Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka Między młotem a kowadłem została wydana po raz pierwszy w Londynie w 1969 roku. Jest to zbiór kilkunastu opowiadań napisanych, jak stwierdza sam autor, w 30. rocznicę wkroczenia na ziemie polskie Gestapo i NKWD. Głównymi bohaterami tych opowiadań są ludzie postawieni w krańcowo trudnych sytuacjach życiowych, spowodowanych z reguły represjami okupantów. Niektórzy z nich stojąc przed wyborem moralnym, przegrywają. Są również jednak tacy, którzy mimo represji zwyciężają, a dzięki nieprawdopodobnej wprost sile charakteru zachowują ludzką godność i człowieczeństwo.
* * *
Okrucieństwo wojny ma swoją antytezę – swoiste zaprzeczenie stereotypom i schematom, jakie tworzą konwencjonalne zbitki pojęciowe, nawet takie jak swój – wróg. Korboński dał się poznać jako wnikliwy obserwator i dociekliwy analityk zachowań, postaw, etosu w sytuacjach granicznych. Potrafi zgoła nieoczekiwanie odnaleźć dobro, nawet jego drobiny, między pokładami zła, okrucieństwa, sadyzmu czy przewrotności.
Korboński pisze łagodną klasyką, cierpką stylizacją, wnikliwą i głęboką motywacją, choć czasami wpada w potoczysty kolokwializm, ożywczy dla języka i podejmujący próbę identyfikacji ze świadkiem-czytelnikiem.
Prof. Wiesław Jan Wysocki
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 260
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Fundacja im. Stefana Korbońskiego
Copyright to this edition © byWydawnictwoProhibita
ISBN:
978-83-61344-86-5
Projekt okładki:
Szymon Pipień
Wydawca:
Wydawnictwo PROHIBITA
Paweł Toboła-Pertkiewicz
www.prohibita.pl
wydawnictwo@prohibita.pl
Tel: 22 424 37 36
www.facebook.com/WydawnictwoProhibita
Sprzedaż książki w Internecie:
W trzydziestą rocznicę wkroczenia
Gestapo i NKWD na ziemie polskie
Postacie występujące w niniejszym zbiorze opowiadań są wyłącznie tworem wyobraźni autora. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych jest tylko przypadkowe.– Autor
Rzecz o opowiadaniach Stefana Korbońskiego
Stefan Korboński, używający w czasie okupacji nazwisk konspiracyjnych - „Nowak”, „Stefan Zieliński”, absolwent prawa Uniwersytetu Poznańskiego, uznany przedwojenny warszawski adwokat, jak też niepodległościowy ludowy działacz polityczny. Obrońca Lwowa w 1918 r., żołnierz 1920 r. i uczestnik III powstania śląskiego w 1921 r., który już w 1939 r. po raz pierwszy doświadczył niewoli sowieckiej, stał się po Wrześniu ‘39 współorganizatorem i działaczem Polskiego Państwa Podziemnego. Był szefem Kierownictwa Walki Cywilnej, kierującym działalnością sądów podziemnych, a następnie szefem Oporu Społecznego w Kierownictwie Walki Podziemnej. Po aresztowaniu przywódców podziemia od marca 1945 r. pełnił obowiązki Delegata Rządu RP na Kraj i faktycznie obowiązki przewodniczącego Rady Jedności Narodowej, aresztowany ponownie - szczęśliwie na krótko - przez NKWD. W „ludowej” Polsce próbował być posłem Mikołajczykowskiego PSL, ale w 1947 r. wraz żoną zagrożony aresztowaniem, podjął decyzję o ucieczce. W dramatycznych okolicznościach oboje umknęli funkcjonariuszom MBP i opuścili komunistyczną Polskę, ukrywając się na pokładzie szwedzkiego statku…, by zamieszkać w USA. S. Korboński działał na emigracji w niepodległościowej Radzie Politycznej i przez wiele lat przewodniczył Zgromadzeniu Ujarzmionych Narodów Europy (ACEN). Biogram piękny - zasłużonego bojownika i działacza niepodległościowego, ale właśnie dlatego nazwisko Stefana Korbońskiego objęte było w komunistycznej Polsce zapisem cenzorskim i w mediach nie mogło być przywoływane. Szczęśliwie mieliśmy tzw. drugi obieg i z jego kręgu wydawcy i drukarze nie pozwolili w Kraju całkiem Korbońskiego zapomnieć.
Chlubnym życiem wysłużył order Virtuti Militari, Złoty Krzyż Zasługi z Mieczami, Medal Niepodległości, Krzyż na Śląskiej Wstędze Waleczności i Zasługi i inne odznaczenia polskie i sojusznicze. Otrzymał też w 1981 r. od Instytutu Yad Vashem w Jerozolimie zaszczytny medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata za wielki wkład w ratowanie Żydów podczas okupacji niemieckiej. Wolna Polska uhonorowała Korbońskiego w 1995 r. - niestety już pośmiertnie - w uznaniu wielkich historycznych zasług dla niepodległości i chwały Rzeczypospolitej Polskiej najwyższym swoim odznaczeniem Orderem Orła Białego. Stefan Korboński zajmował wiele ważnych funkcji publicznych. Obok tych ważnych jest też rola dokumentalisty, literata, prozaika, twórcy wspomnień i opowiadań.
Spod jego pióra wyszły wspomnieniowe opracowania dokumentujące dziedzictwo Polskiego Państwa Podziemnego i Armii Krajowej, jakPolskie Państwo Podziemne - Przewodnik po Podziemiu z lat 1939-1945(I.L.Paryż 1975); trylogia:W imieniu Rzeczypospolitej, W imieniu Polski Walczącej, W imieniu Kremla; The Jews and the Poles in World War II; Polonia Restituta. Wspomnienia z Dwudziestolecia Niepodległości 1918-1939(Filadelfia 1986);Bohaterowie Państwa Podziemnego - jak ich znałem.W 1983 roku wydał powieśćZa murami Kremla. Formę analogiczną ma jego wspomniana już książka Bohaterowie Państwa Podziemnego - jak ich znałem, ale można ją zaliczyć tyleż do osobistych refleksji wspomnieniowych, co do indywidualnych narracji historiozoficznych. Opowiadania z tomu Między młotem a kowadłem… to literatura faktu bądź literatura… piękna - nad użyciem tego ostatniego określenia powstrzymywał mnie krąg tematyczny szkiców, ale ostatecznie zwyciężyło ich przesłanie pełne wartości, dobroci i. piękna. Pierwsze wydanie opowiadań wyszło z londyńskiej oficyny Gryf Publications Ltd w 1969 r., w kraju edycję powieliło warszawskie Wydawnictwo Delikon w 1990 r. Dorobek literacki Korbońskiego został doceniony, a autor uhonorowany nagrodą nowojorskiej Fundacji Alfreda Jurzykowskiego. A dodać trzeba obszerną, różnorodną i pełną pasji działalność publicystyczną Korbońskiego na wychodźstwie: jego liczne artykuły, przemówienia, wywiady, recenzje, listy, słane protesty bądź wyjaśnienia. Te ostanie kierowane były przez S. Korbońskiego do gazet amerykańskich w reakcji na zamieszczane w nich antypolskie ataki i oszczerstwa.
Doczesne szczątki z alei zasłużonych na cmentarzu Polonii w amerykańskiej Częstochowie w Doylestown w Pensylwanii, gdzie spoczął w 1989 r., po śmierci żony Zofii (2010), w 2012 r. zostały przeniesione do wspólnego grobu w Panteonie Wielkich Polaków warszawskiej Świątyni Opatrzności Bożej. Właśnie żonie, najbliższej współpracowniczce w działalności konspiracyjnej i politycznej w Warszawie oraz aktywności społecznej i publicystyczno-literackiej, poświęcił swój zbiór opowiadań Między młotem a kowadłem., opatrując go dodatkową informacją edytorską, iż tom ukazuje się w trzydziestą rocznicę wkroczenia Gestapo i NKWD na ziemie polskie w celu zniszczenia państwa i narodu polskiego. To znamienna okoliczność, bowiem całe dojrzałe życie Stefana Korbońskiego przebiegało niejako w cieniu zbrodni agresji dwóch totalitaryzmów spod tego samego, niemal bliźniaczego znaku, przeciwko państwu polskiemu. W jego życiu - wojna, okupacja a ściślej: okupacje, powojenna egzystencja emigracyjna - miały swój prapoczątek w dacie 1-17 września 1939 r.
