Minjan. Moje spotkania z ortodoksyjnymi Żydami - Margot J.S. - ebook

Minjan. Moje spotkania z ortodoksyjnymi Żydami ebook

Margot J.S.

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Utalentowany fotograf Dan zbiera monety o nominale dwóch euro. Żydówka Esther pije herbatę w kawiarni wyłącznie ze szklanek. Mosje, właściciel restauracji, w przeciwieństwie do większości chasydów chętnie pojawia się w mediach. To między innymi o nich opowiada J.S. Margot, tworząc barwny portret belgijskich Żydów zamieszkujących antwerpską Dzielnicę Diamentów.

Autorka bestsellerowego Mazel tow dokonuje czegoś niezwykłego: udaje się jej przeniknąć do świata i domów chasydów, co owocuje dziesiątkami spotkań i nowych znajomości. Sytuacja jest tym niezwyklejsza, że Margot nie ukrywa swoich poglądów – jest ateistką i feministką. Mimo to dzięki empatii, ogromnemu poszanowaniu odrębności i talentowi do nieosądzania udaje im jej nawiązać bliskie przyjaźnie oparte na zaufaniu.

Minjan to fascynująca opowieść o ortodoksyjnych Żydach w XXI wieku, którzy starają się żyć teraźniejszością, nie zapominając przy tym o trudnej przeszłości. To także pełna życzliwości i humoru opowieść o tym, jak możemy się spotkać mimo różnic, które na pozór wydają się nie do przekroczenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 330

Oceny
4,2 (32 oceny)
13
14
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
magdala36

Dobrze spędzony czas

Zbiór luźnych obrazów z życia współczesnych antwerpskich Żydów, którymi autorkę (nieżydówkę, ateistkę) łączą życzliwe, przyjacielskie relacje. Są Mosje i jego bracia prowadzący restaurację, fotograf Dan, i wreszcie Esther. Ta ostatnia znajomość jest niezwykła, bardzo religijna chasydka i gojka. Prócz wzajemnej sympatii łączy je ciekawość tak odmiennych sposobów życia. Jest opisane życie Żydów w pandemii, przymusowa izolacja boleśnie dotknęła środowisko, które ceni gromadne życie. Oczywiście nie uciekniemy od wspomnienia Holocaustu. Trafiamy do świata, który my znamy jedynie z literatury. Wdrażana przez komunistyczne władze koncepcja homogenicznego państwa, nie dawała przestrzeni wielokulturowej społeczności. Dorzućmy jeszcze decyzje polityczne zgodne z linią wyznaczaną w Moskwie i wyrosło pokolenie, które przez lata nie widziało na ulicy Żyda w tradycyjnym stroju (zostały tylko ilustracje). A dzięki tym reportażom możemy się przekonać jaką wartością jest wielokulturowe społeczeństwo, i...
10
evicia49a

Całkiem niezła

Dobra książka, warta uwagi.
00

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału niderlandzkiego Minjan. Mijn orthodox-Joodse ontmoetingen na Mazzel tov

Projekt okładki Ola Szpocińska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce © Johanna Geron / Flash90 / Forum

Copyright © 2021 by Margot Vanderstraeten

Originally published by Uitgeverij Atlas Contact, Amsterdam

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2023

Copyright © for the Polish translation by Olga Niziołek, 2023

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Alicja Listwan

Konsultacja merytoryczna dr Magdalena Kozłowska

Korekta Agata Górzyńska-Kielak / d2d.pl, Joanna Hałaczkiewicz / d2d.pl

Skład Robert Oleś

This book was published with the support of Flanders Literature (flandersliterature.be)

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-751-3

Opisuję w tej książce prawdziwych ludzi i zdarzenia. Osoby publiczne wymieniam z imienia i nazwiska. Innym – w niektórych przypadkach na ich prośbę – zapewniłam anonimowość, stosując rozmaite zabiegi literackie. W kilku przypadkach wszelkie podobieństwo do istniejących postaci jest przypadkowe.

Jak można sobie wyobrazić kształt naszego życia bez objawienia płynącego z biografii innych ludzi?

James Salter, Lata świetlne, przeł. Marek Fedyszak

[…] człowiek, który się różni ode mnie, wcale mi nie przeszkadza, raczej mnie wzbogaca.

Antoine de Saint-Exupéry, Pilot wojenny, przeł. Anna Cierniakówna

Lubię spotkania.

Tahar Ben Jelloun w wywiadzie ze mną

WERNISAŻ

oraz

restauracja Hoffy’s

Dan

Mosje

Naomi

Dahlia

pan Schwarz

Rozdział 1

Po dobrej godzinie jazdy na rowerze postanawiam zjeść coś w restauracji Hoffy’s i przy okazji poznać ich stawki za catering – chcę z niego skorzystać na wernisażu, więc dobrze się dowiedzieć, ile będzie kosztowała taka gastronomiczna przyjemność.

Lubię krążyć po antwerpskiej Dzielnicy Diamentów, nawet w taki chłodny i szary zimowy dzień jak dziś. Ta okolica, w której mieszka większość społeczności ortodoksyjnych Żydów, różni się atmosferą od centrum miasta, gdzie – jak na całym świecie – główne ulice handlowe są wypełnione globalnymi sieciówkami: Starbucks, McDonald’s, H&M, Zara, Mango, Five Guys… Ich natłok wywołuje wrażenie, że człowiek ma do czynienia z wielkim miastem, choć oczywiście stoi twarzą w twarz głównie z wielkim kapitałem.

Na chaotycznych ulicach Dzielnicy Diamentów sprawy mają się inaczej. Tutaj, zupełnie niczym w wiosce z dawnych lat, roi się od małych sklepików i rodzinnych biznesów: piekarz, rzeźnik, handlarz ryb, aptekarz, sprzedawca zabawek… jeden obok drugiego osobiście prowadzą swoje sklepy. Ich rodzice i przodkowie pochodzą ze wszystkich stron świata, od ukraińskich Karpat po Portugalię, od Rumunii po USA. O międzynarodowym charakterze tej dzielnicy decydują nie ogromne korporacje, lecz ludzie, którzy w niej mieszkają i pracują. Na ulicy słyszy się najróżniejsze języki, ale mimo wszystko przeważają jidysz i hebrajski. To paradoks: ten sztetl, odrębne miasteczko w mieście, tętni kosmopolityzmem na ludzką skalę.

