Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Fascynujące losy Pawła Jasienicy, a właściwie Leona Beynara, mogłyby stać się kanwą nie jednej, ale wielu książek. Przedwojenne Grodno i Wilno, pasje turystyczne realizowane w Klubie Włóczęgów z takimi osobowościami jak Czesław Miłosz. Po wybuchu wojny konspiracja i przynależność do Związku Walki Zbrojnej, tajny uniwersytet powszechny organizowany wraz ze Stanisławem Stommą, następnie walka zbrojna w AK i w brygadzie Zygmunta Szendzielarza, czyli słynnego majora „Łupaszki”. A potem równie burzliwe losy w PRL pod czujnym okiem bezpieki. Może właśnie tak intensywne doświadczanie wydarzeń historycznych spowodowało, że Paweł Jasienica stał się jednym z najlepszych pisarzy zajmujących się polską historią.
Ewa Beynar, córka Pawła Jasienicy, zebrała w niniejszej książce mnóstwo faktów, a także opowieści rodzinnych. Swoiste podsumowanie życia ojca napisały dokumenty, do których dotarła poprzez IPN.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 226
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Podziękowania dla Oldka i Natalii za pomoc i wsparcie.
Umarli mówią, stanowią jakieś mniej lub bardziej określone zobowiązania. Niekiedy umarli zobowiązują mocniej niż żywi. U grobu zmarłego człowiek uświadamia sobie, że jest dziedzicem.
ks. Józef Tischner
Tę książkę w pierwszej wersji napisałam za namową ówczesnej przedstawicielki wydawnictwa Prószyński i S-ka, pani Doroty Malinowskiej-Grupińskiej. Właśnie rozpoczynał się proces dotyczący praw autorskich do dzieł mojego ojca Pawła Jasienicy. Sprawą nie bardzo interesowały się media, ale zaczynała być ciekawa dla co energiczniejszych wydawców. Podczas promocji książki Joanny Siedleckiej Obława. Losy represjonowanych pisarzy omawiano między innymi przypadek Jasienicy. Podczas dyskusji na tym spotkaniu zabrałam głos i powiedziałam, że nie mogę zrozumieć, dlaczego książki, które zabiera z sobą do Rzymu Ojciec Święty, nie mogą ukazywać się w wolnej Polsce z powodów zbyt rygorystycznie traktowanych przepisów prawnych. Parę osób zainteresowało się tym problemem, w kuluarowych rozmowach padły propozycje pomocy. Kilka dni później zadzwoniła do mnie pani Malinowska-Grupińska z informacją, że wydawnictwo jest zainteresowane wydaniem całości dzieł Jasienicy, ale także z propozycją napisania przeze mnie książki o moim ojcu. Taki pomysł nigdy nie przyszedłby mi do głowy. Jestem inżynierem budownictwa wodnego i w życiu pisałam przede wszystkim fachowe „oceny stanu technicznego budowli”, którymi się zajmowałam, czy inne tego rodzaju techniczne teksty. Do mojego stylu mieli niekiedy pretensje szefowie wytykający mi, że jako córka znanego pisarza, pozwalam sobie na nietechniczne sformułowania. Zresztą polonistka w szkole też zdobyła się kiedyś na ocenę mojej pracy: bardzo dobra, ale podejrzewam niesamodzielność. Wytykano mi dość często i naprawdę bezpodstawnie pomoc taty. Ludzie, z którymi w epoce przedinternetowej komunikowałam się listownie, uważali, że pisuję raczej dość składnie. Ale do głowy mi nie przyszło tworzenie czegoś, co można uznać za literaturę.
