Miłość Shane`a - Nora Roberts - ebook

Miłość Shane`a ebook

Nora Roberts

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Shane MacKade ma opinię kobieciarza. Mimo licznych romansów nie chce z nikim wiązać się na dłużej – najważniejsza dla niego jest ziemia. Los chce jednak podarować mu coś o wiele cenniejszego… Doktorantka Rebeca Knight przyjeżdża do sennego Antietam zafascynowana miejscową legendą związaną z wojną secesyjną. Chce przeprowadzić badania dotyczące tajemniczych zjawisk. W tym celu musi zamieszkać w domu Shane’a. Oboje nie przypuszczają, jaką rolę w ich życiu odegra przeznaczenie…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 217

Oceny
4,3 (301 ocen)
179
58
46
17
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AgnieszkaZz122

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, szybko się czyta, prosto i jasno napisana, polecam!
10
Magda692

Nie oderwiesz się od lektury

Super
10
Agnieszka1234567

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
zosialawniczak

Nie oderwiesz się od lektury

historia o niespokojnych duchach i miłości. polecam 😊
00
alabomba

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna
00

Popularność




BRACIA MacKADE

Nora Roberts

Miłość Shane’a

Tłumaczenie:

PROLOG

Na ścieżce lśniła cienka warstewka lodu, setki gwiazd skrzyły się na niebie. Oddychając, człowiek miał wrażenie, że wraz z powietrzem wciąga tysiące lodowych igiełek.

Shane MacKade wyszedł z domu i ruszył do dojarni. Zawsze rozpoczynał dzień od dojenia krów. Pogwizdywał wesoło; w przeciwieństwie do braci lubił pracę na farmie.

Uwielbiał mroźne, ciche poranki przed wschodem słońca.

Najstarszy z braci, siedemnastoletni Jared, do pracy na farmie podchodził jak księgowy. Wszystko mierzył, ważył, przeliczał. Może słusznie, pomyślał Shane. Po tym, jak dwa miesiące temu stracili ojca, sytuacja finansowa rodziny mocno się pogorszyła.

Niespokojny duchem Rafe już w wieku piętnastu lat marzył, by jak najszybciej opuścić rodzinne strony i zobaczyć świat. Pracę na farmie traktował jak obowiązek. Wypełniał go sumiennie, lecz bez przyjemności. Nigdy o tym nie rozmawiali, lecz Shane wiedział, że to Rafe najbardziej przeżył śmierć ojca.

Kochali Bucka MacKade'a, człowieka o donośnym głosie, silnych dłoniach i wielkim sercu. To ojciec nauczył Shane'a farmerstwa, a także miłości do zwierząt i ziemi.

Może dlatego Shane tak bardzo nie cierpiał. Ziemia, którą ojciec uprawiał, pozostała, a zatem duch ojca też. Byli na zawsze ze sobą związani.

Tą myślą Shane mógłby podzielić się z Devinem, który był doskonałym słuchaczem. Byli w podobnym wieku: Devin miał czternaście lat, on za tydzień skończy trzynaście. Jednak swoje spostrzeżenia zachował dla siebie.

W dojarni krowy muczały, wymachiwały ogonami. Dojenie było łatwym, ale dość monotonnym zajęciem; wszystko odbywało się automatycznie – podłączało się krowy do dojarek, a te ściągały mleko, które płynęło prosto do sterylnych pojemników.

Pracowali dwójkami: Shane z Devinem, Rafe z Jaredem. Mimo zimna i wczesnej pory praca sprawnie posuwała się naprzód. Właściwie mogliby ją wykonywać w pojedynkę, ale razem było raźniej.

Po krowach należało zająć się kurami i świniami, zebrać jajka, zgarnąć obornik, rozłożyć świeżą słomę. Uporawszy się z porannymi obowiązkami, siadali do śniadania, po czym pakowali się do samochodu Jareda i jechali do szkoły.

Gdyby Shane miał wybór, najchętniej zostałby w domu. W szkole nie nauczą człowieka, jak orać, siać i kosić. Ani jak po wyglądzie nieba i zapachu powietrza przewidywać pogodę; jak po wyrazie krowich oczu wiedzieć, że nic jej nie dolega.

Jednak matka była nieugięta; zależało jej, by dzieci zdobyły przynajmniej średnie wykształcenie.

– Z czego się tak cieszysz? – spytał burkliwie Rafe, dźwigając ciężkie wiadra. – To twoje gwizdanie doprowadza mnie do szału.

Shane uśmiechnął się, wzruszył ramionami i przeszedł dalej, przemawiając czule do krów:

– Grzeczne dziewczynki...

