My na księżycu - Alice Kellen - ebook + książka

My na księżycu ebook

Kellen Alice

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Hiszpański fenomen czytelniczy. Nowa historia bestsellerowej autorki, którą pokochały miliony osób.

Jedna noc w Paryżu. Dwie drogi, które się ze sobą krzyżują.

Kiedy Rhys i Ginger spotykają się na ulicach miasta świateł, nie wiedzą, że ich życie połączy się na zawsze, mimo dzielących kilometrów i wszystkich różnic. Ona mieszka w Londynie i czasami czuje się tak zagubiona, że zapomina nawet o własnych marzeniach. On nie umie usiedzieć spokojnie w jednym miejscu i wydaje mu się, że wie, czego chce. Co noc ich przyjaźń ożywa dzięki e-mailom pełnym zwierzeń, wątpliwości i niepokojów. Co będzie, kiedy upływający czas wystawi ich relację na próbę? Czy można zwiesić się z kimś z księżyca głową w dół, nie narażając własnego serca?

Opowieść o miłości, przeznaczeniu i poszukiwaniu siebie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 551

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MKWielgosz

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna historia o odkrywaniu siebie i tych jedynych. Przebaczeniu i miłości. Jednocześnie smutna i dająca nadzieję
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuNo­so­tros en la luna
Co­py­ri­ght © 2020 by Alice Kel­len Au­thor re­pre­sen­ted by Edi­ta­bundo Agen­cia Li­te­ra­ria S.L. and by Book & Film Ri­ghts, Grupo Pla­neta – agent for the Fo­re­ign and Au­dio­vi­sual Ri­ghts by spe­cial agre­ement with Book/Lab Li­te­rary Agency, Po­land Co­py­ri­ght © 2020 by Edi­to­rial Pla­neta, S.A. Co­py­ri­ght © 2024 for this trans­la­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Pro­jekt okładki Lo­okat­cia.com
Skład i ła­ma­nie An­drzej Ko­men­dziń­ski
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać ich książki.
ISBN 978-83-8265-911-5
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Leo

Obyś któ­re­goś dnia zwie­sił się z księ­życa,

głową w dół, z ogrom­nym uśmie­chem, bez stra­chu

Tak jakby w mi­ło­ści mo­gło się wy­bie­rać, tak jakby to nie był pio­run, który strzela w cie­bie i zo­sta­wia cię zwę­glo­nego na środku pa­tio.

JULIO COR­TÁZAR, Gra w klasy,przeł. Zo­fia Chą­dzyń­ska

So wake me up when it’s all over

When I’m wi­ser and I’m ol­der

All this time I was fin­ding my­self, and I

Didn’t know I was lost.

AVI­CII, Wake Me Up

NIE MOŻNA PRZE­WI­DZIEĆ, KIEDY PO­ZNASZ TĘ OSOBĘ, która w jed­nej chwili po­stawi twój świat na gło­wie. Tak się po pro­stu przy­tra­fia. W ułamku se­kundy. Jak kiedy pęka bańka my­dlana. Albo z sy­kiem za­pala się za­pałka. Przez całe ży­cie mi­jamy ty­siące lu­dzi: w su­per­mar­ke­cie, w au­to­bu­sie, w ka­wiarni czy na ulicy. I może wła­śnie ta osoba, która ma za­trząść twoim świa­tem, sta­nie obok cie­bie na przej­ściu dla pie­szych albo zwi­nie ci sprzed nosa ostat­nie pu­dełko płat­ków śnia­da­nio­wych, kiedy bę­dziesz ro­bić za­kupy. Może ni­gdy jej nie po­znasz i nie za­mie­ni­cie ze sobą ani słowa. A może tak. Może się spo­tka­cie, wpad­nie­cie na sie­bie, za­cznie­cie roz­mowę. Nie spo­sób tego prze­wi­dzieć i chyba wła­śnie w tym tkwi ma­gia. W moim przy­padku zda­rzyło się to pew­nej mroź­nej nocy w Pa­ryżu, kiedy usi­ło­wa­łam ku­pić bi­let na me­tro.

