Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wojciech Młynarski wniósł do polskiej piosenki nowego ducha, świeży dowcip i inteligencję. Kontynuował dzieła swych mistrzów – Hemara, Tuwima, Gałczyńskiego, Przybory... Właśnie dlatego w siermiężnych czasach, prawie debiutant, zapełnił dwa razy jednego dnia Salę Kongresową... Pokolenie aspirujące do estrady może uczyć się od niego wirtuozerii językowej, sympatii dla publiczności, operowania czasem i napięciem na scenie. Profesjonalizmu, pracowitości, i tego, że zawsze warto mieć wypastowane buty, inne niż do chodzenia na co dzień. I donkiszoterii.
„Młynarski. Światowe życie” to opowieść o życiu i twórczości jednego z największych polskich poetów piosenki. Młody autor podąża śladami Młynarskiego – z Komorowa, gdzie wychował się poeta, przez studencki klub Hybrydy, gdzie debiutował, zawodowe kabarety (Dudek, U Lopka, Dreszczowiec), po sceny teatralne. Autor zagląda czasem do prywatnego życia Młynarskiego, wnikając w owianą tajemnicą tekściarską „kuchnię”, rozkład jego dnia i małe codzienne rytuały.
W książce Michała Ostrowskiego o Wojciechu Młynarskim wypowiadają się między innymi siostra poety, Barbara Młynarska-Ahrens, jego dzieci, Agata, Paulina i Jan Młynarscy, a także artyści i przyjaciele twórcy, między innymi Maja Komorowska, Wiktor Zborowski, Ewa Wiśniewska, Krystyna Janda, Michał Bajor, Janusz Stokłosa i inni.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 363
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Poza kasą coś się jeszcze w życiu liczy –
niech co świt pokrzepi cię uwaga ta.
Głos się liczy, co niegłupio w tobie krzyczy,
że nie wszystko się na forsę zmienić da.
Innym sensacyjny tytuł w mózg się wwierca,
a ty czytasz i spokojną głowę masz.
Poza kasą jeszcze liczy się ład serca
i w meandrach życia niesplamiona twarz.
I jeszcze coś nie do kupienia
za całą forsę z wszystkich kas:
klejnot czystego sumienia,
co ozdabia czasem nas.
W. Młynarski, Poza kasą coś się liczy
Rodzicom, bliższej i dalszej rodzinie, Zuzi Głowni,
wszystkim wrażliwym na słowo
i życiu, które choć nie rozpieszcza,
O fenomenie słów kilka
W świadomości zbiorowej postać Wojciecha Młynarskiego jest kojarzona głównie ze sferą rozrywki. Obecny przez ponad pięćdziesiąt lat w świecie muzyki dał się zapamiętać jako artysta kabaretowy, satyryk, a przede wszystkim autor i wykonawca piosenek, bez których nie mógł się odbyć żaden – popularny w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych – recital. Nazywany naprzemiennie mistrzem, majstrem słowa czy panem Pucio-Pucio, do dziś jest obecny we wspomnieniach, barwnych anegdotach, które choć znane, nie przekładają się na całkowity obraz sylwetki artystycznej Młynarskiego, jak również jego twórczości, która pod względem analiz naukowych prawie nie istnieje, a powszechnie spowija ją iluzja, jakby dorobek tego nietuzinkowego artysty zamykał się w kilku bezustannie wymienianych tytułach.
Mierzenie się z legendą nigdy nie należy do rzeczy najprostszych. Pisanie o scenicznym fenomenie, którego ogromny dorobek artystyczny liczy ponad dwa tysiące tekstów, w połączeniu z licznymi historyjkami i anegdotami na jego temat zawsze podlega baczniejszej i ostrzejszej krytyce, która lubuje się w punktowaniu błędów, przekształceń i niedopowiedzeń, szczególnie w sytuacji, gdy autorem jest debiutant. Sporą trudnością jest też odczuwalny brak materiałów, na których można by było pisarsko się oprzeć (nie bez znaczenia jest tu stosunkowo niedługi okres, jaki upłynął od śmierci Wojciecha Młynarskiego). Kiedy nie ma się możliwości podążenia za opisywanym bohaterem w celu badań „terenowych”, zadaniem autora jest oparcie się na materiałach już istniejących, niezależnie od tego, jaki ma się do nich stosunek i czy są one w pełni rzetelnym i zweryfikowanym źródłem. Na ratunek przychodzi tu parafraza, choć i ona przysparza wielu problemów, takich chociażby jak konieczność operowania językiem jeszcze atrakcyjniejszym i przejrzystszym, za którym stoi pragnienie dotarcia do młodej generacji czytelników.
Młynarski. Światowe życie jest wynikiem niezwykłego zbiegu okoliczności i przypadku. Gdy Piotr Derlatka, autor wyśmienitych publikacji o poetach piosenki, biografii Agnieszki Osieckiej i Jonasza Kofty, dyrektor wydawniczy Szelestu, złożył mi propozycję wydania tej książki, nie mogłem w to uwierzyć. Po chwili konsternacji, pierwotnej niewierze w siebie i uzyskaniu zgody Fundacji im. Wojciecha Młynarskiego zacząłem szukać środków wyrazu na opowiedzenie o Wojciechu Młynarskim. W żadnym wypadku nie mogła to być kontynuacja mojej pracy magisterskiej. Postanowiłem więc, że kluczem stanie się novum – w narracji, w portretowaniu artysty ze szczególnym uwzględnieniem relacji z innymi, jak również w warstwie wizualnej, przy jednoczesnym pozostaniu w sferze największych jego sukcesów. Książka zrodziła się również z potrzeby „łatania” publikacji powstałych za życia poety, które mimo ciekawych treści i odsłonięcia kuchni tekściarskiej Młynarskiego wciąż nie były jego pełnym portretem, a na które to publikacje się powołuję. Niezwykłym, elektryzującym doświadczeniem podczas tworzenia tej książki były wywiady z osobami, które Wojciecha Młynarskiego znały, współpracowały z nim, a także prowadziły z nim długie rozmowy. Bez ich wspomnień i refleksji książka najprawdopodobniej by nie powstała. Dziękuję po stokroć!
Życzę przyjemnej lektury o niezwykłym, nieszablonowym i nadzwyczaj utalentowanym człowieku, który całe życie robił swoje i nie zginał karku przed byle kim!
Michał Ostrowski
Wojtek z Komorowa
Wojciech Młynarski z siostrą i mamą.
Dziewczyny z Komorowa
śmieją się wciąż
na pamięci mojej ścieżkach,
w ogrodach za mgłą
serduszka im drżą
cyt, cyt…
[…]
Dziewczyny ściskające palce
za egzaminy me,
dziewczyny zdobywane w walce wręcz
do pierwszej krwi
przy pierwszym bzie.
[…]
Dziewczyny z Komorowa
biegnące przez
me radości i me troski,
śmiejące się w głos,
wtańczone w mój los
po świt,
dla których grasejował
po polsku „jazz”
hrabia Henryk Rostworowski,
prywatka czy fajf –
jam śpiewał wam „live”
– on z płyt.