– Zaraz mu łeb rozwalę – mruknął Rafe.

– Nie warto – rzekł Devin. – Zresztą rozumu mu nie dodasz.

– Fakt. A jest tak pioruńsko zimno, że jeszcze palce by mi odpadły.

– Dziś się ociepli – stwierdził Shane, klepiąc po zadzie krowę. – Na pewno temperatura będzie na plusie.

Rafe nie spytał, skąd Shane to wie; Shane zawsze wiedział.

– Na plusie? Też mi coś! – Ruszył do stodoły.

– Co go gryzie? – zdziwił się Shane. – Dziewczyna go rzuciła, czy co?

– Nie. Po prostu nie cierpi krów – odparł Jared.

– Serio? To takie urocze stworzenia, prawda, malutka? – Shane pacnął w zad najbliższą jałówkę.

– A Shane je kocha. – Devin wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Bo w przeciwieństwie do dziewczyn nie zwiewają, kiedy próbuje je całować.

Shane zmrużył oczy; ogarnęła go złość.

– Nie całuję krów. A dziewczyny mógłbym, gdybym chciał.

Widząc, na co się zanosi, Jared pokręcił głową. Nie miał ochoty na bójkę. Czekało ich jeszcze sporo pracy, poza tym musiał się przygotować do testu z literatury. A ta bójka mogłaby trwać bez końca.

– Jasne, prawdziwy z ciebie donżuan – powiedział, usiłując skierować uwagę Shane'a na siebie. – Dziewczyny tylko czekają, kiedy raczysz do nich podejść.

W tym momencie Devin, jak ostatni kretyn, zaczął wydawać odgłosy cmokania. Kiedy Shane uniósł pięści, żeby mu przyłożyć, Jared wsunął się pomiędzy braci.

– Ale zanim, kochasiu, wyruszysz na podryw, trzeba napoić zwierzęta. Woda w korycie całkiem zamarzła.

Rzuciwszy Devinowi groźne spojrzenie, Shane wybiegł na zewnątrz. Każdą mógłbym pocałować, pomyślał, rozbijając łomem lodową pokrywę. Każdą, gdybym tylko chciał.

Ale na razie nie był zainteresowany.

No, może trochę był. Podmuchał na zziębnięte palce. Niektóre dziewczyny zaczynały nabierać całkiem atrakcyjnych kształtów. Pamiętał też dziwny dreszczyk, który przebiegł mu po skórze, kiedy dziewczyna Jareda, Sharilyn, wepchnęła się koło niego na przednie siedzenie samochodu.

Ją też mógłby pocałować, gdyby chciał. Miałby Jared nauczkę. Tacy byli wszyscy mądrzy! Myśleli, że jako najmłodszy na niczym się nie zna. Mylili się. Może nie do końca się znał, ale miał bujną wyobraźnię.

Po śliskiej, ośnieżonej ziemi ruszył do chlewu.

Wiedział, na czym polega seks. Bądź co bądź dorastał na farmie. Widział, jak zachowuje się byk, gdy obok była krowa w rui. Ale nigdy nie kojarzył tego z przyjemnością. Do czasu, aż dostrzegł zmiany, jakie zaszły w szkolnych koleżankach; wtedy zmienił zdanie.

Skruszył kolejną warstwę lodu. Nie wrócił do dojarni, lecz zajął się szykowaniem paszy.

Chciał być już dorosły. Chciał udowodnić, że nie jest gorszy od braci. Pozostało mu czekanie. Za kilka lat o wszystkim sam będzie decydował.

Ziemia należała do niego. Wyczuwał to intuicyjnie. Tylko ona się liczyła. Ziemia. Dziewczyny też, ale ziemia była najważniejsza.

Powiódł wzrokiem po pokrytych śniegiem polach. Na wschodzie, przy wierzchołkach gór, niebo przybierało jasnoróżowy odcień. Tę ziemię uprawiał Buck MacKade, wcześniej ojciec Bucka, a przed nim jego ojciec. Tu, na tej farmie, żyły kolejne pokolenia MacKade'ów; w czasach suszy, powodzi, w czasach wojny.

Farma przetrwała okres najgorszej zawieruchy, kiedy na polach i w pobliskim lesie toczyły się walki między Północą a Południem. Dwie armie ścierały się w boju, huk moździerzy wstrząsał powietrzem, pola płonęły, trup słał się gęsto, żołnierze wyli z bólu, czołgali się, brocząc krwią. Ziemia, o którą walczyli, przetrwała.