Czas wojny odcisnął się głęboko w świadomości i choćby domknięto dokładnie jego bieg, to od konsekwencji, przenoszonych w powojenne lata okupacji sowieckiej i sferę emigracji, nie sposób uciec. Urazy, blizny, syndromy wojenne, fizyczne i psychiczne, obciążają tak samo osobowość autora, jak i postaci jego świata imaginacji. Wojna i czas powojenny to arena pisarskich rozliczeń Stefana Korbońskiego. Nie ma uwolnienia od tragedii „czasu kurz” i w każdym, kto doświadczył tego ukąszenia, tkwi ona niczym zadra. Jak u Tadeusza Borowskiego, który napiętnowany syndromem KL Auschwitz, cały świat postrzegał niczym naturalistyczny splot interesów. Od Borowskiego jednakże Korbońskiego dzieli zgoła inne postrzeganie świata i jego aksjologiczny wymiar człowieka. Korboński pokazuje sferę ducha i bogactwo ludzkiej, a nawet zwierzęcej - jak w szkicu Echa Treblinki - psychiki.
Mimo zastrzeżeń odautorskich, że występujące w opowiadaniach postaci są wyłącznie tworem jego wyobraźni, mają one cechy konkretne, nawet faktograficznie identyfikowalne a przy tym mocno osadzone w rzeczywistości historycznej (por.: Na leśnej polanie). Tak jest z gen. Gustawem Paszkiewiczem, dowódcą jednostek PSZ na Zachodzie, a później „komisarzem” w prosowieckim wojsku zwalczającym podziemie niepodległościowe - w opowiadaniu Korbońskiego ten prosowiecki pacyfikator pozostaje bezimiennym i cokolwiek inaczej kończącym swój mało godny żywot, niż ten ze świata parafikcji.
Bardziej zresztą chodzi o klimat czasu, o procesy dziejowe zagarniające jednostki i wciągające je w swoje odmęty. Stefan Korboński to wszakże humanista postrzegający w czasie próby, jakim jest czas wojny, świat wartości. I choć zło wywiera swój wpływ na każdego, to jednak moc dobra ma znaczenie głębsze i trwalsze odniesienie. Wiara katolicka, czy szerzej - chrześcijański etos, stanowią ostoję i swoisty bastion człowieczeństwa w sytuacjach granicznych. Wielu potwierdziło ten hart ducha, doceniony przez szwajcarskiego psychologa Victora E. Frankla, iż tylko nieliczni ludzie potrafią się wznosić na takie wyżyny moralne; tylko nieliczni więźniowie zachowali pełnię wolności wewnętrznej i osiągnęli wartości, jakie przyniosło im cierpienie. Ale gdyby nawet znalazł się tylko jeden taki więzień, byłoby to wystarczającym dowodem, że człowiek może górować nad swym losem. Korboński - „więzień” udręczony doświadczeniami obu nieludzkich totalitaryzmów - pozostał człowiekiem wewnętrznie wolnym i górującym nad swym losem. Takich nazwano później… niezłomnymi.
Okrucieństwo wojny ma swoją antytezę - swoiste zaprzeczenie stereotypom i schematom, jakie tworzą konwencjonalne zbitki pojęciowe, nawet takie jak swój - wróg. Korboński dał się poznać jako wnikliwy obserwator i dociekliwy analityk zachowań, postaw, etosu w sytuacjach granicznych. Potrafi zgoła nieoczekiwanie odnaleźć dobro, nawet jego drobiny, między pokładami zła, okrucieństwa, sadyzmu czy przewrotności.
Korboński pisze łagodną klasyką, cierpką stylizacją, wnikliwą i głęboką motywacją, choć czasami wpada w potoczysty kolokwializm, ożywczy dla języka i podejmujący próbę identyfikacji ze świadkiem-czytelnikiem.
Dramat życia pokolenia Korbońskich był znamieniem, iż w świecie w którym przyszło im żyć. nie miały znaczenia ani zasady, ani prawo, a siłą można dyktować i narzucać, co się chce. Zbrodnicze ideologie mogą okraść człowieka z najbardziej intymnych, osobistych wartości, postawić go niczym Hioba i drwić z jego resztek godności i człowieczeństwa. Stefan Korboński jako prawnik odczuwał to swoiste zbezczeszczenie człowieka znacznie mocniej i zapewne z tej wrażliwości zrodziły się opowiadania, jakby iskierki nadziei w mrocznym czasie zepsucia człowieka. Dzielił wrażliwość luminarzy swego pokolenia - Karoliny Lanckorońskiej, Józefa Mackiewicza, Marii Ossowskiej, Kazimierza Wierzyńskiego, Józefa Wittlina czy Mariana Hemara i jak oni żył klasycznym sensem pojęć. Dlatego też non omnis moriar - On, Stefan Korboński, dzieło jego życia i pozostawione… dzieła.
Wiesław Jan Wysocki
Warszawa, 26 sierpnia 2015 r.
Obudził go z zamyślenia głos megafonu: „Attention, please!1 Jesteśmy nad Berlinem, ale nie możemy lądować z powodu ciemności i gęstej mgły. Wracamy do Hanoweru, gdzie pasażerowie przenocują i zjedzą kolację i śniadanie w hotelu na koszt naszej linii lotniczej. Jutro odjazd na lotnisko w Hanowerze o godzinie dziewiątej rano. Przepraszamy za nieoczekiwane opóźnienie nie z naszej winy”.
Głos zamilkł, zaś na twarzach pasażerów odbił się zawód i niezadowolenie. Siedzący obok Jana milczący młody blondyn, który wsiadł do amerykańskiego samolotu transatlantyckiego w Londynie, zaklął półgłosem. Jan zawtórował mu w myślach, gdyż rzeczywiście los spłatał mu przykrego figla. Nie dość, że podróż w roku 1953 dla niego, uchodźcy politycznego z Polski, nad okupowanymi przez Sowiety wschodnimi Niemcami była dość nieprzyjemna, ale teraz w dodatku trzeba ją będzie powtórzyć. Lot nad terenem, gdzie rządzi rosyjskie NKWD, zmusza ludzi w sytuacji Jana do takich przykrych refleksji, jak np. ta - co by się stało, gdyby samolot musiał przymusowo lądować? Wiedział on, czym jest więzienie komunistyczne i nie miał chęci powtórzenia dawnych doświadczeń. Rozejrzawszy się po twarzach innych pasażerów, doszedł także do wniosku, że wielu z nich rozmyśla na ten sam temat, w tym również sąsiad z fotelu obok.
Po dotarciu do zniszczonego przez bombardowania alianckie Hanoweru i zainstalowaniu się w dobrze umeblowanym pokoju świeżo odbudowanego hotelu, i po odświeżeniu się, Jan zeszedł w dół po schodach na kolację już w lepszym nastroju. Dzisiejsze ryzyko minęło, a perspektywa przylotu do Berlina nazajutrz przed południem zamiast dziś późnym wieczorem wyglądała nawet lepiej. Przy wejściu do pachnącej jeszcze świeżym tynkiem i farbą sali restauracyjnej czekała znajoma stewardesa, która z uprzejmym uśmiechem zaprowadziła go do stolika, gdzie już siedział sąsiad z samolotu i wysoki jak tyka szatyn w średnim wieku, znany mu również z widzenia pasażer. Jan przedstawił się przypadkowym towarzyszom kolacji i wymienił z nimi uścisk dłoni. Siadając, starał się ukryć niemiłe wrażenie, jakie na nim zrobiło nazwisko blondyna. Wskazywało wyraźnie, że był Niemcem, podczas gdy nazwisko szatyna miało brzmienie typowo anglosaskie. Od 1939 i początków okupacji niemieckiej spędzonej w Polsce, w podziemiu, Jan przyzwyczaił się myśleć o Niemcach jako o wrogach i nigdy dotychczas się nie zdarzyło, by z jednym z nich zetknął się towarzysko, a cóż dopiero zasiadł przy tym samym stole. Jego nazwisko musiało sprawić na blondynie podobne wrażenie, gdyż spochmurniał i spuścił wzrok na talerz. Natomiast szatyn był tą sytuacją wyraźnie podniecony. Wodził ciekawym wzrokiem to po towarzyszach przy stole, to po sali, zanim wreszcie pogrążył się w studiowaniu karty. Jan i blondyn poszli za jego przykładem i milczenie, jakie zapadło przy stole, przerwał dopiero kelner, który przyszedł po zamówienie. Jan usłyszał przy tej okazji parę zdań wypowiedzianych przez jasnowłosego sąsiada i wyzbył się resztek wątpliwości. Mówił po niemiecku bez cienia obcego akcentu. Gdy kelner odszedł, milczenie zapadło na nowo i atmosfera stolika zaczęła Janowi ciążyć.