– Dla­czego nie dzia­łasz? – Za­ję­cza­łam przed au­to­ma­tem. Wci­snę­łam gu­zik tak mocno, że aż za­bo­lał mnie pa­lec. – Cho­lerne bez­u­ży­teczne ustroj­stwo!

– Pró­bu­jesz za­mor­do­wać ten au­to­mat?

Od­wró­ci­łam się na dźwięk głosu w moim ję­zyku.

I wów­czas go zo­ba­czy­łam. Sama nie wiem. Nie wiem, co wtedy po­czu­łam. Nie za­cho­wa­łam w pa­mięci tego mo­mentu tak do­kład­nie, ale za­pa­mię­ta­łam trzy de­tale: miał po­sta­wiony koł­nierz skó­rza­nej kurtki, pach­niał mię­tową gumą do żu­cia, a jego oczy były w sza­rym od­cie­niu nie­bie­skiego i przy­po­mi­nały niebo nad Lon­dy­nem jed­nego z tych oło­wia­nych po­ran­ków, kiedy słońce na próżno usi­łuje prze­drzeć się przez chmury.

I już. To wszystko. Nie po­trze­bo­wa­łam ni­czego wię­cej, żeby po­czuć de­li­katne ła­sko­ta­nie.

– Wierz mi, chcia­ła­bym, ale na ra­zie ma prze­wagę. Nie działa.

– Naj­pierw mu­sisz wy­brać ro­dzaj bi­letu.

– Słu­cham?... Gdzie niby po­win­nam go wy­brać?

– Za­raz na po­czątku. Po­cze­kaj.

Sta­nął obok. Na­ci­snął gu­zik, żeby wró­cić do głów­nego menu, po czym na mnie po­pa­trzył. Wy­mow­nie. A przy­naj­mniej tak mi się zda­wało. Jak gdy­bym wzbu­dziła w nim cie­ka­wość, choć nie umiał po­wie­dzieć dla­czego. Albo jak gdyby na­gle prze­szedł go dreszcz.

– Do­kąd chcesz je­chać? – za­py­tał.

– Yyy... tak na­prawdę to... – Zde­ner­wo­wana za­ło­ży­łam za ucho ko­smyk wło­sów, który wy­swo­bo­dził się z ku­cyka. – Do cen­trum?

– Nie je­steś pewna?

– Nie! Tak! Cho­dzi o to, że nie mam na dzi­siaj noc­legu i po­my­śla­łam, wiesz, wy­ko­rzy­stać oka­zję i zwie­dzić mia­sto. Co byś mi po­le­cił?

Oparł się ra­mie­niem o au­to­mat i z za­cie­ka­wie­niem uniósł brwi.

– Nie masz noc­legu? – Za­in­te­re­so­wał się.

– Nie. Wsia­dłam w pierw­szy lep­szy sa­mo­lot, który aku­rat wy­la­ty­wał.

– W sen­sie na wa­riata?

– Wła­śnie. Do­kład­nie tak.

– I po­dró­żu­jesz sama...

– W czym pro­blem?

– W ni­czym. Ja też tak ro­bię.

– Su­per, gra­tu­luję. Je­śli cho­dzi o bi­let...

– Jak się na­zy­wasz? – za­py­tał.

– Gin­ger. A ty?

– Rhys.

