Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Hiszpański fenomen czytelniczy. Nowa historia bestsellerowej autorki, którą pokochały miliony osób.
Jedna noc w Paryżu. Dwie drogi, które się ze sobą krzyżują.
Kiedy Rhys i Ginger spotykają się na ulicach miasta świateł, nie wiedzą, że ich życie połączy się na zawsze, mimo dzielących kilometrów i wszystkich różnic. Ona mieszka w Londynie i czasami czuje się tak zagubiona, że zapomina nawet o własnych marzeniach. On nie umie usiedzieć spokojnie w jednym miejscu i wydaje mu się, że wie, czego chce. Co noc ich przyjaźń ożywa dzięki e-mailom pełnym zwierzeń, wątpliwości i niepokojów. Co będzie, kiedy upływający czas wystawi ich relację na próbę? Czy można zwiesić się z kimś z księżyca głową w dół, nie narażając własnego serca?
Opowieść o miłości, przeznaczeniu i poszukiwaniu siebie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 551
Dla Leo
Obyś któregoś dnia zwiesił się z księżyca,
głową w dół, z ogromnym uśmiechem, bez strachu
Tak jakby w miłości mogło się wybierać, tak jakby to nie był piorun, który strzela w ciebie i zostawia cię zwęglonego na środku patio.
JULIO CORTÁZAR, Gra w klasy,przeł. Zofia Chądzyńska
So wake me up when it’s all over
When I’m wiser and I’m older
All this time I was finding myself, and I
Didn’t know I was lost.
AVICII, Wake Me Up
NIE MOŻNA PRZEWIDZIEĆ, KIEDY POZNASZ TĘ OSOBĘ, która w jednej chwili postawi twój świat na głowie. Tak się po prostu przytrafia. W ułamku sekundy. Jak kiedy pęka bańka mydlana. Albo z sykiem zapala się zapałka. Przez całe życie mijamy tysiące ludzi: w supermarkecie, w autobusie, w kawiarni czy na ulicy. I może właśnie ta osoba, która ma zatrząść twoim światem, stanie obok ciebie na przejściu dla pieszych albo zwinie ci sprzed nosa ostatnie pudełko płatków śniadaniowych, kiedy będziesz robić zakupy. Może nigdy jej nie poznasz i nie zamienicie ze sobą ani słowa. A może tak. Może się spotkacie, wpadniecie na siebie, zaczniecie rozmowę. Nie sposób tego przewidzieć i chyba właśnie w tym tkwi magia. W moim przypadku zdarzyło się to pewnej mroźnej nocy w Paryżu, kiedy usiłowałam kupić bilet na metro.
– Dlaczego nie działasz? – Zajęczałam przed automatem. Wcisnęłam guzik tak mocno, że aż zabolał mnie palec. – Cholerne bezużyteczne ustrojstwo!
– Próbujesz zamordować ten automat?
Odwróciłam się na dźwięk głosu w moim języku.
I wówczas go zobaczyłam. Sama nie wiem. Nie wiem, co wtedy poczułam. Nie zachowałam w pamięci tego momentu tak dokładnie, ale zapamiętałam trzy detale: miał postawiony kołnierz skórzanej kurtki, pachniał miętową gumą do żucia, a jego oczy były w szarym odcieniu niebieskiego i przypominały niebo nad Londynem jednego z tych ołowianych poranków, kiedy słońce na próżno usiłuje przedrzeć się przez chmury.
I już. To wszystko. Nie potrzebowałam niczego więcej, żeby poczuć delikatne łaskotanie.
– Wierz mi, chciałabym, ale na razie ma przewagę. Nie działa.
– Najpierw musisz wybrać rodzaj biletu.
– Słucham?... Gdzie niby powinnam go wybrać?
– Zaraz na początku. Poczekaj.
Stanął obok. Nacisnął guzik, żeby wrócić do głównego menu, po czym na mnie popatrzył. Wymownie. A przynajmniej tak mi się zdawało. Jak gdybym wzbudziła w nim ciekawość, choć nie umiał powiedzieć dlaczego. Albo jak gdyby nagle przeszedł go dreszcz.
– Dokąd chcesz jechać? – zapytał.
– Yyy... tak naprawdę to... – Zdenerwowana założyłam za ucho kosmyk włosów, który wyswobodził się z kucyka. – Do centrum?
– Nie jesteś pewna?
– Nie! Tak! Chodzi o to, że nie mam na dzisiaj noclegu i pomyślałam, wiesz, wykorzystać okazję i zwiedzić miasto. Co byś mi polecił?
Oparł się ramieniem o automat i z zaciekawieniem uniósł brwi.