Dziewczyny rankiem spotykane
w kolejce EKD,
spoglądające zza firanek rzęs
na klęski i
zwycięstwa me1
1 W. Młynarski, Dziewczyny zKomorowa [w:] tegoż, Od oddechu do oddechu, Warszawa 2017, s. 413-414.
– pisał po latach Wojciech Młynarski, wspominając swoje rodzinne strony. Choć urodził się – 26 marca 1941 roku – w Warszawie, dzieciństwo i wczesną młodość spędził w Komorowie. To właśnie tu zamieszkała matka przyszłego satyryka i poety piosenki, Magdalena, wraz z dziećmi – małym Wojtkiem i jego młodszą (urodzoną w sierpniu 1942 roku) siostrą Barbarą. Dom rodziców matki, państwa Cecylii i Tadeusza Zdziechowskich, był ogromny – miał dwie kondygnacje i ogród. Robił ogromne wrażenie. W tej potężnej posesji tętniło życie. Zamieszkiwali tu – oprócz dziadków Wojtka, jego mamy Magdaleny i siostry Basi – także dwie siostry Magdaleny, Maria i Anna, wraz z mężami oraz cztery kuzynki małego Młynarskiego (siostry Magdaleny miały po dwie córki).
Barbara Młynarska-Ahrens: – Mieszkaliśmy w dzielnicy willowej Komorowa. Byłam tam parę miesięcy temu, nasz dom cały czas stoi, choć mnóstwa budynków z naszego dzieciństwa już nie ma. Komorów był – i nadal jest – niezwykłą, zjawiskową miejscowością, z przepięknymi willami i ogrodami. Nasz dom był ogromny, miał dwanaście pokoi i jeden dodatkowy, malutki, trzynasty pokój. Tuż po wojnie pomieszkiwali u nas członkowie rodziny, którzy w wyniku wojny stracili dorobek życia. Mieli pieniądze, to się dokładali do utrzymania, nie mieli, to i tak wiadomo było, że ich babunia Cecylia nakarmi. Od dzieciństwa byliśmy więc z Wojtkiem uczeni tego, że należy się dzielić z drugim człowiekiem tym, co się ma.
Dom w Komorowie, 2022. Fot. Ola Michalska.
Paulina Młynarska: – Finansowo nie było im łatwo. Kombinowali, jak mogli, żeby wyżywić to całe towarzystwo. Dorośli bardzo często nie dojadali, żeby mogły najeść się dzieci. Pamiętam, że w latach osiemdziesiątych mój tata nigdy nie ukroił sobie plasterka szynki, nie zapytawszy wcześniej, czy może i czy to nie jest odłożone dla dzieci. To był taki powojenny odruch. Ojciec uważał, że trzeba się dzielić – tę cenną wartość wyniósł z komorowskiego domu. Babcia Magda opowiadała, że to był naturalny odruch – że nie jesteśmy jakby na świecie sami, żeby nie zostawiać wszystkiego dla siebie, przyjmować wszystkich, pomagać sobie nawzajem. To wynikało z doświadczenia wojny (bo przecież ludzie potracili wówczas majątki) i z katolicyzmu – babcia Magda była bardzo wierzącą osobą, wyniosła z domu ewangeliczne przeświadczenie, że nie wolno wszystkiego zostawiać dla siebie. Że najgorsza jest znieczulica. Ów imperatyw dzielenia się przeszedł i na nas: na mnie i moje rodzeństwo; jestem przekonana, że moje zaangażowanie społeczne ma swoje korzenie właśnie w komorowskim domu. Człowiek nie żyje na bezludnej wyspie, w bańce, dla siebie.
W czasie wojny umarł na gruźlicę ojciec małego Wojciecha, Marian. Dwudziestosiedmioletnia Magdalena została sama z dziećmi.
Malutki Wojtek z rodzicami.
„Mama wcześnie owdowiała, w 1943, i razem ze mną i półtora roku młodszą ode mnie Basią pojawiła się w tym domu niemal bez środków do życia. Rodzina i Dom przytuliły nas troje i odtąd tam się wychowywałem; mieszkałem tam także, kiedy byłem już studentem”2 – opowiadał Młynarski swojemu biografowi, Dariuszowi Michalskiemu. Opowiadał jakby bez emocji, relacjonując wydarzenia sprzed lat.
2 D. Michalski, Dookoła Wojtek. Opowieść oWojciechu Młynarskim, Warszawa 2008, s. 10.
– Mój tata – mówi Paulina Młynarska – należał do pokolenia, które nie było skłonne analizować dzieciństwa, przedzierać się przez trudne warstwy wspomnień, nie miało narzędzi psychologicznych i psychoanalitycznych, które są naszym udziałem, udziałem mojego pokolenia. A przecież kluczową rolę w dzieciństwie mojego taty odegrała strata ojca. W Komorowie mieszkały dwie siostry mojej babci, obie mężatki, ich córeczki miały pełne rodziny – a moja ciocia Basia i tata mieli tylko mamę. Kobietę, która przeszła ogromną traumę związaną ze śmiercią swojego męża. Śmierć ukochanego była dla niej wielkim, niewyobrażalnym nieszczęściem – byli przecież bardzo młodzi, u progu życia. W komorowskim domu czuć było atmosferę straty, ogromnego braku. Myślę, że rozpacz – może nawet depresja (tego nigdy się nie dowiemy) – Magdaleny po stracie męża miała ogromny wpływ na mojego tatę. Ona wyszła z wojny jako bardzo młoda, samotna mama z dwójką dzieci, zdana na rodzinę wdowa. To musiało odcisnąć piętno na moim ojcu. Myślę, że mnóstwo Polaków z pokolenia moich dziadków i moich rodziców to ludzie z nieleczoną traumą i depresją, którzy wyszli z wojny potwornie poharatani emocjonalnie. To na pewno nie ominęło domu w Komorowie. Rodzina mojego taty doświadczyła schyłku świata, który był im znajomy i który rozumieli, świata Polski przedwojennej. Musieli odnaleźć się w tym nowym, strasznym świecie – najpierw wojny, potem stalinizmu. Pamiętajmy, że to była ziemiańska rodzina z tradycjami intelektualnymi. Oni bardzo bali się stalinizmu, na przykład tego, że stracą dom. Całe szczęście, że to się nie stało. Myślę więc, że dzieciństwo mojego taty było jak na wzburzonym morzu – w arce, którą stanowił ten dom. Pozorne poczucie bezpieczeństwa, lecz w środku kotłowały się ogromne emocje.
Wojtek z mamą.
Wojtek z siostrą Basią.
Zapytana o pierwsze wspomnienie związane z bratem Barbara Młynarska-Ahrens opowiada: – To był 1946 rok, miałam cztery latka. Wakacje, kiedy poznaliśmy matkę naszego ojca, babunię Marynię, w majątku Straszków w Poznańskiem, gdzie po wojnie administrował brat mojego ojca, Roman Młynarski. Z nim właśnie mieszkała babunia. Zaprosiła nas wtedy na wakacje. Pamiętam ją jak przez sen: nieduża, śliczna pani w białym czepeczku i w białym fartuszku. Pamiętam, że przychodziła zawsze rano, wyjmowała mnie z drewnianego łóżeczka i ubierała. Szła ze mną do kurek, kaczek, do ogrodu, do parku. Pamiętam, że jak obcinała mi paznokcie u rąk, to mówiła, że zasieje je pod dębem i wyrośnie jej Basieńka. Pierwsze wspomnienie z moim bratem to utrata zębów trzonowych. Na dzień przed naszym odjazdem, pod koniec wakacji, bawiliśmy się z Wojtkiem pod ogromnym, pięknym dębem. Wszyscy chronili się przed słońcem pod jego konarami. Pamiętam poustawiane fotele czy krzesełka. I gromadę dzieci. Wojtek dostał tak zwanego małpiego rozumu, wymyślił pewną zabawę. Był moim konikiem, woził mnie. Tak pogalopował, że wywinęłam w powietrzu salto i uderzyłam górną wargą o korzeń dębu. Wybiłam sobie zęby, na szczęście mleczne. Wypadek był jednak dość nieszczęśliwy, bo wdała się infekcja… Przez trzy lata nie miałam przednich zębów! To był pierwszy prezent, który zrobił mi braciszek. Drugi prezent dostałam od Wojtka, kiedy bawiliśmy się w pokoju dziecinnym. Brat zbudował jakąś piramidę, jakiś kosmiczny pojazd. Posadził mnie tam i powiedział: „Odjeżdżamy!”. Potrząsnął tym niesamowitym pojazdem, spadłam i rozcięłam głowę, dosłownie zalałam się krwią. Była zima, wsadzono mnie na sanki i zawieziono do szpitala polowego w Komorowie. Do dzisiaj mam z tyłu głowy pięciocentymetrową bliznę.