Mó­wił z sil­nym ame­ry­kań­skim ak­cen­tem. I był tak wy­soki, że czu­łam się przy nim ma­leńka. Ale miał w so­bie to „coś”. To „coś”, czego czę­sto nie da się opi­sać za po­mocą słów. I nie dla­tego, że był wy­jąt­kowo przy­stojny albo że ja czu­łam się aku­rat za­gu­biona w mie­ście, w któ­rym wła­śnie się zna­la­złam. Ale dla­tego, że po­tra­fi­łam wy­czy­tać w nim różne rze­czy. Nie by­łam jesz­cze do końca pewna, czy były do­bre, czy złe, ale kiedy tak na niego pa­trzy­łam, ostat­nim sło­wem przy­cho­dzą­cym mi do głowy była „pustka”, co zresztą, o iro­nio, jak mia­łam się póź­niej prze­ko­nać, było do­kład­nie tym, czego Rhys naj­bar­dziej się bał. Ale wtedy jesz­cze o tym nie wie­dzia­łam. By­li­śmy dwoj­giem nie­zna­jo­mych pa­trzą­cych so­bie w oczy przed au­to­ma­tem z bi­le­tami.

– Masz dla mnie ja­kąś re­ko­men­da­cję? – na­ci­ska­łam.

Zo­ba­czy­łam, że się waha, choć nie od­ry­wał ode mnie wzroku.

– Jedną. Mógł­bym po­ka­zać ci Pa­ryż.

– Okej, za­nim zrobi się zu­peł­nie nie­zręcz­nie, mu­szę ci wy­znać, że wła­śnie rzu­ci­łam chło­paka. To był długi zwią­zek, więc ni­kogo na ra­zie nie szu­kam ani nie in­te­re­sują mnie przy­gody na jedną noc...

Szkoda, że nikt w tym mo­men­cie nie ostrzegł mnie, że ro­bię z sie­bie kon­cer­tową idiotkę.

– Za­pro­po­no­wa­łem ci tour po mie­ście, nie po moim łóżku.

Skrzy­żo­wał ręce na piersi i uśmiech­nął się drwiąco. A ja ob­la­łam się ru­mień­cem, jak­bym miała pięt­na­ście lat.

– Ja­sne, mó­wię tak na wszelki wy­pa­dek...

– Je­steś bar­dzo za­po­bie­gliwa.

– Je­stem. Sta­ram się być. Tak na­prawdę w tej chwili moja za­po­bie­gli­wość jest bli­ska zeru, ale ze wszyst­kich sił pró­buję... upo­rząd­ko­wać ja­koś swoje ży­cie.

Rhys nie wy­da­wał się prze­stra­szony tym ist­nym sza­leń­stwem. I to po­winno dać mi do my­śle­nia, na­tych­miast zo­rien­to­wać się, że jest inny. To był klu­czowy mo­ment, ja nic tylko mó­wi­łam bez ustanku, co zda­rzało się za­wsze, kiedy się de­ner­wo­wa­łam, a on słu­chał, uśmie­chał się i przy­ta­ki­wał.

– Te­raz wszystko po­grą­żyło się nieco w za­mę­cie, sam ro­zu­miesz. Cała ta sy­tu­acja. Moje ży­cie. Choć może to, że utknę­łam w sercu mia­sta, w któ­rym ni­gdy wcze­śniej nie by­łam, jest nie­mal sym­bo­liczne i naj­le­piej ob­ra­zuje to, jak wła­śnie się czuję. Na­prawdę nie ro­zu­miem, dla­czego jesz­cze nie ucie­kłeś.

– Lu­bię lu­dzi, któ­rzy dużo mó­wią.

– Ty z ko­lei cier­pisz na mu­tyzm?

– Chyba tak. Ni­gdy się nad tym nie za­sta­na­wia­łem.

To aku­rat było kłam­stwem. Bo jak póź­niej mia­łam od­kryć, Rhys był świet­nym roz­mówcą. Na­le­żał do osób, które za­wsze za­dają nie­oczy­wi­ste py­ta­nia i mógł nie zmru­żyć oka przez całą noc, roz­trzą­sa­jąc ja­ką­kol­wiek bła­hostkę, ani przez chwilę się przy tym nie nu­dząc.

