Morderstwo po francusku - Cambridge Colleen - ebook + audiobook + książka

Morderstwo po francusku ebook i audiobook

Cambridge Colleen

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kryminalna opowieść, której akcja rozgrywa się w Paryżu, i której bohaterką jest najlepsza przyjaciółka i powierniczka legendarnej Julii Child. Gdy Paryż na nowo odkrywa radość życia, Tabitha Knight, która niedawno przyjechała z Detroit, by odwiedzić swojego francuskiego dziadka, wyrusza eksplorować miasto. Paryż to nie tylko Miasto Świateł, ale też miejsce pełne historii, romantyzmu, wspaniałej architektury i najlepszej kuchni. Dzięki sąsiadce i przyjaciółce – Julii Child – Tabitha uczy się gotować dla swojego dziadka i wujka. Pobyt w Paryżu jest zachwycający, aż do momentu, gdy pewnego zimnego, grudniowego dnia w piwnicy zostaje znalezione ciało. Tabitha rozpoznaje w ofierze kobietę, którą poznała zaledwie wieczór wcześniej. Narzędziem zbrodni jest nóż należący do Julii… Tabitha postanawia zagłębić się w świat intryg i przemierza miasto z nadzieją, że znajdzie zabójcę, zanim ona, lub któreś z jej przyjaciół trafi do więzienia. Kryminalna uczta dla wszystkich fanów zawiłych historii, okraszonych szczyptą dreszczyku i całym mnóstwem niespodziewanych zwrotów akcji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 392

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 36 min

Lektor: Ewa Abart
Oceny
4,3 (62 oceny)
32
20
8
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Warmia55

Dobrze spędzony czas

Ciiekawie się słuchało.
00
biegunka

Nie oderwiesz się od lektury

pyszne w treści i wykonaniu lektorki!
00
aniarex

Nie oderwiesz się od lektury

kryminał w starym stylu!
00
alakad

Całkiem niezła

Momentami nudnawa, ale w sumie niezłe czytadło.Powojenny Paryz potraktowany pobieżnie, nawet jesli był tylko tłem. Bardzo prosta krymialna historyjka
00
coolturka

Dobrze spędzony czas

Tabitha jest Amerykanką i przybywa, aż z Detroit w odwiedziny do francuskiego dziadka, by smakować i zwiedzać Miasto Świateł. Jej sąsiadką zostaje słynna Julia Child (postać autentyczna), która w wolnych chwilach uczy ją gotować. W piwnicy ich kamienicy zostaje znalezione ciało, a narzędziem zbrodni jest jeden z noży Julii. By chronić sobie i bliskie jej osoby, Tabitha stawia czoło niebezpieczeństwu i przemierza miasto z zamiarem zdemaskowania złoczyńcy. “Morderstwo po francusku” to bardzo przyjemna opowieść z kryminalnym zacięciem autorstwa Colleen Cambridge. Akcja rozgrywa się w Paryżu tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej. Książka napisana została z dużą lekkością i znajomością ludzkich charakterów. Bohaterowie tworzą fajną kolorową mieszankę i przeżywają niesamowite przygody. Powieść jest tak miła i otulająca, że mimo obecności trupa, zatęskniłam za możliwościami, które daje Paryż. Ta nazwa niesie tyle wspaniałych konotacji: zabytki, kultura, styl życia i unoszące się zew...
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuMA­STE­RING THE ART OF FRENCH MUR­DER
Re­dak­cjaAnna Pła­skoń-So­ko­łow­ska
Tłu­ma­cze­nieHana Ma­te­jek Kho­uri
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund Ja­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiPa­weł Pan­cza­kie­wicz
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Co­py­ri­ght © 2023 by Col­leen Gle­ason
First pu­bli­shed by Ken­sing­ton Pu­bli­shing Corp. All ri­ghts re­se­rved
Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © 2024 Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o. o. Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © 2024 Hana Ma­te­jek Kho­uri
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83295-14-5
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

NOTA OD AU­TORKI

Choć Ju­lia oraz Paul Child miesz­kali wraz z sio­strą Ju­lii, Dort, w dwu­po­zio­mo­wym apar­ta­men­cie na rue de l’Uni­ver­sité 81 w Pa­ryżu w roku 1949, Ta­bi­tha Kni­ght, jej mes­sieurs i przed­sta­wione tu prze­ra­ża­jące wy­da­rze­nia są wy­łącz­nie wy­two­rami wy­obraźni au­torki.

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Pa­ryżgru­dzień, 1949 roku

Ju­lia Child miała pro­blem z ma­jo­ne­zem.

Wie­dzia­łam o tym – z naj­okrop­niej­szymi szcze­gó­łami – po­nie­waż po pierw­sze by­łam jedną z jej naj­bliż­szych przy­ja­ció­łek w Pa­ryżu, a po dru­gie... cóż, nie zdzi­wi­ła­bym się, gdyby wszy­scy w siód­mej dziel­nicy – od Place du Pa­lais-Bo­ur­bon do Tour Eif­fel – wie­dzieli o jej pro­ble­mie z ma­jo­ne­zem. Ju­lia była wła­śnie ta­kim ty­pem osoby. To­wa­rzy­ska, po­ryw­cza, ra­do­sna i pełna en­tu­zja­zmu.

I na­prawdę ją uwiel­bia­łam – praw­do­po­dob­nie dla­tego, że pod pew­nymi wzglę­dami by­ły­śmy do sie­bie cał­kiem po­dobne, a w in­nych chcia­łam być taka jak ona. Gdy­bym tylko była w sta­nie przy­rzą­dzić po­łowę tych rze­czy, które ona po­tra­fiła ugo­to­wać – albo cho­ciaż jedną trze­cią!

Ju­lia już od kilku ty­go­dni ubo­le­wała nad swoim pro­ble­mem z ma­jo­ne­zem, a ja nie mo­głam prze­stać się mar­twić, co to w ogól­nym roz­ra­chunku może ozna­czać. Prze­cież skoro Ju­lia, która brała lek­cje w Le Cor­don Bleu, na­gle miała pro­blem ze zro­bie­niem ma­jo­nezu – cze­goś, co przy­go­to­wy­wała mie­sią­cami z ła­two­ścią i per­fek­cją – to co to ozna­czało dla mnie, osoby, która le­dwo po­tra­fiła ugo­to­wać jajka?

Przy­cho­dziły mi do głowy same strasz­liwe my­śli.

– Po pro­stu tego nie ro­zu­miem! – po­wie­działa, gdy szły­śmy rue de l’Uni­ver­sité, ulicą, na któ­rej miesz­ka­ły­śmy. Opa­tu­li­ły­śmy się w dro­dze na targ, chro­niąc się przed prze­ni­kli­wym gru­dnio­wym chło­dem. Nio­słam nie­wielki ko­szyk ze świe­żymi wiąz­kami szał­wii i roz­ma­rynu ze szklarni mo­jego dziadka, które pla­no­wa­łam po­da­ro­wać nie­któ­rym sprze­daw­com. Jed­nak przy tej oka­zji za­mie­rza­łam rów­nież coś ku­pić. Mia­łam na­dzieję, że Ju­lia po­może mi wy­brać do­brego pie­czo­nego kur­czaka.

– Twój ma­jo­nez za­wsze był taki pyszny – po­wie­dzia­łam z za­zdro­ścią, bo mnie nie udało się jesz­cze przy­go­to­wać do­brego ma­jo­nezu. – Taki piękny, kre­mowy i nie­sa­mo­wity... Nie mogę uwie­rzyć, że wciąż nie jest taki, jaki po­wi­nien być.

– Po pro­stu nie da się tego wy­tłu­ma­czyć – od­parła Ju­lia. – Na­gle prze­stał mi wy­cho­dzić! Jajka i olej nie two­rzą wła­ści­wej emul­sji, bez względu na to, jak długo je ubi­jam. Wczo­raj wie­czo­rem chcia­łam przy­go­to­wać ma­jo­nez zio­łowy i do­dać go do spa­ghetti. Ale skład­niki nie chciały się po­łą­czyć. Pró­bo­wa­łam trzy razy, aż w końcu skoń­czyły mi się jajka. Przez to Paul mu­siał zjeść spa­ghetti z czar­nym pie­przem, par­me­za­nem i ma­słem... bie­da­czy­sko – cią­gnęła z po­ry­wi­stym, ale peł­nym czu­ło­ści śmie­chem. – Słu­chał mo­ich na­rze­kań, gdy ubi­ja­łam jajka. Prze­kli­na­łam i cią­gle gde­ra­łam, aż w końcu tak zgłod­niał, że mu­siał coś zjeść.

