Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kryminalna opowieść, której akcja rozgrywa się w Paryżu, i której bohaterką jest najlepsza przyjaciółka i powierniczka legendarnej Julii Child. Gdy Paryż na nowo odkrywa radość życia, Tabitha Knight, która niedawno przyjechała z Detroit, by odwiedzić swojego francuskiego dziadka, wyrusza eksplorować miasto. Paryż to nie tylko Miasto Świateł, ale też miejsce pełne historii, romantyzmu, wspaniałej architektury i najlepszej kuchni. Dzięki sąsiadce i przyjaciółce – Julii Child – Tabitha uczy się gotować dla swojego dziadka i wujka. Pobyt w Paryżu jest zachwycający, aż do momentu, gdy pewnego zimnego, grudniowego dnia w piwnicy zostaje znalezione ciało. Tabitha rozpoznaje w ofierze kobietę, którą poznała zaledwie wieczór wcześniej. Narzędziem zbrodni jest nóż należący do Julii… Tabitha postanawia zagłębić się w świat intryg i przemierza miasto z nadzieją, że znajdzie zabójcę, zanim ona, lub któreś z jej przyjaciół trafi do więzienia. Kryminalna uczta dla wszystkich fanów zawiłych historii, okraszonych szczyptą dreszczyku i całym mnóstwem niespodziewanych zwrotów akcji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 392
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
NOTA OD AUTORKI
Choć Julia oraz Paul Child mieszkali wraz z siostrą Julii, Dort, w dwupoziomowym apartamencie na rue de l’Université 81 w Paryżu w roku 1949, Tabitha Knight, jej messieurs i przedstawione tu przerażające wydarzenia są wyłącznie wytworami wyobraźni autorki.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Paryżgrudzień, 1949 roku
Julia Child miała problem z majonezem.
Wiedziałam o tym – z najokropniejszymi szczegółami – ponieważ po pierwsze byłam jedną z jej najbliższych przyjaciółek w Paryżu, a po drugie... cóż, nie zdziwiłabym się, gdyby wszyscy w siódmej dzielnicy – od Place du Palais-Bourbon do Tour Eiffel – wiedzieli o jej problemie z majonezem. Julia była właśnie takim typem osoby. Towarzyska, porywcza, radosna i pełna entuzjazmu.
I naprawdę ją uwielbiałam – prawdopodobnie dlatego, że pod pewnymi względami byłyśmy do siebie całkiem podobne, a w innych chciałam być taka jak ona. Gdybym tylko była w stanie przyrządzić połowę tych rzeczy, które ona potrafiła ugotować – albo chociaż jedną trzecią!
Julia już od kilku tygodni ubolewała nad swoim problemem z majonezem, a ja nie mogłam przestać się martwić, co to w ogólnym rozrachunku może oznaczać. Przecież skoro Julia, która brała lekcje w Le Cordon Bleu, nagle miała problem ze zrobieniem majonezu – czegoś, co przygotowywała miesiącami z łatwością i perfekcją – to co to oznaczało dla mnie, osoby, która ledwo potrafiła ugotować jajka?
Przychodziły mi do głowy same straszliwe myśli.
– Po prostu tego nie rozumiem! – powiedziała, gdy szłyśmy rue de l’Université, ulicą, na której mieszkałyśmy. Opatuliłyśmy się w drodze na targ, chroniąc się przed przenikliwym grudniowym chłodem. Niosłam niewielki koszyk ze świeżymi wiązkami szałwii i rozmarynu ze szklarni mojego dziadka, które planowałam podarować niektórym sprzedawcom. Jednak przy tej okazji zamierzałam również coś kupić. Miałam nadzieję, że Julia pomoże mi wybrać dobrego pieczonego kurczaka.
– Twój majonez zawsze był taki pyszny – powiedziałam z zazdrością, bo mnie nie udało się jeszcze przygotować dobrego majonezu. – Taki piękny, kremowy i niesamowity... Nie mogę uwierzyć, że wciąż nie jest taki, jaki powinien być.
– Po prostu nie da się tego wytłumaczyć – odparła Julia. – Nagle przestał mi wychodzić! Jajka i olej nie tworzą właściwej emulsji, bez względu na to, jak długo je ubijam. Wczoraj wieczorem chciałam przygotować majonez ziołowy i dodać go do spaghetti. Ale składniki nie chciały się połączyć. Próbowałam trzy razy, aż w końcu skończyły mi się jajka. Przez to Paul musiał zjeść spaghetti z czarnym pieprzem, parmezanem i masłem... biedaczysko – ciągnęła z porywistym, ale pełnym czułości śmiechem. – Słuchał moich narzekań, gdy ubijałam jajka. Przeklinałam i ciągle gderałam, aż w końcu tak zgłodniał, że musiał coś zjeść.
Paul był mężem Julii i to właśnie ze względu na jego pracę – dyplomaty w Amerykańskiej Agencji Informacyjnej – rok temu Childowie przeprowadzili się do Paryża. Jak to powiedziała Julia, pierwszy posiłek, który zjadła tutaj, we Francji, sprawił, że coś w niej kliknęło, był jak żarówka, która nagle się rozpaliła. Nigdy wcześniej aż tak nie rozkoszowała się jedzeniem. Wciąż mówiła o tej porcji sole meunière szeptanym, pełnym czci tonem, niczym osoba, która wstępuje do kościoła.
Radośnie opowiadała każdemu, kto chciał wysłuchać tej opowieści, że to pierwsze doświadczenie kulinarne – a po nim niezliczone równie pyszne degustacje – było tym, dzięki któremu Julia odnalazła swoje powołanie, swoją muzę, swój raj: kuchnię francuską, historię, tradycję i sposoby przygotowywania tegoż jedzenia. Każdy jej detal. Została wychowana na nieprzyprawionych amerykańskich posiłkach o stałej konsystencji, które przygotowywał jej rodzinny kucharz, zaś po przybyciu do Francji i zasmakowaniu tutejszej kuchni doświadczyła czegoś, co można było opisać jako wielkie, wręcz duchowe przebudzenie.
Od tamtej chwili Julia dała się pochłonąć wpierw smakowi i przyjemności kosztowania kuchni francuskiej, a ostatnio również zafascynowała się jej historią i odnalazła przyjemność w samym gotowaniu.