***
Zarówno Wojciech, jak i jego siostra od najmłodszych lat mieli styczność z szeroko pojętą kulturą. Nie bez znaczenia były powiązania muzyczne, którymi mogła się poszczycić znaczna część rodziny. Stryjecznym dziadkiem Wojciecha był Emil Młynarski – dyrygent, skrzypek i kompozytor, pierwszy dyrektor Opery Warszawskiej. Najmłodsza córka muzyka, Aniela, została żoną wybitnego pianisty Artura Rubinsteina. Talent muzyczny mieli również rodzice Wojtka, Marian i Magdalena Młynarscy – ojciec pobierał nauki u Emila Młynarskiego, a matka ukończyła konserwatorium w klasie śpiewu.
Emil Młynarski około 1895 roku.
– Nasza matka – opowiada siostra poety – skończyła klasę śpiewu u profesora Grzegorza Orłowa i zapowiadała się na wspaniałą śpiewaczkę. Miała piękny mezzosopran i była solidnie przygotowana do tak zwanej kariery operowo-estradowej, z muzyką poważną, nie z muzyką lekką. Uwielbiała jednak śpiewać wszystkie piosenki, na przykład te z repertuaru Marii Modzelewskiej.
W przyszłości Młynarski będzie czasem podkreślał te rodzinne pokrewieństwa – świadectwo pochodzenia z inteligenckiego i artystycznego domu.
Oryginalnymi i ważnymi postaciami w życiu małego Wojtka byli jego dziadkowie.
Barbara Młynarska-Ahrens: – Babunia Cecylia mówiła: „Nie musicie mnie kochać, musicie mnie szanować”. Nie wolno było kłamać, kombinować, oszukiwać. Można się było wściec, można się było obruszyć, ale nie kłamać. Dziadkowie dali nam podwaliny pod całe życie – i to jest najważniejsze. Rosnąć w wielopokoleniowym domu, z fascynującymi ciociami, wujkami, rodzinnymi tajemnicami, historiami, skandalami – to niezwykłe doświadczenie. Słuchaliśmy z Wojtkiem mnóstwa rodzinnych opowieści, wyrastaliśmy na nich. Teraz ja to robię z córką mojego brata, Pauliną: opowiadam jej przez telefon historie, których wcześniej nie miała ochoty albo czasu wysłuchać. A teraz zamienia się w słuch. Bez tego nie da się żyć. Jeżeli człowiek nie korzysta z rodzinnej tradycji, z wiedzy, z korzeni, to potem potwornie kuleje w życiu. Bo nie bardzo wie, skąd się wziął. Rodzinne opowieści dały mi bazę. Obracałam się w życiu w niezwykłych towarzystwach, na całym świecie. Nigdy nie czułam się gorsza. Nigdy! Dostaliśmy z bratem bardzo surowe wychowanie, kindersztubę. Wiedzieliśmy doskonale, jak zachować się przy stole.
– Nasz dziadziuś – opowiada dalej siostra poety – Tadeusz Zdziechowski był po wojnie dyrektorem Banku Rolnego w Warszawie, przed wojną zaś – dyrektorem Kredytowego Banku Ziemskiego na placu Małachowskiego. Musiał skończyć prawo – rodzina uważała, że dla młodego człowieka skończenie konserwatorium w klasie śpiewu i fortepianu to nie jest przyszłość. Uważano, że artysta nie zakłada rodziny, że to jest niemożliwe. Takie były czasy. Mój pradziad, też Tadeusz Zdziechowski, ojciec mojego dziadka, był nauczycielem greki i łaciny w liceum imienia Górskiego. Mówię: „nauczycielem”, chociaż miał tytuł profesorski, którego się zrzekł – były to czasy caratu. W naszym domu panowała więc humanistyczna atmosfera, mówiło się wspaniałym, starannym językiem polskim – a my jako dzieci chłonęliśmy szacunek do literackiego języka ojczystego i w takim języku rozmawialiśmy ze sobą. Dzięki temu mieliśmy wyobrażenie o świecie artystycznym – to świat, w którym aktorzy pięknie mówią na scenie, a artyści śpiewają wspaniałe arie i pieśni.
Agata Młynarska: – Komorów… Tam było rodzinne gniazdo taty. Jego dom, w którym spędził dzieciństwo i wczesną młodość. Mieszkały w nim też ciotki, siostry jego mamy, ich córki i dziadkowie. To był dom z tradycją ziemiańsko-inteligencko-artystyczną. Zawsze zwracano uwagę na to, jak się zachować przy stole, jak się odzywać, dzieci nie powinny raczej zabierać pierwsze głosu bez pytania zgodnie z powiedzeniem, że dzieci i ryby głosu nie mają, z czego śmialiśmy się później; ręce należało trzymać przy sobie i nie wiosłować łokciami na boki, bo to nieładnie. Dziewczynki powinny siedzieć przy stole wyprostowane… Pamiętam do dziś kijek od szczotki włożony poziomo za plecy, oparty w zgięciach łokci. To dziś dosyć archaiczne i śmieszne historie, ale tworzyły koloryt naszego domu i były dla nas ważną lekcją… To, że obiad niedzielny musiał być na białym obrusie. To było dla moich rodziców bardzo ważne. My również jak domownicy w Komorowie gromadziliśmy się przy pianinie, żeby śpiewać. Komorowski mit arkadyjski jest oczywiście – jak w Truskawkach wMilanówku – trochę wyidealizowany i romantyczny, ale wart tego, by go nieść przez pokolenia. Zwłaszcza teraz to czuję, że „kalarepa z Wołomina, która stanowi czasu znak, choć strasznie plenić się zaczyna, wspominać tak się nie da jak… truskawki w Milanówku”.
Wydarzeniami owianymi już rodzinną legendą były wieczorki muzyczne stanowiące pierwsze poważne zetknięcie się Wojciecha Młynarskiego i jego siostry Barbary z kulturą wysoką. To właśnie one podtrzymywały domowy etos przedwojennego inteligenta (do tej grupy Młynarski adresował potem swoje utwory).
Przyszły poeta z siostrą Basią i mamą Magdaleną.
