym za ko­lum­ną roz­legł się po­twor­ny trzask. Od­wró­ci­łem się i uj­rza­łem dwie ol­brzy­mie so­sny wa­lą­ce się z dwóch stron w po­przek dro­gi. W ten spo­sób zo­sta­li­śmy za­blo­ko­wa­ni z przo­du i z tyłu. Roz­le­gła się ko­men­da: „Ze­ska­ki­wać z wo­zów na oby­dwie stro­ny!” – w tej sa­mej chwi­li roz­po­czął się pie­kiel­ny ogień wszel­kie­go ro­dza­ju bro­ni, ra­żą­cej w nas ze wszyst­kich stron. Jed­ni z mo­ich ko­le­gów pa­dli tru­pem jesz­cze na wo­zach, dru­dzy w sko­ku, inni już le­żąc na zie­mi i szu­ka­jąc wzro­kiem i lufą nie­wi­dzial­ne­go wro­ga. Paru mar­twych za­wi­sło prze­wie­szo­nych na bo­kach cię­ża­ró­wek. Ja sko­czy­łem je­den z ostat­nich i za­cze­pi­łem ob­ca­sem o de­skę tak nie­szczę­śli­wie, że wy­rżną­łem gło­wą o zie­mię i ogar­nę­ły mnie ciem­no­ści.

– Przy­wró­ci­ło mnie do przy­tom­no­ści sil­ne kop­nię­cie. Otwo­rzy­łem oczy i na­po­tka­łem wzrok mło­de­go chłop­ca w bu­tach z cho­le­wa­mi i w cy­wil­nym ubra­niu, ale z pol­ską woj­sko­wą ro­ga­tyw­ką z orzeł­kiem na gło­wie i z pi­sto­le­tem ma­szy­no­wym w ręku. Był prze­pa­sa­ny skó­rza­nym pa­sem, za któ­rym tkwi­ło kil­ka dłu­gich ma­ga­zyn­ków z amu­ni­cją. Wi­dząc moje spoj­rze­nie, krzyk­nął coś w bok po pol­sku, po czym roz­ka­zał ge­stem, bym wstał. Gdy się pod­nio­słem, za­hu­cza­ło mi w gło­wie i ciem­ność przy­sło­ni­ła mi wzrok. Gdy przej­rza­łem, oczom moim uka­zał się strasz­ny wi­dok. Na środ­ku dro­gi sta­ły opusz­czo­ne cię­ża­rów­ki, a obok nich do­oko­ła le­ża­ły tru­py w nie­miec­kich mun­du­rach. Wszę­dzie krę­ci­li się mło­dzi męż­czyź­ni ubra­ni tak jak chło­piec, któ­ry stał przy mnie, uzbro­je­ni od stóp do głów. Jed­ni z nich wy­szu­ki­wa­li ran­nych i do­strze­li­wa­li z re­wol­we­rów, dru­dzy zbie­ra­li broń, trze­ci ścią­ga­li z tru­pów umun­du­ro­wa­nie i buty oraz zno­si­li w jed­no miej­sce amu­ni­cję zna­le­zio­ną na sa­mo­cho­dach i przy za­bi­tych. Z boku do­strze­głem gru­pę żan­dar­mów i żoł­nie­rzy z mego plu­to­nu, sto­ją­cych z rę­ka­mi za­ło­żo­ny­mi na gło­wie pod stra­żą kil­ku lu­dzi. Wy­raz twa­rzy mie­li strasz­ny. Na każ­dej była wy­pi­sa­na świa­do­mość tego, co ich cze­ka. I ja tak mu­sia­łem wy­glą­dać, gdy mnie mój straż­nik do­pro­wa­dził do tej gru­py.