Paul był mę­żem Ju­lii i to wła­śnie ze względu na jego pracę – dy­plo­maty w Ame­ry­kań­skiej Agen­cji In­for­ma­cyj­nej – rok temu Chil­do­wie prze­pro­wa­dzili się do Pa­ryża. Jak to po­wie­działa Ju­lia, pierw­szy po­si­łek, który zja­dła tu­taj, we Fran­cji, spra­wił, że coś w niej klik­nęło, był jak ża­rówka, która na­gle się roz­pa­liła. Ni­gdy wcze­śniej aż tak nie roz­ko­szo­wała się je­dze­niem. Wciąż mó­wiła o tej por­cji sole meu­ni­ère szep­ta­nym, peł­nym czci to­nem, ni­czym osoba, która wstę­puje do ko­ścioła.

Ra­do­śnie opo­wia­dała każ­demu, kto chciał wy­słu­chać tej opo­wie­ści, że to pierw­sze do­świad­cze­nie ku­li­narne – a po nim nie­zli­czone rów­nie pyszne de­gu­sta­cje – było tym, dzięki któ­remu Ju­lia od­na­la­zła swoje po­wo­ła­nie, swoją muzę, swój raj: kuch­nię fran­cu­ską, hi­sto­rię, tra­dy­cję i spo­soby przy­go­to­wy­wa­nia te­goż je­dze­nia. Każdy jej de­tal. Zo­stała wy­cho­wana na nie­przy­pra­wio­nych ame­ry­kań­skich po­sił­kach o sta­łej kon­sy­sten­cji, które przy­go­to­wy­wał jej ro­dzinny ku­charz, zaś po przy­by­ciu do Fran­cji i za­sma­ko­wa­niu tu­tej­szej kuchni do­świad­czyła cze­goś, co można było opi­sać jako wiel­kie, wręcz du­chowe prze­bu­dze­nie.

Od tam­tej chwili Ju­lia dała się po­chło­nąć wpierw sma­kowi i przy­jem­no­ści kosz­to­wa­nia kuchni fran­cu­skiej, a ostat­nio rów­nież za­fa­scy­no­wała się jej hi­sto­rią i od­na­la­zła przy­jem­ność w sa­mym go­to­wa­niu.

To wła­śnie dla­tego ta­jem­nica ma­jo­nezu bu­dziła w niej taki nie­po­kój – i we mnie rów­nież, po­nie­waż Ju­lia od kilku mie­sięcy po­ma­gała mi udo­sko­na­lać moje wła­sne tech­niki ku­li­narne.

W końcu albo po­czy­nię ja­kiś po­stęp w kuchni, albo ja, mój dzia­dek i wu­jek Rafe bę­dziemy ży­wić się sar­dy­nami z puszki, se­rem, ba­giet­kami i wi­nem.

Przy­naj­mniej wie­dzia­łam, jak wy­brać do­bre wino.

Ze­szłej wio­sny, tuż przed Wiel­ka­nocą, prze­pro­wa­dzi­łam się do Mia­sta Świa­teł z przed­mieść De­troit, choć kie­ro­wały mną zu­peł­nie inne po­wody niż Chil­dami. Ze­rwa­łam czte­ro­let­nie za­rę­czyny z Hen­rym McKin­no­nem, a nie­ba­wem mia­łam skoń­czyć dwa­dzie­ścia dzie­więć lat. Od­kąd wojna do­bie­gła końca i wszy­scy żoł­nie­rze wró­cili do kraju, aby pod­jąć się prac, które my, ko­biety, wy­ko­ny­wa­ły­śmy pod nie­obec­ność męż­czyzn, by­łam nie­spo­kojna i nie mo­głam się od­na­leźć. A po­tem moja fran­cu­ska bab­cia – która po­ma­gała wy­cho­wy­wać mnie w Sta­nach – zmarła w stycz­niu po dłu­giej cho­ro­bie. Pa­mię­tam, że na­stęp­nie zo­sta­łam za­pro­szona na dłuż­szą wi­zytę do mo­jego dziadka tu­taj, do Pa­ryża.

Moja mama, którą bar­dzo ko­cham i z którą cał­kiem do­brze się do­ga­dy­wa­łam – bio­rąc pod uwagę, że zu­peł­nie się od sie­bie róż­nimy – za­chę­ciła mnie, abym wy­je­chała i zo­stała tu­taj tak długo, jak ze­chcę. Może po­dob­nie jak ja za­czy­nała być zmę­czona moim na­rze­ka­niem i znu­dze­niem. Wiem na pewno, że moje sio­stry nie mo­gły się do­cze­kać, aż wy­jadę z domu, ale wy­daje mi się, że było tak tylko dla­tego, iż wal­czyły o moją sy­pial­nię.

Pod­czas wojny całą swoją ener­gię prze­la­łam w pracę w fa­bryce bom­bow­ców Wil­low Run, po­ma­ga­jąc przy bu­do­wie sa­mo­lo­tów B-24 Li­be­ra­tor. Na­uczy­łam się na­wet, jak re­mon­to­wać ich sil­niki. Za­wsze by­łam tro­chę chłop­czycą, ku prze­ra­że­niu mo­jej bar­dzo ko­bie­cej fran­cu­skiej matki oraz babci. Mimo że no­si­łam w to­rebce szminkę oraz grze­bień, za­wsze mia­łam też w kie­szeni szwaj­car­ski scy­zo­ryk.

Lu­bi­łam maj­ster­ko­wać przy róż­nych sprzę­tach i sil­ni­kach; za­wsze cie­ka­wiło mnie, dla­czego ma­szyny dzia­łają i co spra­wia, że lu­dzie do­stają bia­łej go­rączki – po czę­ści to wła­śnie dzięki temu Ju­lia i ja sta­ły­śmy się tak bli­skimi przy­ja­ciół­kami. Gdy spo­tka­ły­śmy się na targu któ­re­goś dnia ze­szłego lata, wspo­mniała, że ich ra­dio nie działa tak, jak po­winno. Oczy­wi­ście mia­łam przy so­bie swój kie­szon­kowy nóż wie­lo­na­rzę­dziowy, więc za­pro­po­no­wa­łam, że spró­buję je na­pra­wić. Była bar­dzo wdzięczna, że to zro­bi­łam, a gdy od­mó­wi­łam przy­ję­cia ja­kiej­kol­wiek za­płaty za moją pracę, na­le­gała, abym zo­stała na ko­la­cję. Ni­gdy nie ja­dłam tak do­brego je­dze­nia poza re­stau­ra­cją – i wła­śnie wtedy zda­łam so­bie sprawę, że ko­niecz­nie mu­szę na­uczyć się go­to­wać. Skoro po­tra­fi­łam na­pra­wić sil­nik sa­mo­lotu, po­win­nam być w sta­nie upiec kur­czaka. To nie mo­gło być ta­kie trudne, prawda?

A jed­nak ta­kie się oka­zało.

Fakt, że Ju­lia i ja miesz­ka­ły­śmy na tej sa­mej ulicy i obie nie­dawno prze­pro­wa­dzi­ły­śmy się ze Sta­nów do Pa­ryża, spra­wiał wra­że­nie, jakby na­sza przy­jaźń była zrzą­dze­niem losu.

Nie żeby Ju­lia Child miała trud­no­ści z na­wią­zy­wa­niem przy­jaźni – ale ja by­łam tro­chę mniej otwarta niż moja ży­wio­łowa, en­tu­zja­styczna przy­ja­ciółka. A po­nie­waż w tam­tym cza­sie nie zna­łam w Pa­ryżu ni­kogo poza dziad­kiem i wuj­kiem Rafe, na­prawdę miło było mi po­znać Ju­lię, jej męża Paula oraz młod­szą sio­strę Ju­lii – Do­ro­thy, która za­miesz­kała z nimi kilka mie­sięcy temu.

– Mar­twię się tylko, że jest to zwia­stun gor­szych zda­rzeń, które mają na­dejść. Co jesz­cze się wy­da­rzy? – mó­wiła Ju­lia z ty­pową dla sie­bie dra­ma­tyczną ma­nierą, gdy szły­śmy krętą ścieżką Place du Pa­lais-Bo­ur­bon w stronę rynku. – A co, je­śli skórka mo­ich ciast prze­sta­nie się łusz­czyć? Albo lu­kier nie bę­dzie za­sty­gać? Co je­śli moje su­flety będą się za­pa­dać ni­czym Ce­sar­stwo Rzym­skie? Co wów­czas po­cznę? Go­to­wa­nie stało się moim ży­ciem!

– Może po­win­naś za­cząć od po­czątku – za­su­ge­ro­wa­łam, spo­glą­da­jąc na nią. Ju­lia miała sześć stóp i dwa cale wzro­stu, była do­brze zbu­do­wana. Ja mia­łam nieco mniej niż pięć stóp i pięć cali. Za­zwy­czaj, gdy wspo­mi­na­łam, że pra­co­wa­łam przy sa­mo­lo­tach, moja szczu­pła bu­dowa ciała i średni wzrost wpra­wiały roz­mów­ców w oży­wie­nie. Nie by­łam jed­nak pewna, dla­czego tak się działo. W końcu nie mu­sia­łam pod­no­sić tych ma­szyn. Nic z tych rze­czy. – Gdy pró­buję się do­wie­dzieć, dla­czego coś nie działa, roz­bie­ram cały me­cha­nizm, ka­wa­łek po ka­wałku, i spraw­dzam każdą część, jedna po dru­giej. Za­nim przejdę da­lej i złożę sprzęt w ca­łość, upew­niam się, że każdy ele­ment działa pra­wi­dłowo i nie jest uszko­dzony. Może po­win­naś spró­bo­wać tej me­tody?