Pierwszy odezwał się szatyn.
– Panowie, los skazał nas na wspólne towarzystwo. Mamy przed sobą sporo czasu, bo linia lotnicza chce nam wynagrodzić opóźnienie i kolacja oraz trunki zapowiadają się znakomicie. Nie chcę być natrętny, ale proponowałbym urozmaicenie tego wieczoru w jakiś interesujący sposób.
Pomysł ten trafił Janowi do przekonania. Trudno jeść z dwoma nieznajomymi kolację nie odezwawszy się ani słowem. Zresztą wojna minęła już parę lat temu i trzeba wreszcie przeżyć pierwsze „pokojowe” spotkanie z Niemcami. Poza tym ciekawe, kim jest intrygujący blondyn. Skinął więc głową z aprobatą i rzekł:
– Świetna myśl! Może zaczęlibyśmy od tego, by powiedzieć coś więcej o sobie, niż same nazwiska?
Młody blondyn również pochwalił pomysł, odzywając się poprawnym angielskim, z wyraźnym niemieckim akcentem. Szatyn uśmiechnął się z zadowoleniem i rozpoczął:
– Jestem Anglikiem, z zawodu handlowcem. Jadę do Zachodniego Berlina w interesie mojej firmy. Ten wyjazd bardzo mnie podnieca, gdyż w czasie wojny latałem nad Berlinem, ale na naszych bombowcach. To dość niezwykłe przeżycie, gdy się ma zobaczyć miasto, na które spuściło się kilkadziesiąt ton bomb i które zawsze mnie witało ogniem „flaków”. Mam bardzo określony stosunek do Berlina. Jest w nim sporo wyrzutów sumienia i dużo szacunku. A pan jest chyba Polakiem? – zwrócił się do Jana. – Znałem wielu polskich lotników z nazwiskiem na „ski”.
Jan skinął głową potakująco.
– Zgadł pan. Jestem Polakiem, uchodźcą politycznym z Polski zamieszkałym w Stanach Zjednoczonych. Byłem oficerem armii polskiej i w roku 1939 walczyłem najpierw przeciw Niemcom, a następnie Sowietom. Udało mi się uniknąć niewoli i później byłem jednym z przywódców polskiego podziemia.
Skończywszy, spojrzał pytająco na młodego blondyna. Ten uśmiechnął się z zakłopotaniem i z lekka zarumienił. Namyślał się przez chwilę, wreszcie rzekł:
– Jestem Niemcem z pochodzenia, rolnikiem z zawodu i wykształcenia. W czasie wojny służyłem w armii niemieckiej i walczyłem prawie na wszystkich frontach. W roku 1944 dostałem się we Francji do angielskiej niewoli i zostałem umieszczony w obozie jeńców w Anglii. Z obozu wysłano mnie do pracy u farmera. Zakochałem się w jego córce, a ona we mnie, tak że po wojnie ożeniłem się z nią i przyjąwszy obywatelstwo brytyjskie, pozostałem w Anglii. Jadę do Zachodniego Berlina na spotkanie z moimi rodzicami, którzy mają przyjechać ze wschodnich Niemiec spod okupacji sowieckiej. Nie widziałem ich już przeszło dziesięć lat.
Kelner przyniósł tacę z wódkami i zakąskami, wobec czego skupili się na jedzeniu i piciu, wymieniając od czasu do czasu uwagi na temat niemieckiej kuchni i trunków. Pierwsze lody zostały przełamane i atmosfera się ociepliła. Janowi humor się poprawił, może pod wpływem paru kolejek, a może drobnego oszustwa popełnionego na dawnym podziemnym „ja”, któremu wytłumaczył, że ma do czynienia nie z Niemcem, a Anglikiem pochodzenia niemieckiego.
Te wstępne informacje pobudziły jeszcze bardziej pomysłowość lotnika, który korzystał obficie z darów bożych dostarczonych przez kuchnię i bar hotelowy i wpadł w pogodny nastrój ludzi, którzy się wyrwali spod kurateli domowej i rozkoszują się każdą chwilą wolności. Wystąpił z dalszą propozycją.
– Sądzę, że jeszcze parę lat temu taka wspólna kolacja byłaby nie do pomyślenia. Powinniśmy zatem uczcić nawrót do normalnych czasów i dlatego proponuję zamówienie paru dodatkowych butelek wina, oczywiście na koszt linii lotniczej, i opowiedzenie przez każdego z nas jakiejś wojennej przygody.
Młody Niemiec, który nachmurzył się, słuchając propozycji lotnika, zaprotestował.
– Właśnie miałem zamiar prosić panów, by nie poruszać żadnych tematów wojennych. To, co widziałem na własne oczy w ciągu paru lat i co przeżyłem, tak mi wojnę obrzydziło, że po prostu nie znoszę mówienia o czymkolwiek, co się z nią wiąże.
Szatyn nie dał jednak za wygraną.
– W takim razie proponuję, aby odejść od znanego szablonu i nie mówić o okropnościach wojennych, a starać się znaleźć takie wypadki, w których nie będzie mowy o barbarzyństwie czy okrucieństwie jednej strony wobec drugiej, a przeciwnie, o jej dobrym, ludzkim zachowaniu. To będzie znacznie ciekawsze. Co panowie o tym sądzicie?
Po chwili zastanowienia Jan zgodził się na propozycję Anglika, która pociągała swoją oryginalnością, poza tym poszperawszy w pamięci, znalazł jeden wypadek odpowiadający warunkom zaimprowizowanego konkursu i ciekaw był, jakie wywrze na słuchaczach wrażenie. Młodemu Niemcowi twarz się rozjaśniła i zgodził się również.
– Dla takiego opowiadania można zrobić wyjątek.
– Kto zacznie? – zapytał lotnik z oczyma błyszczącymi zainteresowaniem i alkoholem. Może pan? – zwrócił się do Jana, napełniając jego kieliszek.
– Okey – odpowiedział Polak i sięgnąwszy po wino, zapadł w milczenie. Napłynął znienacka obraz okupacyjnej Warszawy, szaro ubranego tłumu ulicznego przesuwającego się obok okaleczonych kamienic, przekupek siedzących na rogach ulic za wielkimi koszami z pieczywem, zatłoczonych, dzwoniących tramwajów i wyładowanych dorożek i wreszcie widok ich… wrogów w zielonkawych mundurach i stalowych hełmach nasuniętych głęboko na czoło, z karabinami w ręku maszerujących ulicą, lub tych najbardziej znienawidzonych w olbrzymich czapach z trupią główką, pędzących otwartymi autami najeżonymi lufami pistoletów maszynowych, spoglądających ciemnym otworem w oczy przechodniów. Ocknął się i zaczął.