– Wkrót­ce ru­szy­li­śmy pie­szo z po­wro­tem w kie­run­ku znisz­czo­nej wio­ski i przy­by­li­śmy na śmier­dzą­cą spa­lo­nym mię­sem i po­go­rze­li­skiem za­dy­mio­ną po­la­nę koło po­łu­dnia. Wszę­dzie krzą­ta­li się inni uzbro­je­ni lu­dzie, jed­ni ko­piąc gro­by, dru­dzy zno­sząc tru­py po­mor­do­wa­nych. Uj­rzaw­szy na­szą gru­pę, ru­szy­li ku nam bie­giem re­pe­tu­jąc ka­ra­bi­ny. Nasi straż­ni­cy szyb­ko oto­czy­li nas ko­łem, krzy­cząc coś groź­nie ku bie­gną­cym. Zja­wił się jak spod zie­mi ja­kiś do­wód­ca w mun­du­rze ze srebr­ny­mi gwiazd­ka­mi na na­ra­mien­ni­kach, z lor­ne­tą na pier­si i map­ni­kiem u boku. Wszy­scy za­mil­kli i wy­pro­sto­wa­li się. Do­wód­ca wy­rzekł kil­ka słów i za­pa­no­wał spo­kój.

– Po ja­kimś cza­sie za­pro­wa­dzo­no każ­de­go z nas ko­lej­no pod roz­ło­ży­sty dąb, pod któ­rym sie­dział ten sam ofi­cer w to­wa­rzy­stwie kil­ku zbroj­nych i mło­de­go czło­wie­ka z no­te­sem i ołów­kiem w ręku, jak się oka­za­ło tłu­ma­cza. Gdy na mnie przy­szła ko­lej, ofi­cer naj­pierw za­py­tał o imię, na­zwi­sko i przy­dział woj­sko­wy, po czym o losy mo­jej dy­wi­zji, wresz­cie o roz­lo­ko­wa­nie oraz li­czeb­ność woj­ska i żan­dar­me­rii w Kiel­cach. Moje od­po­wie­dzi tłu­macz za­pi­sy­wał w no­te­sie. Ofi­cer za­koń­czył ba­da­nie sło­wa­mi: „Czy zda­jesz so­bie spra­wę z tego, że bra­łeś udział w mor­do­wa­niu nie­win­nej lud­no­ści?”. Od­po­wie­dzia­łem na to pół­przy­tom­ny ze stra­chu, że jako żoł­nierz mu­szę wy­ko­ny­wać roz­ka­zy. Mach­nął ręką i od­pro­wa­dzo­no mnie do resz­ty to­wa­rzy­szy. Po pew­nym cza­sie oto­cze­ni uzbro­jo­ny­mi par­ty­zan­ta­mi, zo­sta­li­śmy za­pro­wa­dze­ni na skraj lasu, i tam dano nam do ręki ło­pa­ty i roz­ka­za­no wy­ko­pać so­bie grób.

Mło­dy Nie­miec prze­rwał i wy­chy­lił jed­nym hau­stem peł­ny kie­li­szek. An­glik nie omiesz­kał na­tych­miast go na­peł­nić. Nie­miec mó­wił da­lej.