– Ależ Ta­bi­tho, masz ab­so­lutną ra­cję! – za­wo­łała Ju­lia, za­trzy­mu­jąc się gwał­tow­nie na chod­niku. Za­brzmiała tak, jak­bym wła­śnie prze­ka­zała jej klucz do nie­śmier­tel­no­ści. – Do­kład­nie tego szef kuchni Bu­gnard uczył nas w Le Cor­don Bleu... aby­śmy za­czy­nali od sa­mego po­czątku i do­sko­na­lili każdy nasz krok, za­nim przej­dziemy da­lej. Tak! To wła­śnie zro­bię. Wrócę do pod­staw ro­bie­nia ma­jo­nezu. Za­cznę spo­rzą­dzać no­tatki. Po­eks­pe­ry­men­tuję. Będę ro­bić dużo, dużo, dużo ma­jo­nezu, aż dojdę do tego, co jest nie tak, i na­pra­wię ten błąd!

– Po­zo­staje jesz­cze tylko jedna kwe­stia – po­wie­dzia­łam, gdy moim oczom uka­zał się targ przy rue de Bo­ur­go­gne.

– Co ta­kiego? – za­py­tała, marsz­cząc brwi.

– Bę­dziesz po­trze­bo­wała dużo wię­cej ja­jek.

Wy­buch­nę­ły­śmy tak grom­kim śmie­chem, że aż za­to­czy­ły­śmy się na chod­niku jak pi­jane.

***

Pod­czas wojny pa­ry­ża­nie opła­ki­wali przede wszyst­kim upo­ko­rze­nie, ja­kie spo­tkało ich za sprawą nie­miec­kiej oku­pa­cji, po­tem na­rze­kali na nie­zno­śny, prze­ni­kliwy chłód, a do­piero ko­lejno na brak je­dze­nia. Fakt, że brak po­ży­wie­nia był uzna­wany przez lu­dzi, któ­rzy żyli i od­dy­chali sztuką go­to­wa­nia, za nie aż tak wielką uciąż­li­wość w po­rów­na­niu z chło­dem, był świa­dec­twem okru­cień­stwa zimy w Mie­ście Świa­tła.

Nie­dawno sama zgo­dzi­łam się z tym twier­dze­niem. Wio­sna, lato i je­sień w Pa­ryżu były tak piękne, że za­ko­cha­łam się w tym mie­ście. Spa­ce­ro­wa­łam ulicz­kami albo jeź­dzi­łam na ro­we­rze i do­słow­nie po­chła­nia­łam to mia­sto: jego za­pa­chy, wi­doki, prze­pyszne je­dze­nie i piękne, ko­lo­rowe parki, które od wie­ków in­spi­ro­wały ar­ty­stów.

Ale gdy tylko na­stała zima, moja ogni­sta mi­łość do Pa­ryża nieco się ochło­dziła – i nie jest to przy­pad­kowy do­bór słów.

Po­mimo prze­ni­kli­wie zim­nego grud­nia, po­do­bało mi się to, że w Pa­ryżu z taką ła­two­ścią wciąż można spa­ce­ro­wać, jeź­dzić na ro­we­rze i do­cie­rać w różne miej­sca... Ko­cha­łam lu­dzi, za­pa­chy – na­wet te nie­atrak­cyjne były uro­cze, tylko dla­tego, że były pa­ry­skie – i uwiel­bia­łam roz­le­głe bul­wary, a także ele­ganc­kie ce­glane bu­dynki w ko­lo­rze miodu i kremu, które były czę­ścią prze­pro­jek­to­wa­nia ba­rona Haus­smanna, ma­ją­cego miej­sce sto lat temu.

Te­raz gdy ame­ry­kań­scy tu­ry­ści tłum­nie tu­taj przy­by­wali, pa­ry­ża­nie na­rze­kali na liczbę sa­mo­cho­dów tło­czą­cych się na uli­cach. Ale ja wcale nie uwa­ża­łam się za tu­rystkę. W końcu by­łam w po­ło­wie Fran­cuzką! To mia­sto było moim do­mem.

Koty były wszę­dzie – do tego stop­nia, że wy­da­wały się rów­nie in­te­gralną czę­ścią mia­sta, jak jego słynne świa­tła i Tour Eif­fel, któ­rej non­sza­lancki kształt wi­de­łek[1] wzno­sił się za­le­d­wie kilka prze­cznic od rue de l’Uni­ver­sité.

I oczy­wi­ście była też kwe­stia je­dze­nia – przy­go­to­wa­nego przez ko­goś in­nego – oraz wina!

Nie było więc wąt­pli­wo­ści: Pa­ryż był ra­jem.

Na rue de Bo­ur­go­gne znaj­do­wał się ry­nek po­ło­żony naj­bli­żej kwar­tału, w któ­rym miesz­ka­łam ja oraz Ju­lia. Fakt, że pod­czas za­ku­pów na pa­ry­skim targu po­zna­wało się wszyst­kich skle­pi­ka­rzy i sprze­daw­ców, był dla mnie fa­scy­nu­jący i po­ucza­jący. Po pro­stu nie było in­nej moż­li­wo­ści. Wszy­scy tu­taj byli przy­jaźni, na­le­gali na po­ga­wędkę i plotki.

To miej­sce tak bar­dzo róż­niło się od Sta­nów. Tam lu­dzie w sza­leń­czym pę­dzie wpa­dali do sklepu – bu­dynku, a nie na uliczkę pełną sprze­daw­ców, stra­ga­nów i wo­zów – ła­pali to, czego po­trze­bo­wali, pę­dem prze­my­kali przez ko­lejkę do kasy, a po­tem rów­nie szybko uda­wali się do swo­ich do­mów. „Nasz” targ był małą au­to­no­miczną spo­łecz­no­ścią i to tu­taj po­zna­łam mo­ich są­sia­dów – w tym Ju­lię – a także do­wie­dzia­łam się o ist­nie­niu róż­nych cie­ka­wych pro­duk­tów i o tym, jak je ku­po­wać.

Go­to­wa­nie – mimo że po­prze­dzone za­ku­pami do­ko­na­nymi z naj­więk­szym opty­mi­zmem – było zu­peł­nie inną sprawą. Nie mo­głam zli­czyć, ile razy zruj­no­wa­łam kur­czaka albo roz­go­to­wa­łam pie­czeń.

Ani moja matka, ani babka, po­mimo że były Fran­cuz­kami, nie go­to­wały zbyt czę­sto, a kiedy już to ro­biły, przy­go­to­wy­wały pro­ste, ame­ry­kań­skie da­nia, po­nie­waż za tym ro­dza­jem kuchni prze­pa­dał mój oj­ciec i tak go­to­wała jego matka. Wy­cho­wa­łam się więc na po­dob­nym je­dze­niu jak Ju­lia: na zwy­kłych, nud­nych klu­skach ja­jecz­nych albo ma­ka­ro­nie z pu­dełka; na pie­cze­niach wo­ło­wych pły­wa­ją­cych w nie­zbyt gę­stych, po­zba­wio­nych smaku so­sach; na zbyt su­chych pie­czo­nych kur­cza­kach; na ogrom­nych ilo­ściach ziem­nia­ków oraz gó­rach ku­ku­ry­dzy i fa­solki szpa­ra­go­wej. Na cienko kro­jo­nym bia­łym chle­bie, pa­ko­wa­nym w pla­sti­kowe worki; na chle­bie tak gąb­cza­stym, że można było zgnieść kromkę wraz ze skórką i zro­bić z niej kulkę wiel­ko­ści wi­śni. Oczy­wi­ście była też mie­lonka z puszki. W na­szym świe­cie wy­stawne przy­ję­cia czę­sto spro­wa­dzały się do gril­lo­wa­nej mie­lonki z puszki ude­ko­ro­wa­nej pla­ster­kiem ana­nasa. Sosy sta­no­wiły skon­den­so­wane zupy Camp­bella, któ­rymi po­le­wano mięso i ziem­niaki.

Kawa, którą pi­łam, była mie­szanką Fol­gera i go­rą­cej wody. Lu­bi­łam opo­wia­dać Ju­lii, że mój pa­ry­ski mo­ment oświe­ce­nia zmy­słów na­stą­pił, gdy na­pi­łam się swo­jej pierw­szej fran­cu­skiej café.