– Rzecz działa się w roku 1943, w chwili największego napięcia walki polskiego podziemia z niemieckim okupantem. Jednym z elementów tej walki było prowadzenie wywiadu na tyłach armii niemieckiej walczącej w Rosji. Wiadomości uzyskane przez ten wywiad były natychmiast przekazywane drogą radiową lub przez podziemnych kurierów polskiemu naczelnemu dowództwu w Londynie i za jego pośrednictwem aliantom. Wywiad ten pracował nadzwyczaj wydajnie, czego dowodem są między innymi słowa Winstona Churchilla, stwierdzające autorytatywnie, że Polacy zdołali nadesłać do Anglii plany i rysunki V-1, a także części tej rakiety wymontowane z niewypału, który spadł na terenie Polski, gdzie dokonywano prób tej broni. Stało się to na wiele miesięcy przed tym, nim pierwszy taki pocisk spadł na Wielką Brytanię. W wypadku, o którym opowiem, grał rolę inny dział tego wywiadu, a mianowicie ten, który śledził gestapo i miał za zadanie zdobywanie informacji o zamierzonych akcjach terrorystycznych, aresztowaniach, a także o własnej akcji szpiegowskiej gestapo wśród Polaków. Do agentów tej komórki należała pewna liczba kobiet, których zadaniem było nawiązywanie kontaktów z funkcjonariuszami Gestapo, nawet za cenę zostania kochanką gestapowca. Wprawdzie tego ostatniego nikt im nie nakazywał, ale również nie zabraniał. Po tym wstępie przechodzę do rzeczy.
– Pewnego razu została aresztowana na ulicy łączniczka naszego wywiadu, przenosząca z miejsca na miejsce fałszywe paszporty okupacyjne, tak zwane kenkarty, wyprodukowane przez specjalną komórkę podziemia na użytek jego członków. Znaleziony przy niej dowód zameldowania naprowadził Gestapo na jej mieszkanie, będące punktem rozdzielczym dla „kenkart”, w którym zgodnie ze zwyczajem został założony tak zwany kocioł. Polegał on na tym, że Gestapo nie opuszczało takiego mieszkania przez kilka tygodni, nie zdradzając na zewnątrz swojej w nim obecności i aresztując każdego, kto do mieszkania przychodził. W ten sposób wpadło w ręce Gestapo siedemnaście osób, które przyszły odebrać przygotowane dla nich fałszywe, „kenkarty”, w tym jeden z asów naszego wywiadu.
– Sprawa siedemnastu aresztowanych została przydzielona młodemu, świeżo upieczonemu oficerowi gestapo, odkomenderowanemu parę dni temu z Rzeszy do tak zwanej Generalnej Guberni, którego na przyszłość będę nazywał jego prawdziwym zdrobniałym imieniem Luk. Przybył do Warszawy starannie indoktrynowany i z wbitym w głowę przekonaniem, że Polska to półdziki kraj przeznaczony na kolonizację niemiecką, którego ludność należącą do rasy niższej należy niszczyć bez żadnej litości. O historii Polski wiedział tylko tyle, że była „bękartem traktatu wersalskiego” i „państwem sezonowym”, które zwycięstwo niemieckie wymazało raz na zawsze z mapy Europy. Polacy zaś należą do odwiecznych i śmiertelnych wrogów narodu niemieckiego i trzeba wobec nich występować z całą surowością i bezwzględnością. Szczególnie przy tym należy tępić tych, którzy nie pogodzili się jeszcze z dobrodziejstwem panowania niemieckiego i mają czelność organizować podziemny ruch oporu.
– Zabrał się więc z zapałem do badań i wkrótce w kolejce aresztowanych stanęła przed nim młoda, piękna kobieta. Zapytana czy mówi po niemiecku, odpowiedziała, że tak. Luk zajrzał do znalezionej przy niej prawdziwej „kenkarty” i ze zdziwieniem stwierdził, że nosi ona typowo niemieckie nazwisko. Na następne pytanie, czy jest Niemką, zareagowała jak na obrazę, mówiąc dumnie doskonałym niemieckim językiem, że jest Polką, urodzoną i wychowaną w Polsce, chociaż z niemieckich rodziców, stąd nosi niemieckie nazwisko i zna język niemiecki. Był to tak niezwykły dla Luka wypadek, że główną uwagę skoncentrował na aresztowanej dziewczynie, której dam w moim opowiadaniu imię Helena. Badał ją przede wszystkim po całych dniach i nocach, zaniedbując innych aresztantów. Był wychowany na doktrynach rasowych i nie mogło mu się pomieścić w głowie, że ktoś będący pełnokrwistym Niemcem może czuć się Polakiem i w dodatku należeć do podziemia walczącego z Niemcami. Przyjechał do Polski, by to podziemie tępić i, o paradoksie, zaraz w pierwszej sprawie natknął się na Niemkę! Muszę tu podkreślić, że o ile dla Luka było coś niezwykłego w tym, że natrafił na członka polskiego podziemia, niemieckiego pochodzenia, o tyle dla nas, Polaków, była to rzecz znana, gdyż do podziemia należało wiele osób z mieszaną lub niemiecką krwią w żyłach, urodzonych i wychowanych w Polsce, które były polskimi patriotami i walczyły i ginęły za nasz kraj, jak każdy inny Polak.
– W czasie tych wielogodzinnych badań Helena przyznała się do należenia do podziemia, gdyż przygotowana dla niej fałszywa „kenkarta” i okoliczności aresztowania były tego dostatecznym dowodem. Poza tym jednak odmawiała wszelkich zeznań na ten temat. Wyjaśniając powody, dla jakich znalazła się w podziemiu, piętnowała odważnie napad Niemców na Polskę i popełniane na Polakach i Żydach okrucieństwa. Oficer gestapo tolerował te oskarżenia, byle tylko skłonić więźnia do dalszego mówienia. To, co twierdziła młoda dziewczyna w jego ojczystym języku, otwierało przed nim nowy, nieznany świat. Toteż intensywne badania, a właściwie rozmowy, trwały przez szereg dni i nocy przy coraz większym osobistym angażowaniu się Luka. Rezultat tego był zgoła nieoczekiwany. Może zgadniecie jaki?
Anglik i Niemiec słuchający z niezmierną uwagą opowiadania, zaprzeczyli żywo, wobec czego Jan nie zwlekał z wyjaśnieniem.
– Luk zakochał się w Helenie. Po zaciekawieniu zjawiło się w nim współczucie dla pięknego więźnia w spódnicy, później podziw i szacunek dla jego odwagi, wreszcie cieplejsze uczucie. Sądzę, że wyobraźnię młodego gestapowca poraził paradoks, o którym wspomniałem, niezrozumiały dla jego prostackiego umysłu byłego hitlerjunge. Polska patriotka z niemiecką krwią w żyłach, walcząca przeciw Niemcom, a mówiąca po niemiecku jak rodowita Niemka, a w dodatku o urodzie typowo niemieckiej – pełnej blondyny o różowej cerze i błękitnych oczach. Luk zaczął się zastanawiać już nie tylko nad jej dziwną postacią, ale i nad tym, co mówiła. Widocznie gdzieś tam na dnie duszy pozostało w nim coś, czego ani hitlerowskie wychowanie, ani służba w gestapo nie zdołały zabić. A że Helena była piękna, a on w wieku, kiedy miłość spada na każdego chłopca jak cegła na głowę, zatem wynik był dość niezwykły.
– Helenie instynkt szybko podszepnął, że nie jest już Lukowi obojętna i ta świadomość wcale nie była dla niej przykra. Była przecież nie tylko agentką wywiadu, ale także młodą i piękną dziewczyną, a Luk wspaniałym okazem młodego, przystojnego Niemca. Co ważniejsze, doszła także do słusznego wniosku, że w tym leży jej, a może także innych ratunek. Zaczęła więc stopniowo pogłębiać wyłom, jaki jej informacje już zrobiły w nieprzejednanej postawie gestapowca. A że była wykształcona i z natury bardzo inteligentna, zatem wplątywała w rozmowy podstawowe wiadomości o Polsce, o rozbiorach naszego kraju z udziałem Prus, o tysiącletniej jego historii, o polskiej kulturze i ludziach, którzy ten kraj zamieszkują, i o ich umiłowaniu wolności. Luk zaczął powoli tracić przekonanie, że pełni szczytną i honorową misję w półdzikim kraju. Naturalnie, gdyby na te tematy próbował mówić jakiś aresztowany mężczyzna, z pewnością pierwsza próba skończyłaby się ciężkim pobiciem. Ale te wszystkie rzeczy mówiła w ojczystym języku Luka kobieta, w której był już zakochany.