Barbara Młynarska-Ahrens: – Słuchaliśmy pieśni co wieczór. Mieliśmy w domu mnóstwo płyt, nadzwyczajnych nagrań, których słuchaliśmy z Wojtkiem nałogowo, nie bardzo jeszcze rozumiejąc, co to są za skarby, jakie to są genialne teksty. Były to przeważnie piosenki Hemara i Tuwima, głównych dostarczycieli wspaniałych tekstów literackich w okresie międzywojennym. Nasz dziadzio Tadeusz kochał muzykę. Po powrocie z banku przebierał się w tak zwaną bonżurkę3 – czy ktoś dzisiaj wie, czym była bonżurka? – to był znak, wtedy wiedzieliśmy z Wojtkiem, że dziadzio jest nasz, że teraz będziemy go mieć niemal na wyłączność. Siadał do fortepianu i grał aż do kolacji. Słuchaliśmy jego gry i śpiewaliśmy z nim, uczył nas przeróżnych piosenek. Najstarszą siostrą mojej matki była pani profesor Maria Kaczurbina, z domu Zdziechowska, kompozytorka piosenek dla dzieci, która razem z Mirą Zimińską-Sygietyńską przygotowywała pierwszy występ Mazowsza, uczyła solfeżu. Cały zespół Mazowsze przyjeżdżał wtedy do nas! Irena Santor wspomina czasem w wywiadach, że poznała Wojtka, kiedy ten miał jedenaście lat. Przyjechała wówczas na lekcje solfeżu razem ze Stanisławem Jopkiem i Mirą Zimińską. Ciocia Kaczurbina uczyła śpiewu i nas – stwierdziła u Wojtka słuch absolutny. I miał! To często ułatwiało mu życie, czasem zaś znacznie utrudniało. Wojtek bywał bowiem okrutny w stosunku do ludzi niemuzykalnych, mało zdolnych.
3 Bonżurka – poranny ubiór męski, najczęściej wełniany, przypominający marynarkę.
W domu w Komorowie rozbrzmiewały pieśni Schuberta, Rachmaninowa, Czajkowskiego i Karłowicza. W książce Życie nie tylko snem Barbara Młynarska-Ahrens powiedziała Jerzemu Sosnowskiemu, iż jedną z najistotniejszych ról w kształtowaniu wrażliwości jej i brata odegrał przyjaciel rodziny Henryk Szatkowski – melorecytator. „[…] Kiedy przyjeżdżał z Anina, dokąd wyprowadził się po wojnie, pani Zdziechowska organizowała mu występy. […] W salonie gromadziło się za każdym razem ponad dwadzieścia kilka osób. […] Przedstawiał utwory poetów, którzy na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych byli oficjalnie skazani na zapomnienie, jak Norwid, Lechoń, Wierzyński czy Miłosz – choć recytował także Słowackiego, Tuwima czy Gałczyńskiego […]”4.
4 B. Młynarska-Ahrens, J. Sosnowski, Życie nie tylko snem, Warszawa 2018, s. 49–51.
Zainteresowanie sztuką było tak silne, że kiedy późnym wieczorem rodzeństwo było proszone o opuszczenie salonu, przez długi czas słuchało koncertu, siedząc na schodach lub chowając się za kotarą. Barbara Młynarska-Ahrens podkreśla, że domowe recitale Henryka Szatkowskiego miały ogromny wpływ na ich późniejsze życie i wybór drogi zawodowej, która ściśle wiązała się ze sztuką (siostra Wojciecha Młynarskiego została aktorką). „Myśmy te koncerty wiele razy przeżyli. I to nam po prostu powchodziło w głowę. […] Wojtek miał swoje światy, które fundował mu pan Henryk Szatkowski, ja miałam swoje. […] Ja się zakochałam – nic początkowo nie rozumiejąc – w Fortepianie Szopena, a Wojtek w Ojcu zadżumionych. […] Bez obecności pana Henryka w jego dziecięcym świecie nie przyszłoby mu to do głowy”5.
5 Tamże, s. 52.
W domu w Komorowie urządzano także dziecięce przedstawienia.
– Nasze domowe występy odbywały się co niedziela – wspomina Barbara Młynarska-Ahrens. – Czasem urządzaliśmy teatry domowe. Dzieci – a była nas szóstka: ja, Wojtek i nasze cztery kuzynki – musiały wyżyć się w tak zwanym dobrym kierunku. I wyżywały się – w kierunku artystycznym. Mój brat był jedynym chłopcem w tym damskim komplecie. Wszyscy, którzy przeżyli wojnę i nie mieli swoich domów, zjeżdżali do babuni Cecylii Zdziechowskiej w niedzielę na obiad. Po obiedzie dzieci urządzały przedstawienia. Babunia pozwalała nam otwierać kufer, który stał w jej pokoju – ogromną skrzynię z jedwabnymi szufladami, resztkami sukien balowych, pantofelkami, wachlarzami, długimi ponad łokieć rękawiczkami, które zakładano do długiej sukni. Takie cuda leżały u babuni w kufrze, a nam, dzieciom, wolno było z nich korzystać. Wojtek puszczał wodze fantazji. Przerabiał najpierw teksty, które już znał – zasłyszał albo przeczytał. Następnie wybierał grupę odtwórców-aktorów – nasze koleżanki i naszych kolegów z najbliższego otoczenia. Jeśli było trzeba, aby chłopcy grali role żeńskie – bo i tak bywało – to się wtedy z resztek pończoch plotło warkocze. Pamiętam, że Wojtek miał taką perukę. Splecione pończochy, kokardy, pożyczona koszula nocna – i kostium Wojtka był gotowy. Tym fantazjom nie było końca! Wojtek był okrutny dla ludzi niemuzykalnych, niezdolnych albo mało zdolnych. Nie wierzył w to, że ktoś, kto jest potwornie zakompleksiony, kto nie zwraca na siebie uwagi na scenie, może się rozwinąć. Ja jestem całkowicie innego zdania, bo przeszłam przez młyn teatru. Myślę, że z czasem Wojtek troszeczkę złagodniał, ale na ogół był okrutny dla ludzi niezdolnych. Naprawdę okrutny. Pamiętam, jak graliśmy jasełka w domu w Komorowie. Wojtek grał świętego Józefa, ja Matkę Boską, aniołki grały moje kuzyneczki – w aureolkach i w białych nocnych koszulkach. W tym przedstawieniu grał jeszcze inny aniołek, trochę od nas starszy. I on ogromnie fałszował! Wojtek nie mógł tego znieść, zaczął walić kosturem w podłogę i aniołek się rozpłakał…
Dom w Komorowie, 2022. Fot. Ola Michalska.
Paulina Młynarska: – W domu w Komorowie czytało się niesamowicie dużo, przychodzili artyści, wszyscy grali na instrumentach, uwielbiali poezję, czytali na głos. Dzisiaj trudno sobie wyobrazić taki dom. W tym braku wszystkiego, w tych niesamowitych stratach, które zostały poniesione przez naszą rodzinę – jak i przez każdą inną rodzinę doświadczoną wojną – czytano książki i zachwycano się sztuką! Myślę, że rodzina mojego taty ratowała się przed doświadczeniem straty właśnie w ten sposób – zwracając się ku kulturze. Czytali, śpiewali, recytowali sobie poezję wieczorami i słuchali radia. Tata wyniósł z tego domu umiejętność zwracania się ku słowu pisanemu, ku poezji, ku muzyce jako formę czegoś, co pozwala intelektualnie i psychicznie pewnie przetrwać bardzo trudny czas. Rodzina taty uchwyciła się mocno sztuki, bo to było coś, czego nie mogły jej odebrać ani wojna, ani stalinizm.