– Rzecz w tym, że lot po­wrotny mam do­piero rano.

Przez kilka se­kund wpa­try­wał się we mnie z za­in­te­re­so­wa­niem, tro­chę spięty.

– To jak? Chcesz tę wy­cieczkę po mie­ście czy nie, Gin­ger?

Pa­mię­tam, że w tym mo­men­cie po­my­śla­łam tylko: „Dla­czego wy­ma­wia moje imię w ten spo­sób? Dla­czego mówi je tak, jakby już wie­lo­krot­nie się do mnie zwra­cał?”. Prze­stra­szyło mnie to i spodo­bało mi się w rów­nym stop­niu. Kła­mię. Ta druga opcja prze­wa­żyła szalę. Dla­tego że wy­ar­ty­ku­ło­wał je nie­mal z czu­ło­ścią, a ja ni­gdy nie lu­bi­łam swo­jego imie­nia, bo, spójrzmy praw­dzie w oczy, „im­bir” nie brzmi ani spe­cjal­nie mi­stycz­nie, ani ro­man­tycz­nie, ale w ustach Rhysa za­brzmiało ina­czej. Le­piej.

– Nie znam cię – stwier­dzi­łam.

– Wszy­scy je­ste­śmy nie­zna­jo­mymi, do­póki się nie po­znamy.

– Ja­sne, ale... – Ob­li­za­łam usta, zde­ner­wo­wana.

– W po­rządku, jak so­bie chcesz. – Wzru­szył ra­mio­nami.

Po­tem ży­czył mi uda­nej po­dróży, zwra­ca­jąc się do koł­nie­rza wła­snej kurtki, wy­ko­nał pół ob­rotu, po czym ru­szył w stronę tu­nelu pro­wa­dzą­cego na po­wierzch­nię.

Za­sta­no­wi­łam się nad swoją sy­tu­acją. Przy­je­cha­łam do Pa­ryża, bo do­piero co roz­sta­łam się z chło­pa­kiem, i ku­pie­nie pierw­szego lep­szego bi­letu, choć­bym miała wra­cać za kilka go­dzin, bez noc­legu i je­dy­nie z ple­ca­kiem na ple­cach, a w nim parą maj­tek i skar­pe­tek na zmianę oraz kra­ker­sami (mó­wię po­waż­nie), wy­dało mi się od­po­wied­nio bun­tow­ni­czym i sza­lo­nym po­my­słem. Ale mó­wiąc zu­peł­nie szcze­rze, nie wie­dzia­łam, do­kąd iść. I nie po­tra­fi­łam zba­ga­te­li­zo­wać tego de­li­kat­nego ła­sko­ta­nia, które po­czu­łam na dźwięk jego głosu.

I sama nie wiem. To był im­puls. Silne szarp­nię­cie.

– Za­cze­kaj! – Za­trzy­mał się. – Do­kąd idziemy?

– Idziemy? – Od­wró­cił się w moją stronę.

– Wiem, że mi­nutę temu mó­wi­łam, że cię nie znam, ale je­śli te­raz odej­dziesz..., będę mu­siała pójść za tobą. – Rhys uniósł brew i spoj­rzał na mnie osłu­piały. – Cho­dzi mi o to, że, no wła­śnie, nie wiem, gdzie je­stem i skoń­czył mi się in­ter­net w ko­mórce przez tę głu­pią ofertę, którą wci­snęła mi te­le­mar­ke­terka, i ...czuję, że je­śli zo­stanę sama, to w końcu ze­żre mnie ja­kiś niedź­wiedź albo co­kol­wiek przy­da­rza się w mia­stach, kiedy ktoś się zgubi. Wiesz, co mam na my­śli.

– Nie wiem, co masz na my­śli. – Uśmiech­nął się.

– Okej. Tylko... mnie nie zo­sta­wiaj.

– Okej. Tylko... daj się pro­wa­dzić.