Śnieg chrzęścił mu pod nogami. Dobrze, że jest sam. To on odpowiada za farmę, zawsze tak było i zawsze tak będzie. Choć nie miał pojęcia, skąd to wie.

Kiedy usłyszał za sobą szelest, na moment zesztywniał. Ściskając w dłoni łom, powoli się obrócił.

Nikogo nie było.

Przełknął ślinę. Na pewno słyszał kroki i cichy jęk. Zresztą nie pierwszy raz. Zdawał sobie sprawę, że wokół mieszkają duchy: na polach, w lesie, na wzgórzach. Wzbudzały w nim lęk.

Zdobywając się na odwagę, obszedł szopę i ruszył do starej kamiennej wędzarni. Pewnie któryś z braci próbuje go nastraszyć. Liczą, że przerażony dziwnymi odgłosami rzuci się do ucieczki. O mało tak nie postąpił, kiedy spędzali noc po drugiej stronie lasu w starym domu Barlowów. W domu nawiedzonym przez duchy.

– Dobrze się bawisz, Devin? – spytał na głos, głównie po to, żeby uspokoić samego siebie.

Wyszedłszy zza wędzarni, nie zobaczył ani brata, ani śladów butów na śniegu. Za to przez ułamek sekundy wydawało mu się, że widzi skuloną, zakrwawioną postać o zbolałym spojrzeniu i twarzy białej jak śnieg.

Pomóż mi. Proszę, pomóż mi. Umieram.

Kiedy postąpił krok do przodu, postać znikła. Shane ponownie zastygł bez ruchu. Po chwili zaczął dygotać; chłód przenikał przez warstwy ubrania, ziębił aż do kości.

Nagle w oddali usłyszał śmiech braci i głos matki wołającej ich na śniadanie.

Obrócił się na pięcie, starając się wymazać z pamięci obraz rannego i jego błaganie o pomoc. Wrócił pośpiesznie do domu, nikomu nie przyznając się, czego przed chwilą był świadkiem.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Shane MacKade uwielbiał kobiety, ich wygląd, zapach, śmiech, dotyk. Uwielbiał wszystkie bez wyjątku. Wysokie, niskie, pulchne, chude, stare, młode. Fascynowała go ich kobiecość: trzepot rzęs, drżenie warg, kołysanie bioder.

Uważał się za szczęściarza, bo kobiety odwzajemniały jego uczucia.

Kochał nie tylko kobiety. Kochał swoją rodzinę, farmę, zapach świeżo pieczonego chleba, smak zimnego piwa w upalny dzień.

Ale kobiety były... po prostu wyjątkowe.

Właśnie uśmiechał się do jednej z nich. Mimo że Regan była żoną jego brata i darzył ją wyłącznie braterskim uczuciem, potrafił docenić jej kobiece walory: krótkie złociste włosy, maleńki pieprzyk nad górną wargą, seksowny, a zarazem niezwykle schludny wygląd.

Jeśli facet musi wybrać jedną kobietę, by spędzić z nią resztę życia, Rafe nie mógł trafić lepiej.

– Na pewno nie sprawiam kłopotu? – spytała, biorąc na ręce najmłodszego przedstawiciela rodu MacKade'ów.

– Słucham? Ach, mówisz o jeździe na lotnisko! – zreflektował się. – Przepraszam. Rozmyślałem o tym, jak ślicznie wyglądasz.

Pokręciła ze śmiechem głową. Jej najmłodsze dziecię wrzeszczało wniebogłosy, była potargana i pewnie bardziej pachniała pieluszkami niż perfumami, którymi się rano skropiła, a Shane prawił jej komplementy.

– Ślicznie? Raczej jak straszydło.

– Daj mi tego urwisa. – Wziął od niej trzytygodniowe maleństwo. – Mówię serio. Ślicznie.

Regan zerknęła w stronę kojca, który ustawiła w kącie sklepu z antykami. Ze wzruszeniem popatrzyła na starszego synka, który przespał całe zamieszanie. Jakiż Nate jest podobny do Rafe'a! Zatem również do wujka Shane'a.

– Dzięki za miłe słowa. Przepraszam, że cię wykorzystuję.

– Żaden problem – rzekł. – Przywiozę ci twoją przyjaciółkę, panią profesor.

Regan podała mu filiżankę herbaty.

– Rebeca jest niesamowita. Po prostu genialna. Przez dwa semestry dzieliłyśmy pokój w akademiku. W wieku piętnastu lat już była na drugim roku. Dostała dyplom z wyróżnieniem, w dodatku rok przede mną.

Pociągnęła łyk herbaty. Jason, utulony przez Shane'a, słodko gruchał.