To właśnie dlatego tajemnica majonezu budziła w niej taki niepokój – i we mnie również, ponieważ Julia od kilku miesięcy pomagała mi udoskonalać moje własne techniki kulinarne.
W końcu albo poczynię jakiś postęp w kuchni, albo ja, mój dziadek i wujek Rafe będziemy żywić się sardynami z puszki, serem, bagietkami i winem.
Przynajmniej wiedziałam, jak wybrać dobre wino.
Zeszłej wiosny, tuż przed Wielkanocą, przeprowadziłam się do Miasta Świateł z przedmieść Detroit, choć kierowały mną zupełnie inne powody niż Childami. Zerwałam czteroletnie zaręczyny z Henrym McKinnonem, a niebawem miałam skończyć dwadzieścia dziewięć lat. Odkąd wojna dobiegła końca i wszyscy żołnierze wrócili do kraju, aby podjąć się prac, które my, kobiety, wykonywałyśmy pod nieobecność mężczyzn, byłam niespokojna i nie mogłam się odnaleźć. A potem moja francuska babcia – która pomagała wychowywać mnie w Stanach – zmarła w styczniu po długiej chorobie. Pamiętam, że następnie zostałam zaproszona na dłuższą wizytę do mojego dziadka tutaj, do Paryża.
Moja mama, którą bardzo kocham i z którą całkiem dobrze się dogadywałam – biorąc pod uwagę, że zupełnie się od siebie różnimy – zachęciła mnie, abym wyjechała i została tutaj tak długo, jak zechcę. Może podobnie jak ja zaczynała być zmęczona moim narzekaniem i znudzeniem. Wiem na pewno, że moje siostry nie mogły się doczekać, aż wyjadę z domu, ale wydaje mi się, że było tak tylko dlatego, iż walczyły o moją sypialnię.
Podczas wojny całą swoją energię przelałam w pracę w fabryce bombowców Willow Run, pomagając przy budowie samolotów B-24 Liberator. Nauczyłam się nawet, jak remontować ich silniki. Zawsze byłam trochę chłopczycą, ku przerażeniu mojej bardzo kobiecej francuskiej matki oraz babci. Mimo że nosiłam w torebce szminkę oraz grzebień, zawsze miałam też w kieszeni szwajcarski scyzoryk.
Lubiłam majsterkować przy różnych sprzętach i silnikach; zawsze ciekawiło mnie, dlaczego maszyny działają i co sprawia, że ludzie dostają białej gorączki – po części to właśnie dzięki temu Julia i ja stałyśmy się tak bliskimi przyjaciółkami. Gdy spotkałyśmy się na targu któregoś dnia zeszłego lata, wspomniała, że ich radio nie działa tak, jak powinno. Oczywiście miałam przy sobie swój kieszonkowy nóż wielonarzędziowy, więc zaproponowałam, że spróbuję je naprawić. Była bardzo wdzięczna, że to zrobiłam, a gdy odmówiłam przyjęcia jakiejkolwiek zapłaty za moją pracę, nalegała, abym została na kolację. Nigdy nie jadłam tak dobrego jedzenia poza restauracją – i właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że koniecznie muszę nauczyć się gotować. Skoro potrafiłam naprawić silnik samolotu, powinnam być w stanie upiec kurczaka. To nie mogło być takie trudne, prawda?
A jednak takie się okazało.
Fakt, że Julia i ja mieszkałyśmy na tej samej ulicy i obie niedawno przeprowadziłyśmy się ze Stanów do Paryża, sprawiał wrażenie, jakby nasza przyjaźń była zrządzeniem losu.
Nie żeby Julia Child miała trudności z nawiązywaniem przyjaźni – ale ja byłam trochę mniej otwarta niż moja żywiołowa, entuzjastyczna przyjaciółka. A ponieważ w tamtym czasie nie znałam w Paryżu nikogo poza dziadkiem i wujkiem Rafe, naprawdę miło było mi poznać Julię, jej męża Paula oraz młodszą siostrę Julii – Dorothy, która zamieszkała z nimi kilka miesięcy temu.
– Martwię się tylko, że jest to zwiastun gorszych zdarzeń, które mają nadejść. Co jeszcze się wydarzy? – mówiła Julia z typową dla siebie dramatyczną manierą, gdy szłyśmy krętą ścieżką Place du Palais-Bourbon w stronę rynku. – A co, jeśli skórka moich ciast przestanie się łuszczyć? Albo lukier nie będzie zastygać? Co jeśli moje suflety będą się zapadać niczym Cesarstwo Rzymskie? Co wówczas pocznę? Gotowanie stało się moim życiem!
– Może powinnaś zacząć od początku – zasugerowałam, spoglądając na nią. Julia miała sześć stóp i dwa cale wzrostu, była dobrze zbudowana. Ja miałam nieco mniej niż pięć stóp i pięć cali. Zazwyczaj, gdy wspominałam, że pracowałam przy samolotach, moja szczupła budowa ciała i średni wzrost wprawiały rozmówców w ożywienie. Nie byłam jednak pewna, dlaczego tak się działo. W końcu nie musiałam podnosić tych maszyn. Nic z tych rzeczy. – Gdy próbuję się dowiedzieć, dlaczego coś nie działa, rozbieram cały mechanizm, kawałek po kawałku, i sprawdzam każdą część, jedna po drugiej. Zanim przejdę dalej i złożę sprzęt w całość, upewniam się, że każdy element działa prawidłowo i nie jest uszkodzony. Może powinnaś spróbować tej metody?
– Ależ Tabitho, masz absolutną rację! – zawołała Julia, zatrzymując się gwałtownie na chodniku. Zabrzmiała tak, jakbym właśnie przekazała jej klucz do nieśmiertelności. – Dokładnie tego szef kuchni Bugnard uczył nas w Le Cordon Bleu... abyśmy zaczynali od samego początku i doskonalili każdy nasz krok, zanim przejdziemy dalej. Tak! To właśnie zrobię. Wrócę do podstaw robienia majonezu. Zacznę sporządzać notatki. Poeksperymentuję. Będę robić dużo, dużo, dużo majonezu, aż dojdę do tego, co jest nie tak, i naprawię ten błąd!