– Logicznym następstwem tej sytuacji było postanowienie Luka, by Helenę za wszelką cenę uratować. Decyzja ta nie przyszła mu łatwo. Nim ją powziął, walczył ze sobą przez szereg dni i nocy. Przecież to, co chciał uczynić, równało się zdradzie wodza, w którego święcie wierzył, i niemieckiej ojczyzny. Ale coraz silniejsze uczucie dla Heleny zwyciężyło opory. Gdy zrobił pierwszą na ten temat ostrożną wzmiankę, Helena ze łzami w oczach zaczęła go błagać o uratowanie także reszty aresztowanych. Luk był już tak dalece pod jej urokiem i wpływem, że obmyślił plan zwolnienia wszystkich, z wyjątkiem łączniczki, przy której znaleziono fałszywe „kenkarty”. Ta miała zapłacić swym życiem za uwolnienie pozostałych. Wykonanie tego planu wyglądało w ten sposób, że Luk zniszczył protokoły wszystkich pierwotnych zeznań, a spisał inne, w których cała wina została zwalona na łączniczkę, a produkcja fałszywych „kenkart” wytłumaczona chęcią uchylenia się aresztowanych od przymusu pracy, a nie przynależnością do podziemia. W rezultacie łączniczkę rozstrzelano, a resztę, w tym Helenę, po paru miesiącach zwolniono. Pamiętam, że w wypadku asa naszego wywiadu Luk musiał odegrać następującą komedię. Przed komisją złożoną z trzech oficerów gestapo, w skład której wchodził Luk i jego oddany przyjaciel, stanęła rzekoma siostra aresztowanego, a w rzeczywistości agentka podziemia i zeznała z płaczem, że bez wiedzy swego brata zamówiła dla niego u nieznanych osób, za dużą zapłatą, fałszywą „kenkartę”, by mógł się uchylić od przymusowego wyjazdu na pracę do Rzeszy. Brat poszedł w umówione miejsce po jej odbiór i już nie wrócił. Uczyniła to z głupoty i niesłusznej obawy, bo teraz dopiero widzi, że obowiązkiem każdego Polaka jest praca dla zwycięstwa Niemiec nad barbarzyńcami ze wschodu, którzy są naszym wspólnym wrogiem. Bardzo swej głupoty żałuje i prosi o przebaczenie i o zwolnienie brata.
– Luk i urobiony przez niego przyjaciel potakiwali świadkowi ze współczuciem, natomiast wyższy oficer gestapo, przewodniczący komisji, słuchał wszystkiego z dużym niedowierzaniem. Gdy jednak po wyjściu kobiety spostrzegł, że dwaj pozostali członkowie komisji chcą dać wiarę jej zeznaniom, przestał się opierać i ze słowami: „Tę całą bujdę wymyślił jakiś wielki spryciarz” zgodził się na zwolnienie aresztowanego. Pewnie sądził, że Luk i jego kolega mieli przyrzeczoną za to wysoką łapówkę i nie chciał im w jej zainkasowaniu przeszkodzić. Takie rzeczy zdarzały się w gestapo dość często.
– W parę dni po zwolnieniu aresztowanego odbyło się w zacisznym polskim mieszkaniu przyjęcie na cześć Luka. Po jednej stronie zasiada przy stole promieniejąca Helena, po drugiej rzekoma siostra asa wywiadu, poza tym on sam i kilka osób z jego rodziny, które ciekawe były ujrzeć Luka. Na stole było wszystko to, co mogły dostarczyć duże pieniądze wyasygnowane przez wywiad: najdroższe wódki, wina i likiery oraz wyszukane potrawy. Niemniej atmosfera była pełna przymusu, którego nie usunęło przemówienie wygłoszone pod adresem Luka przez najstarszego członka rodziny, który następnie poprosił go do sąsiedniego pokoju i wręczył mu tam gruby plik banknotów oraz złotą papierośnicę. I tutaj stała się rzecz nieoczekiwana. Luk bez słowa odsunął na bok pieniądze i kosztowny prezent, po czym skreśliwszy na kartce z notesu kilka słów, wręczył ją starszemu panu mówiąc: „Nic od was nie przyjmę, ale jeśli chcecie zrobić mi przyjemność, napiszcie do mojej matki, że nie jestem taki zły, jak inni. Tylko te kilka słów. Niech to będzie moją nagrodą. Tu na tej kartce jest jej adres”.
– Gdy wrócili do stołu i wiadomość o prośbie Luka rozeszła się dyskretnie wśród obecnych, w sztucznej atmosferze zebrania nastąpiła zmiana. W każdym zdaniu wypowiedzianym teraz do niemieckiego gościa czuć było ciepło i sympatię. W mundurze gestapowca objawił się nagle człowiek.
– Po zwolnieniu, Helena za wiedzą swej władzy podziemnej podtrzymała stosunek z Lukiem, który od czasu do czasu, jak gdyby mimochodem i od niechcenia rzucał w rozmowach z nią wiadomości, mające charakter ostrzeżeń dla Polaków. Były to głównie informacje o zamierzonych masowych aresztowaniach i łapankach ulicznych. Helena wysłuchiwała ich bez mrugnięcia okiem i żadnych komentarzy i przekazywała natychmiast swoim przełożonym. W jednym wypadku sam zostałem na czas ostrzeżony, bym nie opuszczał półkonspiracyjnej kawiarenki, bo za parę minut rozpocznie się uliczna łapanka w tej właśnie dzielnicy. I rzeczywiście, po kilku minutach nadjechały samochody pełne żandarmów, którzy zamknęli ulice i zabrali do więzień tych przechodniów, do których puszczona na miasto wiadomość o zamierzonej łapance nie dotarła, mimo że tego rodzaju wieści rozchodziły się po Warszawie z szybkością błyskawicy. Przyglądałem się temu przez okno kawiarni.
– Sielanka Luka i Heleny nie trwała jednak zbyt długo. Pewnego razu zamiast Luka przybył na spotkanie w cichym przytulnym pokoiku jego przyjaciel w cywilnym ubraniu, jakiś zdenerwowany i nastraszony. Nim przerażona Helena zdążyła otworzyć usta, wyrzucił gwałtownie:
„Luk niespodziewanie przeniesiony w drodze karnej na front. Zapomnij o nim i nie staraj się go odnaleźć. Zdążył mi tylko dać tę paczkę dla ciebie”. Wepchnął jej w ręce małe pudełko i już był przy drzwiach. Chwytając za klamkę, jeszcze rzucił za siebie: „To się musiało tak skończyć. Dobrze, że nie dostał na miejscu kulą w łeb”.
– Helena, przyszedłszy nieco do siebie po niespodziewanym szoku rozwinęła zawiniątko. Znalazła w nim piękny pierścionek z szafirem i krótką kartkę: „Najdroższa! Pewnie cię już nigdy nie zobaczę. Kocham cię, jak nikogo na świecie. Zachowaj ten pierścionek na pamiątkę mojej miłości. Twój do śmierci – Luk”.
Na zakończenie muszę postawić kropkę nad „i”, czyli dać odpowiedź na pytanie, które się samo narzuca, czy Helena również zakochała się w Luku? Moim zdaniem, i tak i nie. Sądzę, że Luk nie był jej obojętny, ale przeważały w niej momenty patriotyczne i, że tak powiem, zawodowe – agentki wywiadu.
Jan odetchnął głęboko zmęczony opowiadaniem i pociągnął z kieliszka duży łyk. Sięgając po papierosa, spojrzał na towarzyszy. Anglik siedział zadumany, Niemiec patrzył na niego rozpromieniony i podając mu zapałkę przez stół, wyrzekł z przejęciem:
– Dziękuję z głębi serca za wzruszającą opowieść. Nareszcie usłyszałem coś dobrego o Niemcu i to jeszcze od Polaka. Ale co się stało z Lukiem?