– Cały wolny czas spędzała w laboratorium i w bibliotece.

– Innymi słowy: dusza towarzystwa?

– Hm, można powiedzieć, że poważnie podchodziła do życia. Była też bardzo nieśmiała, czemu trudno się dziwić, bo była najmłodsza na roku. Mimo to zaprzyjaźniłyśmy się. Nie była na moim ślubie, bo akurat wyjechała do Europy. Albo do Afryki. Nie pamiętam.

Shane z rozrzewnieniem przypomniał sobie czasy, kiedy sam miał piętnaście lat. To chyba mniej więcej wtedy opanował sztukę odpinania stanika. Po ciemku.

– Miło, że postanowiła cię odwiedzić.

– Dla niej ten przyjazd to połączenie przyjemności z pracą. – Regan przygryzła wargę. Nikomu oprócz męża o tym nie mówiła. Skoro jednak poprosiła Shane'a o odebranie Rebeki z lotniska, to chyba powinna wyznać mu prawdę.

Przyglądała się, jak Shane robi miny do dziecka. Wszyscy MacKade'owie byli przystojni, ale od Shane'a nie sposób było oderwać wzroku. Miał wyjątkowy urok.

Urok i urodę MacKade'ów. Gęste, czarne jak węgiel włosy, związane w kucyk. Twarz o kwadratowej szczęce i wysokich kościach policzkowych, pełne usta, dołeczek, który pojawiał się przy uśmiechu, zielone oczy obramowane długimi rzęsami. Każdy z braci miał oczy w innym odcieniu zieleni. Oczy Shane'a przypominały ocean o brzasku.

Podobnie jak bracia, był wysoki, szczupły, umięśniony. Miał szerokie ramiona, wąskie biodra i długie nogi, ubierał się we flanelowe koszule, dżinsy i kowbojki.

Co do uroku MacKade'ów... wszyscy czterej zostali nim hojnie obdarzeni, ale Shane chyba dostał go ciut więcej od braci. Niezwykły wdzięk Shane'a widoczny był w sposobie, w jaki patrzył na kobietę, niezależnie czy miała osiem, czy osiemdziesiąt lat, w czarującym uśmiechu, jaki jej posyłał, w ujmującym, pogodnym stylu bycia.

Podejrzewała, że Rebeca, onieśmielona Shane'em, przez całą drogę nie odezwie się słowem.

– Świetnie sobie radzisz z maluchami – rzekła.

– Ty je ródź, a ja je będę kochał.

Rozbawiona, przechyliła w bok głowę.

– Wciąż nie chcesz się ustatkować?

– Nie żartuj! Po co miałbym to robić? – Przeniósł wzrok z Jasona na Regan. – Jestem ostatnim wolnym MacKade'em. Muszę bronić naszej twierdzy, dopóki nie dorośnie następne pokolenie.

– A swoje powinności traktujesz z niezwykłą powagą?

– Żebyś wiedziała... Zasnął. – Pocałował Jasona w czółko. – Położyć go?

– Gdybyś mógł. Słuchaj – powiedziała, kiedy Jason już leżał w staroświeckiej kołysce. – Rebeca spodziewa się, że to ja po nią wyjadę. Nie zdążyłam jej zawiadomić o zmianie planów. – Nerwowym ruchem przeczesała ręką włosy. – Opiekunka mi nawaliła, Rafe pojechał po materiały budowlane, Cassie ma pełne ręce roboty w pensjonacie, w dodatku Emma się przeziębiła, a Savannah... jej nie mogłam prosić o pomoc.

– Kiedy ostatnim razem ją widziałem, wyglądała, jakby się zaraz miała rozsypać. – Shane wyciągnął ręce, demonstrując wielkość brzucha ciężarnej żony Jareda.

– No właśnie. W dziewiątym miesiącu ciąży nie powinna odbywać takiej podróży. Gdyby nie dostawa mebli, to jakoś bym się wyrobiła, a tak...

– To dla mnie żaden kłopot. – Cmoknął bratową w czubek nosa. – Pewnie ta twoja przyjaciółka nie jest tak ładna jak ty?

Regan roześmiała się wesoło.

– Nie widziałyśmy się... hm, z pięć lat. Ostatnio, kiedy na kilka dni wpadłam do Nowego Jorku. Rebeca siedziała obłożona książkami i pisała artykuł. Jest cztery lata ode mnie młodsza i ma dwa doktoraty. Zresztą może więcej. Nie nadążam z liczeniem.

Shane pokiwał głową. Lubił wszystkie kobiety, i mądre, i głupiutkie. Ale wiedział, że na ogół inteligencja nie idzie z urodą w parze. Czyli przyjaciółka Regan raczej nie jest królową piękności.