Zostawiam rower przed drogerią Bilsen, na ukos od restauracji Hoffy’s. Bywam w Hoffy’s od ponad trzydziestu lat i rzadko kiedy stawiam go przed ich witryną czy choćby po ich stronie ulicy, gdyż boję się, że mogłabym uszkodzić przeszkloną ścianę frontową. Pewną rolę w moich nietypowych decyzjach parkingowych bez wątpienia odgrywają także mężczyźni, którzy lubią wystawać na chodniku przed restauracją. Dzisiaj nie ma po nich śladu, pewnie dlatego, że pogoda jest zbyt nieprzyjemna. Ale w każdy choć trochę cieplejszy dzień stanowią – podobnie jak piklowane ogórki i gefilte fisz – nieodzowną część Hoffy’s. Stoją sobie w trzech lub czterech, rozglądają się i pytlują. Zwracają się do wchodzących i wychodzących klientów, gawędzą z przechodniami, których wydają się znać co do jednego, plotkują w jidysz. Czasem wydaje mi się, że słyszę węgierski – niezrozumiały język pełen słów napędzanych aż nadto oczywistym akcentem na pierwszą sylabę.

Nie mam pojęcia, kim są ci pobożni mężowie. Pracownikami restauracji albo cateringu. Klientami. Członkami rodziny. Może są związani ze sklepem sąsiada – Textiel Jakobson, wysoka jakość w umiarkowanej cenie – o fasadzie fantazyjniejszej niż sama bielizna i inne praktyczne tekstylia z jego asortymentu.

Mężczyźni mają na sobie typowe chasydzkie stroje, a religijna ascetyczność ich skromnych garniturów i satynowych kapot także skłania mnie do mimowolnego zachowywania dystansu. Ta wieczna jednolita czerń i biel, w żadnym wypadku nie czerwona czy zielona część ubrania albo jarmułka w barokowe wzory, nie mówiąc już o barwnej poszetce czy muszce w grochy. Zamiast tego po obu stronach zwisają na spodniach białawe, przypominające o przykazaniach frędzle małego tałesu, czyli kamizelki z białego płótna, którą noszą pod koszulą.

W tej dzielnicy, która podlega w większości pod antwerpski kod pocztowy 2018, najjaskrawsze kolory ma graffiti na ogrodzeniach otaczających nieużywane tereny i ukrywających podniszczone budynki. W ostatnich latach przybyło tu zarówno ogrodzeń, jak i malowideł: złe czasy dla diamentów oznaczają dobre czasy dla graffiti.

Barw dodaje także restauracja Hoffy’s. Trzech braci Hoffmanów – Mosje, Janki i Jumi – już od dziesiątków lat uchodzi za prawdziwych ambasadorów kuchni żydowskiej. Ich świeżo przyrządzane tradycyjne potrawy – barszcz, kibbeh, udka z kurczaka po sefardyjsku… – wypełniają ustawioną po lewej stronie od wejścia ladę chłodniczą, która ciągnie się przez całą witrynę restauracji i kończy dopiero pięć metrów dalej, przy kuchni. Tutejsze specjały, ułożone apetycznie w miskach, miseczkach i na talerzach, kuszą każdego wchodzącego i przechodnia.

Z czasem moim stałym miejscem został pierwszy stolik po prawej, w przedniej części restauracji, skąd mogłam podziwiać ladę chłodniczą, kasę i miejsce do odbioru potraw na wynos.

Nie muszę już zamawiać dań z menu, zwłaszcza jeśli przychodzę sama. Mosje – w wykrochmalonym ciemnobrązowym fartuchu na nieskazitelnie białej koszuli – pyta, czy jestem głodna bardzo czy tylko trochę i czy wolę coś słodkiego, czy raczej pikantnego. Po czym bierze sprawy w swoje ręce, a to idzie mu świetnie. Mosje jest szefem kuchni i knajpy, a czasem myślę sobie, że całej ulicy.

Zawsze cieszy się na mój widok. Wykonuje, jak teraz, powitalny gest – kładąc prawą dłoń na sercu, lekko się kłania i prowadzi mnie do mojego miejsca. Jeśli ktoś tam siedzi, otrzymuję sąsiedni stolik i inne krzesło ze świetnym widokiem na lokal.

Jest popołudnie w środku tygodnia, minęła już pora lunchu. W całej sali zajęte są tylko trzy stoliki. Obok mnie, po drugiej stronie przejścia, siedzi staruszka z kobietą koło sześćdziesiątki, która przypuszczalnie jest jej córką; mają takie same wypukłe czoła i minę wyrażającą lekką urazę, którą widać głównie w ich oczach i ustach. Niewprawny obserwator nie dostrzeże tego od razu, ale obie noszą peruki. Ta matczyna jest sztywna i staroświecka, z przyczepioną niebieskawą czapeczką czy też czepkiem.

Przy stoliku za mną dwóch młodych biznesmenów pije herbatę. Jeden z nich tak głośno krzyczy po francusku do telefonu, że kolega radzi mu kontynuować rozmowę na zewnątrz. Tamten wykonuje to subtelne polecenie, ale nie potrafi się powstrzymać, by po drodze do wyjścia krzyczeć jeszcze głośniej, zapewniając w ten sposób swojego towarzysza – i przy okazji całą restaurację – że nie będzie go góra pięć minut. „Cinq, tu m’entends, je reviens dans cinq minutes”[1]. Dwie dziewczyny, które właśnie zapłaciły rachunek, pytają braci Hoffmanów, czy mogłyby zrobić sobie z nimi zdjęcie przed ladą chłodniczą. Tylko Jumi na to idzie. Otoczony przez dwie młode blond piękności i ubrany jak zawsze w porządny kitel – z tej samej brązowej bawełny co fartuch Mosjego, z kieszeniami i połami z beżową lamówką – spogląda wesoło w oko aparatu w telefonie, trzymanego w gotowości przez jego brata. Janki robi zdjęcie jednym smartfonem, a potem powtarza manewr z drugim, należącym do drugiej dziewczyny. Jumi ciągle się uśmiecha.

Mosje stoi za ladą i żywo rozmawia przez telefon. Parę razy wchodzi na salę i szybko omiata ją wzrokiem. Słyszę słowa „Knokke” i „bar micwa”. Zapewne organizuje w wymienionym uzdrowisku koszerny bufet, a może nawet dwa: na żydowskich przyjęciach, gdzie przestrzega się surowej interpretacji dogmatów wiary, mężczyźni i kobiety mają osobny bufet.

– Sporo słyszę o pani książce o nas, o Żydach – zagaduje Mosje, podsuwając mi wachlarz deserów, a wśród nich strudel z jabłkami, sałatkę owocową i lody.

Uśmiecham się – do niego i do talerza przede mną.

– To dobra czy zła wiadomość? – pytam. Najbardziej kusząco wyglądają strudel i zapiekanka makaronowa.

– Nieważne.

– Ważne.

– Życie nie różni się od obiegu zamkniętego – mówi. – Tylko przeciwne bieguny mogą wytworzyć elektryczność. Zmiana, nowe życie, powstaje dopiero po zetknięciu się pozytywnych i negatywnych reakcji.

Sposób, w jaki wypowiada te słowa – takim samym tonem proponuje gościom dania z karty.