– Pozostaje jeszcze tylko jedna kwestia – powiedziałam, gdy moim oczom ukazał się targ przy rue de Bourgogne.
– Co takiego? – zapytała, marszcząc brwi.
– Będziesz potrzebowała dużo więcej jajek.
Wybuchnęłyśmy tak gromkim śmiechem, że aż zatoczyłyśmy się na chodniku jak pijane.
Podczas wojny paryżanie opłakiwali przede wszystkim upokorzenie, jakie spotkało ich za sprawą niemieckiej okupacji, potem narzekali na nieznośny, przenikliwy chłód, a dopiero kolejno na brak jedzenia. Fakt, że brak pożywienia był uznawany przez ludzi, którzy żyli i oddychali sztuką gotowania, za nie aż tak wielką uciążliwość w porównaniu z chłodem, był świadectwem okrucieństwa zimy w Mieście Światła.
Niedawno sama zgodziłam się z tym twierdzeniem. Wiosna, lato i jesień w Paryżu były tak piękne, że zakochałam się w tym mieście. Spacerowałam uliczkami albo jeździłam na rowerze i dosłownie pochłaniałam to miasto: jego zapachy, widoki, przepyszne jedzenie i piękne, kolorowe parki, które od wieków inspirowały artystów.
Ale gdy tylko nastała zima, moja ognista miłość do Paryża nieco się ochłodziła – i nie jest to przypadkowy dobór słów.
Pomimo przenikliwie zimnego grudnia, podobało mi się to, że w Paryżu z taką łatwością wciąż można spacerować, jeździć na rowerze i docierać w różne miejsca... Kochałam ludzi, zapachy – nawet te nieatrakcyjne były urocze, tylko dlatego, że były paryskie – i uwielbiałam rozległe bulwary, a także eleganckie ceglane budynki w kolorze miodu i kremu, które były częścią przeprojektowania barona Haussmanna, mającego miejsce sto lat temu.
Teraz gdy amerykańscy turyści tłumnie tutaj przybywali, paryżanie narzekali na liczbę samochodów tłoczących się na ulicach. Ale ja wcale nie uważałam się za turystkę. W końcu byłam w połowie Francuzką! To miasto było moim domem.
Koty były wszędzie – do tego stopnia, że wydawały się równie integralną częścią miasta, jak jego słynne światła i Tour Eiffel, której nonszalancki kształt widełek[1] wznosił się zaledwie kilka przecznic od rue de l’Université.
I oczywiście była też kwestia jedzenia – przygotowanego przez kogoś innego – oraz wina!
Nie było więc wątpliwości: Paryż był rajem.
Na rue de Bourgogne znajdował się rynek położony najbliżej kwartału, w którym mieszkałam ja oraz Julia. Fakt, że podczas zakupów na paryskim targu poznawało się wszystkich sklepikarzy i sprzedawców, był dla mnie fascynujący i pouczający. Po prostu nie było innej możliwości. Wszyscy tutaj byli przyjaźni, nalegali na pogawędkę i plotki.
To miejsce tak bardzo różniło się od Stanów. Tam ludzie w szaleńczym pędzie wpadali do sklepu – budynku, a nie na uliczkę pełną sprzedawców, straganów i wozów – łapali to, czego potrzebowali, pędem przemykali przez kolejkę do kasy, a potem równie szybko udawali się do swoich domów. „Nasz” targ był małą autonomiczną społecznością i to tutaj poznałam moich sąsiadów – w tym Julię – a także dowiedziałam się o istnieniu różnych ciekawych produktów i o tym, jak je kupować.
Gotowanie – mimo że poprzedzone zakupami dokonanymi z największym optymizmem – było zupełnie inną sprawą. Nie mogłam zliczyć, ile razy zrujnowałam kurczaka albo rozgotowałam pieczeń.
Ani moja matka, ani babka, pomimo że były Francuzkami, nie gotowały zbyt często, a kiedy już to robiły, przygotowywały proste, amerykańskie dania, ponieważ za tym rodzajem kuchni przepadał mój ojciec i tak gotowała jego matka. Wychowałam się więc na podobnym jedzeniu jak Julia: na zwykłych, nudnych kluskach jajecznych albo makaronie z pudełka; na pieczeniach wołowych pływających w niezbyt gęstych, pozbawionych smaku sosach; na zbyt suchych pieczonych kurczakach; na ogromnych ilościach ziemniaków oraz górach kukurydzy i fasolki szparagowej. Na cienko krojonym białym chlebie, pakowanym w plastikowe worki; na chlebie tak gąbczastym, że można było zgnieść kromkę wraz ze skórką i zrobić z niej kulkę wielkości wiśni. Oczywiście była też mielonka z puszki. W naszym świecie wystawne przyjęcia często sprowadzały się do grillowanej mielonki z puszki udekorowanej plasterkiem ananasa. Sosy stanowiły skondensowane zupy Campbella, którymi polewano mięso i ziemniaki.
Kawa, którą piłam, była mieszanką Folgera i gorącej wody. Lubiłam opowiadać Julii, że mój paryski moment oświecenia zmysłów nastąpił, gdy napiłam się swojej pierwszej francuskiej café.
Niestety pod koniec roku 1949 kawa była jedynym artykułem spożywczym, który wciąż był reglamentowany, więc nie mogłam sobie pozwolić na to, aby bywać w kawiarniach tak często, jak bym tego chciała. Pomimo to mój dziadek zawsze zdawał się mieć w domu większe zapasy, niż się spodziewałam. Pomyślałam, że lepiej nie zadawać na ten temat zbyt wielu pytań, choć wszyscy otwarcie mówili o czarnym rynku.
– Bonjour, madame Marie! – zawołała radośnie Julia, gdy zatrzymałyśmy się, aby spojrzeć na szalotkę i cebulę oferowane przez okrągłą kobietę stojącą przy warzywniaku.
– Bonjour, madame Child – odpowiedziała sprzedawczyni o twarzy pooranej zmarszczkami. Była ubrana w ciepły płaszcz, znoszony kapelusz i wełniany koc. Wewnątrz małego metalowego wiaderka płonął ogień, przy którym mogła ogrzać spękane dłonie. – Bonjour, mademoiselle Knight. Jak się macie w ten mroźny czwartkowy poranek?