Uczestniczką dziecięcych zabaw i teatrzyków domowych rodzeństwa Młynarskich była Maja Komorowska. „Wojtek i Basia byli dużo młodsi od nas – wspomina aktorka – od Piotrka [brata] i ode mnie, a mimo to byli zapraszani do naszego domu na różne uroczystości, przede wszystkim na imieniny. Wiemy, że nie było wtedy telewizji ani internetu, ani komórki, dobrze, jak był w niektórych domach telefon. Bawiliśmy się więc w chowanego, złodziei i policjantów, w czarnego luda, w klasy, w raz, dwa, trzy, baba-jaga patrzy, graliśmy w piłkę, w ubijaka, w dwa ognie, wchodziliśmy na drzewa. Nasza wyobraźnia pracowała niestrudzenie i nie było końca pomysłom. Pamiętam, że gdy zmieniała się pogoda i robiło się chłodno i deszczowo, to nam w ogóle nie przeszkadzało. Bawiliśmy się w domu w chowanego, ukrywaliśmy się w szafach. Tym naszym pomysłem mama nie była zachwycona. Bawiliśmy się w ciuciubabkę. W domu było nawet lepiej niż na dworze, bo byliśmy bliżej siebie i było więcej przeszkód. Ulubioną naszą zabawą była zabawa w pomidora. Wojtek zawsze wygrywał, był mistrzem w rozśmieszaniu. Różnił się od nas tym, że potrafił rozmawiać z dorosłymi i ich zabawiać, podczas gdy my byliśmy zajęci tylko zabawą”6.
6 Wspomnienie Mai Komorowskiej napisane na prośbę autora. Archiwum autora.
Kilkuletni Wojtek różnił się od swoich rówieśników z jeszcze innego powodu.
Dom w Komorowie, 2022. Fot. Ola Michalska.
Barbara Młynarska-Ahrens: – Imponowało nam, że on jest tak całkowicie inny, że wszędzie go pełno, choć czasami znikał, bywał bowiem już jako dziecko niesłychanym introwertykiem. Do dziś pamiętam jego rzewny, rozpaczliwy płacz. Wspomnienie tego prześladuje mnie do dziś. Gdy wpadał w nastroje smutku i przygnębienia, mama długo z nim rozmawiała. Kiedy zbliżała się pełnia Księżyca, trzeba było zamknąć wszystko w domu: okna, drewniane okiennice i sztaby. Wojtek był lunatykiem, chodził po całym domu, próbował wydostać się na zewnątrz. Trzeba było odciąć cały przypływ światła księżycowego. Pamiętam, że spaliśmy w trzech łóżkach: w jednym mama, w drugim ja, a trzecie, trochę oddalone, należało do Wojtka. W lunatycznym śnie brat znosił do mojego łóżka całą pościel: poduszki, kołdrę, nawet materacyk. I kładł się na mnie. Gdyby nie mama, która w porę się obudziła, mogłabym się udusić. W okresie pełni Księżyca Wojtek pisywał wiersze pełne rozpaczy i tęsknoty za ojcem. To wiersze, które rozdzierają serce, bardzo intymne. Dlatego postanowiłam, że nikomu ich nie pokażę. A jeśli mają się ukazać, to wyłącznie w opracowaniu historycznoliterackim. Inaczej nie.
Dalej siostra poety wspomina: – Zawsze chodził swoimi drogami. Był chłopcem refleksyjnym, smutnym. On się czuł skrzywdzony, ponieważ nie miał ojca. Jako dziecko byłam szalenie przyjazna, czułam się przez wszystkich lubiana i kochana. Jestem spod znaku Lwa, a to jest znak Słońca, i ja rzeczywiście nosiłam w sobie słońce. Byłam pełna radości życia, Wojtek – nie. Wojtek był zatroskany, bardzo tęsknił za ojcem.
***
Do wymyślania wierszyków, a nawet „odważnych” kupletów, namawiał Wojtka dziadek Zdziechowski.
Barbara Młynarska-Ahrens: – Nie tylko dziadziuś, również nasz stryj, Kazimierz Młynarski, ojciec dwóch synów, którzy zginęli w powstaniu warszawskim, ulokował swoje ojcowskie uczucia w Wojtku. Stryj, nasz dziadziuś i Wojtek tworzyli razem przeróżne wymyślne kuplety, wierszyki okolicznościowe, fraszki. Prześcigali się w tym! To było niezwykłe. Mój dziadziuś wychował się w teatrach ogródkowych, do których biegał ze studentami. Warszawa była przecież mekką teatrów ogródkowych, które czasem wystawiały operetki. Dziadzio je uwielbiał.
Rodzinne przekazy głoszą, że mały Wojtek zaczął tworzyć wierszyki rymowanki, kiedy jeszcze nie umiał czytać i pisać. Rodzina traktowała to jako swoistą zabawę, ćwiczenie umysłu, kształtowanie inteligencji. Mama Magdalena założyła nawet specjalny zeszyt, w którym zapisywała wymyślone przez swojego syna utwory.
Matka wraz z dziadkami zaszczepiła w Wojciechu miłość do muzyki i sztuki, pilnie pielęgnując w synu poetycki talent i odgrywając nierzadko rolę stenotypistki. Po śmierci męża nie zawarła ponownie związku małżeńskiego. „Jak syn (Wojciech) zrobił maturę, to rzucił mi się na szyję i powiedział: »A tobie to dziękuję najbardziej za jedno, matuś, żeś za mąż powtórnie nie wyszła«. Więc myślę, że warto było iść przez życie w pojedynkę”7 – zwierzyła się u schyłku swojego życia Agnieszce Kubik-Śliczniak.
7 Agnieszka Kubik-Śliczniak, Magdalena, matka Wojciecha, https://nonsensorka70.wordpress.com/2017/03/18/magdalena-matka-wojciecha/ [dostęp: 21.04.2022].
Po wojnie matka Wojciecha i Barbary pracowała w Polskim Radiu, w redakcji programów dziecięcych.
Paulina Młynarska: – Jej audycje ukształtowały kilka generacji dzieciaków. Zabierała swoje dzieci do radia, ciocia Basia brała udział w słuchowiskach słowno-muzycznych dla dzieci. Babcia była uroczą, przemiłą osobą, o bardzo łagodnym charakterze. Musiała mieć niesamowity hart ducha, żeby sobie poradzić w tej powojennej rzeczywistości. Babcia kontynuowała komorowskie tradycje. Bardzo często czytała nam na głos, spędzała z nami czas, rysowała, opowiadała. Miała wspaniałe podejście do dzieci. Pamiętam, że podawała herbatę w komorowskiej filiżance, a na takim malutkim talerzyczku konfiturę do herbaty.
W dorosłym życiu Wojciech Młynarski, chcąc okazać swojej matce wdzięczność za jej bezgraniczne poświęcenie i oddanie dzieciom, zadedykował jej dwie piosenki: Nie ma jak umamy (1967) i Naszych matek maleńkie mieszkanka (1986).
Mały balkon nasturcja porasta
i trzepocze na wietrze firanka,
świecą zmierzchem w ciemnej ścianie miasta
naszych matek maleńkie mieszkanka.
Matka dzień o świtaniu zaczyna,
szarym wróblom okruchy wymiata,
czasem świeczkę zapali za syna,
co wyfrunął daleko do świata.
W matki domu wrzos zeschły i mięta
listy, które oszczędziła wojna,
w matki domu codzienność odświętna,
w matki domu powszedniość, powszedniość dostojna.