Przy­tak­nę­łam zde­cy­do­wana, a on wy­buch­nął śmie­chem. I ru­szy­łam jego śla­dem. Szłam za nim i nie za­sta­na­wia­łam się już nad ni­czym wię­cej, ku­pi­li­śmy dwa bi­lety i te­raz wpy­cha­li­śmy się do za­tło­czo­nego wa­gonu me­tra, pierw­szego, które przy­je­chało.

Wów­czas nie wie­dzia­łam jesz­cze, że moje ży­cie się zmieni.

Że Rhys sta­nie się ce­zurą, że bę­dzie już tylko przed i po.

Że na­sze drogi po­łą­czą się na za­wsze.

CO JA WŁA­ŚCI­WIE RO­BI­ŁEM? NIE MIA­ŁEM PO­JĘ­CIA.

Dzie­sięć mi­nut wcze­śniej wy­sia­da­łem z me­tra, go­tów iść do domu (je­śli w ogóle mo­głem na­zwać do­mem ja­kie­kol­wiek miej­sce), mia­łem od­grzać so­bie go­towy ma­ka­ron po chiń­sku i zjeść go pro­sto z pu­dełka przed te­le­wi­zo­rem albo czy­ta­jąc obo­jęt­nie co, przy mu­zyce.

Za­miast tego sie­dzia­łem te­raz w wa­go­nie obok dziew­czyny, która wy­da­wała się bar­dziej za­gu­biona ode mnie, je­śli to w ogóle moż­liwe, na­sze nogi sty­kały się ze sobą, a ja nie po­tra­fi­łem zde­cy­do­wać, gdzie mamy wy­siąść, bo jak zwy­kle im­pro­wi­zo­wa­łem.

– De­ner­wuję się, kiedy nie wiem, do­kąd jadę.

– Wy­sia­damy za dwie sta­cje – za­de­cy­do­wa­łem i uśmiech­ną­łem się do niej.

De­ner­wo­wała mnie. Cała. Od góry do dołu. Od stóp w czer­wo­nych co­nver­sach po kasz­ta­nowe włosy ze­brane w nie­dbały ku­cyk. Może dla­tego, że nie przy­kle­iłem do niej jesz­cze żad­nej ety­kietki. Gin­ger. Tak miała na imię, po­wtó­rzy­łem w my­ślach. I była dziew­czyną, o któ­rej nie wie­dzia­łem ab­so­lut­nie nic. Może dla­tego, że wy­da­wało się, jakby chciała mieć wszystko pod kon­trolą, ale kilka go­dzin wcze­śniej bez za­sta­no­wie­nia wsia­dła do pierw­szego lep­szego sa­mo­lotu. Gdzie w tym lo­gika? Ni­g­dzie. A może ujęła mnie, kiedy usły­sza­łem, jak prze­klina przy au­to­ma­cie do bi­le­tów. Taka ni­ziutka. Taka za­bawna. Taka roz­złosz­czona... Przy­po­mi­nała bo­ha­terkę kre­skó­wek.

– Skąd do­kład­nie je­steś? – za­py­ta­łem, bo nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, że była An­gielką, ale po ak­cen­cie nie po­tra­fi­łem przy­pi­sać jej do żad­nego hrab­stwa. Miała miły głos i mó­wiła nie­mal szep­tem.

– Z Lon­dynu. A ty? Daj mi zgad­nąć.

– Okej. – Spoj­rza­łem na nią drwiąco.

– Z Ala­bamy? – Po­krę­ci­łem głową. – Ale masz po­łu­dniowy ak­cent.

– Bar­dziej do góry.

– Ten­nes­see.

– Tak. Stam­tąd.

– I co ro­bisz w Pa­ryżu?

– Nie miesz­kam tu na stałe.

– Co masz na my­śli?

– Chodź, to na­sza sta­cja.