Nie­stety pod ko­niec roku 1949 kawa była je­dy­nym ar­ty­ku­łem spo­żyw­czym, który wciąż był re­gla­men­to­wany, więc nie mo­głam so­bie po­zwo­lić na to, aby by­wać w ka­wiar­niach tak czę­sto, jak bym tego chciała. Po­mimo to mój dzia­dek za­wsze zda­wał się mieć w domu więk­sze za­pasy, niż się spo­dzie­wa­łam. Po­my­śla­łam, że le­piej nie za­da­wać na ten te­mat zbyt wielu py­tań, choć wszy­scy otwar­cie mó­wili o czar­nym rynku.

– Bon­jour, ma­dame Ma­rie! – za­wo­łała ra­do­śnie Ju­lia, gdy za­trzy­ma­ły­śmy się, aby spoj­rzeć na sza­lotkę i ce­bulę ofe­ro­wane przez okrą­głą ko­bietę sto­jącą przy wa­rzyw­niaku.

– Bon­jour, ma­dame Child – od­po­wie­działa sprze­daw­czyni o twa­rzy po­ora­nej zmarszcz­kami. Była ubrana w cie­pły płaszcz, zno­szony ka­pe­lusz i weł­niany koc. We­wnątrz ma­łego me­ta­lo­wego wia­derka pło­nął ogień, przy któ­rym mo­gła ogrzać spę­kane dło­nie. – Bon­jour, ma­de­mo­iselle Kni­ght. Jak się ma­cie w ten mroźny czwart­kowy po­ra­nek?

– Bon­jour, ma­dame – od­po­wie­dzia­łam. – Mam się cał­kiem do­brze poza tym, że zimno mi w nos i w palce nóg! – Dla pod­kre­śle­nia swo­ich słów opa­tu­li­łam się szczel­niej cięż­kim, weł­nia­nym sza­lem, wsu­wa­jąc szpi­cza­sty nos w cie­pły ma­te­riał.

Dzięki matce i babce mój fran­cu­ski był per­fek­cyjny, za to Ju­lia na­uczyła się ję­zyka do­piero po prze­pro­wadzce do Pa­ryża. Wciąż miała pro­blemy, gdy lu­dzie mó­wili zbyt szybko lub prze­krzy­ki­wali się na­wza­jem. Wiele razy sie­dzia­łam z nią przy stole w jej ma­leń­kiej kuchni na trze­cim pię­trze, ćwi­czy­łam z nią fran­cu­ski i ja­dłam pyszne je­dze­nie, które przy­go­to­wała. Była to więc re­la­cja ko­rzystna dla obu stron.

To wła­śnie dzięki tym spo­tka­niom za­czę­łam udzie­lać ko­re­pe­ty­cji z ję­zyka fran­cu­skiego nie­któ­rym dzie­ciom i żo­nom ame­ry­kań­skich dy­plo­ma­tów. Paul Child, zgod­nie z su­ge­stią Ju­lii, en­tu­zja­stycz­nie po­le­cił moje zdol­no­ści ję­zy­kowe swoim ko­le­gom z Am­ba­sady Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

Te­raz szczę­śli­wie mia­łam pod swoją egidą czte­rech stu­den­tów ame­ry­kań­skich i jed­nego fran­cu­skiego – temu ostat­niemu po­ma­ga­łam, rzecz ja­sna, w na­uce an­giel­skiego. Ozna­czało to, że pro­wa­dzi­łam jedną lek­cję dzien­nie, zwy­kle rano. Był to przy­stępny har­mo­no­gram – cho­ciaż tro­chę nudny – i z pew­no­ścią przy­ję­ła­bym wię­cej uczniów, gdyby nada­rzyła się taka oka­zja. Jed­nak na ra­zie na­ucza­nie przy­no­siło mi wy­star­cza­jąco dużo pie­nię­dzy, abym mo­gła ku­pić kilka sty­lo­wych bu­tów i ka­pe­lu­szy, któ­rych po pro­stu nie mo­głam so­bie od­mó­wić, w skle­pach na Champs-Ély­sées. Może i lu­bi­łam wspi­nać się na drzewa i roz­bie­rać ra­dia na czę­ści, ale po matce i babci odzie­dzi­czy­łam za­mi­ło­wa­nie do ład­nych ubrań i mod­nych ak­ce­so­riów.

Pod­czas gdy Ju­lia wy­da­wała pie­nią­dze na sprzęty ku­chenne – garnki, pa­tel­nie, noże i różne przed­mioty, któ­rych nie po­tra­fi­łam na­zwać, ja ku­po­wa­łam buty, czapki, ko­per­tówki, jak rów­nież wspa­niałe su­kienki. Uza­sad­nia­łam swoje za­kupy tym, że dzia­dek na­wet nie chciał sły­szeć, abym pła­ciła mu za po­kój i wy­ży­wie­nie w na­szym domu na rue de l’Uni­ver­sité.

Wy­cią­gnę­łam scho­wane w rę­ka­wicz­kach dło­nie i ogrza­łam je nad pło­mie­niem z ma­łego wia­derka ma­dame Ma­rie. Ju­lia tym­cza­sem wy­bie­rała z ko­sza sza­lotki, które sprze­da­wała star­sza ko­bieta. Ta mała pyza z wa­rzyw­niaka była znana w ca­łej oko­licy jako Ma­rie des Qu­atre Sa­isons, po­nie­waż za­wsze miała naj­lep­sze pro­dukty, bez względu na porę roku.

Do­póki nie spo­tka­łam Ma­rii Czte­rech Pór Roku, bra­łam ja­kie­kol­wiek ziem­niaki, chwy­ta­łam pierw­szą lep­szą cu­ki­nię, a na­wet – qu­elle hor­reur![2] – zda­rzało mi się ku­po­wać rzod­kiew długo po za­koń­cze­niu se­zonu... jej pęki były zwię­dłe, wy­su­szone i po­zba­wione smaku. Gdy jed­nak po raz pierw­szy od­wie­dzi­łam ten targ, Ju­lia oraz ma­dame Ma­rie wzięły mnie pod swoje skrzy­dła i na­pro­sto­wały moje zwy­czaje.

Skoń­czyło się na tym, że obie wty­kały nos do mo­jej torby, aby zo­ba­czyć, co wy­bra­łam z in­nego ulicz­nego wa­rzyw­niaka, pro­wa­dzo­nego przez Mon­sieur Blan­che.

– Nie, nie, nie, nie! – krzyk­nęła ma­dame, gdy zo­ba­czyła po­marsz­czone rzod­kiewki i ich zwię­dłe li­ście. – Ależ nie, ma­de­mo­iselle, nie może pani tego po­dać! – Za­nim zdą­ży­łam za­re­ago­wać, chwy­ciła ob­ra­zo­bur­cze wa­rzywa, ci­snęła nimi o zie­mię i rzu­ciła groźne spoj­rze­nie w stronę sto­iska M. Blan­che. – Ni­komu! Na­wet psu na ulicy!

– Ale to tylko rzod­kiewki – po­wie­dzia­łam, sta­ra­jąc się po­wstrzy­mać chi­chot na wi­dok obu­rze­nia star­szej ko­biety.

Oka­zało się jed­nak, że była to bar­dzo po­ważna sy­tu­acja.

– Ja rów­nież są­dzi­łam, że to tylko rzod­kiewki – po­wie­działa Ju­lia za­sad­ni­czym to­nem. Mó­wiła wów­czas po fran­cu­sku po­woli i wa­żąc słowa, ale zro­zu­mia­łam ją bez trudu. – Do­póki ma­dame nie wy­pro­wa­dziła mnie z błędu.

– Ni­gdy nie znaj­dziesz so­bie męż­czy­zny, je­śli bę­dziesz mu ser­wo­wać po­marsz­czoną rzod­kiewkę i zwię­dłą zie­le­ninę, ma­de­mo­iselle!

Ma­dame ci­snęła we mnie trzema rzod­kiew­kami ze swo­jego sto­iska, a ja mu­sia­łam przy­znać, że są o wiele lep­sze od tych, które rzu­ciła na zie­mię.

– To prawda – po­wie­działa Ju­lia ze swoim za­raź­li­wym śmie­chem. – Męż­czyźni nie lu­bią, gdy się im przy­po­mina o tym, co więd­nie, marsz­czy się lub opada!

By­łam tak za­sko­czona jej ko­men­ta­rzem – szcze­gól­nie w obec­no­ści star­szej ko­biety – że wy­buch­nę­łam śmie­chem, który był mie­szanką prze­ra­że­nia i roz­ba­wie­nia.

Ale ma­dame Ma­rie po­ki­wała głową ni­czym mę­drzec i po­kle­pała mnie po ra­mie­niu.