– Bonjour, madame – odpowiedziałam. – Mam się całkiem dobrze poza tym, że zimno mi w nos i w palce nóg! – Dla podkreślenia swoich słów opatuliłam się szczelniej ciężkim, wełnianym szalem, wsuwając szpiczasty nos w ciepły materiał.
Dzięki matce i babce mój francuski był perfekcyjny, za to Julia nauczyła się języka dopiero po przeprowadzce do Paryża. Wciąż miała problemy, gdy ludzie mówili zbyt szybko lub przekrzykiwali się nawzajem. Wiele razy siedziałam z nią przy stole w jej maleńkiej kuchni na trzecim piętrze, ćwiczyłam z nią francuski i jadłam pyszne jedzenie, które przygotowała. Była to więc relacja korzystna dla obu stron.
To właśnie dzięki tym spotkaniom zaczęłam udzielać korepetycji z języka francuskiego niektórym dzieciom i żonom amerykańskich dyplomatów. Paul Child, zgodnie z sugestią Julii, entuzjastycznie polecił moje zdolności językowe swoim kolegom z Ambasady Stanów Zjednoczonych.
Teraz szczęśliwie miałam pod swoją egidą czterech studentów amerykańskich i jednego francuskiego – temu ostatniemu pomagałam, rzecz jasna, w nauce angielskiego. Oznaczało to, że prowadziłam jedną lekcję dziennie, zwykle rano. Był to przystępny harmonogram – chociaż trochę nudny – i z pewnością przyjęłabym więcej uczniów, gdyby nadarzyła się taka okazja. Jednak na razie nauczanie przynosiło mi wystarczająco dużo pieniędzy, abym mogła kupić kilka stylowych butów i kapeluszy, których po prostu nie mogłam sobie odmówić, w sklepach na Champs-Élysées. Może i lubiłam wspinać się na drzewa i rozbierać radia na części, ale po matce i babci odziedziczyłam zamiłowanie do ładnych ubrań i modnych akcesoriów.
Podczas gdy Julia wydawała pieniądze na sprzęty kuchenne – garnki, patelnie, noże i różne przedmioty, których nie potrafiłam nazwać, ja kupowałam buty, czapki, kopertówki, jak również wspaniałe sukienki. Uzasadniałam swoje zakupy tym, że dziadek nawet nie chciał słyszeć, abym płaciła mu za pokój i wyżywienie w naszym domu na rue de l’Université.
Wyciągnęłam schowane w rękawiczkach dłonie i ogrzałam je nad płomieniem z małego wiaderka madame Marie. Julia tymczasem wybierała z kosza szalotki, które sprzedawała starsza kobieta. Ta mała pyza z warzywniaka była znana w całej okolicy jako Marie des Quatre Saisons, ponieważ zawsze miała najlepsze produkty, bez względu na porę roku.
Dopóki nie spotkałam Marii Czterech Pór Roku, brałam jakiekolwiek ziemniaki, chwytałam pierwszą lepszą cukinię, a nawet – quelle horreur![2] – zdarzało mi się kupować rzodkiew długo po zakończeniu sezonu... jej pęki były zwiędłe, wysuszone i pozbawione smaku. Gdy jednak po raz pierwszy odwiedziłam ten targ, Julia oraz madame Marie wzięły mnie pod swoje skrzydła i naprostowały moje zwyczaje.
Skończyło się na tym, że obie wtykały nos do mojej torby, aby zobaczyć, co wybrałam z innego ulicznego warzywniaka, prowadzonego przez Monsieur Blanche.
– Nie, nie, nie, nie! – krzyknęła madame, gdy zobaczyła pomarszczone rzodkiewki i ich zwiędłe liście. – Ależ nie, mademoiselle, nie może pani tego podać! – Zanim zdążyłam zareagować, chwyciła obrazoburcze warzywa, cisnęła nimi o ziemię i rzuciła groźne spojrzenie w stronę stoiska M. Blanche. – Nikomu! Nawet psu na ulicy!
– Ale to tylko rzodkiewki – powiedziałam, starając się powstrzymać chichot na widok oburzenia starszej kobiety.
Okazało się jednak, że była to bardzo poważna sytuacja.
– Ja również sądziłam, że to tylko rzodkiewki – powiedziała Julia zasadniczym tonem. Mówiła wówczas po francusku powoli i ważąc słowa, ale zrozumiałam ją bez trudu. – Dopóki madame nie wyprowadziła mnie z błędu.
– Nigdy nie znajdziesz sobie mężczyzny, jeśli będziesz mu serwować pomarszczoną rzodkiewkę i zwiędłą zieleninę, mademoiselle!
Madame cisnęła we mnie trzema rzodkiewkami ze swojego stoiska, a ja musiałam przyznać, że są o wiele lepsze od tych, które rzuciła na ziemię.
– To prawda – powiedziała Julia ze swoim zaraźliwym śmiechem. – Mężczyźni nie lubią, gdy się im przypomina o tym, co więdnie, marszczy się lub opada!
Byłam tak zaskoczona jej komentarzem – szczególnie w obecności starszej kobiety – że wybuchnęłam śmiechem, który był mieszanką przerażenia i rozbawienia.
Ale madame Marie pokiwała głową niczym mędrzec i poklepała mnie po ramieniu.
– Oui, oui – powiedziała. – Madame Child – wymówiła nazwisko Julii jako „Scheeld” – wie o czym mówi, czyż nie? Mężczyźni lubią produkty, które są długie, proste i bardzo, bardzo jędrne, ponieważ przypominają im o tym, jacy są... lub chcą być.
Nawet gdy śmiałam się jeszcze głośniej, nie miałam serca przyznać żadnej z nich, że jestem całkowicie zadowolona z dwóch mężczyzn obecnych w moim życiu – obydwaj byli sporo ode mnie starsi. Poza tym już sporą trudność sprawiało mi gotowanie dla grand-père[3] oraz oncle[4] Rafe.
Być może jednak doceniliby chrupiące i jędrne rzodkiewki i nie wybrzydzali przy posiłku, który wraz z nimi bym przygotowała.