– Nie masz noclegu? – Zainteresował się.
– Nie. Wsiadłam w pierwszy lepszy samolot, który akurat wylatywał.
– W sensie na wariata?
– Właśnie. Dokładnie tak.
– I podróżujesz sama...
– W czym problem?
– W niczym. Ja też tak robię.
– Super, gratuluję. Jeśli chodzi o bilet...
– Jak się nazywasz? – zapytał.
– Ginger. A ty?
– Rhys.
Mówił z silnym amerykańskim akcentem. I był tak wysoki, że czułam się przy nim maleńka. Ale miał w sobie to „coś”. To „coś”, czego często nie da się opisać za pomocą słów. I nie dlatego, że był wyjątkowo przystojny albo że ja czułam się akurat zagubiona w mieście, w którym właśnie się znalazłam. Ale dlatego, że potrafiłam wyczytać w nim różne rzeczy. Nie byłam jeszcze do końca pewna, czy były dobre, czy złe, ale kiedy tak na niego patrzyłam, ostatnim słowem przychodzącym mi do głowy była „pustka”, co zresztą, o ironio, jak miałam się później przekonać, było dokładnie tym, czego Rhys najbardziej się bał. Ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam. Byliśmy dwojgiem nieznajomych patrzących sobie w oczy przed automatem z biletami.
– Masz dla mnie jakąś rekomendację? – naciskałam.
Zobaczyłam, że się waha, choć nie odrywał ode mnie wzroku.
– Jedną. Mógłbym pokazać ci Paryż.
– Okej, zanim zrobi się zupełnie niezręcznie, muszę ci wyznać, że właśnie rzuciłam chłopaka. To był długi związek, więc nikogo na razie nie szukam ani nie interesują mnie przygody na jedną noc...
Szkoda, że nikt w tym momencie nie ostrzegł mnie, że robię z siebie koncertową idiotkę.
– Zaproponowałem ci tour po mieście, nie po moim łóżku.
Skrzyżował ręce na piersi i uśmiechnął się drwiąco. A ja oblałam się rumieńcem, jakbym miała piętnaście lat.
– Jasne, mówię tak na wszelki wypadek...
– Jesteś bardzo zapobiegliwa.
– Jestem. Staram się być. Tak naprawdę w tej chwili moja zapobiegliwość jest bliska zeru, ale ze wszystkich sił próbuję... uporządkować jakoś swoje życie.
Rhys nie wydawał się przestraszony tym istnym szaleństwem. I to powinno dać mi do myślenia, natychmiast zorientować się, że jest inny. To był kluczowy moment, ja nic tylko mówiłam bez ustanku, co zdarzało się zawsze, kiedy się denerwowałam, a on słuchał, uśmiechał się i przytakiwał.
– Teraz wszystko pogrążyło się nieco w zamęcie, sam rozumiesz. Cała ta sytuacja. Moje życie. Choć może to, że utknęłam w sercu miasta, w którym nigdy wcześniej nie byłam, jest niemal symboliczne i najlepiej obrazuje to, jak właśnie się czuję. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego jeszcze nie uciekłeś.
– Lubię ludzi, którzy dużo mówią.
– Ty z kolei cierpisz na mutyzm?
– Chyba tak. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
To akurat było kłamstwem. Bo jak później miałam odkryć, Rhys był świetnym rozmówcą. Należał do osób, które zawsze zadają nieoczywiste pytania i mógł nie zmrużyć oka przez całą noc, roztrząsając jakąkolwiek błahostkę, ani przez chwilę się przy tym nie nudząc.
– Rzecz w tym, że lot powrotny mam dopiero rano.
Przez kilka sekund wpatrywał się we mnie z zainteresowaniem, trochę spięty.
– To jak? Chcesz tę wycieczkę po mieście czy nie, Ginger?
Pamiętam, że w tym momencie pomyślałam tylko: „Dlaczego wymawia moje imię w ten sposób? Dlaczego mówi je tak, jakby już wielokrotnie się do mnie zwracał?”. Przestraszyło mnie to i spodobało mi się w równym stopniu. Kłamię. Ta druga opcja przeważyła szalę. Dlatego że wyartykułował je niemal z czułością, a ja nigdy nie lubiłam swojego imienia, bo, spójrzmy prawdzie w oczy, „imbir” nie brzmi ani specjalnie mistycznie, ani romantycznie, ale w ustach Rhysa zabrzmiało inaczej. Lepiej.
– Nie znam cię – stwierdziłam.
– Wszyscy jesteśmy nieznajomymi, dopóki się nie poznamy.
– Jasne, ale... – Oblizałam usta, zdenerwowana.