– Na pewno z psychiatrii i historii Stanów Zjednoczonych – kontynuowała Regan. – Dziwna mieszanka, ale taka już jest Rebeca. Niepospolita. Pamiętam, że chodziła na zajęcia z matematyki, fizyki, chemii. Po dyplomie przez jakiś czas studiowała w Instytucie Technologicznym Massachusetts.

– Po jaką cholerę? – zdumiał się Shane.

– Uwielbia zdobywać wiedzę. Ma pamięć fotograficzną. Wszystko natychmiast zapamiętuje.

– I w dodatku jest psychiatrą?

– Nie prowadzi prywatnej praktyki. Udziela konsultacji, pisze artykuły, prowadzi wykłady. Jeden dzień w tygodniu pracowała w klinice psychiatrycznej. Specjalizowała się... chyba w psychozach. A może w fobiach? Nie pamiętam. Aha, jeszcze jedno... – Regan poklepała Shane'a po ramieniu. – Interesuje się parapsychologią.

– Czyli duchami?

– Parapsychologia to nauka o zjawiskach paranormalnych, o postrzeganiu pozazmysłowym, o...

– O duchach – dokończył Shane, krzywiąc się.

– Niech ci będzie. W każdym razie Rebekę interesują tutejsze legendy. – Regan mówiła szybko, znając niechęć Shane'a do miejscowego folkloru. – Stary dom Barlowów, dwaj kaprale, nawiedzony las... Właśnie dlatego pensjonat cieszy się takim powodzeniem. Spędzić noc w domu, w którym straszy... to ludzi fascynuje, podnieca.

Shane wzruszył ramionami.

– To mi nie przeszkadza, niech sobie śpią z duchami. Jednego nie cierpię: kiedy mi łażą po farmie i... – Nagle zmrużył oczy. – Twoja przyjaciółka chce obejrzeć farmę?

– Chce poznać całą okolicę. Podejrzewam, że chętnie spędziłaby trochę czasu na farmie, ale wszystko zależy od ciebie – dodała pośpiesznie Regan. – Zresztą zobaczysz, to naprawdę niesamowita kobieta. Aha, zapisałam ci numer jej lotu...

– Powiedz mi, jak wygląda, żebym ją poznał.

– Brunetka o piwnych oczach. Włosy nosiła ściągnięte do tyłu. Czasem rozpuszczone. Mojego wzrostu, szczupła...

– Szczupła czy chuda, bo to różnica.

– Raczej chudawa. Może mieć okulary. Kiedyś używała ich do czytania. Odkładając książkę, zapominała je zdjąć i ciągle na coś wpadała.

– Innymi słowy, chuda niezdarna brunetka w okularach.

– Na swój sposób jest bardzo atrakcyjną kobietą – oznajmiła lojalnie Regan. – Ale nieśmiałą, więc bądź dla niej miły.

– Zawsze jestem miły, zwłaszcza dla kobiet.

– Wiem. Gdybyś jej nie znalazł, poproś, żeby wezwano doktor Rebekę Knight do punktu informacyjnego.

Obserwacja lotniska była frapującym zajęciem. Miał wrażenie, że ludzie wciąż pędzą, chcąc najszybciej opuścić miejsce pobytu i jak najszybciej dotrzeć do celu. Objuczeni wypchanymi torbami, natychmiast po wylądowaniu rzucają się do biegu, jakby goniło ich stado wilków. Zastanawiał się, co ich tak gna; dlaczego tak się przemieszczają z miejsca na miejsce.

Nie żeby miał coś przeciwko podróżom. Jednak równie dobrze można dojechać do celu samochodem. Siedząc za kierownicą, człowiek panuje nad czasem, kilometrami, prędkością.

Widać są różni ludzie i różne gusty.

Był pewien, że bez trudu rozpozna przyjaciółkę Regan: będzie to brunetka mniej więcej dwudziestopięcioletnia, wzrostu około metr sześćdziesiąt pięć, chuda, o brązowych oczach przysłoniętych grubymi szkłami. Przypuszczalnie niezbyt modnie ubrana. Skromna intelektualistka z teczką w ręce i w wygodnych butach na płaskim obcasie.

Stał przy wyjściu, z którego mieli wyłonić się pasażerowie z Nowego Jorku. Zerknął na dwie stewardesy. Oto zawód, w którym nie ma nieatrakcyjnych kobiet, pomyślał. I dobrze, bo skoro człowiek musi siedzieć w metalowej puszce kilka kilometrów nad ziemią, to jest mu dużo przyjemniej, kiedy zajmują się nim takie śliczne istoty.