Przyznaję, że poczułam potrzebę publicznej wypowiedzi po obejrzeniu teczki mojego ojca. Chciałam wtedy opisać kłamstwa Wiesława Gomółki z 1968 roku, kiedy publicznie zarzucał ojcu niegodne go zobowiązania w zamian za zwolnienie z więzienia. Napisałam więc do „Tygodnika Powszechnego” wyjaśniający artykuł, który redakcja wydrukowała bez wprowadzania jakichkolwiek zmian. Po raz kolejny zdecydowałam się na publikację, kiedy zupełnie wyprowadziło mnie z równowagi działanie stołecznej służby zdrowia, z którą miałam wątpliwy zaszczyt zapoznać się podczas choroby męża. Opisałam wtedy w „Gazecie Wyborczej” wszystkie głupoty, z którymi się zetknęłam. Ale żeby pisać książkę, o tym nie myślałam nigdy.
Po pewnym czasie i po dłuższych rozmowach z zaprzyjaźnioną już wtedy Dorotą Malinowską-Grupińską postanowiłam jednak, że spróbuję. W ostateczności, jeśli się nie uda, to będzie zmartwienie wydawnictwa. Pisałam przez parę miesięcy, wertując rodzinne papiery i zdjęcia i szukając źródeł w Internecie. Wspólnie z Dorotą stwierdziłyśmy, że książka powinna mieć wstęp profesora Bartoszewskiego. Zwróciłam się do niego z zapytaniem, czy zechciałby go napisać. Odpowiedział w swoim stylu, że uważa to za obowiązek. I oczywiście napisał. Zawsze wspominał swoją przyjaźń z Jasienicą i niejednokrotnie dawał jej wyraz. Książka, oczywiście po redakcyjnych poprawkach, ku mojemu zdziwieniu niezbyt licznych, ukazała się i nawet zdobyła czytelników. Zapraszano mnie na spotkania z nimi, znalazłam się w nowej roli w świecie dotychczas znanym mi z innej strony.
Minęło parę lat. Książki ojca wydał Prószyński i S-ka. Dorota, po rozstaniu się z tym wydawnictwem, założyła własne i niespodziewanie zaproponowała mi drugie wydanie mojej książki uzupełnione opisem późniejszych wydarzeń… Nie zdawałyśmy sobie jeszcze wtedy sprawy, jak bardzo książka o Jasienicy staje się coraz bardziej aktualna w dzisiejszych czasach.
Splot okoliczności, w wyniku których w Trzeciej Rzeczpospolitej nie ukazywały się książki Pawła Jasienicy, skłonił mnie do tego, że ja, jedyna córka, postanowiłam spisać zapamiętane wydarzenia. Wydaje mi się ważne i istotne przedstawienie go nie tylko jako pisarza, ale także jako ojca. Przy okazji podejmuję próbę wyjaśnienia spraw, których on wyjaśnić nie mógł i nie zdążył.
Na ofiarowanym mi 16 października 1963 roku egzemplarzu Polski Jagiellonów tata napisał: Ewa! Nie zapomnij nigdy, że jesteś z Wilna, ani tego, że Twój praszczur podpisywał akt Unii Horodelskiej – po stronie litewskiej.
Jest takie podanie o początkach naszego rodu: Podczas walk z Turkami polski rycerz dostał się do niewoli razem ze swym giermkiem Beynarem – Tatarem. Skuto im razem nogi, aby uniemożliwić ucieczkę. Giermek odrąbał sobie nogę, aby ratować pana. Rycerz uciekł, a chan turecki, wzruszony bohaterstwem giermka, kazał go leczyć, po czym odesłał do Polski. Król nadał Beynarowi tytuł szlachecki, herb „Złota Goleń” i podarował mu nogę ze złota. Herb „Złotogoleńczyk” to inaczej „Nowina”. Według drzewa genealogicznego Beynarów początek rodu dał w 1380 roku Mikołaj Beynar, nasza gałąź pochodzi od jego syna Bartłomieja.
Mój pradziadek Ludwik Beynar, uczestnik powstania styczniowego, emigrował do Francji, gdzie ożenił się ze sfrancuziałą Hiszpanką Adelą Feugas. Z kolei ojciec babci, Wiktor Maliszewski, urodzony w Nantes, był synem powstańca z 1830 roku, który też znalazł się we Francji. W latach 60. XIX wieku Maliszewscy przesiedlili się do Rosji, podobnie jak Beynarowie.