– Czytał pan tę książkę? – pytam. Zupełnie niepotrzebnie. Doskonale wiem, że większość chasydzkich Żydów, poza niektórymi ugrupowaniami takimi jak Chabad-Lubawicz, nie chce się zniżać do czytania świeckiej literatury. W synagodze tej grupy przy Belgiëlei wisi duży portret ich nieżyjącego ostatniego rebego, Menachema Mendla Schneersona, który pochodził z Ukrainy i przeprowadził się do Nowego Jorku. Schneerson ukończył studia inżynierskie na paryskiej Sorbonie i nigdy nie stronił od literatury „spoza swojego świata”. Obecnie na Brooklynie wszędzie można się natknąć na jego podobiznę i zwolenników.

– Nie mam kiedy czytać, tyle jest roboty – usprawiedliwia się Mosje. – Wie pani może, w którym sklepie sprzedają czas?

Z nim to tak zawsze. Podchodzi do pytania okrężnymi drogami, które zawierają mieszankę humoru, tragizmu i mądrości. Albo odpowiada na nie innym pytaniem.

– Pamięta pan, jak siedziałam tu pół roku temu z Christophe’em Buschem, wtedy jeszcze świeżo upieczonym dyrektorem koszar Dossin? – pytam. Zaprosiłam wówczas kierownika Muzeum Holokaustu i Praw Człowieka na lunch do Hoffy’s.

– Oczywiście – potwierdza Mosje.

– Przy tym stoliku pokazałam mu portfolio Dana Zollmanna ze zdjęciami codziennego życia społeczności chasydzkiej w Antwerpii.

– Przypominam to sobie. A ja wtedy opowiedziałem pani o ojcu Dana Zollmanna, który niestety zmarł jakiś czas temu. Był naszym stałym bywalcem. Pamiętam nawet, że to właśnie on dał Danowi, swojemu najmłodszemu synowi, pierwszy aparat fotograficzny. Dan Zollmann jest wyjątkowym człowiekiem z ogromnym, wyjątkowym talentem.

– Zaprzyjaźniliśmy się.

– W takim razie sama pani wie, jaki jest wyjątkowy.

– Będziemy mieć wystawę w koszarach Dossin w Mechelen. Zdjęcia Dana będą pokazywane razem z fragmentami z Mazel tow – wygaduję się.

– Mazel tow! Powodzenia! Ale teraz proszę zabrać się do jedzenia. Inaczej wszystkie te pyszności zaraz wystygną. – Mosje uśmiecha się szeroko i idzie przywitać nowych gości.

Ciągle pojawiają się i odchodzą kolejni klienci po dania na wynos, w większości religijni. O tej porze absolutnie nie ma tłoku. Widzę za to wielokrotnie, jak wypełnione siatki trafiają w czyjeś ręce bez zapłaty. Judaizm każe okazywać solidarność tym, którzy mają mniej szczęścia, i ten obowiązek – jak zawsze w przypadku tej religii – należy spełniać codziennie.

Sędziwa kobieta przy sąsiednim stoliku nie potrafi samodzielnie jeść; chyba nie pamięta już, jak to się robi. Córka cierpliwie karmi ją łyżką, nie przejmując się mną ani innymi gośćmi. Staruszka nie mówi. Córka – czy kimkolwiek jest dla swojej towarzyszki – mówi do niej po hebrajsku, jakby prowadziły rozmowę, mimo że nie otrzymuje odpowiedzi. Kilka razy pozdrawia mnie uprzejmym skinieniem głowy, a ja odwzajemniam ten gest.

– Ilu gości spodziewacie się na wernisażu? Będą też dziennikarze? – pyta Mosje pół godziny później, widząc, że mój talerz jest pusty. Chwalę jego pyszne dania.

Z tego, co wiem, Mosje jest jedynym apolitycznym belgijskim chasydem, który nie ma oporów przed częstym pojawianiem się w gazetach i czasopismach. Bynajmniej nie unika radia, telewizji ani mediów społecznościowych: pod warunkiem, że wspomni się w nich o restauracji Hoffy’s, oferującej jedzenie na miejscu i na wynos, a najlepiej także o sklepach innych członków rodziny Hoffmanów.

– Liczymy na jakieś sto pięćdziesiąt osób – odpowiadam. – Mniej więcej jedna trzecia to będą Żydzi, praktykujący i niepraktykujący. Dlatego chcemy mieć koszerny catering od was. Z referencjami od Hoffy’s na pewno uda nam się przyciągnąć osoby religijne.

Mosje z uśmiechem wyciera ręce w fartuch.

Przedstawiam mu trzy daty, które wybrałam.

– Widzę tu jakieś piątkowe popołudnie – zauważa z zabawnie brzmiącym oburzeniem w głosie. Patrzy na mnie w podobny sposób: świdruje mnie wzrokiem, wydyma policzki i się uśmiecha.

– Ojej – odpowiadam i stukam palcem w skroń. Wiem, o co chodzi, ale często zapominam. W piątek po południu rozpoczynają się przygotowania do szabatu, a dzień odpoczynku stanowi świętość w kręgach wszystkich ortodoksyjnych Żydów.

Następnie tym samym trudnym do odczytania tonem, w którym pobrzmiewają i cierpliwość, i sprzeciw, i oburzenie, Mosje raz jeszcze uświadamia mi, że mój automatyczny sposób myślenia nie uwzględnia żydowskich zwyczajów. Informuję go bowiem, że na wernisażu w żadnym razie nie może zabraknąć sernika po żydowsku.

– Lepiej go nie podawać – stwierdza.

– Uważa pan, że jest za ciężki?

– Żydzi jedzą obiad raczej późniejszym niż wcześniejszym popołudniem. Jeśli chce pani zorganizować przyjęcie około czwartej, nie zdążą go jeszcze strawić.

– Ale niektórzy na pewno będą mieli ochotę na taki klasyk.

– A może owoce? Albo strudel z jabłkami bez dodatku nabiału. Przed chwilą go pani jadła, nie smakował pani? Gałki sorbetu cytrynowego albo melonowego?

– Uważam, że bez sernika się nie obejdzie.

Mosje znów wydyma policzki.

Dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, że nie uwzględniłam pewnych zasad żywienia. Hoffy’s to restauracja, w której serwuje się mięso. Zgodnie z zasadami judaizmu religijni Żydzi, którzy chcą spożyć nabiał, muszą odczekać standardowe trzy do sześciu godzin po zjedzeniu mięsa. W kuchni Hoffy’s nie ma produktów mlecznych. To dlatego nigdy nie podaje się tu mleka do kawy. Jeśli mimo to ktoś ma taką potrzebę, dostanie sojowe. Z tego powodu nie serwuje się tu sernika.

– Ojej – powtarzam, tym razem odrobinę zawstydzona.