Oderwał od nich spojrzenie, kiedy w holu pojawili się pierwsi pasażerowie. Grupa zmęczonych biznesmenów w garniturach i krawatach. Za żadne pieniądze świata nie zgodziłby się paradować tak ubrany przez osiem czy dziesięć godzin dziennie. Ładna blondynka w obcisłych czerwonych spodniach posłała mu zalotny uśmiech. Ciągnął się za nią delikatny zapach perfum.

Za blondynką wyszła ładna brunetka o wielkich złocistych oczach. Skojarzyły mu się z bursztynowym naszyjnikiem, jaki mama trzymała w szkatułce z biżuterią.

Za brunetką dreptała babcia z ogromną torbą i rozradowaną twarzą; natychmiast rzuciła się ku niej trójka wnucząt.

No, nareszcie! – pomyślał na widok lekko przygarbionej młodej kobiety o ciemnoblond włosach upiętych w koczek. Wszystko się zgadzało: czarna skórzana teczka, sznurowane buty na płaskim obcasie, okulary w kwadratowych ramkach. Przystanęła, rozglądając się niepewnie.

– Cześć. – Shane uśmiechnął się przyjaźnie. Kobieta cofnęła się i wpadła na mężczyznę, który pędził z wypchaną torbą na garnitury. – Jak leci? – Kiedy wyciągnął rękę po teczkę, którą ściskała w dłoni, przerażona wytrzeszczyła oczy. – Nazywam się Shane MacKade. Regan prosiła, żebym cię odebrał. Coś jej wypadło i nie mogła sama przyjechać. Jak minął lot?

– Ja... – Kobieta przycisnęła teczkę do szczupłej piersi. – Zaraz zawołam ochronę.

– Spokojnie, Becky, mam cię tylko podwieźć do domu.

Krzyknęła piskliwie. Kiedy Shane wyciągnął rękę, chcąc ją uspokoić, kobieta wzięła zamach i z całej siły pacnęła go teczką. Zanim zdążył zakląć czy się oburzyć, poczuł na ramieniu czyjąś dłoń.

– Przepraszam. – Ładna brunetka o bursztynowych oczach przyjrzała mu się z namysłem. – Podejrzewam, że to na mnie czekasz. – Kształtne usta wygięły się ponętnie w lekko ironicznym uśmiechu. – Usłyszałam, jak się tej pani przedstawiłeś. Shane MacKade, tak?

– Tak. – Shane zerknął na kobietę, którą zamierzał porwać do samochodu. – Najmocniej panią... – zaczął, lecz nieznajoma rzuciła się do ucieczki.

– Pewnie dawno nie przeżyła takiej przygody – mruknęła pod nosem Rebeca. Wiedziała, co biedaczka czuje. To koszmar być nieśmiałą, niezbyt atrakcyjną kobietą, którą przeraża współczesny świat. – Rebeca Knight – przedstawiła się, wyciągając na powitanie dłoń.

Różniła się od jego wyobrażenia o szarej myszce, ale kiedy przyjrzał się jej dokładniej, stwierdził, że wcale się tak bardzo nie pomylił. Zdecydowanie wyglądała na intelektualistkę, tyle że zamiast wygodnych butów na płaskim obcasie miała wygodną fryzurę – na chłopczycę. Osobiście preferował dłuższe włosy, ale krótka czupryna pasowała do twarzy Rebeki.

Co do chudości... Hm, pewnie była chuda, chociaż czarne workowate spodnie i luźna czarna marynarka skrywały figurę.

Uśmiechając się, uścisnął dłoń kobiety.

– Regan mówiła, że masz piwne oczy. A twoje są bursztynowe.

– Na prawie jazdy widnieje kolor piwny. U Regan wszystko w porządku?

– Tak. Opiekunka jej nawaliła i niespodziewanie wynikły jakieś sprawy zawodowe. Daj, wezmę to. – Sięgnął po dużą torbę z licznymi kieszeniami, którą miała przewieszoną przez ramię.

– Nie, dziękuję. Czyli jesteś jednym ze szwagrów Regan?

– Tak. – Ujął ją za łokieć i poprowadził w głąb hali.

Ma silny uchwyt, pomyślała. I lubi kontakt fizyczny. W porządku; jej to nie przeszkadza. Nie rzuci się z piskiem do ucieczki, jak tamta kobieta. Choć jeszcze przed kilkoma miesiącami pewnie by tak zrobiła.

– Tym, który mieszka na farmie?