– Oui, oui – po­wie­działa. – Ma­dame Child – wy­mó­wiła na­zwi­sko Ju­lii jako „Sche­eld” – wie o czym mówi, czyż nie? Męż­czyźni lu­bią pro­dukty, które są dłu­gie, pro­ste i bar­dzo, bar­dzo jędrne, po­nie­waż przy­po­mi­nają im o tym, jacy są... lub chcą być.

Na­wet gdy śmia­łam się jesz­cze gło­śniej, nie mia­łam serca przy­znać żad­nej z nich, że je­stem cał­ko­wi­cie za­do­wo­lona z dwóch męż­czyzn obec­nych w moim ży­ciu – oby­dwaj byli sporo ode mnie starsi. Poza tym już sporą trud­ność spra­wiało mi go­to­wa­nie dla grand-père[3] oraz oncle[4] Rafe.

Być może jed­nak do­ce­ni­liby chru­piące i jędrne rzod­kiewki i nie wy­brzy­dzali przy po­siłku, który wraz z nimi bym przy­go­to­wała.

Rzod­kiew­kowy in­cy­dent, jak zwy­kłam my­śleć o tym wy­da­rze­niu, nie tylko przed­sta­wił mnie Ju­lii Child i ma­dame Ma­rie, ale także za­po­cząt­ko­wał ini­cja­tywę, która ob­jęła cały ry­nek: aby zna­leźć mnie, Ta­bi­cie Kni­ght, męż­czy­znę. Bez względu na to, czy tego chcia­łam, czy też nie.

Moje serce nie było ani tro­chę zła­mane z po­wodu ze­rwa­nia za­rę­czyn z Hen­rym. To była moja de­cy­zja – a na pod­ję­cie jej cze­ka­łam zde­cy­do­wa­nie zbyt długo. Za to mama była tym za­ła­mana. My­ślę, że nie mo­gła się do­cze­kać, aż wyjdę z domu.

Wojna zmie­niła za­równo Henry’ego, jak i mnie – po­dob­nie zresztą jak wszyst­kich, któ­rych zna­łam. Mimo że by­li­śmy parą, od­kąd skoń­czy­li­śmy dwa­dzie­ścia dwa lata, i wszy­scy są­dzili, że się po­bie­rzemy – być może z tego po­wodu tak długo no­si­łam w so­bie de­cy­zję o ze­rwa­niu – po pro­stu nie czu­łam się do­brze z tym, że mam go po­ślu­bić, ustat­ko­wać się, wy­cho­wy­wać dzieci i zo­stać na­uczy­cielką zgod­nie ze swoim wy­kształ­ce­niem. Wy­da­wało się to nudne i praw­do­po­dob­nie by­łoby wiel­kim roz­cza­ro­wa­niem – jak za­pad­nięty su­flet – zwłasz­cza bio­rąc pod uwagę fakt, że pra­co­wa­łam pod­czas wojny jako Ró­zia Ni­to­waczka[5].

Wy­daje mi się, że Henry, po­dob­nie jak ja, ode­tchnął z ulgą i osta­tecz­nie po­zo­sta­li­śmy do­brymi przy­ja­ciółmi. Tak zresztą za­czy­na­li­śmy: jako part­ne­rzy pod­czas za­jęć w la­bo­ra­to­rium na Uni­wer­sy­te­cie Mi­chi­gan. Henry krył mnie, gdy po­sta­no­wi­łam za­sta­wić pu­łapkę z octu i sody oczysz­czo­nej na biurku asy­stenta pro­fe­sora, który dał nam czwórkę, choć tak na­prawdę za­słu­gi­wa­li­śmy na piątkę.

Dwa ty­go­dnie póź­niej za­pi­sał się do woj­ska.

Tak więc dzi­siaj, gdy ma­dame Ma­rie za­py­tała mnie, jak się mam, tak na­prawdę py­tała o to, czy by­łam na ja­kichś rand­kach i czy spo­tka­łam in­te­re­su­ją­cych męż­czyzn. Dla­tego wła­śnie skry­łam twarz w sza­liku i uda­wa­łam, że nie mam po­ję­cia, o co jej cho­dzi. Mimo to ko­bieta z wa­rzyw­niaka po­słała mi po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie.

– Więc nie masz za­miaru ku­po­wać dziś po­marsz­czo­nych rzod­kie­wek ani ziem­nia­ków, prawda, ma­de­mo­iselle? – za­py­tała z bły­skiem w oku.

– Nie, my­ślę, że wy­biorę sza­lotki – od­po­wie­dzia­łam.

Ju­lia wy­jęła z ko­sza trzy sza­lotki i po­dała mi je. Wręcz pę­kały w swo­jej pa­pie­rowo-rdza­wej skórce, a pa­ję­cze ko­rze­nie na ich za­okrą­glo­nych koń­cach wciąż były gład­kie i nie­wy­sch­nięte.

– Co po­wiesz na te, Tabs? Och, i Ta­bi­tha miała wczo­raj randkę – po­wie­działa do ma­dame, na co za­pra­gnę­łam ją kop­nąć.

Ju­lię, nie ma­dame Ma­rie.

– Och, do­prawdy? By­łaś na randce? – za­py­tała ko­bieta z wa­rzyw­niaka, wpa­tru­jąc się we mnie z za­in­te­re­so­wa­niem.

– To nie była randka – od­po­wie­dzia­łam, po­sy­ła­jąc Ju­lii gniewne spoj­rze­nie. Ona jed­nak tylko się na to ro­ze­śmiała i za­częła prze­bie­rać w ko­szu z czer­wo­nymi ziem­nia­kami. – Za­biję cię – mruk­nę­łam do niej po an­giel­sku.

– To była randka w ciemno! – oznaj­miła ra­do­śnie Ju­lia, naj­wy­raź­niej nie przej­mu­jąc się moją płonną groźbą. – Dort ją za­aran­żo­wała.

Dort to prze­zwi­sko sio­stry Ju­lii. Wy­da­wało mi się cał­kiem za­bawne, że do­kład­nie tak samo na­zy­wała się au­to­strada na pół­noc od De­troit, nie­da­leko miej­sca, w któ­rym miesz­ka­łam, gdy pra­co­wa­łam w fa­bryce bom­bow­ców.

– Och, na­prawdę to zro­biła? – Ma­dame była wy­raź­nie za­in­te­re­so­wana. – Ta młoda ko­bieta, ta Do­ro­thy, jest bar­dzo wy­soka... wyż­sza na­wet od pani, ma­dame Child, więc bę­dzie po­trze­bo­wała męż­czy­zny o słusz­nej, kon­kret­nej po­sta­wie, non?[6]

Po­do­bał mi się po­mysł, aby roz­ma­wiać o per­spek­ty­wach za­mąż­pój­ścia Dort, za­miast o mnie, więc z za­pa­łem po­dą­ży­łam tym tro­pem.

– Słuszna po­stawa ozna­cza, że męż­czy­zna jest pewny sie­bie i nie boi się po­ka­zać u boku pięk­nej, wy­so­kiej ko­biety. Nie zaś, że jest od niej wyż­szy. – Uśmiech­nę­łam się do Ju­lii, bo Paul był od niej o kilka cali niż­szy, a oboje byli w so­bie sza­leń­czo za­ko­chani. On uwiel­biał ją, a ona uwiel­biała jego i cho­ciaż nie by­łam za­in­te­re­so­wana „znaj­dy­wa­niem so­bie part­nera”, tro­chę im za­zdro­ści­łam związku. Praw­do­po­dob­nie był to je­den z po­wo­dów, dla któ­rych Ju­lia sta­rała się mnie „na­wró­cić”.

– Nie pró­buj zmie­niać te­matu, Tab – po­wie­działa z uśmie­chem. – Uni­ka­łaś tej roz­mowy przez cały spa­cer, więc te­raz mu­sisz wy­ja­wić wszyst­kie szcze­góły ma­dame Ma­rie i mnie.

Wes­tchnę­łam. Uzna­łam jed­nak, że naj­le­piej bę­dzie od­po­wie­dzieć na py­ta­nia te­raz, a nie pod­czas pa­ra­do­wa­nia po targu, gdy Ju­lia bę­dzie ła­pać wszyst­kich in­nych sprze­daw­ców na lasso mo­jego nie­ist­nie­ją­cego ży­cia mi­ło­snego.

– A za­tem opo­wiesz mi o tej randce w ciemno, ma­de­mo­iselle – po­wie­działa ko­bieta z wa­rzyw­niaka. Tak, było to stwier­dze­nie, nie py­ta­nie.

– Dort wczo­raj wie­czo­rem ugo­ściła w domu Ju­lii kilku swo­ich przy­ja­ciół i za­pro­siła rów­nież mnie, abym mo­gła po­znać jed­nego z męż­czyzn z te­atru, w któ­rym pra­cuje – po­wie­dzia­łam. – To wszystko.