Rzodkiewkowy incydent, jak zwykłam myśleć o tym wydarzeniu, nie tylko przedstawił mnie Julii Child i madame Marie, ale także zapoczątkował inicjatywę, która objęła cały rynek: aby znaleźć mnie, Tabicie Knight, mężczyznę. Bez względu na to, czy tego chciałam, czy też nie.
Moje serce nie było ani trochę złamane z powodu zerwania zaręczyn z Henrym. To była moja decyzja – a na podjęcie jej czekałam zdecydowanie zbyt długo. Za to mama była tym załamana. Myślę, że nie mogła się doczekać, aż wyjdę z domu.
Wojna zmieniła zarówno Henry’ego, jak i mnie – podobnie zresztą jak wszystkich, których znałam. Mimo że byliśmy parą, odkąd skończyliśmy dwadzieścia dwa lata, i wszyscy sądzili, że się pobierzemy – być może z tego powodu tak długo nosiłam w sobie decyzję o zerwaniu – po prostu nie czułam się dobrze z tym, że mam go poślubić, ustatkować się, wychowywać dzieci i zostać nauczycielką zgodnie ze swoim wykształceniem. Wydawało się to nudne i prawdopodobnie byłoby wielkim rozczarowaniem – jak zapadnięty suflet – zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że pracowałam podczas wojny jako Rózia Nitowaczka[5].
Wydaje mi się, że Henry, podobnie jak ja, odetchnął z ulgą i ostatecznie pozostaliśmy dobrymi przyjaciółmi. Tak zresztą zaczynaliśmy: jako partnerzy podczas zajęć w laboratorium na Uniwersytecie Michigan. Henry krył mnie, gdy postanowiłam zastawić pułapkę z octu i sody oczyszczonej na biurku asystenta profesora, który dał nam czwórkę, choć tak naprawdę zasługiwaliśmy na piątkę.
Dwa tygodnie później zapisał się do wojska.
Tak więc dzisiaj, gdy madame Marie zapytała mnie, jak się mam, tak naprawdę pytała o to, czy byłam na jakichś randkach i czy spotkałam interesujących mężczyzn. Dlatego właśnie skryłam twarz w szaliku i udawałam, że nie mam pojęcia, o co jej chodzi. Mimo to kobieta z warzywniaka posłała mi porozumiewawcze spojrzenie.
– Więc nie masz zamiaru kupować dziś pomarszczonych rzodkiewek ani ziemniaków, prawda, mademoiselle? – zapytała z błyskiem w oku.
– Nie, myślę, że wybiorę szalotki – odpowiedziałam.
Julia wyjęła z kosza trzy szalotki i podała mi je. Wręcz pękały w swojej papierowo-rdzawej skórce, a pajęcze korzenie na ich zaokrąglonych końcach wciąż były gładkie i niewyschnięte.
– Co powiesz na te, Tabs? Och, i Tabitha miała wczoraj randkę – powiedziała do madame, na co zapragnęłam ją kopnąć.
Julię, nie madame Marie.
– Och, doprawdy? Byłaś na randce? – zapytała kobieta z warzywniaka, wpatrując się we mnie z zainteresowaniem.
– To nie była randka – odpowiedziałam, posyłając Julii gniewne spojrzenie. Ona jednak tylko się na to roześmiała i zaczęła przebierać w koszu z czerwonymi ziemniakami. – Zabiję cię – mruknęłam do niej po angielsku.
– To była randka w ciemno! – oznajmiła radośnie Julia, najwyraźniej nie przejmując się moją płonną groźbą. – Dort ją zaaranżowała.
Dort to przezwisko siostry Julii. Wydawało mi się całkiem zabawne, że dokładnie tak samo nazywała się autostrada na północ od Detroit, niedaleko miejsca, w którym mieszkałam, gdy pracowałam w fabryce bombowców.
– Och, naprawdę to zrobiła? – Madame była wyraźnie zainteresowana. – Ta młoda kobieta, ta Dorothy, jest bardzo wysoka... wyższa nawet od pani, madame Child, więc będzie potrzebowała mężczyzny o słusznej, konkretnej postawie, non?[6]
Podobał mi się pomysł, aby rozmawiać o perspektywach zamążpójścia Dort, zamiast o mnie, więc z zapałem podążyłam tym tropem.
– Słuszna postawa oznacza, że mężczyzna jest pewny siebie i nie boi się pokazać u boku pięknej, wysokiej kobiety. Nie zaś, że jest od niej wyższy. – Uśmiechnęłam się do Julii, bo Paul był od niej o kilka cali niższy, a oboje byli w sobie szaleńczo zakochani. On uwielbiał ją, a ona uwielbiała jego i chociaż nie byłam zainteresowana „znajdywaniem sobie partnera”, trochę im zazdrościłam związku. Prawdopodobnie był to jeden z powodów, dla których Julia starała się mnie „nawrócić”.
– Nie próbuj zmieniać tematu, Tab – powiedziała z uśmiechem. – Unikałaś tej rozmowy przez cały spacer, więc teraz musisz wyjawić wszystkie szczegóły madame Marie i mnie.
Westchnęłam. Uznałam jednak, że najlepiej będzie odpowiedzieć na pytania teraz, a nie podczas paradowania po targu, gdy Julia będzie łapać wszystkich innych sprzedawców na lasso mojego nieistniejącego życia miłosnego.
– A zatem opowiesz mi o tej randce w ciemno, mademoiselle – powiedziała kobieta z warzywniaka. Tak, było to stwierdzenie, nie pytanie.
– Dort wczoraj wieczorem ugościła w domu Julii kilku swoich przyjaciół i zaprosiła również mnie, abym mogła poznać jednego z mężczyzn z teatru, w którym pracuje – powiedziałam. – To wszystko.
Dort pracowała w biurze biznesowym American Club Theater, który wystawiał przedstawienia na Théâtre Monceau. Poznała wielu przyjaciół, zarówno na scenie, jak i poza nią, w firmie, a większość z nich pochodziła z Ameryki. Często po zakończeniu występów wpadali do mieszkania Julii i Paula, co oznaczało, że przyjeżdżali późno i zostawali do bardzo wczesnych godzin porannych.