– W porządku, jak sobie chcesz. – Wzruszył ramionami.
Potem życzył mi udanej podróży, zwracając się do kołnierza własnej kurtki, wykonał pół obrotu, po czym ruszył w stronę tunelu prowadzącego na powierzchnię.
Zastanowiłam się nad swoją sytuacją. Przyjechałam do Paryża, bo dopiero co rozstałam się z chłopakiem, i kupienie pierwszego lepszego biletu, choćbym miała wracać za kilka godzin, bez noclegu i jedynie z plecakiem na plecach, a w nim parą majtek i skarpetek na zmianę oraz krakersami (mówię poważnie), wydało mi się odpowiednio buntowniczym i szalonym pomysłem. Ale mówiąc zupełnie szczerze, nie wiedziałam, dokąd iść. I nie potrafiłam zbagatelizować tego delikatnego łaskotania, które poczułam na dźwięk jego głosu.
I sama nie wiem. To był impuls. Silne szarpnięcie.
– Zaczekaj! – Zatrzymał się. – Dokąd idziemy?
– Idziemy? – Odwrócił się w moją stronę.
– Wiem, że minutę temu mówiłam, że cię nie znam, ale jeśli teraz odejdziesz..., będę musiała pójść za tobą. – Rhys uniósł brew i spojrzał na mnie osłupiały. – Chodzi mi o to, że, no właśnie, nie wiem, gdzie jestem i skończył mi się internet w komórce przez tę głupią ofertę, którą wcisnęła mi telemarketerka, i ...czuję, że jeśli zostanę sama, to w końcu zeżre mnie jakiś niedźwiedź albo cokolwiek przydarza się w miastach, kiedy ktoś się zgubi. Wiesz, co mam na myśli.
– Nie wiem, co masz na myśli. – Uśmiechnął się.
– Okej. Tylko... mnie nie zostawiaj.
– Okej. Tylko... daj się prowadzić.
Przytaknęłam zdecydowana, a on wybuchnął śmiechem. I ruszyłam jego śladem. Szłam za nim i nie zastanawiałam się już nad niczym więcej, kupiliśmy dwa bilety i teraz wpychaliśmy się do zatłoczonego wagonu metra, pierwszego, które przyjechało.
Wówczas nie wiedziałam jeszcze, że moje życie się zmieni.
Że Rhys stanie się cezurą, że będzie już tylko przed i po.
Że nasze drogi połączą się na zawsze.
CO JA WŁAŚCIWIE ROBIŁEM? NIE MIAŁEM POJĘCIA.
Dziesięć minut wcześniej wysiadałem z metra, gotów iść do domu (jeśli w ogóle mogłem nazwać domem jakiekolwiek miejsce), miałem odgrzać sobie gotowy makaron po chińsku i zjeść go prosto z pudełka przed telewizorem albo czytając obojętnie co, przy muzyce.
Zamiast tego siedziałem teraz w wagonie obok dziewczyny, która wydawała się bardziej zagubiona ode mnie, jeśli to w ogóle możliwe, nasze nogi stykały się ze sobą, a ja nie potrafiłem zdecydować, gdzie mamy wysiąść, bo jak zwykle improwizowałem.
– Denerwuję się, kiedy nie wiem, dokąd jadę.
– Wysiadamy za dwie stacje – zadecydowałem i uśmiechnąłem się do niej.
Denerwowała mnie. Cała. Od góry do dołu. Od stóp w czerwonych conversach po kasztanowe włosy zebrane w niedbały kucyk. Może dlatego, że nie przykleiłem do niej jeszcze żadnej etykietki. Ginger. Tak miała na imię, powtórzyłem w myślach. I była dziewczyną, o której nie wiedziałem absolutnie nic. Może dlatego, że wydawało się, jakby chciała mieć wszystko pod kontrolą, ale kilka godzin wcześniej bez zastanowienia wsiadła do pierwszego lepszego samolotu. Gdzie w tym logika? Nigdzie. A może ujęła mnie, kiedy usłyszałem, jak przeklina przy automacie do biletów. Taka niziutka. Taka zabawna. Taka rozzłoszczona... Przypominała bohaterkę kreskówek.
– Skąd dokładnie jesteś? – zapytałem, bo nie miałem wątpliwości, że była Angielką, ale po akcencie nie potrafiłem przypisać jej do żadnego hrabstwa. Miała miły głos i mówiła niemal szeptem.
– Z Londynu. A ty? Daj mi zgadnąć.
– Okej. – Spojrzałem na nią drwiąco.
– Z Alabamy? – Pokręciłem głową. – Ale masz południowy akcent.