– Nigdy już nikt nie natrafił na jego ślad. Helena po wojnie napisała do jego matki, ale otrzymała list z powrotem z dopiskiem poczty, że zmarła.
– A jakie były dalsze losy Heleny?
– Była ranna w czasie Powstania Warszawskiego, ale wyzdrowiała i wyszła za mąż – właśnie za tego asa wywiadu.
– Za tego, który został przez Luka zwolniony?
– Właśnie za niego. Są bardzo przykładnym małżeństwem i mają dzieci. Ale Helena obok małżeńskiej obrączki nosi stale na palcu pierścionek z szafirem. Mąż to rozumie i toleruje.
Zapadło na nowo milczenie, które przerwał spoważniały jakoś Anglik.
– Rzeczywiście niecodzienna historia. Można odzyskać wiarę w człowieka, kiedy się słyszy, że nawet w takiej bandzie zbrodniarzy jak gestapo mogła się znaleźć uczciwa jednostka.
Chwycił za butelkę i ze słowami: – Teraz na pana kolej – napełnił kieliszek blondyna.
Niemiec poprawił się w fotelu i zaczął powoli, dobierając starannie angielskie wyrazy.
– Do wojska wstąpiłem na ochotnika jako siedemnastoletni chłopiec zaraz po wybuchu wojny. Nie zdążyłem wziąć udziału w kampanii polskiej, ale już walczyłem we Francji w 1940 roku jako żołnierz piechoty. Zresztą, cóż to była za walka? Raczej spacer, czy pochód tryumfalny, W czerwcu 1941 roku moja dywizja znalazła się w Polsce nad rzeką Bugiem i w pierwszym dniu po wybuchu wojny z Rosją przerwała front. Przeszedłem przez całą kampanię rosyjską szczęśliwie, nie licząc lekkiej rany, ale gdy ruszyła w roku 1943 wielka kontrofensywa sowiecka, moja dywizja została zmiażdżona w ciągu jednego dnia. Tych kilkuset rozbitków, którzy pozostali z niej przy życiu, wycofano z frontu i przeniesiono do Polski do miasta Kielce na wypoczynek i reorganizację. Tutaj właściwie zaczyna się moja opowieść.
Przerwał i spojrzał na Jana z uśmiechem. Ten odpowiedział mu zachęcającym spojrzeniem, wobec czego, łyknąwszy trochę wina, mówił dalej zwracając się do Jana.
– Pan wie, jak to było w Polsce w czasie okupacji i pan z pewnością rozumie, jak się młody niemiecki chłopiec mógł czuć w takim mieście jak Kielce. Gdziekolwiek się ruszyłem, wszędzie milczenie i wrogie spojrzenia. Chodziliśmy po ulicach otoczeni chmurą nienawiści. A jeśli się przypadkiem zdarzyło, że ktoś był przesadnie usłużny i nadskakujący, to tego właśnie należało się wystrzegać, gdyż był to na pewno członek waszego podziemnego wywiadu. Nie było mowy, by żołnierz niemiecki mógł na przykład bywać w polskim domu, lub pójść na spacer z polską dziewczyną. Te nas po prostu na ulicy nie dostrzegały. Patrzyły przez nas, jak przez powietrze. Pozostawały prostytutki, ale przed tymi ostrzegały instrukcje wojskowe, że one przede wszystkim służą w polskim wywiadzie, poza tym, że kradną klientom-żołnierzom broń dla podziemia. Ja jestem wierzącym i praktykującym katolikiem, bo matka jest bardzo religijną Bawarką, a ojciec, Prusak i protestant, nie dbał o wyznanie syna. Toteż chodziłem w niedzielę do kościoła polskiego. Ale i tam ludzie odsuwali się ode mnie i stałem sam w gęstym tłumie, otoczony pustym kołem jak zadżumiony. W tych warunkach żyliśmy w nudzie i odosobnieniu, głównie w koszarach i kantynie.
– Teraz nastrój pogarszały jeszcze złe wiadomości z rosyjskiego frontu i niezadowolenie nas, żołnierzy i oficerów armii regularnej, z zachowania się gestapo, żandarmów i SS wobec Polaków, nie mówiąc już o Żydach. Wiedzieliśmy o masowych aresztowaniach, egzekucjach, łapankach oraz torturach gestapo, bo trudno było tego nie wiedzieć i to nam się nie podobało. Poza tym, mój Boże, każdy z nas bał się i nienawidził Gestapo i myślał z niechęcią o przywilejach SS-manów patrzących na nas z góry. Z drugiej strony, by podtrzymać w nas nienawiść do Polaków, nieraz pokazywano nam trupy zastrzelonych przez wasze podziemie gestapowców lub żandarmów schwytanych i powieszonych przez waszych partyzantów, od których roiła się cała gęsto zalesiona okolica. Byliśmy Niemcami, więc burzyło to w nas krew, ale jednocześnie z cichym zadowoleniem stwierdzaliśmy, że dotąd w samych Kielcach nie zginął ani jeden żołnierz regularnej armii. Dyscyplina była już rozluźniona, więc jakoś przesiąknęło do nas od pisarzy zatrudnionych w kancelarii, że nasza wojskowa komenda odmawia gestapo udziału w akcjach przeciw ludności polskiej i że na tym tle są między nią a lokalnym gestapo duże nieporozumienia, które ma rozstrzygnąć wyższa władza.
– Wreszcie stało się. Któregoś wieczoru zarządzono zbiórkę mego plutonu i nasz porucznik, ponury jak ciemna noc, ogłosił nam formalnym i suchym tonem, że za dwie godziny ruszamy ciężarówkami w pełnym uzbrojeniu, by pomóc naszej żandarmerii zlikwidować siedzibę polskich bandytów, położoną w niedalekich lasach.
– Do wyjazdu przygotowywaliśmy się w milczeniu. Każdy myślał o wyprawie, jaka go czekała, z niechęcią. Więc jednak gestapo wygrało! Na samochody wsiadaliśmy wieczorem z zachowaniem zupełnej ciszy, tak by żaden z podziemnych szpiegów nie mógł ostrzec swoich, że miasto opuszcza większa wyprawa. Jechaliśmy bez świateł, najpierw bocznymi ulicami miasta, później kiepskimi, piaszczystymi drogami, mijając po drodze uśpione wioski, gdzie nas tylko psy witały zajadłym szczekaniem, wreszcie gęstym lasem. Samochody przewalały się z boku na bok, obijając nam boki o twarde deski. Nie wolno było palić ani rozmawiać, gdyż partyzanci mogli być blisko. Wreszcie przed świtem kolumna się zatrzymała i pozeskakiwaliśmy z wozów, ale tak, by broń Boże karabin czy manierka nie zabrzękły. Nasz pluton dostał dwóch przewodników-żandarmów, którzy wkrótce wyprowadzili nas na skraj wielkiej polany. W środku jej, w mdłym świetle brzasku widniało kilkanaście budynków. Była to wioska - siedziba polskich bandytów. Otoczyliśmy ją kołem, po czym część żandarmów podeszła do pierwszych budynków, oszczekiwana zawzięcie przez nagle obudzone psy.
– Co się później działo, trudno jest opisać. Żandarmi chlustali benzyną na budynki i podpalali je. Z chałup zaczęli wyskakiwać półnadzy ludzie w bieliźnie, mężczyźni, kobiety i dzieci, krzycząc przeraźliwie. Do tego dołączył się ryk palących się w oborach zwierząt. Żandarmi otworzyli ogień do wyskakujących, kładąc większość trupem na miejscu. Kto się przedostał przez ich krąg i uciekł do lasu, tego trafiały nasze kule. Słowem, piekło na ziemi i widok, którego do końca życia nie zapomnę. Po godzinie opuściliśmy dogasające zgliszcza i polanę, zasłaną stu kilkudziesięciu trupami. Gdy wsiadaliśmy z powrotem na samochody, każdego nękało to samo pytanie: gdzie się podzieli ci polscy bandyci? Z budynków bowiem w czasie całej akcji nie padł ani jeden strzał. Wracaliśmy już bez zachowania poprzedniej ostrożności. Z ciężarówek jadących na przedzie, wiozących żandarmów, dochodziły wybuchy śmiechu. Krążyły tam gęsto butelki z wódką. My paliliśmy papierosy, rozmawiając po cichu o wszystkim, tylko nie o okropnym widoku, jaki zostawiliśmy za sobą.