Pod­nio­słem się, a ona ru­szyła za mną w stronę otwie­ra­ją­cych się drzwi. Szli­śmy po­mię­dzy tło­czą­cymi się ludźmi, aż udało nam się wyjść na ulicę. Pa­no­wał prze­szy­wa­jący ziąb. Zo­ba­czy­łem, że Gin­ger się kuli i przy­spie­szy­łem kroku, że­by­śmy jak naj­szyb­ciej mo­gli się roz­grzać.

Z da­leka było wi­dać wieżę Eif­fla.

– Czy to jest to, co my­ślę?

Po­pa­trzyła na mnie cała uśmiech­nięta. I nie wiem dla­czego, ale po­my­śla­łem, że ten uśmiech był taki piękny, miało się ochotę uchwy­cić go i opra­wić. I tak bym pew­nie zro­bił, gdyby nie to, że nie­na­wi­dzi­łem zdjęć. Bo Gin­ger za­li­czała się do tych dziew­czyn, które na­le­żało utrwa­lić, nie dla­tego, że była wy­jąt­kowo piękna albo rzu­cała się w oczy, ale przez to swoje spoj­rze­nie, przez to, jak mi­mo­cho­dem wy­krzy­wiała usta i przez tę drobną za­cho­dzącą w niej sa­mej sprzecz­ność, ła­two wy­czu­walną, choć nie zna­łem jej jesz­cze do­brze.

– Tak. To jedno z naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­stycz­nych miejsc Pa­ryża. Wiem, wiem, je­stem fa­tal­nym prze­wod­ni­kiem, ale, na moją obronę, mamy tylko kilka go­dzin. Chcia­łem, że­byś za­pa­mię­tała ten wi­dok.

Po na­szej le­wej stro­nie pły­nęła Se­kwana, szli­śmy pod czar­nym nie­bem, z nie­wi­docz­nymi gwiaz­dami, a nad nami uno­sił się księ­życ w pełni. Pa­mię­tam, że po­my­śla­łem tylko, że warto było za­mie­nić ma­ka­ron po chiń­sku na ten uśmiech, który w jed­nej chwili za­ja­śniał na jej twa­rzy.

– Jest pięk­nie. Dzię­kuję.

– Ja­dłaś ko­la­cję?

– Nie. Chyba nie ja­dłam nic całą wiecz­ność. Dzi­siaj rano wy­pi­łam kawę, fakt, ale po­tem w po­łu­dnie ro­ze­grał się cały ten dra­mat i że­gnaj nor­mal­no­ści. Skur­czył mi się żo­łą­dek. Chyba znowu za dużo mó­wię, prawda?

– Tak. Ale nie mam nic prze­ciwko.

Na se­kundę od­wró­ciła wzrok.

Ze wstydu? Z nie­śmia­ło­ści? Nie po­tra­fi­łem po­wie­dzieć.

– W ta­kim ra­zie pój­dziemy coś zjeść?

– Znam nie­da­leko jedno miej­sce.

– Świet­nie, bo umie­ram z zimna.

– Po­win­naś być przy­zwy­cza­jona, w końcu miesz­kasz w Lon­dy­nie.

– Nikt ci ni­gdy nie mó­wił, że ist­nieją lu­dzie, któ­rzy nie przy­zwy­cza­jają się do zimna? Ja do nich na­leżę. I nie ma zna­cze­nia, jak cie­pło się ubiorę, czy otulę się dwoma sza­li­kami, czy włożę trzy pary skar­pe­tek, i tak za­mie­nię się w so­pel lodu. Kiedy szli­śmy do łóżka, Dean za­zwy­czaj...

Na­gle za­mil­kła i po­trzą­snęła głową.

– Dean jest tym chło­pa­kiem, z któ­rym wła­śnie ze­rwa­łaś i chcia­łaś po­wie­dzieć, że ogrze­wał ci stopy? – Nie mo­głem nie zmarsz­czyć przy tym nosa. – To obrzy­dliwe.