Tata – Leon Lech – przyszedł na świat w tym samym mieście co Włodzimierz Ilicz Ulianow, czyli w Symbirsku nad Wołgą, 10 listopada 1909 roku jako drugie dziecko Mikołaja i Heleny Beynarów. Pierworodny, Janusz, urodził się 12 września 1907 roku w Jekaterynburgu, na samym wschodzie Rosji (w lipcu 1918 zamordowano tam cara Mikołaja II i jego rodzinę). Najmłodszą z rodzeństwa była Irena – urodziła się w Petersburgu 6 marca 1915 roku. Dziadek pracował jako agronom. Pierwszą pracę dostał właśnie w Jekaterynburgu. Jako potomek powstańca musiał osiedlić się na wschodzie Rosji. Jednak z biegiem czasu rodzina przemieszczała się coraz bardziej na zachód, aż w 1920 roku dotarła do Warszawy.
Babcia Helena
Dziadek Mikołaj
Z opowieści taty i jego pamiętnika wiem, że babcia Helena bardzo dbała o rozwój umysłowy swoich dzieci. Kultywowanie polskości, czytanie na głos odpowiednio dobranej literatury stanowiło w okresie rosyjskim rytuał. Języki polski, rosyjski i ukraiński dzieci poznawały w domu. Do nauki francuskiego angażowano nauczycielki. Po przyjeździe do Polski, kiedy Beynarowie znaleźli się w Warszawie, dziadek przez pewien czas nie miał żadnego zajęcia. Wtedy rodzinę utrzymywała babcia, wykorzystując swoją umiejętność haftowania. Żałuję, że nie zapytałam nigdy o to, kim byli zleceniodawcy tych prac. Kiedy synowie poszli do szkoły, zaczęły się problemy. Przekaz rodzinny głosił, że w warszawskiej szkole ojców marianów na Bielanach wpisano do dziennika: Beynarowie wdarli się do klasy jak tabun koni.
W latach 1921-1924 rodzina mieszkała w Opatowie, a następnie w Grodnie, gdzie ojciec zdał maturę w 1928 roku. Zachowane świadectwo z czwartej klasy Gimnazjum im. Bartosza Głowackiego w Opatowie nie świadczy o tym, że Leon Beynar był wzorowym uczniem – niedostatecznie z łaciny, której w przyszłości tak często używał, i zaledwie dobra ocena z zachowania się poza szkołą. Janusz którąś klasę repetował. Na świadectwie maturalnym, wydanym Lechowi po ukończeniu nauki w Państwowym Gimnazjum Męskim im. Adama Mickiewicza w Grodnie, widnieje zdanie, że absolwent jest „człowiekiem dojrzałym do studiów wyższych”. Stopnie miał raczej średnie, tylko z historii ocenę bardzo dobrą. Stopień dostateczny z matematyki był, moim zdaniem, nieco zawyżony.
Bracia Lech i Janusz, rok 1912
Uczeń
Wreszcie rodzina przeprowadziła się do Wilna i zamieszkała w domku na Zwierzyńcu, przy ulicy Jaskółczej 4. Dzieci dorosły, a rodzice zapewnili im możliwość studiowania. Janusz został agronomem, Irena lekarką, a że Lech będzie historykiem, wszyscy wiedzieli od dawna. Od dzieciństwa interesowała go tylko przeszłość, pochłaniał mnóstwo historycznych książek. W 1928 roku rozpoczął studia z zakresu historii na wydziale humanistycznym Uniwersytetu im. Stefana Batorego w Wilnie.