Julia powiedziała mi, że ani jej, ani Paulowi raczej to nie przeszkadzało. Z tym wyjątkiem, że młodzi ludzie wypijali naprawdę spore ilości alkoholu z ich barku, a imprezy często nie pozwalały starszej parze spać do późnych godzin. Paul narzekał na to trochę bardziej niż jego żona i wymógł na Julii obietnicę, aby porozmawiała o tym z Dort – zwłaszcza że wczorajsze spotkanie było już trzecim w tym tygodniu.
– A ten mężczyzna? Spotkałaś się z nim? – Madame nie zamierzała rezygnować z tematu. W końcu plotki na rynku były dokładnie tym, co napędzało ją – i wszystkich innych sprzedawców – do działania.
– Owszem. Był bardzo miły – odpowiedziałam.
To była prawda. Mark Justiss z Bostonu był bardzo miły, całkiem przystojny i odpowiednio uprzejmy, gdy Dort nas sobie przedstawiła. Rozmawialiśmy przez chwilę przy whisky i winie. Ale z mojej strony naprawdę nic nie zaiskrzyło. Nie poczułam tego, czego oczekiwałam, spotykając potencjalnego partnera. Prawdę mówiąc, nie sądziłam, abym teraz, po przeprowadzce do Paryża, mogła kiedykolwiek spojrzeć w ten sposób na Amerykanina. Amerykańscy mężczyźni byli po prostu miałcy w porównaniu do swoich francuskich odpowiedników.
– Och, Julia, skoro już o tym mowa... chyba zostawiłam u ciebie rękawiczki.
– Nie widziałam ich, ale z pewnością możesz wpaść w drodze powrotnej i sprawdzić.
– Doskonale. A teraz – powiedziałam, stanowczo zmieniając temat – muszę kupić ziemniaki na kolację dla grand-père oraz oncle. Czy ma pani do zaoferowania coś odpowiedniego, madame Marie?
Starsza kobieta się roześmiała; po latach palenia papierosów miała chropowaty głos. W jej oczach rozbłysły iskry rozbawienia. Wiedziała, że skończyłam rozmawiać o mężczyznach.
– Jak wiesz, sprzedaję najlepsze ziemniaki w całym Paryżu. A więc co dziś wieczorem przyrządzasz, mademoiselle?
– Pomyślałam, że zrobię pieczonego kurczaka – powiedziałam. Wydawało mi się, że było to jedno z niewielu dań, które zaczęłam opanowywać do perfekcji, oraz jedno z niewielu dań w moim wykonaniu, które dziadek i wujek Rafe rzeczywiście jedli. Och, gdyby tylko ich gospodyni i kucharka nie wyjechała wkrótce po moim przyjeździe do Paryża, aby zaopiekować się swoją chorą matką.
– Ach, bien[7]. A zatem będziesz potrzebowała marchewek do poulet rôti, prawda, mademoiselle? – powiedziała Marie i szerokim gestem wskazała na kosz marchwi.
Starsza kobieta zdążyła już dość dobrze mnie przeszkolić, dlatego uważnie przyjrzałam się długim marchewkom o cienkich korzonkach.
– Zbliża się koniec sezonu, więc będą twarde i włókniste – powiedziałam powoli, zerkając kątem oka na Julię, która zachęcająco skinęła głową. – Będę musiała usunąć rdzenie, prawda?
– Oui, i zachowasz część zewnętrzną, rouges des carotte, dzięki czemu będą słodkie i chrupiące – zgodziła się Marie.
– Oczywiście.
– A co stoi na przeszkodzie, aby dodać do tego rzepy? – wtrąciła Julia. – Och, Tabitho, powinnaś zrobić do tego purée z czosnku, rzepy i ziemniaków. Bogowie, kurczak w takim sosie będzie po prostu spektakularny! – Gdy jej oczy rozbłysły, wiedziałam, że wyobraża sobie już to piękne danie, małe oczka oliwy, połyskujące na powierzchni ziołowego sosu... A przynajmniej tak by to wyglądało, gdyby to ona przygotowała tę potrawę.
Na samą myśl ciekła mi ślinka. Gdybym tylko mogła zatrudnić Julię Child, aby co wieczór dla nas gotowała!
– Och, cóż, nie jestem pewna, czy dam sobie z tym radę – powiedziałam nieco smutnym głosem.
– Och, nie, nie, nie, purée z rzepy jest łatwe! – powiedziała Julia, a potem obie kobiety zabrały się do analizowania mojego menu. Nie miałam serca powiedzieć im, że wiem już, iż ta kolacja okaże się klapą.
– Oui, purée z rzepy i ziemniaków będzie magnifique. Dodasz do tego świeży rozmaryn i tymianek, non, ze szklarni swojego dziadka? – Marie już grzebała w innym koszu, by wybrać dla mnie rzepy. – I oczywiście szałwię – dodała tonem nieznoszącym sprzeciwu.
– Tak – odpowiedziałam i pokazałam im wiązki ziół w mojej torbie. – Przyniosłam też trochę dla pani, madame, oraz dla ciebie, Julio.
– Och, merci! – Madame Marie była bardzo zadowolona i z wdzięcznością przyjęła zioła. Nie wiedziałam, czy użyje ich sama, czy też zdecyduje się je sprzedać, ale nie miało to dla mnie najmniejszego znaczenia.
Teraz gdy temat mojego życia miłosnego odszedł w zapomnienie, nasza trójka rozmawiała przez kolejne kilka minut – głównie o innych sprzedawcach i okolicznych mieszkańcach. Wszyscy tutaj się znali, ponieważ targ był miejscem, które odwiedzano niemal każdego dnia.
– Pauvre[8] mademoiselle Clarice płakała dziś rano – powiedziała Marie, gdy wkładałam zakupy do dużej materiałowej torby.
– Och nie! Wie pani, co takiego się stało? – zapytała Julia.