– Trud­no jest opo­wie­dzieć, co się czu­je, gdy się ko­pie wła­sny grób. Czy ro­zu­mie­cie, co to zna­czy ko­pać wła­sny grób? Oszo­ło­mie­nie mnie opu­ści­ło i od­zy­ska­łem peł­ną przy­tom­ność i świa­do­mość tego, co mnie za chwi­lę spo­tka. Mimo tego, nie chcia­ło mi się wprost wie­rzyć, że tu, na tej le­śnej po­la­nie, w ob­cym kra­ju za­koń­czy się moje ży­cie, wła­ści­wie w po­ło­wie. Wy­da­ło mi się to tak ab­sur­dal­ne, że zdu­mie­nie przy­tłu­mi­ło strach. Ko­piąc, mru­cza­łem do sie­bie bez koń­ca: „to jest prze­cież non­sens, to jest prze­cież nie­moż­li­wie głu­pie!”. To­wa­rzy­sze moi ko­pa­li w mil­cze­niu szyb­ko i za­wzię­cie i zwał wy­rzu­co­nej zie­mi rósł co­raz wy­żej. Trud­no było wy­czy­tać z po­bla­dłych twa­rzy, co my­ślą, ale wy­da­wa­ło mi się, że ko­pią szyb­ko, gdyż pra­gną przy­śpie­szyć ko­niec. Jed­ne­go tyl­ko ze star­szych żan­dar­mów zdra­dza­ły łzy, któ­re jak groch ka­pa­ły mu z oczu na świe­żo sko­pa­ną zie­mię. Jesz­cze w tej chwi­li czu­ję w noz­drzach jej za­pach. Świa­do­mość śmier­ci, jak wi­dać, za­ostrza zmy­sły. Straż­ni­cy nasi za­cho­wy­wa­li się spo­koj­nie, roz­ma­wia­jąc pół­gło­sem i pa­ląc pa­pie­ro­sy je­den za dru­gim. Wi­docz­nie ta zdo­bycz bar­dzo im się przy­da­ła. Gdy dłu­gi dół do­szedł do wy­so­ko­ści na­szych ra­mion, roz­ka­za­li nam prze­stać i po­mo­gli wy­do­być się na wierzch.

– Te­raz usta­wio­no nas rzę­dem, ty­łem do wy­ko­pa­ne­go rowu i roz­ka­za­no ro­ze­brać się do bie­li­zny. Było nas ra­zem dwu­na­stu żoł­nie­rzy i żan­dar­mów. Nie było wśród nas na­sze­go po­rucz­ni­ka. Po­zo­stał mar­twy przy sa­mo­cho­dach na le­śnej dro­dze.

– Obok mnie stał ten sam mło­dy chło­piec, któ­ry przy­wró­cił mnie do przy­tom­no­ści kop­nia­kiem i ode­brał mi z rąk po ko­lei mun­dur, spodnie i buty. Wi­docz­nie to mia­ła być jego zdo­bycz. Gdy zo­sta­łem w bie­liź­nie i uprzy­tom­ni­łem so­bie, że mi po­zo­sta­je tyl­ko kil­ka chwil ży­cia, uklą­kłem na wy­ko­pa­nej zie­mi, prze­że­gna­łem się i za­czą­łem się mo­dlić. Za moim przy­kła­dem po­szło paru in­nych.

Par­ty­zan­ci tym­cza­sem usta­wia­li się w mil­cze­niu na­prze­ciw nas i spraw­dza­li ka­ra­bi­ny, przy­go­to­wu­jąc się do eg­ze­ku­cji. Gdy skoń­czy­łem, pod­nio­słem się z ko­lan i wy­jąw­szy spod ko­szu­li me­da­lik na łań­cusz­ku, po­ca­ło­wa­łem go. By­łem go­tów na śmierć.

– Sto­ją­cy wciąż obok mnie mło­dy chło­piec za­pa­lił pa­pie­ro­sa i wsa­dził mi go w usta. Ot, taki ostat­ni gest w sto­sun­ku do po­ko­na­ne­go. Nie­spo­dzie­wa­nie jego ręka, co­fa­jąc się od mo­jej twa­rzy, za­wi­sła w pół dro­gi i zmie­nia­jąc kie­ru­nek, chwy­ci­ła za zwi­sa­ją­cy mi na pier­si me­da­lik. Chło­piec pod­niósł go do oczu i za­czął wo­łać coś w pod­nie­ce­niu. Na­tych­miast po­de­szło kil­ku par­ty­zan­tów i każ­dy z nich je­den po dru­gim brał do ręki me­da­lik, oglą­da­jąc go cie­ka­wie ze wszyst­kich stron i wy­mie­nia­jąc mię­dzy sobą ja­kieś uwa­gi. Te­raz mło­dy chło­piec bar­dzo pod­nie­co­ny roz­piął koł­nierz swej ko­szu­li i wy­cią­gnąw­szy spod płót­na rów­nież me­da­lik, za­wie­szo­ny na brud­nym sznur­ku, po­rów­nał go z moim. Wszyst­ko to dzia­ło się pod moim no­sem, więc na­tych­miast spo­strze­głem, że oba me­da­li­ki są jed­na­ko­we. Ten fakt wy­wo­łał wśród par­ty­zan­tów jesz­cze bar­dziej oży­wio­ne ko­men­ta­rze. Wresz­cie je­den z nich, wi­docz­nie star­szy czy pod­ofi­cer, za­czął wo­łać ja­kieś na­zwi­sko i uj­rza­łem zna­jo­me­go mi tłu­ma­cza, bie­gną­ce­go w kie­run­ku na­szej gru­py. Wziął do ręki me­da­lik, obej­rzał go uważ­nie z obu stron i za­py­tał: „Skąd masz ten me­da­lik?” – „Od mat­ki” – od­po­wie­dzia­łem. „Czy mat­ka jest Po­lką?” – py­tał da­lej. „Nie” – od­rze­kłem – „jest z po­cho­dze­nia Ba­war­ką”.