Rodzina w komplecie
Mamę, Władysławę Adamowicz, urodzoną w Wilnie 4 stycznia 1904 roku, wcześnie osieroconą, wychowywały dwie starsze siostry (Stanisława i Wacława). Obie ukończyły szkołę średnią o kierunku pedagogicznym na tajnych kompletach im. M. Wysłouchowej w Wilnie, a następnie Seminarium Nauczycielskie im. Elizy Orzeszkowej w Warszawie i zostały nauczycielkami. Nigdy nie powychodziły za mąż, nie tyle z powodu braku adoratorów, ile z przekonania wpojonego w tej szkole, że chcąc dobrze uczyć i wychowywać cudze dzieci, nie można mieć własnych. Zajęły się młodszą siostrą, której zapewniły nie tylko naukę w dobrej szkole (im. Elizy Orzeszkowej w Wilnie), ale też na Wydziale Chemii Uniwersytetu Stefana Batorego. I tak moi rodzice poznali się na studiach.
Obydwoje należeli do Klubu Włóczęgów, uprawiali wioślarstwo sportowe i turystyczne, uczestniczyli w różnych wycieczkach i studenckich imprezach. O tym można przeczytać w Pamiętniku: Wstąpiłem do takiej organizacji, która w ogóle nie miała sztandaru, bo go zastępował olbrzymi, dwumetrowej chyba długości kij pielgrzymi, ozdobiony u góry pękiem czerwonych i żółtych sznurów. Nosiliśmy duże czarne berety sukienne z chwostem czerwonym, żółtym lub złotym, co zależało od wysługi i posiadanego stopnia. Był to Akademicki Klub Włóczęgów Wileńskich, przez jednych uważny za tonącą w najdzikszej rozpuście odmianę masonerii, przez innych zaś wyszydzany jako zgromadzenie cnotliwych harcerzyków. Opowiadano, że Włóczęgom nie wolno palić ani pić… Każdy z nas miał przydomek, wybrany i zatwierdzony przez kolegów. Mnie przypadło miano Bachusa, co stanowiło przesadne doprawdy uczczenie mych zasług, zamiłowań i możliwości (…) Uchodziło za pewne, że Klub Włóczęgów jest antytezą korporacji i to była prawda, nie ujęta jednak w żaden statut, bośmy go, wbrew obowiązującym przepisom administracyjnym, wcale nie posiadali… my kochaliśmy przyrodę, przestrzeń, plener. Spędzenie niedzieli w mieście hańbiło. Należało iść kupą na włóczęgę gdziekolwiek, do Suderwy, na Zielone Jeziora, do Sorok Tatarów, zawsze z zapasem żywności w plecakach, ale bez kija – symbolu, gdyż to by był proceder zbyt uroczysty jak na nasze gusta… Włóczęgi fizyczne odbywały się w niedzielę, sobotnie zaś wieczory poświęcone bywały włóczęgom duchowym. W tym celu gromadziliśmy się w przydzielonym nam przez rektora lokalu na Bakszcie, w najstarszej dzielnicy Wilna. Była to parterowa, chłodna i posępna sala w wiekowej budowli Bursy Akademickiej. Po drugiej stronie ulicy stało gmaszysko, w którym mieściła się ongi pierwsza w Wielkim Księstwie loża masońska, bodaj Cnotliwy Litwin Pod Gwiazdą Północy. Najwcześniejsza debata, w jakiej uczestniczyłem dotyczyła światowej wówczas sensacji literackiej, powieści Remarque’a „Na Zachodzie bez zmian”. Jeden temat był tylko wykluczony z tych zebrań: polityka. W Klubie zdecydowanie przeważali liberałowie, nawet późniejsi komuniści nie zdążyli jeszcze wtedy wyrzec się bezdroży wolnomyślicielstwa. Było również kilku endeków.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Copyright © 2018, Ewa Beynar Czeczott
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-507-1
Projekt okładki: Zuzanna Malinowska Studio Zdjęcia na okładce oraz wewnątrz książki z archiwum rodzinnego Ewy Beynar Czeczott Korekta: Jolanta Stal
www.wydawnictwomg.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Anna Jakubowska