Mosje kiwa głową ze śmiechem. Wyciąga zza lady podłużny terminarz wypchany po brzegi paragonami, formularzami i innymi papierami – kalendarz, jakiego nie widuje się już od lat.

– Zdaje się, że muszę przeczytać pani książkę – mówi, a jego uniesione, widoczne ponad oprawką okularów brwi wyrażają sceptycyzm, ale także rozbawienie. Gryzmoli coś w kalendarzu i go zatrzaskuje, a ten moment ma w sobie coś niemal uroczystego.

Chwilę później, gdy wkładam ciepłą puchową kurtkę, staruszka siedzi sama przy stole. Właśnie podano deser: sorbet i lody waniliowe – bez mleka czy śmietany! – z dużą ilością owoców. Kobieta nie czeka, aż wróci towarzysząca jej córka. Wpycha szybko do ust kilka łyżeczek pełnych lodów, a następnie uśmiecha się błogo. Na moment. Potem chyba czuje ekstremalne zimno nawet w zatokach. Przestraszona bólem, siedzi z wytrzeszczonymi oczami przez co najmniej pół minuty. Kładzie obie dłonie na głowie. Lody ciekną jej po brodzie i kapią na podołek. Wydaje mi się, że kobieta płacze.

Rozdział 2

Dan Zollmann jest autorem zdjęcia okładkowego oryginalnego wydania Mazel tow. Jak zostałam korepetytorką w domu ortodoksyjnych Żydów. To nie tak, że zrobił to zdjęcie, zatytułowane Dancing in the rain, specjalnie dla mnie – istniało na długo, zanim tamta książka ujrzała światło dzienne.

Dancing in the rain to portret odwróconego do nas plecami chasyda. Otula go czarny satynowy płaszcz, a pejsy powiewają mu na wietrze. Mężczyzna ma na głowie niezbyt wysoki czarny kapelusz i nosi czarne pumpy, a pod nimi czarne pończochy. Walcząc z wiatrem, jedną ręką przytrzymuje rozłożony – czarny – parasol na wysokości lewego biodra; drugą ręką pilnuje, by podmuchy nie wygięły drutów. Wiatr wnosi powiew w tę scenę, która sugeruje otwartość i zamknięcie, emanuje radością, ale i powściągliwością, scenę kryjącą w sobie nie tylko Antwerpię, lecz także cały świat.

Nie znałam Zollmanna. Kiedy jednak szukałam odpowiedniej okładki do tamtej książki, okazało się, że zdjęcia, które po poszukiwaniach w Google uznałam za rokujące, pochodziły od niego – wszystkie, co do jednego. Istniał tylko jeden problem: nigdzie nie było jego danych kontaktowych. Jego fotografie dało się znaleźć wszędzie, ale on sam nie miał nawet strony internetowej.

Dzwoniłam do gazet i czasopism, które publikowały jego zdjęcia: nikt nie był w stanie dać mi jego numeru. Na pytanie, gdzie mieszka, otrzymałam odpowiedź, że najprawdopodobniej w Antwerpii – pracował tam przez dwa lata jako fotograf miejski. Mimo to urząd gminy nie potrafił udzielić mi żadnych informacji na jego temat. Zollmann zdobył za swoje prace kilka ważnych wyróżnień, a jednak nic nie wskórałam także u instytucji przyznających te nagrody. Muzeum Historii Żydów w Amsterdamie zorganizowało cieszącą się uznaniem wystawę jego zdjęć. Zadzwoniłam tam i wysłałam maila, co nie posunęło mnie ani trochę naprzód. Choć może jednak: dowiedziałam się, że Zollmann wydał albumy z fotografiami. Znalazłam je online, ale gorzej poszło z poszukiwaniem miejsc, gdzie można by je kupić. Skontaktowałam się z wydawcą – odesłał mnie z kwitkiem.

Wyglądało na to, że Dan Zollmann nie istnieje. Stopniowo nabierałam przekonania, że musi być wytworem czyjegoś pełnego inwencji umysłu. Albo ultraortodoksyjnym Żydem, który zamyka się we własnej społeczności. To drugie wydawało mi się najbardziej prawdopodobne. Jego prace ukazywały intymność codziennego życia chasydów w sposób, jakiego nigdy wcześniej nie widziałam. Ktoś, komu wolno było fotografować tych ludzi i ich tradycje, musiał sam należeć do świata, w którym monopol na prawdę mają święte księgi i cadykowie.

Sądząc po zdjęciach, które udało mi się wyszukać w internecie, fotograf odwiedzał nawet tisze. Słowem tym określa się spotkania przy stole ze znakomitymi cadykami. Na niektórych zdjęciach Zollmanna setki mężczyzn w sztrajmłach śpiewają i modlą się w improwizowanej sali bankietowej na świeżym powietrzu, urządzonej w formie areny. Każde jej półkole ma schodzącą w dół trybunę dla publiczności, jakiej można by się spodziewać na stadionie sportowym na obrzeżach miasta. Zgromadzeni słuchają przywódcy duchowego, zasiadającego u szczytu ogromnego stołu, na którym stoją jedynie butelki z wodą. Budynki w tle pozwalają mi wywnioskować, że spotkanie odbyło się niedaleko alej Charlottalei i Brialmontlei, czyli w samym środku dzielnicy żydowskiej, pomiędzy rzędami domów i rzut kamieniem od parku miejskiego.

Zollmann odwiedzał z aparatem pokoje mieszkalne i szule[2], do których normalnie nie wpuszcza się ciekawskich. Udało mu się cyknąć fotkę dwóch chasydów w sztrajmłach, przejeżdżających na rowerach pod wiaduktem, a oni nie odwrócili twarzy. Musiał pozostawać w dobrych stosunkach z żydowskimi drobnymi przedsiębiorcami, na przykład z Seletskimi, prowadzącymi najstarszą żydowską księgarnię w Antwerpii, przekazywaną z ojca na syna. Na paru zdjęciach stary Seletski zagłębia się w swoje księgi spisane po hebrajsku i w jidysz, z których ułożył tyle stosów, wzniósł tak wysokie wieże, że zdają się podpierać sufit i jego duszę.

Zollmann musiał być jednym z nich – zwłaszcza że w otoczeniu całej tej ortodoksji mógł pozwolić sobie na humor, a taki przywilej przysługuje wyłącznie wtajemniczonym. Tak jak na tym ujęciu: dwóch ubranych tradycyjnie w czerń i biel chasydów, ojciec i syn, idzie przez padający śnieg; między nimi dynda tania jaskrawoczerwona reklamówka Media Marktu ze sloganem: „Przecież nie jestem wariatem”. Albo to zdjęcie: pobożny młodzieniec jedzie na rowerze przez swoją dzielnicę. Na widok wycelowanego w niego obiektywu Zollmanna błyskawicznie się odwrócił, całkowicie niespodziewanie stając twarzą w twarz z zakazanym – szczupłą, długonogą brunetką w obcisłych dżinsach, która pewnie kroczy po chodniku.