Biegnący przez huczący kram
dnia twego
tak dawno już nie byłeś tam,
dlaczego?…
[…]
Aż nadejdzie zwyczajny poranek
i któregoś zwykłego poranka
zogromnieją w pałace lustrzane
naszych matek maleńkie mieszkanka.
Uśmiech matek ozdobi oblicze,
matki będą powtarzały sobie,
że dziś muszą wrócić królewicze,
zagubieni po świecie synowie.
Każda matka łzę jasną uroni,
drzwi otworzy niezgrabnie i prędko…
Syn królewicz wrócił szóstką koni?
Nie, to tylko pan listonosz, z rentą…
Biegnący przez huczący kram
dnia twego,
tak dawno już nie byłeś tam,
dlaczego?…8
8 W. Młynarski, Naszych matek maleńkie mieszkanka [w:] tegoż, Od oddechu…, dz. cyt., s. 267–268.
Muzykę do tej piosenki skomponował Janusz Stokłosa.
– Napisaliśmy ten utwór specjalnie dla Michała Bajora, który zresztą śpiewa go zawsze fantastycznie – opowiada kompozytor. – To jest raczej piosenka zawierająca zadumę ukochanego – a w przypadku Wojtka jedynego – syna. Zadumę nad tym, dlaczego zawsze brakuje chwili na to, co powinno się robić często: wpaść do matki i ją przytulić. Myślę, że dla każdego z nas – zarówno dla Wojtka, jak i dla Michała Bajora oraz dla mnie – ta piosenka jest autobiograficzna, choć w odróżnieniu od Młynarskiego ja i Michał nie jesteśmy jedynakami. Miałem przyjemność poznać panią Magdalenę Młynarską, mamę Wojtka. Wysoka, postawna, budząca szacunek i respekt – prawdziwa mama. Braliśmy czasem z Olgą, moją żoną, udział w towarzyskich kolacjach w domu przy Łowickiej, gdzie podejmowała wszystkich Adrianna, żona Wojtka. Pani Magdalena zajmowała zawsze honorowe miejsce. I o tej dojmującej tęsknocie za uśmiechem matki, dla której nigdy nie było czasu, jest ta piosenka…
Barbara Młynarska-Ahrens: – To jest piosenka o mieszkaniu mojej matki przy ulicy Lwowskiej w Warszawie. Brat pisze o świeczce w oknie, którą mama, myśląc o nas, zapalała wieczorami. Pisze o ziołach, które stały na oknie, związane w pęczki – pachniało tymi ziołami w całej malusieńkiej kuchence. Mój brat dokonuje obrachunku z samym sobą. Wyznaje, że dla swojej rodzicielki miał w życiu bardzo mało czasu. Kiedy nasza matka odchodziła i mieszkała w Skolimowie, Wojtek siedział przy niej cały czas, choć prawie nie było z nią kontaktu. Siedział i bardzo cichusieńko mówił do niej. Wiem to od pielęgniarek, z którymi przyjaźnię się do dziś. Wojtek też trafił do Skolimowa, ze złamaną nogą – tak zaczęła się jego gehenna. Od złamania nogi. A później – sepsy. Ze Skolimowa zabrano go na Banacha, na intensywną terapię.
***
Przez pierwsze lata Wojciech Młynarski pobierał nauki w domu. „Przychodziła do nas taka pani i mnie katowała, bo usiłowała nauczyć nas francuskiego. O ile moja siostra coś mówiła, o tyle ja kompletnie nic. Mało tego, przyjeżdżał straszny pan, który miał nas nauczyć gry na fortepianie – chowałem się pod łóżko i nie było siły, żeby mnie stamtąd wyciągnąć”9 – wspominał po latach.
9 W. Młynarski, Rozmowy, Warszawa 2017, s. 75.
Wojtek w przedstawieniu z okazji zakończenia roku szkolnego, Komorów.
Gdy poszedł do szkoły, nauczyciele, zauważywszy, iż przewyższa on poziomem swoich kolegów, umieścili go od razu w trzeciej klasie.
Barbara Młynarska-Ahrens: – W pierwszej czy drugiej nudziłby się, ten materiał miał już opanowany. Szkoła komorowska była niezwykła, pracowali tam przedwojenni nauczyciele, którzy nas kochali. Ja zaczęłam szkolną edukację w 1949 roku, Wojtek – rok czy dwa lata przede mną. Można powiedzieć, że byliśmy pierwszym pokoleniem po wojnie, które zaczęło uczyć się w szkole – w związku z tym nasi nauczyciele wychowywali nas z ogromną miłością, choć stosowali stare metody nauczania, a jakże! Wojtek obserwował pedagogów i pisał o nich fraszki. Na przykład o nauczycielce matematyki, bardzo surowej pani Berg, która mawiała do mojej mamy: „Ja lubię tę Młynarską. Postawi na mnie te swoje głupie oczy, widzę, że nic nie rozumie, ale ja ją bardzo lubię!”. Wojtek pomagał mi w matematyce, bo jeżeli chodzi o język polski czy historię, to nie miałam sobie równych. Naprawdę! Moja fantazja sięgała zenitu, kiedy pisałam wypracowania, nawet te pierwsze. Pisaliśmy z Wojtkiem bardzo dobrze. Każde inaczej, ale bardzo dobrze. Wojtek uczył się wszystkiego sam i jeśli miał kłopoty z matematyką czy z fizyką, nie prosił nikogo o pomoc. Tak długo się uczył, aż wszystko zrozumiał. I to było niezwykłe!
Najważniejsze jednak były książki.
Barbara Młynarska-Ahrens: – Żyliśmy w domu pełnym muzyki, fantazji, wyobraźni. Nie było telewizji, mieliśmy jedno jedyne, ogromne, znakomite poniemieckie radio, Telefunken, na którym Wojtek słuchał BBC i Radia Luksemburg. Mieliśmy natomiast wspaniałą bibliotekę dziadunia, z książkami w różnych językach. Te zbiory nas fascynowały! Oboje z Wojtkiem korzystaliśmy przede wszystkim z gminnej biblioteki, a potem ze szkolnej w Komorowie. Nasza mama bardzo wcześnie nas tam zaprowadziła. Ta gminna biblioteka była bardzo ważna, ponieważ znajdowały się w niej wspaniałe przedwojenne książki, których później, w latach pięćdziesiątych, zakazano. Mieliśmy po kilka lat i byliśmy już aktywnymi czytelnikami. Książki wybierały nam panie bibliotekarki, przynosiły je oprawione w szary papier z numerami. Mieliśmy swoje karty, Wojtek i ja. Mnie wypożyczały literaturę przedwojenną, na przykład książki Lidii Czarskiej o Księżniczce Dżawacha. Jestem chyba jedyną osobą, która jeszcze wie, czym była ta trylogia: Księżniczka Dżawacha, Gniazdo książąt Dżawacha i Druga Nina. Jak to rozbudzało fantazję! Wojtek zaczytywał się natomiast, jak to chłopak w tym wieku, w literaturze indiańskiej, ale uwielbiał także Jacka Londona i Charlesa Dickensa. Rozmawiał o tych książkach z mamą i dziaduniem.