Dort pra­co­wała w biu­rze biz­ne­so­wym Ame­ri­can Club The­ater, który wy­sta­wiał przed­sta­wie­nia na Théâtre Mon­ceau. Po­znała wielu przy­ja­ciół, za­równo na sce­nie, jak i poza nią, w fir­mie, a więk­szość z nich po­cho­dziła z Ame­ryki. Czę­sto po za­koń­cze­niu wy­stę­pów wpa­dali do miesz­ka­nia Ju­lii i Paula, co ozna­czało, że przy­jeż­dżali późno i zo­sta­wali do bar­dzo wcze­snych go­dzin po­ran­nych.

Ju­lia po­wie­działa mi, że ani jej, ani Pau­lowi ra­czej to nie prze­szka­dzało. Z tym wy­jąt­kiem, że mło­dzi lu­dzie wy­pi­jali na­prawdę spore ilo­ści al­ko­holu z ich barku, a im­prezy czę­sto nie po­zwa­lały star­szej pa­rze spać do póź­nych go­dzin. Paul na­rze­kał na to tro­chę bar­dziej niż jego żona i wy­mógł na Ju­lii obiet­nicę, aby po­roz­ma­wiała o tym z Dort – zwłasz­cza że wczo­raj­sze spo­tka­nie było już trze­cim w tym ty­go­dniu.

– A ten męż­czy­zna? Spo­tka­łaś się z nim? – Ma­dame nie za­mie­rzała re­zy­gno­wać z te­matu. W końcu plotki na rynku były do­kład­nie tym, co na­pę­dzało ją – i wszyst­kich in­nych sprze­daw­ców – do dzia­ła­nia.

– Ow­szem. Był bar­dzo miły – od­po­wie­dzia­łam.

To była prawda. Mark Ju­stiss z Bo­stonu był bar­dzo miły, cał­kiem przy­stojny i od­po­wied­nio uprzejmy, gdy Dort nas so­bie przed­sta­wiła. Roz­ma­wia­li­śmy przez chwilę przy whi­sky i wi­nie. Ale z mo­jej strony na­prawdę nic nie za­iskrzyło. Nie po­czu­łam tego, czego ocze­ki­wa­łam, spo­ty­ka­jąc po­ten­cjal­nego part­nera. Prawdę mó­wiąc, nie są­dzi­łam, abym te­raz, po prze­pro­wadzce do Pa­ryża, mo­gła kie­dy­kol­wiek spoj­rzeć w ten spo­sób na Ame­ry­ka­nina. Ame­ry­kań­scy męż­czyźni byli po pro­stu miałcy w po­rów­na­niu do swo­ich fran­cu­skich od­po­wied­ni­ków.

– Och, Ju­lia, skoro już o tym mowa... chyba zo­sta­wi­łam u cie­bie rę­ka­wiczki.

– Nie wi­dzia­łam ich, ale z pew­no­ścią mo­żesz wpaść w dro­dze po­wrot­nej i spraw­dzić.

– Do­sko­nale. A te­raz – po­wie­dzia­łam, sta­now­czo zmie­nia­jąc te­mat – mu­szę ku­pić ziem­niaki na ko­la­cję dla grand-père oraz oncle. Czy ma pani do za­ofe­ro­wa­nia coś od­po­wied­niego, ma­dame Ma­rie?

Star­sza ko­bieta się ro­ze­śmiała; po la­tach pa­le­nia pa­pie­ro­sów miała chro­po­waty głos. W jej oczach roz­bły­sły iskry roz­ba­wie­nia. Wie­działa, że skoń­czy­łam roz­ma­wiać o męż­czy­znach.

– Jak wiesz, sprze­daję naj­lep­sze ziem­niaki w ca­łym Pa­ryżu. A więc co dziś wie­czo­rem przy­rzą­dzasz, ma­de­mo­iselle?

– Po­my­śla­łam, że zro­bię pie­czo­nego kur­czaka – po­wie­dzia­łam. Wy­da­wało mi się, że było to jedno z nie­wielu dań, które za­czę­łam opa­no­wy­wać do per­fek­cji, oraz jedno z nie­wielu dań w moim wy­ko­na­niu, które dzia­dek i wu­jek Rafe rze­czy­wi­ście je­dli. Och, gdyby tylko ich go­spo­dyni i ku­charka nie wy­je­chała wkrótce po moim przy­jeź­dzie do Pa­ryża, aby za­opie­ko­wać się swoją chorą matką.

– Ach, bien[7]. A za­tem bę­dziesz po­trze­bo­wała mar­che­wek do po­ulet rôti, prawda, ma­de­mo­iselle? – po­wie­działa Ma­rie i sze­ro­kim ge­stem wska­zała na kosz mar­chwi.

Star­sza ko­bieta zdą­żyła już dość do­brze mnie prze­szko­lić, dla­tego uważ­nie przyj­rza­łam się dłu­gim mar­chew­kom o cien­kich ko­rzon­kach.

– Zbliża się ko­niec se­zonu, więc będą twarde i włók­ni­ste – po­wie­dzia­łam po­woli, zer­ka­jąc ką­tem oka na Ju­lię, która za­chę­ca­jąco ski­nęła głową. – Będę mu­siała usu­nąć rdze­nie, prawda?

– Oui, i za­cho­wasz część ze­wnętrzną, ro­uges des ca­rotte, dzięki czemu będą słod­kie i chru­piące – zgo­dziła się Ma­rie.

– Oczy­wi­ście.

– A co stoi na prze­szko­dzie, aby do­dać do tego rzepy? – wtrą­ciła Ju­lia. – Och, Ta­bi­tho, po­win­naś zro­bić do tego pu­rée z czosnku, rzepy i ziem­nia­ków. Bo­go­wie, kur­czak w ta­kim so­sie bę­dzie po pro­stu spek­ta­ku­larny! – Gdy jej oczy roz­bły­sły, wie­dzia­łam, że wy­obraża so­bie już to piękne da­nie, małe oczka oliwy, po­ły­sku­jące na po­wierzchni zio­ło­wego sosu... A przy­naj­mniej tak by to wy­glą­dało, gdyby to ona przy­go­to­wała tę po­trawę.

Na samą myśl cie­kła mi ślinka. Gdy­bym tylko mo­gła za­trud­nić Ju­lię Child, aby co wie­czór dla nas go­to­wała!

– Och, cóż, nie je­stem pewna, czy dam so­bie z tym radę – po­wie­dzia­łam nieco smut­nym gło­sem.

– Och, nie, nie, nie, pu­rée z rzepy jest ła­twe! – po­wie­działa Ju­lia, a po­tem obie ko­biety za­brały się do ana­li­zo­wa­nia mo­jego menu. Nie mia­łam serca po­wie­dzieć im, że wiem już, iż ta ko­la­cja okaże się klapą.

– Oui, pu­rée z rzepy i ziem­nia­ków bę­dzie ma­gni­fi­que. Do­dasz do tego świeży roz­ma­ryn i ty­mia­nek, non, ze szklarni swo­jego dziadka? – Ma­rie już grze­bała w in­nym ko­szu, by wy­brać dla mnie rzepy. – I oczy­wi­ście szał­wię – do­dała to­nem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu.

– Tak – od­po­wie­dzia­łam i po­ka­za­łam im wiązki ziół w mo­jej tor­bie. – Przy­nio­słam też tro­chę dla pani, ma­dame, oraz dla cie­bie, Ju­lio.

– Och, merci! – Ma­dame Ma­rie była bar­dzo za­do­wo­lona i z wdzięcz­no­ścią przy­jęła zioła. Nie wie­dzia­łam, czy użyje ich sama, czy też zde­cy­duje się je sprze­dać, ale nie miało to dla mnie naj­mniej­szego zna­cze­nia.

Te­raz gdy te­mat mo­jego ży­cia mi­ło­snego od­szedł w za­po­mnie­nie, na­sza trójka roz­ma­wiała przez ko­lejne kilka mi­nut – głów­nie o in­nych sprze­daw­cach i oko­licz­nych miesz­kań­cach. Wszy­scy tu­taj się znali, po­nie­waż targ był miej­scem, które od­wie­dzano nie­mal każ­dego dnia.

– Pau­vre[8] ma­de­mo­iselle Cla­rice pła­kała dziś rano – po­wie­działa Ma­rie, gdy wkła­da­łam za­kupy do du­żej ma­te­ria­ło­wej torby.

– Och nie! Wie pani, co ta­kiego się stało? – za­py­tała Ju­lia.

Cla­rice była słu­żącą, czyli femme de ménage, pra­cu­jącą dla za­moż­nego mał­żeń­stwa miesz­ka­ją­cego tuż za ro­giem. Ta młoda ko­bieta miała po­godną oso­bo­wość i za­wsze była bar­dzo uprzejma, choć nieco po­wścią­gliwa, gdy roz­ma­wiała z któ­rą­kol­wiek z nas – są­sia­dek lub sprze­daw­czyń. Cla­rice no­siła po­sępne, ciemne ko­lory, ale za­wsze miała nowe, bar­dzo modne buty – był to cie­kawy szcze­gół, który szybko do­strze­głam. Mu­sia­łam więc o to za­py­tać.