– „Czy wiesz jaki to jest me­da­lik?” „Wiem – od­po­wie­dzia­łem – „pol­ski”. Jest na nim Mat­ka Bo­ska z Tschen­sto­chau”.

– „Więc skąd ten me­da­lik mo­gła mieć two­ja mat­ka Niem­ka?” - do­py­ty­wał się tłu­macz z nie­do­wie­rza­niem. – „Otrzy­ma­ła go od ojca, któ­ry w cza­sie pierw­szej woj­ny świa­to­wej stał gar­ni­zo­nem w Czę­sto­cho­wie. Mat­ka jest bar­dzo re­li­gij­ną ka­to­licz­ką i wie­dząc, że jest to miej­sce sły­ną­ce z cu­dów, pro­si­ła ojca, by jej przy­wiózł stam­tąd ja­kąś po­świę­co­ną pa­miąt­kę. Oj­ciec przy­wiózł jej ten me­da­lik i ja go no­szę na szyi od dzie­ciń­stwa”.

– Par­ty­zan­ci słu­cha­li z wiel­ką uwa­gą, gdy tłu­macz po­wta­rzał im po pol­sku zda­nie po zda­niu każ­dą moją od­po­wiedź. Gdy skoń­czy­łem, w ich gru­pie za­pa­no­wa­ła oży­wio­na dys­ku­sja. Wi­dać było, że spie­ra­li się o coś. Wresz­cie mu­sie­li dojść do ja­kie­goś po­ro­zu­mie­nia, gdyż pod­nie­co­ne gło­sy uci­chły, par­ty­zan­ci wró­ci­li do pa­le­nia pa­pie­ro­sów, zaś mój chło­piec ru­szył gdzieś pę­dem. W mię­dzy­cza­sie rząd ska­zań­ców w bie­liź­nie stał nie­ru­cho­mo na wale wy­ko­pa­nej zie­mi i cze­kał w mil­cze­niu.

– Po kil­ku mi­nu­tach, któ­re wy­da­wa­ły mi się wie­ka­mi, uka­zał się mój chło­piec bie­gną­cy do nas z po­wro­tem. Wy­ma­chi­wał rę­ka­mi i krzy­czał coś z da­le­ka. Nie za­trzy­mu­jąc się przy par­ty­zan­tach do­biegł do mnie i chwy­ciw­szy mnie za rękę, wy­cią­gnął z sze­re­gu ocze­ku­ją­cych na eg­ze­ku­cję. Par­ty­zan­ci przy­glą­da­li się temu z życz­li­wym uśmie­chem. Za chwi­lę mia­łem już w rę­kach moje spodnie, mun­dur i buty i usły­sza­łem głos tłu­ma­cza: „Ubie­raj się, pój­dzie­my do do­wód­cy”. Ręce mi się trzę­sły ze wzru­sze­nia jak ga­la­re­ta, to­też ubie­ra­nie szło mi nie­skład­nie. Gdy wresz­cie za­pią­łem ostat­ni gu­zik i w to­wa­rzy­stwie tłu­ma­cza i chłop­ca uda­łem się do do­wód­cy, olśni­ła mnie pew­ność, że jed­nak będę żył. Wstyd mi dzi­siaj o tym mó­wić, w jaki spo­sób na­bra­łem tej pew­no­ści, ale chcę i mu­szę być szcze­ry. Otóż tę pew­ność dała mi sal­wa, jaka roz­le­gła się za mo­imi ple­ca­mi, a po niej prze­raź­li­we krzy­ki i sze­reg po­je­dyn­czych strza­łów. Do­ko­na­no eg­ze­ku­cji na mo­ich to­wa­rzy­szach, ale mnie wśród nich nie było.