Wielką estymą darzył młody Młynarski poezję dwudziestolecia międzywojennego. Jednym z najważniejszych dla niego poetów był Konstanty Ildefons Gałczyński. „W moim domu w Komorowie regularnie czytywało się tygodnik »Przekrój«. Lekturę każdego numeru zaczynaliśmy od poszukiwania Gałczyńskiego i jego Zielonej Gęsi, Listów zfiołkiem – to nam się bardzo podobało […] Śmieszność tych tekstów, ten rodzaj groteski, satyry – to robiło wrażenie. No i liryka Konstantego Ildefonsa, jej przesłanie i ukryty smutek – to też wywarło na mnie wrażenie ogromne”10 – wspominał Młynarski.
10 D. Michalski, dz. cyt., s. 372–373.
W dorosłym życiu przyznawał się, że we wczesnym okresie dorastania próbował imitować pióro Gałczyńskiego: „Wiadomo, z dobrych wzorów można korzystać, więc ja przynajmniej z nich korzystałem. Tyle tylko, że wzory były dobre, ale moje wiersze – słabe. Niczego wielkiego w nich nie było, wszystkie jakieś takie… obyczajowe, okazjonalne, o sytuacjach domowych, trochę rozrywkowe, trochę liryczne”11.
11 Tamże, s. 373.
– Wojtek był zakochany w Tuwimie i Gałczyńskim – wspomina siostra poety. – Napisał nawet wiersz – list miłosny do Gałczyńskiego. Jego własna twórczość kształtowała się pod wpływem zarówno Gałczyńskiego, jak i Tuwima. Uważał, że w sferze kabaretu literackiego jest jedynie dwóch wielkich: Hemar i Tuwim, którzy dali podwaliny pod cały polski kabaret literacki. Wielbił ich, traktował jak autorytety.
Do Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego
Jak mam mówić o Tobie – Mistrzu! Jakim słowom
szepnąć: dla Niego! Spłyńcie, spłyńcie na tę kartę.
Wiem, że nie przyjdą nigdy słowa Twoich warte
i siedzę taki smutny z opuszczoną głową.
Jak mgłę jakąś niebieską chciałbym chwycić w dłonie
przez Pruszków idąc szary i szary Komorów
Twą poezję burz, wiatrów, kolejowych torów…
Jak wielbiąc, mam zwyczajnie ot tak, mówić o niej?
Bo jam jest małe kłamstwo, człowiek mały bardzo.
I ten kaktus w doniczce, pieśń Rachmaninowa…
Pozwól mi w coś uwierzyć! Niechaj Twoje słowa
dadzą mi siłę. One kochają. Nie gardzą.
Wojciech Młynarski
Komorów, marzec 195812
12 Utwór niepublikowany z archiwum Barbary Młynarskiej-Ahrens.
***
Po ukończeniu edukacji w szkole podstawowej Wojciech Młynarski trafił do liceum imienia Tomasza Zana w Pruszkowie.
Barbara Młynarska-Ahrens: – Niezwykła szkoła, w której istnieje piękna aula imienia mojego brata. Uczestniczyłam w uroczystym otwarciu auli, odbywają się tam wspaniałe festiwale piosenek Wojtka. Kiedy Wojtek zdawał do „Zana”, musiał wypełnić dokumenty i w jednej z rubryk zapisano pytanie, co chce robić po zdaniu matury. Napisał, że chce iść na studia, na chemię. W liceum dostał się w ręce pana profesora Gierwatowskiego, chemika, który dał mu straszny wycisk. „Baśka – mówił do mnie brat – przecież ja na żadną chemię nie chciałem iść, tylko tak napisałem, po prostu”. Zawsze był przekorny. Najinteligentniejszy w klasie. Paliło mu się pod czupryną. Miał nieludzkie pomysły! Kiedyś wyprowadził całą dziesiątą klasę na dach, na wagary. Dyrektor (miał przezwisko Grzyb) szalał po całej szkole, szukał ich, a oni siedzieli na dachu i mieli niezły ubaw.
Paulina Młynarska: – Tata był doskonałym uczniem, błyskotliwie inteligentnym. Nazywali go „Pszczół”, ponieważ był bardzo pracowity, dużo się uczył, a nauka przychodziła mu łatwo. Ale był też – wychowywany jedynie przez delikatną mamę – urwisem i rozrabiaką. Brakowało mu tej męskiej energii. Mężczyzny, który pomógłby mu się formować.
Gdy mały Wojtek był zbyt niesforny lub nieposłuszny – zapomniał na przykład, mimo usilnych próśb babci, wypielić ogródka – ta zamykała go w swoim pokoju, nakazując uczenia się na pamięć wskazanych fragmentów „Pana Tadeusza”. Babcina kara okazała się o tyle pożyteczna, że kiedy na lekcjach języka polskiego w liceum dopiero tę lekturę omawiano, on mógł recytować prawie wszystkie jego ustępy.
W szkole młody satyryk zasłynął jako autor przyśpiewek i kupletów na znane melodie, układanych na temat szkolnych sytuacji i niektórych pedagogów (improwizowanie zaszczepione przez dziadka, Tadeusza Zdziechowskiego, stanowiło jedną z najbardziej kluczowych i przydatnych umiejętności w późniejszym życiu!). W Rozmowach została przytoczona historia świadcząca o tym, że już wtedy Młynarski miał niebanalne poczucie humoru: „[…] codziennie rano, przed lekcjami, za piętnaście ósma mieliśmy szkolny apel i raz w miesiącu odbywały się na nim nasze artystyczne występy. Na jednym z takich apeli dość ostro skrytykowałem decyzję naszego dyrektora, który po wymianie podłogi z desek na parkiet dostał bzika na punkcie czystości. […] musieliśmy nosić kapcie, które miały tę podłogę froterować”13. Ta sytuacja z miejsca natchnęła Młynarskiego do stworzenia satyrycznego utworu okolicznościowego do jednej z międzywojennych melodii.
13 W. Młynarski, Rozmowy, dz. cyt., s. 77.
Na góreczce jest dębina,
Trala-lala-lala-la,
A z tej dębiny są klepki u Zana.
O klepki się piekli ktoś co dzień od rana.
Co dzień seans się zaczyna,
A przyczyną jest dębina.
Już zabawy wymyślają.
Biedne dzieci ogłupiają.
I na wuefie już zadków ze trzysta
Po klepce szoruje, by znów była czysta14.
14 Tamże, s. 77–78.
Wojciech (ostatnia ławka, po lewej stronie) – w dziesiątej klasie pruszkowskiego liceum.
Tekst podważający autorytet dyrektora poskutkował tym, iż od momentu upublicznienia go grono pedagogiczne baczniej przyglądało się poczynaniom nastoletniego artysty. Gdy Młynarski był już dojrzałym człowiekiem, z nieskrywaną satysfakcją twierdził, że była to pierwsza w jego życiu cenzura.
Za podwaliny systemu wartości przekładającego się na wybór drogi w sensie zawodowym uważał Młynarski wszystko to, co uzyskał dzięki solidnemu wychowaniu w atmosferze szacunku, zrozumienia i wartości płynących ze sztuki.