– Owszem. Nie wyglądasz na osobę z tytułami naukowymi, przynajmniej na pierwszy rzut oka.

– Nie? – Popatrzyła na niego spod rzęs. – A ta biedaczka, która pewnie wciąż dygocze ze zdenerwowania, wyglądała?

– To wina jej sznurowanych butów.

W drodze do wyjścia Rebeca uważnie przyjrzała się Shane'owi. Rozpięta pod szyją flanelowa koszula, sprane dżinsy, znoszone kowbojki, mocne dłonie. Gęste czarne włosy wysuwające się spod bejsbolówki, pociągła opalona twarz, która mogłaby reklamować dosłownie wszystko.

– A ty wyglądasz na farmera – oznajmiła po chwili. – Daleko stąd do Antietam?

Przez moment zastanawiał się, czy tym farmerem chciała mu sprawić przykrość, czy powiedzieć komplement. Nie potrafił odgadnąć.

– Godzina drogi. Odbierzemy bagaż i...

– Wszystko mam przy sobie. – Poklepała trzymaną na ramieniu torbę. – Resztę rzeczy nadałam pocztą.

– Świetnie. – Miał wrażenie, że próbuje przeniknąć go na wylot. Odetchnął z ulgą, kiedy założyła okulary słoneczne. Przywykł do kobiecych spojrzeń, ale Rebeca patrzyła bardziej intensywnie, jakby rozbierała go na czynniki pierwsze.

Na parkingu rzuciła okiem na pikapa. Kiedy Shane otworzył jej drzwi, zsunęła z nosa okulary i uśmiechnęła się słodko.

– Jeszcze jedno...

– Słucham?

– Nie używam zdrobnienia Becky – rzekła, zajmując miejsce. Torbę położyła na podłodze.

Podobała jej się jazda. Shane prowadził znakomicie, silnik cichutko mruczał. W głębi duszy czuła satysfakcję, że udało jej się zbić MacKade'a z tropu. Mężczyźni tak przystojni jak jej dzisiejszy kierowca, w dodatku emanujący seksem, często grzeszyli nadmierną pewnością siebie.

Przez całe życie była wylękniona, uważała się za gorszą i brzydszą od innych. To zaczęło się zmieniać parę miesięcy temu, kiedy postanowiła wziąć się w garść. Praca nad poprawą własnego wizerunku i samopoczucia szybko przyniosła pożądane efekty.

Shane podtrzymywał rozmowę. Była mu za to wdzięczna. Kilka kilometrów za lotniskiem skręcili z autostrady i jechali krętymi lokalnymi drogami. Dookoła rozciągał się sielski, malowniczy krajobraz: wzgórza, domy, pastwiska, drzewa, które wciąż zachwycały soczystą zielenią, choć był koniec sierpnia, gdzieniegdzie biegający po polu koń lub skubiąca trawę krowa.

W pikapie panował porządek. Czasem w powietrzu zawirowała kępka złocistej sierści. Kilka nabazgranych karteczek przy tablicy rozdzielczej, w popielniczce pobrzękujące monety, ale nigdzie nie walały się puszki po piwie czy stare gazety.

Może dlatego dostrzegła wystający spod maty złoty kolczyk.

– Twój? – spytała, podnosząc go z podłogi.

Zerknąwszy na przedmiot, który trzymała w dłoni, Shane przypomniał sobie, że Frannie Spader miała identyczne kolczyki, kiedy ostatni raz... kiedy wybrali się razem na przejażdżkę.

– Przyjaciółki. – Wyciągnął rękę po zgubę i wrzucił kolczyk do monet w popielniczce.

– Pewnie się martwi, że go gdzieś zapodziała. To czternastokaratowe złoto. – Na moment Rebeca zamilkła. – Czyli jest was czterech?

– Tak. Ty masz rodzeństwo?

– Nie. Z waszej czwórki ty prowadzisz farmę?

– Jakoś tak wyszło. Jared otworzył kancelarię prawniczą, Rafe ma firmę budowlaną, a Devin jest szeryfem.

– Jaka to farma? Co hodujesz?

– Mam krowy, świnie. Uprawiam kukurydzę, głównie na paszę, ale również żyto, pszenicę, lucernę. No i ziemniaki.

– Serio? – W rytm płynącej z radia muzyki zaczęła bębnić palcami po kolanie. – Czy to nie za dużo na jednego człowieka?

Wzruszył ramionami.

– Zawsze mogę liczyć na braci. W sezonie zatrudniam studentów. Poza tym mam dwóch jedenastoletnich bratanków, których czasem zaganiam do roboty, tłumacząc, że to świetna zabawa.

– Zabawa?