Ostatecznie osobą, która pomogła mi zdobyć numer telefonu Dana Zollmanna, okazał się szalenie miły pracownik sekretariatu gminy żydowskiej Szomrej Hadas.

– Przepraszam, ale czy mógłby mi pan najpierw wytłumaczyć znaczenie słów Szomrej Hadas? – spytałam przez telefon. – Co to znaczy?

– To po hebrajsku.

– Rozumiem. Ale co to oznacza?

– Strażnicy Wiary. W Antwerpii jest jeszcze druga duża gmina żydowska.

– Mieszkam w tym mieście od kilkudziesięciu lat, ale pierwsze słyszę.

– A czy kiedykolwiek czegoś od nich pani potrzebuje?

– Nie jestem Żydówką. Ale nigdy nie czytałam nic na ten temat.

– Zapewne istnieje więcej rzeczy, o których nigdy pani nie czytała? – wypowiedział te słowa uprzejmie, zabrzmiały jak żart.

– Jak nazywa się ta druga gmina? – spytałam.

– Machsike Hadas, Obrońcy Wiary. Ale nie wszyscy Żydzi należą do gmin, jeśli tak się pani wydaje. Jest wielu Żydów, którzy nie chcą być członkami żadnej grupy. Bo są ateistami. Albo nie chcą płacić składki, to równie prawdopodobne. – Zaśmiał się.

Nie odważyłam się spytać, ile kosztuje członkostwo. Obiło mi się kiedyś o uszy, że ortodoksyjni Żydzi oddają gminie pewien procent swojej pensji czy dochodów, by dostać w zamian dobrze zorganizowane żydowskie życie. Ta społeczność składa się zatem z gmin. Czy każdy członek płaci tyle samo, czy może kwota składki zależy od dochodów? Chętnie bym się tego dowiedziała, ale nie dałam się ponieść zaciekawieniu. Wiedząc, jaka podejrzliwość panuje w tych kręgach, nie chciałam budzić nieufności. Gdyby mężczyzna wygooglował moje nazwisko, szybko dowiedziałby się, że jestem dziennikarką. Mógłby uznać, że próbuję ukradkiem wydobyć od niego informacje, podczas gdy interesował mnie wyłącznie numer telefonu Zollmanna. Zamiast tego spytałam więc:

– Czyli są strażnicy wiary i obrońcy wiary?

– Większość nurtów chasydzkich należy do Machsike Hadas. Bóg siedzi za kierownicą ich życia. Na szczęście w naszym życiu, życiu nowoczesnych ortodoksów, Bóg zasiada na tylnym siedzeniu.

Mężczyzna miał młody, energiczny głos. Zastanawiałam się, jak wygląda. Czy nosi jarmułkę. Czy ma brodę.

– Czy powinnam szukać Dana Zollmanna w tej drugiej gminie?

– Mogę dać pani jego numer.

– Byłoby fantastycznie. Chcę spytać o prawa autorskie do jednego z jego zdjęć.

– Tego typu rozmowy musi pani faktycznie prowadzić z nim samym.

– Zna go pan? Jest pobożny?

– Oryginał z niego.

– Co ma pan na myśli?

– A co ma pani na myśli, mówiąc „pobożny”?

– Że jest chasydem.

– Czy nie wszyscy ludzie są pobożni na swój własny sposób?

Na moment zapadła cisza. Przynajmniej na linii, bo w tle słyszałam, jak mężczyzna rozmawia z kimś po niderlandzku. Nic nie rozumiałam.

– Czy zna pani historię o żydowskim rozbitku, który od wielu lat przebywa na bezludnej wyspie? – Znów zwrócił się do mnie.

– Yyy…

– Rozbitek znajduje na wyspie różne materiały i buduje z nich dom, synagogę, stajnię, stragan. Bezustannie buduje i przebudowuje, jedną budowlę za drugą, aż wreszcie ma prawie całą dzielnicę. Jest tam pani?

– Słucham – odpowiadam. Znałam historię, którą chciał mi opowiedzieć. Jej lekko zmodyfikowane warianty słyszałam już przynajmniej z dziesięć razy: dlaczego żydowscy mężczyźni tak uwielbiają sypać szmoncesami?

– Pewnego dnia nadpływa statek. Żyd zostaje uratowany. Marynarze, goje, jak nazywamy nie-Żydów, ze zdziwieniem patrzą na wioskę, którą w pojedynkę wybudował Samuel. Już mają wchodzić na pokład i odpływać, gdy jeden z mężczyzn odwraca się do niego i mówi: „Jednej rzeczy nie rozumiem, mój dobry człowieku. Dlaczego wybudowałeś dwie synagogi, skoro jesteś tu jedynym mieszkańcem i jedynym wiernym?”.

Mężczyzna umilkł.

Wykorzystałam ciszę, by udzielić odpowiedzi:

– „To”, mówi rozbitek i wskazuje jedną budowlę, „jest moja synagoga. A tamten budynek to synagoga, w której moja noga nigdy nie postanie”.

– Rozumie pani głębszą mądrość tego dowcipu? – spytał mężczyzna, nie tracąc rezonu.

– Proszę mi powiedzieć.

– W judaizmie jednomyślność istnieje tylko i wyłącznie podczas śpiewu w synagodze. A i na ten temat będą dyskusje.

Przygotowałam kartkę i długopis, gotowa zanotować numer Dana Zollmanna.

*

Dzwoniąc do drzwi Dana Zollmanna, liczyłam się z tym, że odejdę z kwitkiem: ultraortodoksyjny fotograf nigdy nie zgodziłby się na wykorzystanie jego zdjęcia na okładce książki o rodzinie nowoczesnych ortodoksów, napisanej przez ateistkę, a do tego gojkę.

Poza tym podczas rozmowy przez telefon Zollmann był wyjątkowo zwięzły i rzeczowy, aż ogarniało mnie zniechęcenie. Ustaliliśmy datę i godzinę. Podał mi swój adres. Zaraz potem powiedział: „Do zobaczenia, nie będę pani przeszkadzał”. I odłożył słuchawkę.

W drodze do niego zastanawiałam się, który nurt jego religii zakazuje mężczyźnie prowadzenia długich rozmów telefonicznych z kobietą. Kto uznawał, że taka konwersacja nie może trwać dłużej niż ściśle konieczne? Czy na jego zdjęciach widnieli wyłącznie mężczyźni właśnie dlatego, że nie wolno mu było zadawać się z kobietami?