– Do­wód­ca par­ty­zan­tów był zim­ny i la­ko­nicz­ny: „Wła­ści­wie nie za­słu­ży­łeś na to, by ci da­ro­wać ży­cie, bo mor­do­wa­łeś jak inni, ale ten pol­ski me­da­lik jaki no­sisz na szyi ura­to­wał cię od śmier­ci. Paru mo­ich lu­dzi nosi po­dob­ne i oni się wsta­wi­li za tobą. Wra­caj więc do Kielc i od­daj w wa­szym do­wódz­twie ten list”.

– Po­dał mi kart­kę pa­pie­ru i kiw­nął gło­wą na znak, że roz­mo­wa skoń­czo­na. Ude­rzy­łem ob­ca­sa­mi, za­sa­lu­to­wa­łem i zro­biw­szy prze­pi­so­wy w tył zwrot, od­ma­sze­ro­wa­łem. Wie­czo­rem, na­kar­mio­ny i na­po­jo­ny, je­cha­łem już dwu­kon­nym wo­zem w kie­run­ku Kielc pod eskor­tą trzech par­ty­zan­tów, w tym chłop­ca z me­da­li­kiem. Pod­wieź­li mnie pod samo mia­sto i wy­sa­dzi­li bez sło­wa na dro­dze. Wy­cią­gną­łem do chłop­ca rękę, by po­dzię­ko­wać, ale udał, że jej nie wi­dzi. O świ­cie by­łem już w ko­men­dzie gar­ni­zo­nu, gdzie wrę­czy­łem ko­per­tę dy­żur­ne­mu ofi­ce­ro­wi i zło­ży­łem ra­port o lo­sach eks­pe­dy­cji.

Się­gnął po kie­li­szek, wy­chy­lił do dna i otarł­szy chu­s­tecz­ką spo­co­ne czo­ło, za­pa­lił za­ga­słe­go pa­pie­ro­sa. Za­pa­dło mil­cze­nie. Dwaj słu­cha­cze prze­tra­wia­li usły­sza­ne opo­wia­da­nie. Blon­dyn od­dy­chał głę­bo­ko, zmę­czo­ny prze­ży­tą na nowo w opo­wie­ści przy­go­dą, Jan zaś za­sta­na­wiał się nad nie­zwy­kły­mi dro­ga­mi, ja­ki­mi cho­dzą pol­skie re­ak­cje. Za me­da­lik da­ro­wać ży­cie czło­wie­ko­wi, któ­ry przed paru go­dzi­na­mi strze­lał do nie­win­nych lu­dzi! Sen­ty­men­tal­ny gest, któ­re­go nie zro­zu­mie czło­wiek uro­dzo­ny poza jego oj­czy­zną. A może tyl­ko ży­cie ludz­kie było wów­czas tak ta­nie, że de­cy­do­wał o nim nie­raz pierw­szy od­ruch?

Te roz­my­śla­nia prze­rwał An­glik, któ­ry pra­gnął wy­ja­śnić spra­wę do koń­ca.

– A co było w tej kart­ce, jaką pan wrę­czył w do­wódz­twie?