Po­wie­działa, że jej sio­stra pra­cuje w skle­pie z obu­wiem ro­bio­nym na za­mó­wie­nie i prze­ka­zuje jej buty, które są nie­do­sko­nałe lub nie speł­niają stan­dar­dów wy­zna­czo­nych przez klienta. Za­żar­to­wa­łam, że je­śli po­ja­wią się ja­kieś nie­do­sko­nałe buty w roz­mia­rze szó­stym, to z wdzięcz­no­ścią od­biorę je z rąk jej sio­stry – na co Ju­lia wtrą­ciła, że jest pewna, iż dla ko­biet nie ma zbyt wielu bu­tów w roz­mia­rze dwu­na­stym. Po­śmia­ły­śmy się z tego we trójkę, a nie­długo po­tem Cla­rice rze­czy­wi­ście przy­nio­sła mi parę bar­dzo ele­ganc­kich bu­tów w stylu Mary Ja­nes o ciem­no­czer­wo­nym, szyl­kre­to­wym wy­koń­cze­niu od Go­dot & Block. Zo­stały od­rzu­cone ze względu na mi­ni­malne za­dra­pa­nia po jed­nej stro­nie buta. Ale ja je uwiel­bia­łam.

– Och, oui – od­po­wie­działa Ma­rie, jakby to było oczy­wi­ste, że zna każdy szcze­gół z ży­cia wszyst­kich są­sia­dów. – Cla­rice była smutna, po­nie­waż pies jej pani uciekł wczo­raj w nocy i wciąż nie mogą go zna­leźć.

– O nie! – po­wie­działa Ju­lia. – To straszne. Mam na­dzieję, że szybko się od­naj­dzie! Te­raz jest tak zimno, ścina mróz. Nie wy­obra­żam so­bie, żeby coś ta­kiego przy­da­rzyło się na­szej ma­łej Mi­nette. – Mó­wiła o ko­cie, któ­rego ad­op­to­wali ona i Paul.

Wiele razy wi­dzia­łam, jak Cla­rice spa­ce­ruje po rynku z psem swo­jej pani. Przed przy­jaz­dem do Pa­ryża ni­gdy nie wi­dzia­łam psa ubra­nego w zi­mowy płaszcz czy swe­te­rek – ale po­tem spo­tka­łam wujka Rafe, który miał całą szafę pełną psich ubrań dla swo­jego pu­pila o imie­niu Oscar Wilde.

Dla­tego też nie by­łam za­sko­czona tym, że Ma­dame Flouf, czwo­ro­nożna pod­opieczna Cla­rice, wy­da­wała się mieć nie­koń­czącą się ko­lek­cję ubra­nek. Ma­dame Flouf była śred­niej wiel­ko­ści pu­dlem w ko­lo­rze szam­pana i no­siła nie­bie­ską ob­rożę z lśnią­cymi klej­no­tami. Nie wie­dzia­łam, czy ka­mie­nie były szla­chetne, ale pani, u któ­rej pra­co­wała Cla­rice, wy­da­wała się na tyle bo­gata, że mo­gły to być praw­dziwe bry­lanty.

– Oui – od­po­wie­działa Ma­rie, cho­wa­jąc mo­nety, które Ju­lia po­ło­żyła na ma­łym ob­dar­tym sto­liczku. Sprze­daw­czyni uży­wała go jako lady. – Biedna Cla­rice. A wi­dzia­ły­ście, że Mar­cel zro­bił nowy dach nad swoim sto­iskiem?

– Nie – od­po­wie­działa Ju­lia z uśmie­chem i wy­cią­gnęła dło­nie, aby ogrzać je przy wia­drze z ogniem. – Nie do­tar­ły­śmy jesz­cze do tego krańca rynku.

– A to dla­tego, że przy­szły­śmy wpierw do pani, ma­dame Ma­rie, po­nie­waż u pani są wszyst­kie plotki i in­for­ma­cje oraz naj­lep­sze wa­rzywa na rue de Bo­ur­go­gne! Ale te­raz mu­simy już iść. Ju­lia po­trze­buje wię­cej ja­jek – po­wie­dzia­łam z uśmie­chem. – A moje palce stóp za­mie­niają się w małe so­ple!

– A więc ma­jo­nez wciąż spra­wia pani pro­blemy, ma­dame? – Ko­bieta z wa­rzyw­niaka unio­sła brew. – Oj, oj. To wielka szkoda. Być może ma­de­mo­iselle Ta­bi­tha po­może pani roz­wią­zać ten pro­blem, czyż nie?

Ro­ze­śmia­ły­śmy się ser­decz­nie z tej ce­lowo nie­do­rzecz­nej su­ge­stii, a na­stęp­nie ode­szły­śmy. Za­nim prze­szły­śmy przez cały targ i do­tar­ły­śmy do wózka z jaj­kami Fi­de­lii, w mo­jej tor­bie znaj­do­wała się już bu­telka Bor­de­aux-Médoc i kur­czak na pie­czeń, któ­rego Ju­lia po­mo­gła mi wy­brać z – jak to en­tu­zja­stycz­nie na­zwała – asor­ty­mentu mes­da­mes gras po­ular­des.

– Ma­dame Po­ulet bę­dzie ma­gni­fi­que! – za­pew­niła mnie, gdy cho­wa­łam kur­czaka do torby.

Ja nie by­łam o tym jed­nak aż tak prze­ko­nana. Ostat­nim ra­zem, gdy pró­bo­wa­łam upiec kur­czaka, pod­pa­li­łam go, pró­bu­jąc przy­pa­lić frag­menty pu­chu i piór, które wciąż przy­le­gały do jego ka­mie­ni­stej skóry. Trzy­ma­łam tę kon­kretną Ma­dame Po­ulet nad pal­ni­kiem ga­zo­wym, gdy na­gle cho­ler­stwo sta­nęło w pło­mie­niach – i tak mie­li­śmy pie­czo­nego kur­czaka, który był zwę­glony z jed­nej strony, a z dru­giej nie­do­pie­czony. Wciąż nie mia­łam po­ję­cia, jak to się stało.

– Ach, ma­dame, jak tam prace nad ma­jo­ne­zem? – za­py­tała Ju­lię Fi­de­lia, gdy wy­mie­ni­ły­śmy już grzecz­no­ściowe bon­jour.

Wy­glą­dało na to, że rze­czy­wi­ście wszy­scy w siód­mej dziel­nicy wie­dzą o zma­ga­niach Ju­lii z ma­jo­ne­zem. Być może wieść do­tarła rów­nież do Mont­par­nasse i Le­wego Brzegu.

– No cóż, wró­ci­łam po wię­cej ja­jek – od­po­wie­działa Ju­lia z peł­nym bo­le­ści uśmie­chem i dra­ma­tycz­nym wzru­sze­niem ra­mion. – Może się więc pani do­my­ślić!

– Ach, ma­dame, bar­dzo mi przy­kro z po­wodu pani pro­ble­mów. Ale cie­szę się, że mogę sprze­dać pani wię­cej mo­ich ja­jek! – po­wie­działa Fi­de­lia z uśmie­chem, któ­rym ob­dzie­liła także mnie. Była drobną ko­bietą, przy­po­mi­na­jącą ptaka, i zaj­mo­wała się jaj­kami w taki spo­sób, jakby sama je zło­żyła. Wszyst­kie zo­stały sta­ran­nie umyte, ozna­czone datą za po­mocą ołówka, a na­stęp­nie uło­żone w ko­szach w gu­stowne grupki, przy­po­mi­na­jące pęki kwia­tów.

Spoj­rza­łam na jajka – ich barwy prze­cho­dziły od ja­snej zie­leni przez beż, brąz aż po sko­rupki, które wy­glą­dały, jakby były nie­znacz­nie na­kra­piane rdzą. Na­stęp­nie wy­bra­łam kilka do mo­jego ko­szyka. Moja ja­jecz­nica była względ­nie ja­dalna, a oncle Rafe wy­ra­ził chęć zje­dze­nia rano jajka na twardo. Z pew­no­ścią po­win­nam so­bie z tym po­ra­dzić.

– My­ślisz, że ko­lor sko­rupki może mieć zna­cze­nie? – za­py­tała na­gle Ju­lia, trzy­ma­jąc w dłoni bla­do­zie­lone jajko.

– Dla ma­jo­nezu? – Spoj­rza­łam na nią, marsz­cząc przy tym brwi. Nie mia­łam po­ję­cia, jaki mo­gło mieć to wpływ, ale kimże by­łam, aby udzie­lać jej rad.

– Och, być może, ma­dame – po­wie­działa Fi­de­lia i mru­gnęła do mnie. – Jest taka ewen­tu­al­ność i dla­tego chyba warto ku­pić wszyst­kie jajka w tym sa­mym ko­lo­rze, prawda? Aby nie mie­szać róż­nych ro­dza­jów przy ro­bie­niu emul­sji.