Mimo to nie traciłam całkiem nadziei. Dan Zollmann mieszkał na przedmieściach Antwerpii. Chasydzi, niezależnie od tego, do której dynastii czy odłamu przynależą, niemal zawsze lokują się w sztetlu. A on przebywał poza eruwem, ogrodzeniem, które tak świetnie pokazuje, że jeśli więź między Bogiem a współczesnym światem ma być długotrwała i znośna, będzie wymagać tyle samo akrobatyki co każde inne małżeństwo.

Eruw otacza pewien obszar, symbolicznie zamieniając go w domostwo. To bardzo ważne, bo w szabat i inne dni świąteczne pobożnym Żydom wolno wykonywać w domu pewne precyzyjnie określone czynności, niedozwolone poza nim: pchanie dziecięcego wózka, noszenie zakupów… Kiedy dany teren umownie stanie się domem, będą mogli to robić także na nim. Takie zwiększenie swobody jest naprawdę pomocne, zwłaszcza w przypadku wielodzietnych rodzin.

W Antwerpii, w odróżnieniu od Nowego Jorku, Londynu, Paryża czy Amsterdamu, sprawdzany co tydzień przez rabinów eruw obejmuje całe miasto. Na to nieprzerwane ogrodzenie składają się granice naturalne, takie jak Skalda, oraz budowlane – tory kolejowe czy mury miejskie. Tam, gdzie brakuje dzieł natury i człowieka, eruw uzupełnia się linką zawiązywaną na wysokości drzew, której stanu się pilnuje, zwłaszcza w razie sztormu czy burzy. Gdyby błyskawica wypaliła dziurę w eruwie w szabat albo inny dzień świąteczny, ortodoksyjni Żydzi mieliby spory problem.

W górnej części futryny, po prawej stronie, nieco nad dzwonkiem, wisiała jednak mezuza, czyli zwitek pergaminu z cytatem z Tory, który ma chronić dom przed złem.

Drzwi otworzył Dan Zollmann we własnej osobie. Przywitał mnie uprzejmie, nie patrząc mi w oczy. Unikał mojego spojrzenia także później, prowadząc mnie do jasnego salonu, który wydawał się stworzony specjalnie dla gości.

Gospodarz był ode mnie o głowę niższy i nieco zbyt ciężki jak na swój wzrost. Dałam mu na oko jakąś pięćdziesiątkę. Nie miał pejsów, a jego siwiejących loków nie przykrywała jarmułka. Nosił jasnobrązowe sztruksy i zielony sweter z wełny jagnięcej, spod którego wystawała koszula w beżowo-zieloną kratkę.

Wskazał mi fotel i zniknął.

Na dużym stole pośrodku salonu czekały już dwie filiżanki, stosik talerzy, garść sztućców i pęk serwetek. Obok pyszniły się cztery tartaletki – dwie z jabłkami, jedna ryżowa i jedna z nadzieniem czekoladowym – w otoczeniu sporej liczby szklanych i kryształowych miseczek z daktylami, migdałami, makaronikami i winogronami. Na ścianach wisiały obrazy ze scenami o tematyce żydowskiej i oprawione zdjęcia. Nad drzwiami, tam gdzie w katolickich domach zazwyczaj czuwa Jezus na krzyżu, znajdował się portret trzech mężczyzn, którzy skończyli się modlić: kojarzyłam to zdjęcie z internetowych poszukiwań prac Zollmanna. Na regale z ciemnego drewna stały dziesiątki miniaturowych figurek przedstawiających rzadkie i ginące zawody, od domokrążcy przez zegarmistrza i szewca po szlifierza diamentów. Były to profesje, które na początku dwudziestego wieku ożywiały i urozmaicały dzielnicę ortodoksyjnych Żydów w Antwerpii, tworząc z tej części miasta miejsce, gdzie świetnie odnajdowali się zwłaszcza ubodzy Żydzi, którzy uciekli z Europy Wschodniej.

Ruda kocica dała mi do zrozumienia, że przebywam w jej królestwie.

Dostałam dużo czasu na rozejrzenie się po pokoju gościnnym. Zollmann nie wracał. Nie było go tak długo, że zrobiło mi się nieswojo. W domu panowała zupełna cisza. Jedynie kotka rozparła się na mojej torebce, którą ułożyłam na fotelu obok mnie. Poczułam pokusę, by ją przegonić, ale nie miałam śmiałości. Obawiałam się wygiętego grzbietu i pacnięcia łapą – a do tego w każdej chwili w drzwiach mógł pojawić się pan Zollmann. Skubnęłam kilka orzeszków, daktyla i trzy winogrona.

Ku swojej radości odkryłam, że na komodzie przy stole stoi Shtetl, album fotograficzny Zollmanna. Położyłam go przed sobą i zajrzałam do środka. Kiedy jednak zdążyłam dwa razy uważnie i z podziwem przekartkować całość, gdy przeczytałam, że wschodnioeuropejski chasydyzm powstał w odpowiedzi na tradycyjny, intelektualny judaizm, cisza panująca w domu zaczęła działać mi na nerwy. Czytałam dalej. Dowiedziałam się jeszcze, że Israel ben Eliezer był pierwszym cadykiem i że zawdzięczał sukces głównie charyzmie, dzięki której udało mu się trafić do mas ubogich Żydów – a wszystko to w osiemnastym wieku. Wytężyłam umysł, żeby zapamiętać to nazwisko. I raz a dobrze wbić sobie do głowy różnicę między charedim a chasydami. Wszyscy chasydzi są charedim. Nie wszyscy charedim są chasydami. Istnieją także charedim, którzy nie chcą nawet słyszeć o chasydyzmie i nie znoszą chasydzkich „przebieranek”. Wtapiają się – przynajmniej jeśli chodzi o ubiór – we współczesny, świecki tłum. Ta ultraortodoksyjna grupa to litwacy. Ich ruch powstał na Litwie.

Dosyć.

Uznałam, że Zollmann zbyt długo trzyma mnie w niepewności. Kotka była tego samego zdania. Wyciągnęła się teraz na środku stołu, a luz, z jakim leżała, kazał mi podejrzewać, że w poprzednich wcieleniach regularnie bywała na rzymskich bachanaliach.

Postanowiłam zawołać Dana Zollmanna z przedpokoju.

Zszedł po schodach. Nie biegł, jak można by się spodziewać po kimś, kto zna własny dom i każdy jego stopień. Szedł drobnymi kroczkami i patrzył pod stopy w skórzanych pantoflach, jakby nie był do końca pewien ziemi pod nogami.

– Musiałem sprawdzić pogodę na nadchodzące dni. Zbliża się do nas wyż z Rosji. I to by było na tyle, jeśli chodzi o przyjemny wiatr.

Wszedł do pokoju gościnnego.

– Czy to ważne dla zdjęć? – spytałam, próbując wyczuć sytuację. Może pogoda i wiatr miały kluczowe znaczenie dla jakiegoś fotoreportażu, który zaplanował sobie na najbliższe dni.