– Gdy byliśmy już w głębi lasu, nagle z pierwszego wozu padł rozkaz zatrzymania się. Samochody stanęły, a my nastawiliśmy broń w pogotowiu. Z kolei z wozu do wozu podano wiadomość: „droga zatarasowana przez zwalone w poprzek drzewa”. Nim uprzytomniliśmy sobie groźne znaczenie tych słów, gdy w tym za kolumną rozległ się potworny trzask. Odwróciłem się i ujrzałem dwie olbrzymie sosny walące się z dwóch stron w poprzek drogi. W ten sposób zostaliśmy zablokowani z przodu i z tyłu. Rozległa się komenda: „Zeskakiwać z wozów na obydwie strony!” – w tej samej chwili rozpoczął się piekielny ogień wszelkiego rodzaju broni, rażącej w nas ze wszystkich stron. Jedni z moich kolegów padli trupem jeszcze na wozach, drudzy w skoku, inni już leżąc na ziemi i szukając wzrokiem i lufą niewidzialnego wroga. Paru martwych zawisło przewieszonych na bokach ciężarówek. Ja skoczyłem jeden z ostatnich i zaczepiłem obcasem o deskę tak nieszczęśliwie, że wyrżnąłem głową o ziemię i ogarnęły mnie ciemności.
– Przywróciło mnie do przytomności silne kopnięcie. Otworzyłem oczy i napotkałem wzrok młodego chłopca w butach z cholewami i w cywilnym ubraniu, ale z polską wojskową rogatywką z orzełkiem na głowie i z pistoletem maszynowym w ręku. Był przepasany skórzanym pasem, za którym tkwiło kilka długich magazynków z amunicją. Widząc moje spojrzenie, krzyknął coś w bok po polsku, po czym rozkazał gestem, bym wstał. Gdy się podniosłem, zahuczało mi w głowie i ciemność przysłoniła mi wzrok. Gdy przejrzałem, oczom moim ukazał się straszny widok. Na środku drogi stały opuszczone ciężarówki, a obok nich dookoła leżały trupy w niemieckich mundurach. Wszędzie kręcili się młodzi mężczyźni ubrani tak jak chłopiec, który stał przy mnie, uzbrojeni od stóp do głów. Jedni z nich wyszukiwali rannych i dostrzeliwali z rewolwerów, drudzy zbierali broń, trzeci ściągali z trupów umundurowanie i buty oraz znosili w jedno miejsce amunicję znalezioną na samochodach i przy zabitych. Z boku dostrzegłem grupę żandarmów i żołnierzy z mego plutonu, stojących z rękami założonymi na głowie pod strażą kilku ludzi. Wyraz twarzy mieli straszny. Na każdej była wypisana świadomość tego, co ich czeka. I ja tak musiałem wyglądać, gdy mnie mój strażnik doprowadził do tej grupy.
– Wkrótce ruszyliśmy pieszo z powrotem w kierunku zniszczonej wioski i przybyliśmy na śmierdzącą spalonym mięsem i pogorzeliskiem zadymioną polanę koło południa. Wszędzie krzątali się inni uzbrojeni ludzie, jedni kopiąc groby, drudzy znosząc trupy pomordowanych. Ujrzawszy naszą grupę, ruszyli ku nam biegiem repetując karabiny. Nasi strażnicy szybko otoczyli nas kołem, krzycząc coś groźnie ku biegnącym. Zjawił się jak spod ziemi jakiś dowódca w mundurze ze srebrnymi gwiazdkami na naramiennikach, z lornetą na piersi i mapnikiem u boku. Wszyscy zamilkli i wyprostowali się. Dowódca wyrzekł kilka słów i zapanował spokój.
– Po jakimś czasie zaprowadzono każdego z nas kolejno pod rozłożysty dąb, pod którym siedział ten sam oficer w towarzystwie kilku zbrojnych i młodego człowieka z notesem i ołówkiem w ręku, jak się okazało tłumacza. Gdy na mnie przyszła kolej, oficer najpierw zapytał o imię, nazwisko i przydział wojskowy, po czym o losy mojej dywizji, wreszcie o rozlokowanie oraz liczebność wojska i żandarmerii w Kielcach. Moje odpowiedzi tłumacz zapisywał w notesie. Oficer zakończył badanie słowami: „Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że brałeś udział w mordowaniu niewinnej ludności?”. Odpowiedziałem na to półprzytomny ze strachu, że jako żołnierz muszę wykonywać rozkazy. Machnął ręką i odprowadzono mnie do reszty towarzyszy. Po pewnym czasie otoczeni uzbrojonymi partyzantami, zostaliśmy zaprowadzeni na skraj lasu, i tam dano nam do ręki łopaty i rozkazano wykopać sobie grób.
Młody Niemiec przerwał i wychylił jednym haustem pełny kieliszek. Anglik nie omieszkał natychmiast go napełnić. Niemiec mówił dalej.
– Trudno jest opowiedzieć, co się czuje, gdy się kopie własny grób. Czy rozumiecie, co to znaczy kopać własny grób? Oszołomienie mnie opuściło i odzyskałem pełną przytomność i świadomość tego, co mnie za chwilę spotka. Mimo tego, nie chciało mi się wprost wierzyć, że tu, na tej leśnej polanie, w obcym kraju zakończy się moje życie, właściwie w połowie. Wydało mi się to tak absurdalne, że zdumienie przytłumiło strach. Kopiąc, mruczałem do siebie bez końca: „to jest przecież nonsens, to jest przecież niemożliwie głupie!”. Towarzysze moi kopali w milczeniu szybko i zawzięcie i zwał wyrzuconej ziemi rósł coraz wyżej. Trudno było wyczytać z pobladłych twarzy, co myślą, ale wydawało mi się, że kopią szybko, gdyż pragną przyśpieszyć koniec. Jednego tylko ze starszych żandarmów zdradzały łzy, które jak groch kapały mu z oczu na świeżo skopaną ziemię. Jeszcze w tej chwili czuję w nozdrzach jej zapach. Świadomość śmierci, jak widać, zaostrza zmysły. Strażnicy nasi zachowywali się spokojnie, rozmawiając półgłosem i paląc papierosy jeden za drugim. Widocznie ta zdobycz bardzo im się przydała. Gdy długi dół doszedł do wysokości naszych ramion, rozkazali nam przestać i pomogli wydobyć się na wierzch.
– Teraz ustawiono nas rzędem, tyłem do wykopanego rowu i rozkazano rozebrać się do bielizny. Było nas razem dwunastu żołnierzy i żandarmów. Nie było wśród nas naszego porucznika. Pozostał martwy przy samochodach na leśnej drodze.
– Obok mnie stał ten sam młody chłopiec, który przywrócił mnie do przytomności kopniakiem i odebrał mi z rąk po kolei mundur, spodnie i buty. Widocznie to miała być jego zdobycz. Gdy zostałem w bieliźnie i uprzytomniłem sobie, że mi pozostaje tylko kilka chwil życia, ukląkłem na wykopanej ziemi, przeżegnałem się i zacząłem się modlić. Za moim przykładem poszło paru innych.
Partyzanci tymczasem ustawiali się w milczeniu naprzeciw nas i sprawdzali karabiny, przygotowując się do egzekucji. Gdy skończyłem, podniosłem się z kolan i wyjąwszy spod koszuli medalik na łańcuszku, pocałowałem go. Byłem gotów na śmierć.