– Dla mnie praca na farmie to czysta przyjemność. – Przyjrzał się jej z ukosa. – Nigdy nie mieszkałaś na wsi?

– Nie. Dorastałam wśród wieżowców.

– W Antietam nie uświadczysz ani jednego.

– Wiem. Regan mi mówiła. Sporo czytałam o tych stronach. To musi być ciekawe mieszkać w miejscu, gdzie rozegrała się jedna z najbardziej znanych bitew wojny secesyjnej.

– Historia bardziej pociąga Rafe'a niż mnie. Dla mnie ważniejsza jest uprawa ziemi.

– Czyli nieszczególnie interesujesz się przeszłością?

– Nieszczególnie. Oczywiście, mieszkając tu, nie sposób nie znać historii. Ale nie rozmyślam stale o słynnej bitwie.

– A o duchach?

– Też nie.

Kąciki jej warg zadrżały.

– Ale wiesz o ich istnieniu?

Ponownie wzruszył ramionami.

– Jasne. Więcej dowiesz się od reszty rodziny.

– Podobno na farmie straszy?

– Podobno. – Nie bardzo chciał rozmawiać na ten temat. – Regan wspomniała, że zamierzasz... właściwie to nie jestem pewien, jakie masz plany.

– Chciałabym zaobserwować i zarejestrować choćby parę przykładów zjawisk paranormalnych – odparła z uśmiechem. – To moje hobby.

– Najwięcej zaobserwujesz w dawnym domu Barlowów, który Regan z Rafe'em przerobili na pensjonat. Prowadzi go jedna z moich bratowych. Tam aż się roi od duchów.

– Wiem, pensjonat figuruje na mojej liście. Chciałabym tam chwilę pomieszkać. Chciałabym również wynająć pokój u ciebie na farmie. Z tego, co Regan mówiła, masz dużą chałupę.

Nie miał nic przeciwko goszczeniu Rebeki, przeszkadzał mu jedynie cel jej wizyty.

– Długo zabawisz w naszych stronach?

– To zależy... – Wyjrzała przez okno, podziwiając widoki. – Zależy, co znajdę i ile czasu zajmie mi sporządzenie dokumentacji.

– A twoja praca?

– Wzięłam roczny urlop. – Na moment przymknęła powieki. – Mam mnóstwo czasu i zamierzam go w pełni wykorzystać. – Otworzywszy oczy, zobaczyła połyskujący w popielniczce kolczyk. – Nie martw się, nie będę ci wchodzić w drogę. Kiedy zaprosisz sobie gościa, nie wychylę nosa z pokoju.

Otworzył usta, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, Rebeca podskoczyła na siedzeniu.

– Co się stało?

Potrząsnęła głową; miała dziwne uczucie dejà vu. Przed nimi wyrastały porośnięte trawą wzgórza. Kilka wyższych szczytów odcinało się od zachmurzonego nieba. Na prawo od drogi ciągnęły się pola zielonej kukurydzy, dalej żyta. Na lekkim wzniesieniu pasły się krowy.

Ciemny las otaczał polanę, wzdłuż niej wił się strumyk.

– Wygląda dokładnie tak, jak powinno – szepnęła Rebeca. – Pięknie tu. Idealnie.

– Dziękuję. To ziemia MacKade'ów. – Shane zdjął nogę z gazu. W jego głosie pobrzmiewała duma. – O tej porze roku liście zasłaniają dom, który stoi na końcu tamtej drogi.

Zobaczyła wąską polną drogę wzdłuż linii drzew. Skinęła głową. Serce waliło jej młotem.

Niech się dzieje, co chce, ale na pewno tu wróci. Nic jej nie powstrzyma. Wróci i zamieszka na farmie. I nie odjedzie, dopóki nie znajdzie odpowiedzi na nurtujące ją pytania.

– Daleko stąd do miasteczka? – spytała, blada jak ściana.

– Kilka kilometrów. – Shane popatrzył na nią z zatroskaniem. – Dobrze się czujesz?

– Świetnie. – Opuściła jednak szybę i wzięła głęboki oddech. – Naprawdę świetnie.

Tytuł oryginału:

The Fall of Shane MacKade

Pierwsze wydanie:

Silhouette Intimate Moments, 1996

Opracowanie graficzne okładki:

Kuba Magierowski

Redaktor prowadzący:

Małgorzata Pogoda

© 1996 by Nora Roberts

© for the Polish edition by Harlequin Polska sp. z o.o., Warszawa 2009, 2011, 2012

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises II B.V.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.

Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25

www.harlequin.pl

ISBN 978-83-238-9944-0

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.