– Co? Nie! To su­per­ro­man­tyczne.

– Brzy­dzą mnie stopy. Nie mogę na­wet do­ty­kać wła­snych. A ty masz do­syć dziwną wi­zję tego, co jest ro­man­tyczne.

– Niech bę­dzie, ale wiesz co? W ogóle cię nie znam. – Za­śmiała się. Spodo­bał mi się jej śmiech, był słodki i de­li­katny. – Więc nie będę przy­wią­zy­wała za du­żej uwagi do tego, co twoim zda­niem jest ro­man­tyczne, a co nie, bo wy­da­jesz się ty­po­wym fa­ce­tem, dla któ­rego... zresztą nie­ważne...

Za­trzy­ma­łem się gwał­tow­nie, choć do­tar­li­śmy wła­śnie pod knajpę, gdzie chcia­łem za­brać ją na ko­la­cję. Sta­ną­łem i po­pa­trzy­łem na nią po­waż­nie. By­łem pra­wie o dwie głowy wyż­szy, a ona za­darła dum­nie pod­bró­dek. Spodo­bało mi się to.

– Nie do­koń­czysz zda­nia?

– Może się po­spie­szy­łam. – Za­wa­hała się.

– Naj­wy­raź­niej. Mi­nęło rap­tem pięt­na­ście mi­nut, od kiedy zo­ba­czy­łaś mnie po raz pierw­szy, ale to nie ma zna­cze­nia, chcę wie­dzieć, ja­kie wra­że­nie na to­bie zro­bi­łem. Czy­sta cie­ka­wość. Nie we­zmę tego do sie­bie, obie­cuję.

– Wy­da­jesz się jed­nym z tych fa­ce­tów, któ­rych gówno ob­cho­dzi, co jest ro­man­tyczne, a co nie. Ta­kich, co wolą przy­gody na jedną noc. A na ha­sło zo­bo­wią­za­nia do­stają aler­gii.

– Wy­czer­pu­jący opis.

– Sorry. Pró­bo­wa­łam być szczera.

– Wi­dzę.

Ru­szy­łem z miej­sca, ona za mną. Po dru­giej stro­nie ulicy we­szli­śmy do ma­łej knajpy. Po­czu­łem za­pach świe­żego cia­sta na na­le­śniki. Wy­du­ka­łem po fran­cu­sku za­mó­wie­nie: dwa na­le­śniki z se­rem, szynką i pie­czar­kami. Ką­tem oka zo­ba­czy­łem, że zdjęła ple­cak i usia­dła przy sto­liku w rogu, pod oknem.

– Wo­lisz piwo czy colę? – za­py­ta­łem.

– Nie ma wody?

– Jest. W ta­kim ra­zie wodę?

– Hmm, sama nie wiem, może le­piej piwo.

Po­trzą­sną­łem głową, kiedy zda­łem so­bie sprawę, że ta dziew­czyna była jed­nym wiel­kim zna­kiem za­py­ta­nia, na­wet je­śli cho­dziło o naj­prost­sze rze­czy. Od­wró­ci­łem się do sprze­dawcy, nie wy­glą­dał, jakby chciał dłu­żej cze­kać. Chwilę póź­niej, zła­pa­łem tacę z na­po­jami i na­le­śni­kami i za­nio­słem do sto­lika.