– Bardziej do góry.
– Tennessee.
– Tak. Stamtąd.
– I co robisz w Paryżu?
– Nie mieszkam tu na stałe.
– Co masz na myśli?
– Chodź, to nasza stacja.
Podniosłem się, a ona ruszyła za mną w stronę otwierających się drzwi. Szliśmy pomiędzy tłoczącymi się ludźmi, aż udało nam się wyjść na ulicę. Panował przeszywający ziąb. Zobaczyłem, że Ginger się kuli i przyspieszyłem kroku, żebyśmy jak najszybciej mogli się rozgrzać.
Z daleka było widać wieżę Eiffla.
– Czy to jest to, co myślę?
Popatrzyła na mnie cała uśmiechnięta. I nie wiem dlaczego, ale pomyślałem, że ten uśmiech był taki piękny, miało się ochotę uchwycić go i oprawić. I tak bym pewnie zrobił, gdyby nie to, że nienawidziłem zdjęć. Bo Ginger zaliczała się do tych dziewczyn, które należało utrwalić, nie dlatego, że była wyjątkowo piękna albo rzucała się w oczy, ale przez to swoje spojrzenie, przez to, jak mimochodem wykrzywiała usta i przez tę drobną zachodzącą w niej samej sprzeczność, łatwo wyczuwalną, choć nie znałem jej jeszcze dobrze.
– Tak. To jedno z najbardziej charakterystycznych miejsc Paryża. Wiem, wiem, jestem fatalnym przewodnikiem, ale, na moją obronę, mamy tylko kilka godzin. Chciałem, żebyś zapamiętała ten widok.
Po naszej lewej stronie płynęła Sekwana, szliśmy pod czarnym niebem, z niewidocznymi gwiazdami, a nad nami unosił się księżyc w pełni. Pamiętam, że pomyślałem tylko, że warto było zamienić makaron po chińsku na ten uśmiech, który w jednej chwili zajaśniał na jej twarzy.
– Jest pięknie. Dziękuję.
– Jadłaś kolację?
– Nie. Chyba nie jadłam nic całą wieczność. Dzisiaj rano wypiłam kawę, fakt, ale potem w południe rozegrał się cały ten dramat i żegnaj normalności. Skurczył mi się żołądek. Chyba znowu za dużo mówię, prawda?
– Tak. Ale nie mam nic przeciwko.
Na sekundę odwróciła wzrok.
Ze wstydu? Z nieśmiałości? Nie potrafiłem powiedzieć.
– W takim razie pójdziemy coś zjeść?
– Znam niedaleko jedno miejsce.
– Świetnie, bo umieram z zimna.
– Powinnaś być przyzwyczajona, w końcu mieszkasz w Londynie.
– Nikt ci nigdy nie mówił, że istnieją ludzie, którzy nie przyzwyczajają się do zimna? Ja do nich należę. I nie ma znaczenia, jak ciepło się ubiorę, czy otulę się dwoma szalikami, czy włożę trzy pary skarpetek, i tak zamienię się w sopel lodu. Kiedy szliśmy do łóżka, Dean zazwyczaj...
Nagle zamilkła i potrząsnęła głową.
– Dean jest tym chłopakiem, z którym właśnie zerwałaś i chciałaś powiedzieć, że ogrzewał ci stopy? – Nie mogłem nie zmarszczyć przy tym nosa. – To obrzydliwe.
– Co? Nie! To superromantyczne.
– Brzydzą mnie stopy. Nie mogę nawet dotykać własnych. A ty masz dosyć dziwną wizję tego, co jest romantyczne.
– Niech będzie, ale wiesz co? W ogóle cię nie znam. – Zaśmiała się. Spodobał mi się jej śmiech, był słodki i delikatny. – Więc nie będę przywiązywała za dużej uwagi do tego, co twoim zdaniem jest romantyczne, a co nie, bo wydajesz się typowym facetem, dla którego... zresztą nieważne...
Zatrzymałem się gwałtownie, choć dotarliśmy właśnie pod knajpę, gdzie chciałem zabrać ją na kolację. Stanąłem i popatrzyłem na nią poważnie. Byłem prawie o dwie głowy wyższy, a ona zadarła dumnie podbródek. Spodobało mi się to.
– Nie dokończysz zdania?
– Może się pospieszyłam. – Zawahała się.
– Najwyraźniej. Minęło raptem piętnaście minut, od kiedy zobaczyłaś mnie po raz pierwszy, ale to nie ma znaczenia, chcę wiedzieć, jakie wrażenie na tobie zrobiłem. Czysta ciekawość. Nie wezmę tego do siebie, obiecuję.