– Stojący wciąż obok mnie młody chłopiec zapalił papierosa i wsadził mi go w usta. Ot, taki ostatni gest w stosunku do pokonanego. Niespodziewanie jego ręka, cofając się od mojej twarzy, zawisła w pół drogi i zmieniając kierunek, chwyciła za zwisający mi na piersi medalik. Chłopiec podniósł go do oczu i zaczął wołać coś w podnieceniu. Natychmiast podeszło kilku partyzantów i każdy z nich jeden po drugim brał do ręki medalik, oglądając go ciekawie ze wszystkich stron i wymieniając między sobą jakieś uwagi. Teraz młody chłopiec bardzo podniecony rozpiął kołnierz swej koszuli i wyciągnąwszy spod płótna również medalik, zawieszony na brudnym sznurku, porównał go z moim. Wszystko to działo się pod moim nosem, więc natychmiast spostrzegłem, że oba medaliki są jednakowe. Ten fakt wywołał wśród partyzantów jeszcze bardziej ożywione komentarze. Wreszcie jeden z nich, widocznie starszy czy podoficer, zaczął wołać jakieś nazwisko i ujrzałem znajomego mi tłumacza, biegnącego w kierunku naszej grupy. Wziął do ręki medalik, obejrzał go uważnie z obu stron i zapytał: „Skąd masz ten medalik?” – „Od matki” – odpowiedziałem. „Czy matka jest Polką?” – pytał dalej. „Nie” – odrzekłem – „jest z pochodzenia Bawarką”.
– „Czy wiesz jaki to jest medalik?” „Wiem – odpowiedziałem – „polski”. Jest na nim Matka Boska z Tschenstochau”.
– „Więc skąd ten medalik mogła mieć twoja matka Niemka?” - dopytywał się tłumacz z niedowierzaniem. – „Otrzymała go od ojca, który w czasie pierwszej wojny światowej stał garnizonem w Częstochowie. Matka jest bardzo religijną katoliczką i wiedząc, że jest to miejsce słynące z cudów, prosiła ojca, by jej przywiózł stamtąd jakąś poświęconą pamiątkę. Ojciec przywiózł jej ten medalik i ja go noszę na szyi od dzieciństwa”.
– Partyzanci słuchali z wielką uwagą, gdy tłumacz powtarzał im po polsku zdanie po zdaniu każdą moją odpowiedź. Gdy skończyłem, w ich grupie zapanowała ożywiona dyskusja. Widać było, że spierali się o coś. Wreszcie musieli dojść do jakiegoś porozumienia, gdyż podniecone głosy ucichły, partyzanci wrócili do palenia papierosów, zaś mój chłopiec ruszył gdzieś pędem. W międzyczasie rząd skazańców w bieliźnie stał nieruchomo na wale wykopanej ziemi i czekał w milczeniu.
– Po kilku minutach, które wydawały mi się wiekami, ukazał się mój chłopiec biegnący do nas z powrotem. Wymachiwał rękami i krzyczał coś z daleka. Nie zatrzymując się przy partyzantach dobiegł do mnie i chwyciwszy mnie za rękę, wyciągnął z szeregu oczekujących na egzekucję. Partyzanci przyglądali się temu z życzliwym uśmiechem. Za chwilę miałem już w rękach moje spodnie, mundur i buty i usłyszałem głos tłumacza: „Ubieraj się, pójdziemy do dowódcy”. Ręce mi się trzęsły ze wzruszenia jak galareta, toteż ubieranie szło mi nieskładnie. Gdy wreszcie zapiąłem ostatni guzik i w towarzystwie tłumacza i chłopca udałem się do dowódcy, olśniła mnie pewność, że jednak będę żył. Wstyd mi dzisiaj o tym mówić, w jaki sposób nabrałem tej pewności, ale chcę i muszę być szczery. Otóż tę pewność dała mi salwa, jaka rozległa się za moimi plecami, a po niej przeraźliwe krzyki i szereg pojedynczych strzałów. Dokonano egzekucji na moich towarzyszach, ale mnie wśród nich nie było.
– Dowódca partyzantów był zimny i lakoniczny: „Właściwie nie zasłużyłeś na to, by ci darować życie, bo mordowałeś jak inni, ale ten polski medalik jaki nosisz na szyi uratował cię od śmierci. Paru moich ludzi nosi podobne i oni się wstawili za tobą. Wracaj więc do Kielc i oddaj w waszym dowództwie ten list”.
– Podał mi kartkę papieru i kiwnął głową na znak, że rozmowa skończona. Uderzyłem obcasami, zasalutowałem i zrobiwszy przepisowy w tył zwrot, odmaszerowałem. Wieczorem, nakarmiony i napojony, jechałem już dwukonnym wozem w kierunku Kielc pod eskortą trzech partyzantów, w tym chłopca z medalikiem. Podwieźli mnie pod samo miasto i wysadzili bez słowa na drodze. Wyciągnąłem do chłopca rękę, by podziękować, ale udał, że jej nie widzi. O świcie byłem już w komendzie garnizonu, gdzie wręczyłem kopertę dyżurnemu oficerowi i złożyłem raport o losach ekspedycji.
Sięgnął po kieliszek, wychylił do dna i otarłszy chusteczką spocone czoło, zapalił zagasłego papierosa. Zapadło milczenie. Dwaj słuchacze przetrawiali usłyszane opowiadanie. Blondyn oddychał głęboko, zmęczony przeżytą na nowo w opowieści przygodą, Jan zaś zastanawiał się nad niezwykłymi drogami, jakimi chodzą polskie reakcje. Za medalik darować życie człowiekowi, który przed paru godzinami strzelał do niewinnych ludzi! Sentymentalny gest, którego nie zrozumie człowiek urodzony poza jego ojczyzną. A może tylko życie ludzkie było wówczas tak tanie, że decydował o nim nieraz pierwszy odruch?
Te rozmyślania przerwał Anglik, który pragnął wyjaśnić sprawę do końca.
– A co było w tej kartce, jaką pan wręczył w dowództwie?
– Przeczytałem ją po drodze. Była po niemiecku. Stwierdzała, że nigdy dotychczas partyzanci polscy nie rozstrzeliwali żołnierzy niemieckich wziętych do niewoli w otwartej walce, lecz po rozbrojeniu i zabraniu mundurów i butów puszczali ich wolno. Ponieważ jednak mój pluton wziął udział w mordowaniu niewinnej ludności, zatem schwytani żołnierze zostali rozstrzelani tak jak żandarmi, z wyjątkiem jednego, któremu powierzono zaniesienie niniejszego listu. Podobna praktyka będzie stosowana na przyszłość.
Jan spojrzał na zegarek i zwrócił się do Anglika.
– A teraz kolej na pana…
Szatyn wyglądał jakby go ta uwaga zakłopotała. Zawahał się przez chwilę, wreszcie rzekł:
– Panowie, oba opowiadania były tak interesujące, że moje nie może z nimi konkurować. Zrezygnujcie z niego i rozstańmy się pod wrażeniem waszych. Jest zresztą po dwunastej i na sali zostaliśmy sami. Czas spać!
Anglik miał rację. Jan i blondyn byli już zmęczeni i należało iść do łóżka. Gdy na dobranoc Polak wyciągnął rękę do Niemca, ten zatrzymał ją przez chwilę w swojej i chciał coś powiedzieć. Nie znalazłszy jednak widocznie właściwych słów, uścisnął ją mocno i zniknął za drzwiami swego pokoju. Może tak było lepiej.
Następnego dnia wylądowali na lotnisku Tempelhoff bez żadnych przygód. Jan ustawił się w kolejce do różnych okienek za innymi pasażerami i przeżył chwilę emocji, gdy na jego dokumencie przybito kilkujęzyczny stempel, według którego prócz władz amerykańskich, angielskich i francuskich, także. rosyjska komendantura zezwalała mu na pobyt w Zachodnim Berlinie. Gdy po załatwieniu formalności zmierzał ku wyjściu, ujrzał blondyna obejmowanego przez starszą, płaczącą parę. Stał do Jana tyłem, więc mijając złączoną uściskiem trójkę, Jan trącił go lekko w ramię. Blondyn odwrócił się, uśmiech rozjaśnił mu twarz i chwyciwszy Jana za rękę, pociągnął go ku rodzicom.
– Poznajcie go. To jeden z tych, którzy darowali mi życie.
Jan ukłonił się zapłakanej parze i nie czekając, aż coś powiedzą, pośpieszył do nadjeżdżającej taksówki.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Sprzedaż książki w Internecie:
[
←1
]
Ang. - „proszę o uwagę”.