Ju­lia, z wy­raź­nie sku­pioną miną, wy­brała jesz­cze kilka zie­lon­ka­wych sztuk.

– Po­dejdę do tego w na­ukowy spo­sób, Tab. Będę... ni­czym śre­dnio­wieczny al­che­mik w kuchni! Będę... Sher­loc­kiem Hol­me­sem go­to­wa­nia, który do­strzega naj­mniej­sze szcze­góły wszyst­kich skład­ni­ków!

– Sły­szały pa­nie o psie na­le­żą­cym do ma­dame, u któ­rej pra­cuje biedna Cla­rice? – za­py­tała Fi­de­lia, sta­ran­nie za­wi­ja­jąc jajka w ga­zetę i wkła­da­jąc je do kar­to­nów. Ro­biła to bar­dzo zręcz­nie, po­mimo że miała na dło­niach grube rę­ka­wiczki z jed­nym pal­cem.

– Ma­dame Ma­rie nam po­wie­działa – od­par­łam, szu­ka­jąc pie­nię­dzy. – To na­prawdę bar­dzo smutne.

– Mam na­dzieję, że wkrótce go znajdą – od­po­wie­działa Fi­de­lia. – Cla­rice dwu­krot­nie przy­szła dziś na ry­nek, wy­py­ty­wała, czy ktoś nie wi­dział Ma­dame Flouf. Po­wie­działa, że całą noc spę­dziła poza do­mem, na­wo­łu­jąc ją.

– Ja­kież to musi być straszne i dla niej, i dla jej pani – po­wie­działa Ju­lia. – Żeby biedna Ma­dame Flouf była na ze­wnątrz, gdy jest tak okrop­nie zimno. Mam na­dzieję, że w nocy nie bę­dzie pa­dał śnieg ani że nie ze­tnie lód.

– Zło­ży­łam za nią ofiarę w Ste. Clo­tilde – po­wie­działa Fi­de­lia, zer­ka­jąc w stronę ko­ścioła, któ­rego bliź­nia­cze go­tyc­kie wieże wzno­siły się po­nad da­chami po dru­giej stro­nie ulicy.

– To bar­dzo miłe z two­jej strony – po­wie­dzia­łam i na­prawdę tak my­śla­łam. Do­póki nie za­miesz­ka­łam z dziad­kiem i wuj­kiem Rafe, nie ro­zu­mia­łam, jak wiele zwie­rzę może zna­czyć dla czło­wieka. Moja matka nie chciała mieć w domu żad­nego pu­pila – czy to kota, psa, kró­lika, żół­wia, czy na­wet zło­tej rybki; mój prze­zorny oj­ciec po­sta­no­wił nie kłó­cić się z nią na ten te­mat.

– A sły­sza­ły­ście o M. Pe­roux? – za­py­tała Fi­de­lia, za­my­ka­jąc wieczka ma­łych kar­to­no­wych pu­de­łek.

– Nie, a co ta­kiego się stało? – Ju­lia oczy­wi­ście za­mie­niła się w słuch. I ja rów­nież.

– Żona przy­ła­pała go z ko­chanką i wy­lała całe jego wino do rynsz­toka! – po­wie­działa Fi­de­lia. Jej by­stre, małe oczka iskrzyły z ra­do­snej eks­cy­ta­cji.

– O nie! – wy­krzyk­nę­łam, my­śląc o tym wspa­nia­łym wi­nie, które się zmar­no­wało i pły­nęło te­raz w zmro­żo­nych ście­kach. M. Pe­roux sły­nął w oko­licy ze swo­jej cen­nej ko­lek­cji win, któ­rych część udało mu się ukryć przed Niem­cami w cza­sie oku­pa­cji. – Czy nikt nie mógł jej po­wstrzy­mać i oca­lić choć kilku bu­te­lek?

Śmiech Fi­de­lii za­dźwię­czał ra­do­śnie.

– Je­stem pewna, że mon­sieur Pe­roux pró­bo­wał... jak tylko na­cią­gnął spodnie. Nie są­dzisz?

Ro­ze­śmia­łam się wraz z Ju­lią.

– Bie­da­czy­sko. My­ślę jed­nak, że so­bie na to za­słu­żył – stwier­dzi­łam.

– To prawda. Więk­szość Fran­cu­zów wie, że ko­chanki na­leży do­brze ukry­wać przed żo­nami – po­wie­działa Fi­de­lia, dzie­ląc się swoją mą­dro­ścią.

– Albo nie mieć ich wcale... przy­naj­mniej je­śli ma się tak wy­bitną ko­lek­cję win – do­dała Ju­lia, pusz­cza­jąc do niej oko.

– Ach, męż­czyźni. – Sprze­daw­czyni spoj­rzała na mnie. – Cza­sem nie są po pro­stu warci tych wszyst­kich kło­po­tów, non, ma­de­mo­iselle Ta­bi­tho?

W od­po­wie­dzi po­krę­ci­łam je­dy­nie głową i uśmiech­nę­łam się, nie chcąc dać się wcią­gnąć w ko­lejną roz­mowę na te­mat po­ten­cjal­nego męża.

– Tak się składa, że Ta­bi­tha ma już w swoim ży­ciu dwóch nie­zwy­kle spek­ta­ku­lar­nych męż­czyzn – po­wie­działa z uśmie­chem Ju­lia. – Ro­zu­miem, dla­czego nie wy­daje się za­in­te­re­so­wana ni­kim in­nym. Jak kto­kol­wiek mógłby się rów­nać z Mau­rice Sa­int-Léger albo z tym przy­stoj­nia­kiem Rafe Fau­triere?

– To prawda – od­po­wie­dzia­łam. – Naj­le­piej więc bę­dzie, je­śli wrócę do domu i zajmę się nimi, za­nim mnie z niego wy­rzucą i przyjmą ja­kąś inną ko­bietę! Pę­kłoby mi serce.

Ro­ze­śmia­ły­śmy się wszyst­kie, a po­tem Ju­lia i ja wy­mie­ni­ły­śmy au re­voir ze sprze­daw­czy­nią ja­jek.

– Chcia­łaś wpaść spraw­dzić, czy zo­sta­wi­łaś u mnie rę­ka­wiczki, prawda? – za­py­tała Ju­lia, gdy do­tar­ły­śmy do drzwi jej bu­dynku przy rue de l’Uni­ver­sité 81, a ja by­łam go­towa iść da­lej.

– Tak, mam te­raz czas – od­po­wie­dzia­łam, wie­dząc, że nie ma co li­czyć na to, że bę­dzie to szybka wi­zyta, że tylko się ro­zej­rzę i wyjdę. Ju­lia i ja bę­dziemy sie­dzieć i roz­ma­wiać, i naj­praw­do­po­dob­niej wy­pi­jemy po fi­li­żance cze­ko­lady albo kawy. I za­pewne do­łą­czy do nas Dort, aby po­dy­sku­to­wać o wczo­raj­szym przy­ję­ciu – je­śli jesz­cze nie wy­szła do pracy.

Ale po­nie­waż ani dzia­dek, ani wu­jek Rafe obec­nie mnie nie po­trze­bo­wali i nie spo­dzie­wali się, że wrócę do domu przez co naj­mniej ko­lejną go­dzinę, we­szłam za Ju­lią do ma­łego holu w jej bu­dynku.

I wtedy usły­sza­łam, jak ktoś krzy­czy o krwa­wym mor­der­stwie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] W ory­gi­nale okre­ślono to sło­wem wi­sh­bone – ang. kość ży­czeń, która wy­stę­puje w szkie­le­cie pta­ków. Zgod­nie z ame­ry­kań­skim zwy­cza­jem pod­czas Święta Dzięk­czy­nie­nia kostki te są prze­ła­my­wane przez dwie osoby; ta, w któ­rej dłoni po­zo­sta­nie więk­szy frag­ment in­dy­czych wi­de­łek, może li­czyć, że jej ży­cze­nie się spełni (wszyst­kie przy­pisy po­cho­dzą od tłu­maczki).
[2]Qu­elle hor­reur (fr.) – co za okro­pień­stwo.
[3]Grand-père (fr.) – dzia­dek.
[4]Oncle (fr.) – wu­jek.
[5] Ró­zia Ni­to­waczka (ang. Ro­sie-the-Ri­ve­ter) – to fik­cyjna bo­ha­terka, ame­ry­kań­ska ko­bieta pra­cu­jąca w fa­bryce w cza­sie II wojny świa­to­wej. Jej po­stać miała za­chę­cać do pracy i po­pra­wiać mo­rale.
[6]Non? (fr.) – czyż nie, praw­daż?
[7]Bien (fr.) – do­brze, wspa­niale.
[8]Pau­vre (fr.) – biedna, nie­szczę­sna.