Clarice była służącą, czyli femme de ménage, pracującą dla zamożnego małżeństwa mieszkającego tuż za rogiem. Ta młoda kobieta miała pogodną osobowość i zawsze była bardzo uprzejma, choć nieco powściągliwa, gdy rozmawiała z którąkolwiek z nas – sąsiadek lub sprzedawczyń. Clarice nosiła posępne, ciemne kolory, ale zawsze miała nowe, bardzo modne buty – był to ciekawy szczegół, który szybko dostrzegłam. Musiałam więc o to zapytać.
Powiedziała, że jej siostra pracuje w sklepie z obuwiem robionym na zamówienie i przekazuje jej buty, które są niedoskonałe lub nie spełniają standardów wyznaczonych przez klienta. Zażartowałam, że jeśli pojawią się jakieś niedoskonałe buty w rozmiarze szóstym, to z wdzięcznością odbiorę je z rąk jej siostry – na co Julia wtrąciła, że jest pewna, iż dla kobiet nie ma zbyt wielu butów w rozmiarze dwunastym. Pośmiałyśmy się z tego we trójkę, a niedługo potem Clarice rzeczywiście przyniosła mi parę bardzo eleganckich butów w stylu Mary Janes o ciemnoczerwonym, szylkretowym wykończeniu od Godot & Block. Zostały odrzucone ze względu na minimalne zadrapania po jednej stronie buta. Ale ja je uwielbiałam.
– Och, oui – odpowiedziała Marie, jakby to było oczywiste, że zna każdy szczegół z życia wszystkich sąsiadów. – Clarice była smutna, ponieważ pies jej pani uciekł wczoraj w nocy i wciąż nie mogą go znaleźć.
– O nie! – powiedziała Julia. – To straszne. Mam nadzieję, że szybko się odnajdzie! Teraz jest tak zimno, ścina mróz. Nie wyobrażam sobie, żeby coś takiego przydarzyło się naszej małej Minette. – Mówiła o kocie, którego adoptowali ona i Paul.
Wiele razy widziałam, jak Clarice spaceruje po rynku z psem swojej pani. Przed przyjazdem do Paryża nigdy nie widziałam psa ubranego w zimowy płaszcz czy sweterek – ale potem spotkałam wujka Rafe, który miał całą szafę pełną psich ubrań dla swojego pupila o imieniu Oscar Wilde.
Dlatego też nie byłam zaskoczona tym, że Madame Flouf, czworonożna podopieczna Clarice, wydawała się mieć niekończącą się kolekcję ubranek. Madame Flouf była średniej wielkości pudlem w kolorze szampana i nosiła niebieską obrożę z lśniącymi klejnotami. Nie wiedziałam, czy kamienie były szlachetne, ale pani, u której pracowała Clarice, wydawała się na tyle bogata, że mogły to być prawdziwe brylanty.
– Oui – odpowiedziała Marie, chowając monety, które Julia położyła na małym obdartym stoliczku. Sprzedawczyni używała go jako lady. – Biedna Clarice. A widziałyście, że Marcel zrobił nowy dach nad swoim stoiskiem?
– Nie – odpowiedziała Julia z uśmiechem i wyciągnęła dłonie, aby ogrzać je przy wiadrze z ogniem. – Nie dotarłyśmy jeszcze do tego krańca rynku.
– A to dlatego, że przyszłyśmy wpierw do pani, madame Marie, ponieważ u pani są wszystkie plotki i informacje oraz najlepsze warzywa na rue de Bourgogne! Ale teraz musimy już iść. Julia potrzebuje więcej jajek – powiedziałam z uśmiechem. – A moje palce stóp zamieniają się w małe sople!
– A więc majonez wciąż sprawia pani problemy, madame? – Kobieta z warzywniaka uniosła brew. – Oj, oj. To wielka szkoda. Być może mademoiselle Tabitha pomoże pani rozwiązać ten problem, czyż nie?
Roześmiałyśmy się serdecznie z tej celowo niedorzecznej sugestii, a następnie odeszłyśmy. Zanim przeszłyśmy przez cały targ i dotarłyśmy do wózka z jajkami Fidelii, w mojej torbie znajdowała się już butelka Bordeaux-Médoc i kurczak na pieczeń, którego Julia pomogła mi wybrać z – jak to entuzjastycznie nazwała – asortymentu mesdames gras poulardes.
– Madame Poulet będzie magnifique! – zapewniła mnie, gdy chowałam kurczaka do torby.
Ja nie byłam o tym jednak aż tak przekonana. Ostatnim razem, gdy próbowałam upiec kurczaka, podpaliłam go, próbując przypalić fragmenty puchu i piór, które wciąż przylegały do jego kamienistej skóry. Trzymałam tę konkretną Madame Poulet nad palnikiem gazowym, gdy nagle cholerstwo stanęło w płomieniach – i tak mieliśmy pieczonego kurczaka, który był zwęglony z jednej strony, a z drugiej niedopieczony. Wciąż nie miałam pojęcia, jak to się stało.
– Ach, madame, jak tam prace nad majonezem? – zapytała Julię Fidelia, gdy wymieniłyśmy już grzecznościowe bonjour.
Wyglądało na to, że rzeczywiście wszyscy w siódmej dzielnicy wiedzą o zmaganiach Julii z majonezem. Być może wieść dotarła również do Montparnasse i Lewego Brzegu.
– No cóż, wróciłam po więcej jajek – odpowiedziała Julia z pełnym boleści uśmiechem i dramatycznym wzruszeniem ramion. – Może się więc pani domyślić!
– Ach, madame, bardzo mi przykro z powodu pani problemów. Ale cieszę się, że mogę sprzedać pani więcej moich jajek! – powiedziała Fidelia z uśmiechem, którym obdzieliła także mnie. Była drobną kobietą, przypominającą ptaka, i zajmowała się jajkami w taki sposób, jakby sama je złożyła. Wszystkie zostały starannie umyte, oznaczone datą za pomocą ołówka, a następnie ułożone w koszach w gustowne grupki, przypominające pęki kwiatów.
Spojrzałam na jajka – ich barwy przechodziły od jasnej zieleni przez beż, brąz aż po skorupki, które wyglądały, jakby były nieznacznie nakrapiane rdzą. Następnie wybrałam kilka do mojego koszyka. Moja jajecznica była względnie jadalna, a oncle Rafe wyraził chęć zjedzenia rano jajka na twardo. Z pewnością powinnam sobie z tym poradzić.