Barbara Młynarska-Ahrens: – W „Zanie” trafił na panią profesor Stanisławę Ostrowską, polonistkę, której prawnuczkę, panią Magdę Ostrowską, poznałam niedawno. Spotkałyśmy się w liceum w Pruszkowie, przyjechała z Poznania. Pani profesor kontynuowała wszystko to, co zaszczepił w nas dziadziuś: sposób myślenia o polszczyźnie, o wierszu, o książkach… Była bardzo wymagająca – aż do matury ani razu nie postawiła Wojtkowi piątki z polskiego! Widziałam wypracowania Wojtka, leżą nadal w szkolnych gablotach, w zeszytach – dostawał czwórkę albo czwórkę minus, ewentualnie czwórkę plus. Obok ocen – uzasadnienie pani profesor Ostrowskiej, jej komentarz. Wojtek dostawał szału, był bardzo niepokorny. Chciał wiedzieć, dlaczego nie dostał najwyższej noty. Ubolewał, że inni dostawali piątki za wypracowania, za które on dostałby co najwyżej czwórkę. Pani Ostrowska mówiła mu tak: „Wojtek, oni dostali piątkę dlatego, że ich na nic więcej już nie stać. W stosunku do ciebie mam zupełnie inne oczekiwania i inne wymagania”. Na maturze postawiła mu piątkę z plusem i powiedziała: „Leć, mój orle!”. Niedawno podczas wizyty w liceum imienia Tomasza Zana rozmawialiśmy o tym, że prawdziwi nauczyciele, ci z powołania, znają dobrze potencjał swoich uczniów. Pani profesor Ostrowska pozwalała Wojtkowi robić w szkole to, w czym dobrze się czuł. Wystawiał więc spektakle teatralne, na przykład WeseleWyspiańskiego, w którym grał Wernyhorę. Mój Panie Boże święty, co tam się działo! Robił Ballady Mickiewicza i napisał pierwszy program kabaretowy –Odkurzaczem po szkole. Młodzież spadała ze śmiechu z ławek. Wojtek przyjaźnił się z Andrzejem Gogelem i Władziem Sobiniakiem. Kiedyś napisał poemat o swojej klasie, wierszem. A ponieważ rysował znakomite karykatury, zilustrował nimi ów poemat. Pisał tak:
Znad Jeziora Titikaka
Podąża tu cny Sobaka15.
Wiedzion porywem miłości,
Nie zważa na przeciwności.
Spod sombrera okiem błyska,
mustang pianę toczy z pyska.
Wściekłym pędem ponoszony
Poprzez prerie i kaniony.
Z afrykańskich gdzieś rubieży
Krwawy Ciepłoś16 pędem bieży.
Pędzi, roniąc pot obfity,
Lecąc myślą do Anity.
Ciepłoś z bestialskim uśmiechem,
Co się gromkim ozwał echem,
Pokrzepia się, zwolnia setką,
Chce drania zarżnąć żyletką.
15 Chodzi o Władka Sobiniaka, szkolnego przyjaciela Wojciecha Młynarskiego.
16 Aluzja do Andrzeja Gogela, szkolnego kolegi Wojciecha Młynarskiego.
***
Wojciech Młynarski często powtarzał, że atmosfera domu w Komorowie ukształtowała go na całe życie. Starał się podtrzymywać ją w dorosłym życiu, a nabyte w rodzinnym domu wartości przekazać swoim dzieciom.
Paulina Młynarska: – Tata kupił duży dom przy Łowickiej, na Mokotowie. Centralnym punktem tego domu było pianino – podobnie jak w Komorowie fortepian. Siedziało się, grało, recytowało poezję. Byłam małym dzieckiem, ale pamiętam, że do tego domu przychodziły te wszystkie niesamowite ciotki. Ciotki od strony mamy nazywałam cioteczkami, a ciotki ze strony taty nazywałam ciotkami, dla odróżnienia. Cioteczki to były urocze panie, które przynosiły niesamowite pyszności. Wyrażały siebie poprzez gotowanie. Celebrowanie jedzenia było niezwykle ważne – to było bardzo charakterystyczne dla rodziny ze strony mamy, było wiadomo, że na stół wjadą torty, śledzie, smakołyki. Ciotki od strony taty natomiast umiały grać na pianinie, były ekscentryczne, grały, malowały albo coś pisały. Co ciekawe, w domu przy Łowickiej meble zostały ustawione tak samo jak w Komorowie. Niedawno złapałam się na tym, że sama powtarzam ten komorowski klimat w moim maciupkim domku na Krecie, gdzie ciągle coś urządzam. Kupuję rzeczy w sklepach ze starociami albo wynajduję na Facebooku, gdy ktoś ogłasza, że ma coś do sprzedania. I nagle widzę, że w sypialni mam takie samo ustawienie mebli jak w Komorowie i jak przy Łowickiej! A mój sekretarzyk jest niemal identyczny jak ten, który stał w domu rodzinnym mojego taty!
Agata Młynarska: – Symbolem kontynuacji rodzinnych tradycji był stół, który stał w Komorowie. Własność naszej prababci, czyli babki mojego ojca, Cecylii Zdziechowskiej. Z Komorowa powędrował do naszego domu rodzinnego, na Łowicką. Dom w Komorowie został sprzedany, a to, co się w nim znajdowało, trzeba było podzielić między licznych członków rodziny. Dużo rzeczy trafiło wówczas do nas: obrazy, zastawa, trochę mebli. No i ów słynny stół. Przy nim odbywało się wesele moich rodziców w Komorowie, a potem moje przy Łowickiej. Przy nim zasiadaliśmy do wszystkich rodzinnych spotkań. Stół był u nas w domu ważnym punktem odniesienia. Wokół niego wszyscy się gromadzili – nie tylko w święta, ale i w każdą niedzielę, gdy na obiad przychodzili dziadek Hieronim Godlewski – ojciec mojej mamy i babu Magda – mama mojego taty, Magdalena Młynarska. Pamiętam takie biesiady, w których brało udział kilka rodzin. Przy stole zasiadali profesorowie Artur Sandauer, Bohdan Korzeniewski i Julian Lewański z rodziną, mentorzy ojca. Po drugiej stronie – Krzysztof Kowalewski z Ewą Wiśniewską, Ewa Bem, Michał Bajor… Przychodzili w święta, na kolędowanie, zjawiali się do niedzielnego obiadu. Czasem przyjeżdżała nestorka rodziny, ciocia Marynia Bojanowska, grała na pianinie… Ten stół stoi teraz u mnie w domu. Tata przykładał wielką wagę do tych spotkań, do opowieści. Komorów był zawsze żywym wspomnieniem.
Jan Młynarski: – Dom w Komorowie od dobrych kilku lat był już sprzedany. O tym miejscu mówiło się sporo, bo ten dom ukształtował ojca. Podwarszawska willa rodziny Zdziechowskich stała się podczas okupacji i później, w czasach najostrzejszej komuny, rodzajem wyspy, z gramofonem, fortepianem, brydżem i literaturą. W tej enklawie wychowywał się ojciec. Czy był to szczęśliwy dom? Nie wiem. Na pewno moja babcia była bardzo nieszczęśliwa z powodu owdowienia w wieku dwudziestu siedmiu lat. Tata i jego siostra byli wychowywani przez babcię, Cecylię Zdziechowską, która miała do nich podobno podejście dziewiętnastowieczne. W dorosłym życiu ojciec oprócz tego, że walczył z ciężką chorobą, konfrontował nabyte w dzieciństwie wzorce z rzeczywistością i otoczeniem. Sporo z tego „dziedzictwa” oddał niestety swoim dzieciom. W moim domu rodzinnym nie brakowało ciężkich dziecięcych łez, tak jak nie brakowało ich w Komorowie. Oczywiście kapitał kulturowy przejęty od rodziców ojca, a także rodziców mamy jest nie do przecenienia. Przejmowałem go z całym „dobrodziejstwem” inwentarza.