– I to by było na tyle, jeśli chodzi o przyjemny wiatr.

– Bardzo bym chciała dowiedzieć się więcej o pańskich pracach. Ogromnie mi się podobają.

– Miło mi.

– Nie znam nikogo, kto tworzyłby tak intymne obrazy społeczności chasydzkiej.

– Rozumiem. Bo też nie ma nikogo, kto robiłby to co ja.

– Przez telefon wspominałam, dlaczego chcę z panem porozmawiać. Napisałam książkę i chciałabym kupić jedno z pańskich zdjęć na okładkę.

– Które ciastko chcesz?

– Wszystkie wyglądają pysznie.

– Ale to nie znaczy, że masz wszystkie zjeść.

– Poproszę to z jabłkiem. – Zaśmiałam się rozbawiona. – Świetnie wygląda.

– Z jabłkiem są dwa.

– Jedno wystarczy – odparłam.

– Drugie jest dla mnie, sama rozumiesz. Jabłko jest przepyszne.

– Zwłaszcza na takim ciastku.

– Są z Lebleu, najlepszej cukierni jak okiem sięgnąć. Specjalnie po nie pojechałem, gdy się dowiedziałem, że przyjedziesz. – Od samego początku zwracał się do mnie na „ty”.

– Dziękuję, to bardzo miło z pana strony – odparłam.

– Gdybyś nie przyszła, to zjadłbym je sam.

– Lebleu nie jest koszerny. – Zmieniłam temat, chcąc już przejść do rzeczy.

– Za to jest najlepszy – odpowiedział. I dodał, że zbliża się do nas wyż znad południowo-zachodniej części Rosji.

*

Dan Zollmann żyje w izolacji – i od mojego świata, i od świata chasydów. Nawet gdy już ma się wszelkie możliwe dane kontaktowe, nadal trudno jest do niego dotrzeć. To nie religia nakłada na niego restrykcje; fakt, że Dan Zollmann jako fotograf ma dostęp do bardzo zamkniętej społeczności chasydów i od ponad dziesięciu lat z lekkością przewija się przez ich surowe, podporządkowane religii życie, wynika z tego, że jest wybitnie uzdolnioną osobą z autyzmem. Jest wyjątkowym fotografem, bo jest tym, kim jest. Wolno mu wszystko – prawie wszystko – bo jest tym, kim jest. Zawsze ma przy sobie aparat, zawieszony na szyi tak mocno wyprostowanej, że jego głowa nie porusza się płynnie. W jego ruchach kryje się sztywność, pewien rodzaj ostrożności, jakby przez cały czas chciał trzymać wszystkie części ciała jak najbliżej siebie.

Nie da się podejrzewać go o ukryte zamiary czy podglądactwo. Siłą Dana jest jego rozbrajająca bezpośredniość. Jego szczerość stanowi zieloną kartę. Otwierają się przed nim każde zamknięte drzwi.

To, że Dan może porządkować i kształtować świat za pomocą aparatu, to, że może ukryć się za nim, gdy przebywa wśród ludzi, daje mu pewność potrzebną do poradzenia sobie z chaosem. Podobnie jak brat, u którego mieszka. I jak ciastka z nadzieniem owocowym – preferencje Dana zależą od pory roku i od cukierni. Ale jeśli wśród dziesięciu tartaletek znajdzie się tylko jedna z jabłkiem, to Dan zacznie nakładać ją na swój talerzyk ze słowami: „W końcu ktoś musi się poświęcić”.

Rozdział 3

Mamy do dyspozycji całe czwarte piętro, najwyższą kondygnację nowego, imponującego Miejsca Pamięci, Muzeum i Centrum Dokumentacji Holokaustu i Praw Człowieka, potocznie nazywanego po prostu „koszarami Dossin”, mimo że nowy budynek tak naprawdę stoi naprzeciwko tych koszar.

Stoimy z Danem przy balustradzie. Wskazuję budynek po drugiej stronie i opowiadam, że w czasie II wojny światowej pełnił funkcję Sammellager.

– Co znaczy „Sammellager”?

– Obóz zbiorczy. To po niemiecku. W tym miejscu na rozkaz nazistów gromadzono Żydów i Cyganów. Potem wsadzano ich do pociągu i wywożono bezpośrednio do Auschwitz-Birkenau.

– Moją rodzinę też – dodaje Dan.

– Tego nie wiem.

– Ja nie pytam, ja stwierdzam fakt. Stąd wyruszyli członkowie mojej rodziny. Ze strony matki. I ze strony ojca. Sama rozumiesz.

Odwiedzamy koszary Dossin chyba z dziesiąty, jeśli nie piętnasty raz. Nasza wspólna wystawa jest gotowa, za kilka dni odbędzie się otwarcie. Jej nazwa, Buren2018 (Sąsiedzi2018), odnosi się zarówno do kodu pocztowego Dzielnicy Diamentów, jak i roku, w którym żyjemy.

Dan ani słowem nie wspomniał o związkach swojej rodziny z koszarami i II wojną światową. Parę razy wymknęło mu się tylko coś o śmierci mamy – że odeszła kilka lat temu i leży koło jego ojca na żydowskim cmentarzu w Putte, który Dan czasami odwiedza.

– Z Antwerpii to mniej niż pół godziny jazdy. Szybciej będę w Putte niż w Brukseli. Ale Putte leży w Holandii. W Holandii nie mają haute cuisine, a w Brukseli tak. Pays-Bas[3]? Haute cuisine? Łapiesz to? – Dan rzuca jeden ze swoich ulubionych żartów i się śmieje. Od kilku tygodni, gdy opowiada jakiś dowcip, przygląda mi się i spuszcza wzrok dopiero wtedy, gdy zareaguję. Kiedy zaczynam się śmiać, jego wargi wyginają się w uśmiechu; jakby odczepiał kąciki ust z haczyka.

Dan zrobił serię zdjęć pokazujących obrzędy pogrzebowe religijnych Żydów. Ani jedno nie trafiło na tę wystawę: chcemy, aby w centrum uwagi znalazło się życie, śmierć jest aż nadto obecna w tym budynku.

Żydowskie gminy Antwerpii zakupiły cmentarze blisko granicy belgijsko-holenderskiej, ponieważ Belgia nie była w stanie zagwarantować im użytkowania wieczystego, a zgodnie z nakazami judaizmu wierni muszą spocząć w świętej żydowskiej ziemi na zawsze albo do wskrzeszenia zmarłych.

Wielokrotnie rozmawialiśmy o tamtej serii zdjęć. Najbardziej poruszające przedstawia grupę prostych chasydów pod parasolami, idących w deszczu za skromnym wózkiem ze skromną trumną.