– Prze­czy­ta­łem ją po dro­dze. Była po nie­miec­ku. Stwier­dza­ła, że ni­g­dy do­tych­czas par­ty­zan­ci pol­scy nie roz­strze­li­wa­li żoł­nie­rzy nie­miec­kich wzię­tych do nie­wo­li w otwar­tej wal­ce, lecz po roz­bro­je­niu i za­bra­niu mun­du­rów i bu­tów pusz­cza­li ich wol­no. Po­nie­waż jed­nak mój plu­ton wziął udział w mor­do­wa­niu nie­win­nej lud­no­ści, za­tem schwy­ta­ni żoł­nie­rze zo­sta­li roz­strze­la­ni tak jak żan­dar­mi, z wy­jąt­kiem jed­ne­go, któ­re­mu po­wie­rzo­no za­nie­sie­nie ni­niej­sze­go li­stu. Po­dob­na prak­ty­ka bę­dzie sto­so­wa­na na przy­szłość.

Jan spoj­rzał na ze­ga­rek i zwró­cił się do An­gli­ka.

– A te­raz ko­lej na pana…

Sza­tyn wy­glą­dał jak­by go ta uwa­ga za­kło­po­ta­ła. Za­wa­hał się przez chwi­lę, wresz­cie rzekł:

– Pa­no­wie, oba opo­wia­da­nia były tak in­te­re­su­ją­ce, że moje nie może z nimi kon­ku­ro­wać. Zre­zy­gnuj­cie z nie­go i roz­stań­my się pod wra­że­niem wa­szych. Jest zresz­tą po dwu­na­stej i na sali zo­sta­li­śmy sami. Czas spać!

An­glik miał ra­cję. Jan i blon­dyn byli już zmę­cze­ni i na­le­ża­ło iść do łóż­ka. Gdy na do­bra­noc Po­lak wy­cią­gnął rękę do Niem­ca, ten za­trzy­mał ją przez chwi­lę w swo­jej i chciał coś po­wie­dzieć. Nie zna­la­zł­szy jed­nak wi­docz­nie wła­ści­wych słów, uści­snął ją moc­no i znik­nął za drzwia­mi swe­go po­ko­ju. Może tak było le­piej.

Na­stęp­ne­go dnia wy­lą­do­wa­li na lot­ni­sku Tem­pel­hoff bez żad­nych przy­gód. Jan usta­wił się w ko­lej­ce do róż­nych okie­nek za in­ny­mi pa­sa­że­ra­mi i prze­żył chwi­lę emo­cji, gdy na jego do­ku­men­cie przy­bi­to kil­ku­ję­zycz­ny stem­pel, we­dług któ­re­go prócz władz ame­ry­kań­skich, an­giel­skich i fran­cu­skich, tak­że. ro­syj­ska ko­men­dan­tu­ra ze­zwa­la­ła mu na po­byt w Za­chod­nim Ber­li­nie. Gdy po za­ła­twie­niu for­mal­no­ści zmie­rzał ku wyj­ściu, uj­rzał blon­dy­na obej­mo­wa­ne­go przez star­szą, pła­czą­cą parę. Stał do Jana ty­łem, więc mi­ja­jąc złą­czo­ną uści­skiem trój­kę, Jan trą­cił go lek­ko w ra­mię. Blon­dyn od­wró­cił się, uśmiech roz­ja­śnił mu twarz i chwy­ciw­szy Jana za rękę, po­cią­gnął go ku ro­dzi­com.

– Po­znaj­cie go. To je­den z tych, któ­rzy da­ro­wa­li mi ży­cie.

Jan ukło­nił się za­pła­ka­nej pa­rze i nie cze­ka­jąc, aż coś po­wie­dzą, po­śpie­szył do nad­jeż­dża­ją­cej tak­sów­ki.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Sprze­daż książ­ki w In­ter­ne­cie:

Przypisy

[

←1

]

Ang. - „pro­szę o uwa­gę”.