– Wydajesz się jednym z tych facetów, których gówno obchodzi, co jest romantyczne, a co nie. Takich, co wolą przygody na jedną noc. A na hasło zobowiązania dostają alergii.
– Wyczerpujący opis.
– Sorry. Próbowałam być szczera.
– Widzę.
Ruszyłem z miejsca, ona za mną. Po drugiej stronie ulicy weszliśmy do małej knajpy. Poczułem zapach świeżego ciasta na naleśniki. Wydukałem po francusku zamówienie: dwa naleśniki z serem, szynką i pieczarkami. Kątem oka zobaczyłem, że zdjęła plecak i usiadła przy stoliku w rogu, pod oknem.
– Wolisz piwo czy colę? – zapytałem.
– Nie ma wody?
– Jest. W takim razie wodę?
– Hmm, sama nie wiem, może lepiej piwo.
Potrząsnąłem głową, kiedy zdałem sobie sprawę, że ta dziewczyna była jednym wielkim znakiem zapytania, nawet jeśli chodziło o najprostsze rzeczy. Odwróciłem się do sprzedawcy, nie wyglądał, jakby chciał dłużej czekać. Chwilę później, złapałem tacę z napojami i naleśnikami i zaniosłem do stolika.
– Mogłabym zjeść teraz małego słonia – powiedziała, pożerając oczami jeszcze dymiącą kolację. Potem utkwiła je we mnie. – A tak na serio, dziękuję. Bo chyba ci jeszcze nie podziękowałam, prawda? Szczerze mówiąc, pomyślałam sobie, że nieźle byłoby zrobić raz w życiu coś szalonego, wsiąść w obojętne jaki samolot, bez zastanowienia, sam wiesz, na wariata. Ale kiedy tu przyjechałam... byłam przerażona. I pewnie spędziłabym noc na stacji metra na kartonie obok jakiegoś sympatycznego bezdomnego, który zrobiłby mi miejsce obok siebie, czekając na wschód słońca, żeby złapać pierwszy samolot z powrotem do Londynu i, niech to szlag, nie mogę przestać mówić. Weź, ty coś powiedz.
– Uważaj, naleśnik jest nadal bardzo gorący.
– Ale nie to. Chodziło mi, żebyś powiedział coś o sobie. Bo o mnie wiesz już za dużo. Że rozstałam się z chłopakiem, że jestem stuknięta i że nie potrafię kupować biletów na metro.
– Fakt, co chcesz wiedzieć? – Ugryzłem kęs naleśnika.
– Na przykład, wcześniej mi nie odpowiedziałeś.
– Chyba się pogubiłem.
– Wcale nie. Kłamiesz. I kiepsko ci to wychodzi. Należysz do tych osób, które uciekają wzrokiem, kiedy kłamią. Dobrze wiedzieć. Może mi się to później przydać. No więc, jesteś stalkerem czy seryjnym mordercą, wyszukującym swoje ofiary na stacjach metra?
– Ani jedno, ani drugie. – Powstrzymałem uśmiech.
– Świetnie! Widzisz? Wytrzymałeś moje spojrzenie.
– To musi być dla ciebie prawdziwa ulga.
– Nawet sobie nie wyobrażasz. No dobra, a teraz wróćmy do tematu. Należysz do tych, co mają przygody tylko na jedną noc i nie robią nic superromantycznego?
Spojrzałem na nią z uśmiechem. Kurwa mać, od dawna tak świetnie się nie bawiłem. Kiedy ostatnio spotkałem kogoś, kto by mnie tak rozbroił i przykuł całą moją uwagę? Przede wszystkim nie robiła nic, żeby ją na siebie zwrócić, była sobą i trajkotała jak najęta, niczym papuga na potężnym haju.
– Nic superromantycznego jak rozcieranie stóp?
– Fuj! Rozcieranie stóp brzmi obrzydliwie!
Nagle wybuchnęła śmiechem, zasłaniając ręką usta.
– Możliwe, że „ogrzewanie stóp” brzmi lepiej, ale to to samo, Ginger.
– Psujesz jedno z niewielu dobrych wspomnień, które zostały mi po Deanie, tak żebyś wiedział. – Wypaliła, po czym wgryzła się w swojego naleśnika, zamyślona. Przełknęła i otworzyła szeroko oczy, wpatrując się we mnie. – Boże. Jest obłędny. A ten roztapiający się ser... Mniam...
Delektowała się naleśnikiem, po czym bez zastanowienia, mimochodem, powoli oblizała usta.
– Opowiedz mi o Deanie – poprosiłem, zmuszając się, żeby oderwać wzrok od jej warg.