Sama nie wiem, dlaczego akurat ta scena tak mnie wzrusza. Myślę, że ma to coś wspólnego z jej prostotą, z nieupiększaniem śmierci ani zmarłego, z istotą rzeczy, przywodzącą na myśl zen. Żadnych kwiatów czy wieńców, żadnego trumiennego luksusu poza sześcioma drewnianymi deskami; żadnego pobożnego nieboszczyka w najlepszym garniturze czy najładniejszej sukience, który zaczyna swoją kolejną podróż; przepychu pozbawione są także nagrobki. Ten zupełny brak potrzeby, aby jeszcze raz, pośmiertnie, przewyższyć innych, porusza mnie – podobnie jak niektóre obrzędy przynależne do tego pożegnania. A jednocześnie dobrze wiem, że patrzę na to oczami laika.

W urywanych słowach Dan opowiedział mi, że zmarłego grzebie się w białym bawełnianym całunie, najlepiej w dniu śmierci: to idealne rozwiązanie w kontekście złożonych stosunków rodzinnych. Jeśli jakiś Żyd w Jerozolimie umrze rano, to po południu jest już pogrzebany.

W judaizmie nie ma momentu ostatniego pożegnania. Kiedy człowiek umrze, to nikt nie powinien go oglądać – chodzi o nienaruszanie nietykalności zmarłego, nieodsłanianie jego bezbronności poprzez odsłonięcie jego samego. Kartki z powiadomieniem o śmierci? Większość Żydów nawet o tym nie myśli: w ten sposób oszczędzają sobie sprzeczek o brakujące nazwiska czy kolejność, w jakiej wymieniono członków rodziny i ich potomstwo. Jakaś roślina w doniczce? Zapomnij: życie nie może rosnąć na śmierci. Z kolei zakaz wykonywania muzyki w czasie pogrzebu musiał być, moim zdaniem, pomyłką Najwyższego, nie widzę innej możliwości.

Po pogrzebie następuje sziwa, okres żałoby trwający siedem dni. W tym czasie żałobnicy modlą się według ustalonych formuł. Przyjaciele i rodzina przynoszą zupę, cukierki i co im jeszcze przyjdzie do głowy i dokładają wszelkich starań, aby ułatwić bliskim zmarłego skupienie się na przeżywaniu straty i głębokiego smutku – pocieszenia są dla mięczaków. To dlatego tradycja nakazuje, aby przez siedem dni siedzieć na niskich, twardych i niewygodnych stołkach: lepiej jest czuć ból, niż go ukrywać. Żałobnicy nie noszą skórzanych butów, bo komfort zapewniany przez obuwie nie zbliża do głębszego znaczenia życia i śmierci.

Nie powstrzymuj smutku, budując tamy, wykop mu koryto. Ale – jak mówią istniejące od tysiącleci nakazy – jako gość miej tyle szacunku wobec indywidualnego doświadczenia żałoby, by nie zasmucać żałobnika własnym cierpieniem. Kto utracił bliskiego, ten zostaje tymczasowo zwolniony ze wszystkich obowiązków religijnych i nie wolno mu pracować przez siedem dni. Istnieje też zwyczaj rozdzierania koszuli czy bluzki przez osoby pogrążone w żałobie.

Ten obyczaj Dan także uchwycił na poruszających zdjęciach.

Obiecał, że kiedyś zabierze mnie do Putte. Jeszcze nigdy nie byłam na tamtejszych cmentarzach, a jest ich trzy: sąsiadują ze sobą i każdy należy do innej gminy żydowskiej. Parę razy stałam za to nadaremnie przed zamkniętymi bramami z gwiazdami Dawida. Nie można tak po prostu sobie wejść. Trzeba znać kod dostępu albo być z kimś, kto go zna oraz potrafi odczytać i zrozumieć hebrajską instrukcję przy wejściu.

– Nie zapłaciłem za parkowanie. – Dan przerywa moje rozważania.

– Wyjechało stąd prawie dwa-dzie-ścia sześć ty-się-cy ludzi – ciągnę wątek. – Od lata 1942 roku do jesieni 1944…

Nasze spotkania nauczyły mnie, że czasami sensownie jest nie przerywać i po prostu dalej mówić na rozpoczęty temat. W pewnej chwili Dan znów się włącza. I zawsze okazuje się, że usłyszał, zapamiętał i wyniósł więcej, niżby się wydawało.

Fotografuje dawne koszary po drugiej stronie. Widziane z balkonu, przypominają zaciszne gospodarstwo z dziedzińcem; prosta fasada i symetryczne okna emanują harmonią, czyli spokojem.

Ten Sammellager został niedawno przerobiony na nowoczesny kompleks apartamentów. Teraz w miejscu, gdzie tysiące niewinnych obywateli stłoczono jak bydło i skąd wysłano ich do komór gazowych, mieszkają ludzie, „którzy chcą cieszyć się zarówno miastem, jak i spokojem”. Ukryty za kamienną łukową bramą dziedziniec, na którym gromadzono wszystkich więźniów, został zamieniony w urokliwy parczek z ławkami i wszelkimi stosownymi atrybutami.

Instytucje samorządowe i państwowe nie miały nic przeciwko zmianie przeznaczenia tego miejsca. Uznały, że opakowanie naznaczonego winą krajobrazu w nowoczesną i ładną otoczkę to świetny pomysł. Mechelen jest atrakcyjnie położonym miasteczkiem. Tego samego zdania byli swego czasu naziści, którzy nie widzieli lepszej lokalizacji na centrum deportacji niż koszary położone blisko torów, a do tego w połowie drogi między Brukselą a Antwerpią, czyli właśnie tymi dwoma miastami Belgii, gdzie mieszkało najwięcej Żydów.

– Nie zapłaciłem za parkowanie.

– Zaraz podejdziemy do samochodu. Byłeś kiedyś w koszarach po drugiej stronie?

– Byłem. W miejscu pamięci Holokaustu. Tam, w prawym skrzydle. Nikt tam nie mieszka. To ciche miejsce. Rodziny ofiar mogą wyszukać dowolne dokumenty. Listy, zdjęcia. Nie znajdziesz tam fotek z wakacji, sama rozumiesz. Ale inne wspomnienia, nazwiska, notatki już tak. O ile tam są. No i można się tam pomodlić albo powspominać, co jest formą modlitwy.

Kiwam potakująco głową. Nie umiem powstrzymać uśmiechu. To wcale nie takie dziwne: uznać wspominanie za jakąś formę modlitwy, palić świeczki w głowie, nie dla Boga, lecz dla wspomnienia, na znak więzi z czymś większym od siebie.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1]Cinq, tu m’entends… (fr.) – Pięć, słyszysz, wracam za pięć minut. [Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki].

[2]Szul (jid.) – synagoga.

[3]Pays-Bas (fr.) – Niderlandy, dosł. Kraj Nizin.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2023

Wydanie I