– Myślisz, że kolor skorupki może mieć znaczenie? – zapytała nagle Julia, trzymając w dłoni bladozielone jajko.
– Dla majonezu? – Spojrzałam na nią, marszcząc przy tym brwi. Nie miałam pojęcia, jaki mogło mieć to wpływ, ale kimże byłam, aby udzielać jej rad.
– Och, być może, madame – powiedziała Fidelia i mrugnęła do mnie. – Jest taka ewentualność i dlatego chyba warto kupić wszystkie jajka w tym samym kolorze, prawda? Aby nie mieszać różnych rodzajów przy robieniu emulsji.
Julia, z wyraźnie skupioną miną, wybrała jeszcze kilka zielonkawych sztuk.
– Podejdę do tego w naukowy sposób, Tab. Będę... niczym średniowieczny alchemik w kuchni! Będę... Sherlockiem Holmesem gotowania, który dostrzega najmniejsze szczegóły wszystkich składników!
– Słyszały panie o psie należącym do madame, u której pracuje biedna Clarice? – zapytała Fidelia, starannie zawijając jajka w gazetę i wkładając je do kartonów. Robiła to bardzo zręcznie, pomimo że miała na dłoniach grube rękawiczki z jednym palcem.
– Madame Marie nam powiedziała – odparłam, szukając pieniędzy. – To naprawdę bardzo smutne.
– Mam nadzieję, że wkrótce go znajdą – odpowiedziała Fidelia. – Clarice dwukrotnie przyszła dziś na rynek, wypytywała, czy ktoś nie widział Madame Flouf. Powiedziała, że całą noc spędziła poza domem, nawołując ją.
– Jakież to musi być straszne i dla niej, i dla jej pani – powiedziała Julia. – Żeby biedna Madame Flouf była na zewnątrz, gdy jest tak okropnie zimno. Mam nadzieję, że w nocy nie będzie padał śnieg ani że nie zetnie lód.
– Złożyłam za nią ofiarę w Ste. Clotilde – powiedziała Fidelia, zerkając w stronę kościoła, którego bliźniacze gotyckie wieże wznosiły się ponad dachami po drugiej stronie ulicy.
– To bardzo miłe z twojej strony – powiedziałam i naprawdę tak myślałam. Dopóki nie zamieszkałam z dziadkiem i wujkiem Rafe, nie rozumiałam, jak wiele zwierzę może znaczyć dla człowieka. Moja matka nie chciała mieć w domu żadnego pupila – czy to kota, psa, królika, żółwia, czy nawet złotej rybki; mój przezorny ojciec postanowił nie kłócić się z nią na ten temat.
– A słyszałyście o M. Peroux? – zapytała Fidelia, zamykając wieczka małych kartonowych pudełek.
– Nie, a co takiego się stało? – Julia oczywiście zamieniła się w słuch. I ja również.
– Żona przyłapała go z kochanką i wylała całe jego wino do rynsztoka! – powiedziała Fidelia. Jej bystre, małe oczka iskrzyły z radosnej ekscytacji.
– O nie! – wykrzyknęłam, myśląc o tym wspaniałym winie, które się zmarnowało i płynęło teraz w zmrożonych ściekach. M. Peroux słynął w okolicy ze swojej cennej kolekcji win, których część udało mu się ukryć przed Niemcami w czasie okupacji. – Czy nikt nie mógł jej powstrzymać i ocalić choć kilku butelek?
Śmiech Fidelii zadźwięczał radośnie.
– Jestem pewna, że monsieur Peroux próbował... jak tylko naciągnął spodnie. Nie sądzisz?
Roześmiałam się wraz z Julią.
– Biedaczysko. Myślę jednak, że sobie na to zasłużył – stwierdziłam.
– To prawda. Większość Francuzów wie, że kochanki należy dobrze ukrywać przed żonami – powiedziała Fidelia, dzieląc się swoją mądrością.
– Albo nie mieć ich wcale... przynajmniej jeśli ma się tak wybitną kolekcję win – dodała Julia, puszczając do niej oko.
– Ach, mężczyźni. – Sprzedawczyni spojrzała na mnie. – Czasem nie są po prostu warci tych wszystkich kłopotów, non, mademoiselle Tabitho?
W odpowiedzi pokręciłam jedynie głową i uśmiechnęłam się, nie chcąc dać się wciągnąć w kolejną rozmowę na temat potencjalnego męża.
– Tak się składa, że Tabitha ma już w swoim życiu dwóch niezwykle spektakularnych mężczyzn – powiedziała z uśmiechem Julia. – Rozumiem, dlaczego nie wydaje się zainteresowana nikim innym. Jak ktokolwiek mógłby się równać z Maurice Saint-Léger albo z tym przystojniakiem Rafe Fautriere?
– To prawda – odpowiedziałam. – Najlepiej więc będzie, jeśli wrócę do domu i zajmę się nimi, zanim mnie z niego wyrzucą i przyjmą jakąś inną kobietę! Pękłoby mi serce.
Roześmiałyśmy się wszystkie, a potem Julia i ja wymieniłyśmy au revoir ze sprzedawczynią jajek.
– Chciałaś wpaść sprawdzić, czy zostawiłaś u mnie rękawiczki, prawda? – zapytała Julia, gdy dotarłyśmy do drzwi jej budynku przy rue de l’Université 81, a ja byłam gotowa iść dalej.
– Tak, mam teraz czas – odpowiedziałam, wiedząc, że nie ma co liczyć na to, że będzie to szybka wizyta, że tylko się rozejrzę i wyjdę. Julia i ja będziemy siedzieć i rozmawiać, i najprawdopodobniej wypijemy po filiżance czekolady albo kawy. I zapewne dołączy do nas Dort, aby podyskutować o wczorajszym przyjęciu – jeśli jeszcze nie wyszła do pracy.
Ale ponieważ ani dziadek, ani wujek Rafe obecnie mnie nie potrzebowali i nie spodziewali się, że wrócę do domu przez co najmniej kolejną godzinę, weszłam za Julią do małego holu w jej budynku.
I wtedy usłyszałam, jak ktoś krzyczy o krwawym morderstwie.
PRZYPISY