– Mo­gła­bym zjeść te­raz ma­łego sło­nia – po­wie­działa, po­że­ra­jąc oczami jesz­cze dy­miącą ko­la­cję. Po­tem utkwiła je we mnie. – A tak na se­rio, dzię­kuję. Bo chyba ci jesz­cze nie po­dzię­ko­wa­łam, prawda? Szcze­rze mó­wiąc, po­my­śla­łam so­bie, że nie­źle by­łoby zro­bić raz w ży­ciu coś sza­lo­nego, wsiąść w obo­jętne jaki sa­mo­lot, bez za­sta­no­wie­nia, sam wiesz, na wa­riata. Ale kiedy tu przy­je­cha­łam... by­łam prze­ra­żona. I pew­nie spę­dzi­ła­bym noc na sta­cji me­tra na kar­to­nie obok ja­kie­goś sym­pa­tycz­nego bez­dom­nego, który zro­biłby mi miej­sce obok sie­bie, cze­ka­jąc na wschód słońca, żeby zła­pać pierw­szy sa­mo­lot z po­wro­tem do Lon­dynu i, niech to szlag, nie mogę prze­stać mó­wić. Weź, ty coś po­wiedz.

– Uwa­żaj, na­le­śnik jest na­dal bar­dzo go­rący.

– Ale nie to. Cho­dziło mi, że­byś po­wie­dział coś o so­bie. Bo o mnie wiesz już za dużo. Że roz­sta­łam się z chło­pa­kiem, że je­stem stuk­nięta i że nie po­tra­fię ku­po­wać bi­le­tów na me­tro.

– Fakt, co chcesz wie­dzieć? – Ugry­złem kęs na­le­śnika.

– Na przy­kład, wcze­śniej mi nie od­po­wie­dzia­łeś.

– Chyba się po­gu­bi­łem.

– Wcale nie. Kła­miesz. I kiep­sko ci to wy­cho­dzi. Na­le­żysz do tych osób, które ucie­kają wzro­kiem, kiedy kła­mią. Do­brze wie­dzieć. Może mi się to póź­niej przy­dać. No więc, je­steś stal­ke­rem czy se­ryj­nym mor­dercą, wy­szu­ku­ją­cym swoje ofiary na sta­cjach me­tra?

– Ani jedno, ani dru­gie. – Po­wstrzy­ma­łem uśmiech.

– Świet­nie! Wi­dzisz? Wy­trzy­ma­łeś moje spoj­rze­nie.

– To musi być dla cie­bie praw­dziwa ulga.

– Na­wet so­bie nie wy­obra­żasz. No do­bra, a te­raz wróćmy do te­matu. Na­le­żysz do tych, co mają przy­gody tylko na jedną noc i nie ro­bią nic su­per­ro­man­tycz­nego?

Spoj­rza­łem na nią z uśmie­chem. Kurwa mać, od dawna tak świet­nie się nie ba­wi­łem. Kiedy ostat­nio spo­tka­łem ko­goś, kto by mnie tak roz­broił i przy­kuł całą moją uwagę? Przede wszyst­kim nie ro­biła nic, żeby ją na sie­bie zwró­cić, była sobą i traj­ko­tała jak na­jęta, ni­czym pa­puga na po­tęż­nym haju.

– Nic su­per­ro­man­tycz­nego jak roz­cie­ra­nie stóp?

– Fuj! Roz­cie­ra­nie stóp brzmi obrzy­dli­wie!

Na­gle wy­buch­nęła śmie­chem, za­sła­nia­jąc ręką usta.

– Moż­liwe, że „ogrze­wa­nie stóp” brzmi le­piej, ale to to samo, Gin­ger.

– Psu­jesz jedno z nie­wielu do­brych wspo­mnień, które zo­stały mi po De­anie, tak że­byś wie­dział. – Wy­pa­liła, po czym wgry­zła się w swo­jego na­le­śnika, za­my­ślona. Prze­łknęła i otwo­rzyła sze­roko oczy, wpa­tru­jąc się we mnie. – Boże. Jest obłędny. A ten roz­ta­pia­jący się ser... Mniam...

De­lek­to­wała się na­le­śni­kiem, po czym bez za­sta­no­wie­nia, mi­mo­cho­dem, po­woli ob­li­zała usta.

– Opo­wiedz mi o De­anie – po­pro­si­łem, zmu­sza­jąc się, żeby ode­rwać wzrok od jej warg.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki