Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Fenomen hiszpańskiego TikToka. Powieść, która poruszy nawet najtwardsze serca.
Leah rozsypała się na kawałki. Leah już nie maluje. Od wypadku, w którym zginęli jej rodzice, Leah jest cieniem samej siebie.
Axel jest najlepszym przyjacielem jej starszego brata. Kiedy przyjmuje ją pod swój dach na kilka miesięcy, chce pomóc jej się odnaleźć i złożyć w całość tę dziewczynę pełną kolorów, którą dawniej była.
Ale nie wie, że choć są jak rodzina, ona od zawsze darzy go uczuciem i że jego życie diametralnie się zmieni.
Bo, choć to zabronione, pociąga go coraz bardziej.
Bo jest morzem, rozgwieżdżonym niebem i winylami Beatlesów.
Bo czasami wystarczy jedno Let It Be, żeby mieć wszystko.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 408
Dla Neïry, Abril i Saray,
dziękuję, że jesteście... i w ogóle za wszystko
wszystkie rewolucje
zaczynają się i kończą
jego ustami
RUPI KAUR
Prolog
„WSZYSTKO MOŻE ODMIENIĆ SIĘ W JEDNEJ CHWILI”. Tyle razy słyszałam to zdanie, ale nigdy nie obracałam go w ustach, nie rozgryzałam pojedynczych słów, nie oswajałam ich, jakby mogły dotyczyć właśnie mnie. Nie czułam gorzkiego smaku towarzyszącego „co by było gdyby...” po tym, jak już wydarzy się coś złego, a ty zastanawiasz się, czy można było tego uniknąć, bo różnica dzieląca mieć wszystko od nie mieć nic często wynosi sekundę. Zaledwie jedną. Jak wtedy, kiedy samochód z naprzeciwka zjechał na przeciwległy pas. Albo jak teraz, kiedy on doszedł do wniosku, że nie ma o co walczyć, a czernie i szarości pokryły kolory, które jeszcze kilka miesięcy temu unosiły się wokół mnie...
Dlatego że w tej jednej sekundzie on skręcił w prawo.
A ja, choć chciałam iść za nim, napotkałam mur.
I wiedziałam, że dalej mogę iść tylko w lewo.
1. Axel
POŁOŻYŁEM SIĘ NA DESCE SURFINGOWEJ, morze wokół mnie kołysało się nieznacznie. Tego dnia przezroczysta woda wyglądała niczym w bezkresnym pozbawionym krawędzi basenie. Nie było fal ani wiatru, żadnego hałasu. Słyszałem własny miarowy oddech i chlupot za każdym razem, kiedy zanurzałem w wodzie ramiona, aż w końcu dałem sobie spokój i leżałem w bezruchu, wpatrując się w horyzont.
Mógłbym powiedzieć, że czekałem na zmianę pogody lub na dobrą falę, tyle tylko że wiedziałem, że tego dnia żadnych fal nie będzie. Albo że taki miałem sposób na spędzanie wolnego czasu, co akurat było prawdą. A jednak pamiętam, że w tamtej chwili usilnie się nad czymś zastanawiałem. Właśnie tak, zastanawiałem się nad swoim życiem, miałem wrażenie, że osiągnąłem już wszystkie cele i spełniłem jedno po drugim własne marzenia. „Jestem szczęśliwy”, powiedziałem do siebie. I pamiętam ton lekkiego zwątpienia, który echem rozszedł się po mojej głowie i sprawił, że nagle, nie odrywając wzroku od pofalowanej powierzchni, zmarszczyłem brwi. „Jestem szczęśliwy?”, zapytałem samego siebie. Nie spodobała mi się ta niepewność, która zaczynała powoli kiełkować, dopominając się mojej uwagi.
Zamknąłem oczy i zanurzyłem się w morzu.
Potem, z deską surfingową pod pachą, ruszyłem boso do domu, najpierw po piasku, a następnie po porośniętej chwastami ścieżce. Popchnąłem furtkę nogą stosunkowo mocno – zawsze zacinała się z powodu wilgoci – deskę zostawiłem na tarasie z tyłu domu i wszedłem do środka. Złożony na pół ręcznik położyłem na krześle i nie przebierając się, usiadłem przy biurku zajmującym niemal całą ścianę salonu; panował na nim straszny bajzel. Przynajmniej tak powiedziałaby każda uporządkowana osoba. Dla mnie był to megaporządek. Wszędzie walały się jakieś zapiski, próbne szkice i pogryzmolone kartki. Po prawej było trochę przejrzyściej – stały tam długopisy, ołówki i farby, a nad nimi wisiał kalendarz, na którym zaznaczyłem kilka dat, takich jak terminy oddania projektów; po drugiej stronie stał mój komputer.
Przejrzałem nagromadzone zlecenia i odpisałem na parę mejli, zanim otworzyłem projekt, którym się właśnie zajmowałem, folder turystyczny Gold Coast. Zadanie było dosyć banalne, jedna ilustracja przedstawiająca plażę i ocean z zawijającymi się falami, po których surfowały pozbawione szczegółów ludzkie sylwetki. Tego typu zlecenia lubiłem najbardziej: proste, szybkie do wykonania, dobrze płatne i doprecyzowane. Nic w rodzaju „wymyśl coś sam” albo „wolelibyśmy, żebyś zaproponował nam kilka wersji”, tylko po prostu „narysuj jebaną plażę”.
Po dłuższej chwili poszedłem zrobić sobie kanapkę z tym, co akurat było w lodówce, i nalałem sobie drugą kawę, bez cukru, zimną. Właśnie miałem upić łyk, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Nie lubiłem niezapowiedzianych wizyt. Odstawiłem kubek na kuchennym blacie i zmarszczyłem brwi.
Gdybym wtedy wiedział, co przyniesie ze sobą te kilka uderzeń, może postanowiłbym nie otwierać. Chociaż właściwie kogo ja chcę oszukać? Nigdy nie odwróciłbym się do nich plecami. To stałoby się tak czy inaczej. Wcześniej czy później. Co za różnica? Czułem się tak, jakbym od początku grał w rosyjską ruletkę pistoletem z pełnym magazynkiem. Nie było innego wyjścia, któraś z kul musiała przeszyć mi serce.
Nadal opierałem się o framugę, kiedy dotarło do mnie, że to nie jest przyjacielska wizyta. Odsunąłem się, pozwalając zaskakująco ponuremu i poważnemu Oliverowi wejść do środka.
Poszedłem za nim do kuchni i spytałem, co się stało. Nawet nie spojrzał na kawę, otworzył górną szafkę, w której trzymałem butelki, i wyciągnął brandy.
– Nieźle, jak na wtorkowy poranek – wypaliłem.
– Mam zajebisty problem.
Czekałem w milczeniu. Uświadomiłem sobie, że nadal jestem w kąpielówkach, w które wskoczyłem zaraz po przebudzeniu. Oliver z kolei był ubrany w długie spodnie i białą koszulę; strój, którego jeszcze niedawno poprzysięgał nigdy na siebie nie włożyć.
– Nie wiem, co zrobić, cały czas staram się wymyślić jakiś plan B, ale chyba wyczerpałem wszystkie możliwości i chyba... chyba będę cię potrzebował.
Przykuło to moją uwagę, głównie dlatego, że Oliver nigdy o nic nie prosił, nawet mnie, a zostałem jego najlepszym przyjacielem, jeszcze zanim nauczył się jeździć na rowerze. Nawet w najgorszym momencie swojego życia odrzucił wszelką pomoc, jaką mu zaoferowałem. Nie wiem, czy z powodu dumy, czy dlatego, że nie chciał sprawiać kłopotu, a może sam chciał sobie udowodnić, że w tej sytuacji bez względu na jej trudności da radę.
Może dlatego zareagowałem bez wahania:
– Wiesz, że zrobię dla ciebie wszystko.
Olivier jednym haustem dopił drinka, wstawił szklankę do zlewu i oparł o niego ręce.
– Wysyłają mnie do Sydney. Na jakiś czas.
– Nie wierzę, stary... – Otworzyłem szeroko oczy.
– Nie będzie mnie trzy tygodnie w miesiącu przez cały rok. Chcą, żebym przypilnował na miejscu otwarcia nowego oddziału. Będę mógł wrócić dopiero, jak się ze wszystkim uporają. Chciałem od razu odrzucić tę ofertę, ale, cholera, podwajają mi pensję, Axel. A teraz bardzo potrzebuję pieniędzy. Ze względu na nią. Na wszystko.
Patrzyłem, jak zdenerwowany przeczesuje ręką włosy.
– Rok to nie tak długo... – bąknąłem.
– Nie mogę jej ze sobą zabrać. Po prostu nie da rady.
– Co masz na myśli?
Nie oszukujmy się, doskonale wiedziałem, co czaiło się za „nie mogę jej ze sobą zabrać”. Odpowiedź uwięzła mi w gardle, bo miałem świadomość, że nie mogę odmówić, zwłaszcza że oboje należeli do wąskiego grona osób, które kochałem najbardziej na świecie. Do rodziny. Nie tej, która jest ci dana, bo tej akurat miałem pod dostatkiem, tylko do tej, którą sam sobie wybierasz.
– Wiem, że proszę o wiele. – Tak było. – Ale to jedyne wyjście. Nie mogę zabrać jej ze sobą do Sydney, dopiero zaczął się rok szkolny, a poprzedni prawie cały straciła. Nie mogę wyrwać jej ze świata, który zna, to dla niej za duża zmiana, no i tylko wy nam zostaliście. A nie mogę też zostawić jej samej; ma napady paniki i koszmary, i nie... nie jest z nią dobrze; chciałbym, żeby Leah stała się znowu sobą, zanim za rok pójdzie na uniwersytet.
Podrapałem się po karku, podszedłem do szafki, naśladując po kolei wszystkie wcześniejsze ruchy Olivera, i sięgnąłem po butelkę brandy. Poczułem pieczenie w przełyku.
– Kiedy wyjeżdżasz? – zapytałem.
– Za dwa tygodnie.
– Kurwa, Oliver.
2. Axel
KIEDY SKOŃCZYŁEM SIEDEM LAT, ojca wyrzucili z pracy i przeprowadziliśmy się do mekki artystów – miasteczka o nazwie Byron Bay. A ponieważ wcześniej mieszkaliśmy w Melbourne, w bloku na trzecim piętrze, to kiedy dotarliśmy do naszego nowego domu, poczułem, jakbym od tej pory był bez przerwy na wakacjach. W Byron Bay często widywałem ludzi chodzących po mieście lub po supermarkecie boso. Panowała tu luźna atmosfera, prawie nikt nie patrzył na zegarek i prawdopodobnie zakochałem się w każdym zakątku, jeszcze zanim pociągnąłem za klamkę drzwi samochodu i otwierając je, uderzyłem nimi nadąsanego chłopaka, mojego przyszłego, jak się okazało, sąsiada.
Oliver miał potargane włosy, workowate ubranie i wyglądał jak dzikus. Georgia, moja matka, często w czasie rodzinnych przyjęć, kiedy wypiła o jeden kieliszek wina za dużo, wspominała to pierwsze spotkanie i mówiła, że o mały włos złapałaby go i siłą zaciągnęła do naszego nowego domu, żeby porządnie go wyszorować. Na szczęście, kiedy chwyciła go za rękaw koszulki, nadeszli Jonesowie. Puściła chłopca, jak tylko pojęła, że stoi naprzeciwko źródła problemu. Uśmiechnięty pan Jones w ponczo usmarowanym kolorową farbą wyciągnął do niej rękę. Pani Jones zaś rzuciła się jej na szyję, a mama zupełnie oniemiała. Ojciec, mój brat i ja wybuchnęliśmy śmiechem, widząc zmieszanie malujące się na jej twarzy.
– Zakładam, że jesteście naszymi nowymi sąsiadami – zagadnęła matka Olivera.
– Tak, właśnie przyjechaliśmy – przedstawił się mój ojciec.
Rozmowa trwała jeszcze chwilę, ale Oliver nie wyglądał, jakby miał zamiar się z nami przywitać. Kątem oka zobaczyłem natomiast, jak ze znudzoną miną wyciąga z kieszeni procę i kamyk i celuje w mojego brata Justina. Trafił za pierwszym razem. Wybuchnąłem śmiechem i od razu uznałem, że szybko się zaprzyjaźnimy.
3. Leah
– HERE COMES THE SUN, here comes the sun – w głowie słyszałam powtarzające się słowa piosenki, ale nie było ani śladu tego słońca w czarnych stawianych na papierze kreskach. Sam mrok i surowe proste linie. Poczułam, że serce zaczyna mi bić coraz szybciej, coraz niespokojniej, coraz mniej rytmicznie. Tachykardia. Zmięłam kartkę, cisnęłam ją do kosza i wyciągnęłam się na łóżku, kładąc rękę na piersi i starając się oddychać... tylko oddychać....
4. Axel
WYSIADŁEM Z SAMOCHODU i wdrapałem się po schodkach, stając przed drzwiami domu rodziców. Punktualność nie była moją mocną stroną, więc jak co niedzielę na rodzinnym obiedzie pojawiłem się ostatni. Mama na powitanie przeczesała mi włosy palcami i zapytała, czy tego piega na ramieniu miałem już tydzień wcześniej. Słysząc pytanie, ojciec przewrócił oczami, uściskał mnie i przepuścił do salonu. Tam rzucili się na mnie moi bratankowie, którzy łapali mnie za nogi, dopóki Justinowi nie udało się ich okiełznać obietnicą czekoladek.
– Nadal rozdajesz łapówki? – zapytałem.
– To jedyna skuteczna metoda – odparł z rezygnacją.
Bliźniaki zaśmiały się cicho, a ja musiałem oprzeć się pokusie, żeby do nich nie dołączyć. Diabły w ludzkiej skórze. Dwa urocze diabły, które przez cały dzień na przemian krzyczały: „Wujku Axelu, podsadź mnie!”, „Wujku Axelu, zsadź mnie!”, „Wujku Axelu, kup mi to!”, „Wujku Axelu, strzel sobie w łeb!” i tym podobne. To z ich powodu mój starszy brat zaczynał łysieć (choć sam z siebie nigdy nie przyznałby się, że używa produktów zapobiegających wypadaniu włosów), a Emily, ta sama dziewczyna, z którą spotykał się jeszcze w liceum, a która została jego żoną, zaczęła nosić wygodne legginsy i uśmiechać się za każdym razem, kiedy któryś z jej synów postanowił na nią zwymiotować albo nabazgrolić jej coś na ubraniu markerem.
Skinąłem Oliverowi na powitanie i podszedłem do Leah, która siedziała przy zastawionym stole, wbijając wzrok w winorośl wymalowaną na brzegach talerza. Kiedy usiadłem obok i dałem jej delikatnego koleżeńskiego kuksańca, podniosła na mnie wzrok. Nie zareagowała. Nie tak, jak zrobiłaby wcześniej, uśmiechając się tym swoim uśmiechem rozświetlającym jej całą twarz i pokój. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, pojawił się mój ojciec i postawił na środku stołu tacę z nadziewanym kurczakiem. Już zaczynałem rozglądać się wokół z konsternacją, kiedy mama wręczyła mi misę pieczonych warzyw. Uśmiechnąłem się w podzięce.
Jedliśmy, nie przestając rozmawiać o wszystkim po kolei – rodzinnej kawiarni, sezonie surfingowym, ostatniej zaraźliwej chorobie, której istnienie odkryła matka. Jedynym niepodjętym tematem był ten, który wisiał w powietrzu, niezależnie od tego, jak bardzo staraliśmy się go ignorować. Kiedy nadeszła pora deseru, ojciec odchrząknął, a ja poczułem, że ma dosyć udawania, że nic się nie dzieje.
– Oliver, chłopcze, dobrze to przemyślałeś?
Wszyscy spojrzeliśmy na niego. Wszyscy poza jego siostrą.
Leah nie odrywała wzroku od sernika.
– Decyzja zapadła. Nim się obejrzycie, będę z powrotem.
Matka wstała i teatralnym gestem zasłoniła twarz serwetką, nie mogąc powstrzymać szlochu, po czym wyszła do kuchni. Pokręciłem głową, kiedy ojciec chciał iść za nią i zaproponowałem, że sam postaram się ją uspokoić. Zaczerpnąłem głęboko powietrza, stanąłem obok niej i oparłem się o blat kuchenny.
– Mamo, nie możesz tak się zachowywać, nie tego teraz potrzebują...
– To silniejsze ode mnie, synu. Cała ta sytuacja jest nie do zniesienia. Co jeszcze się wydarzy? To był koszmarny rok, koszmarny...
Mogłem rzucić jakąkolwiek głupotę typu „bez przesady” albo „wszystko jakoś się ułoży”, ale nie miałem odwagi, bo wiedziałem, że to nieprawda, że nic nie będzie już takie jak dawniej. Nasze życie nie tyle uległo zmianie, odkąd Jonesowie zginęli w wypadku samochodowym, ile stało się innym życiem, zupełnie odmiennym, bez dwóch osób, wcześniej silnie obecnych, niczym ropiejąca rana, która nie może się zabliźnić.
Od kiedy postawiliśmy nogę w Byron Bay, staliśmy się rodziną. My. Oni. Zawsze razem. Mimo różnic. Jonesowie budzili się codziennie rano, myśląc jedynie o „tu i teraz”, a moja matka nieustannie zamartwiała się o przyszłość. Oni byli malarzami należącymi do artystycznego światka, przywykłymi do życia na łonie natury, my znaliśmy jedynie miejskie życie Melbourne. Mimo tych wszystkich „tak” i wszystkich „nie” padających równocześnie na zadane pytanie; pomimo sprzecznych opinii i dyskusji trwających do białego rana podczas wspólnych kolacji w ogrodzie...
Byliśmy nierozłączni.
A teraz wszystko się rozpadło.
Matka otarła łzy.
– Jak mogło mu przyjść do głowy, żeby zostawić ci Leah? Przecież my mogliśmy znaleźć jakieś rozwiązanie, na przykład zrobić szybki remont salonu i zamienić go w dwa pokoje albo kupić rozkładaną kanapę. Wiem, że to może nie najwygodniejsze i że ona potrzebuje swojej przestrzeni, ale, przecież ty nie masz nawet żadnego zwierzęcia.
Uniosłem brew nieco dotknięty.
– Właściwie to mam.
Matka spojrzała na mnie zdziwiona.
– Tak? A jak się nazywa?
– Nie ma imienia. Jeszcze.
W rzeczy samej nie był to „mój zwierzak”, nie czerpałem przyjemności z posiadania „na własność” żywych stworzeń, ale od czasu do czasu chuda kotka trikolorka z miną pod tytułem „nienawidzę całego świata” pojawiała się u mnie na tarasie z tyłu domu, dopominając się o jedzenie, a ja dawałem jej resztki z obiadu. Bywały tygodnie, że przychodziła trzy lub cztery razy, a kiedy indziej nie raczyła pokazać się wcale.
– To będzie katastrofa.
– Mamo, mam prawie trzydzieści lat, do cholery, mogę się nią zająć. To najlepsze rozwiązanie. Wy w zasadzie nie ruszacie się z kawiarni, a kiedy już wychodzicie, to tylko po to, by zająć się bliźniakami. I przecież nie mogłaby przez cały rok spać w salonie.
– Co będziecie jedli? – naciskała.
– Nie wiem, mamo, chyba, kurwa, jedzenie.
– Synu, jak ty się wyrażasz?!
Odwróciłem się na pięcie i opuściłem kuchnię. Poszedłem do samochodu, wyciągnąłem ze schowka pomiętą paczkę papierosów i oddaliłem się o kilka ulic. Usiadłem na krawężniku niskiego chodnika i zapaliłem, wpatrując się w kołysane wiatrem gałęzie. To nie była dzielnica, w której dorastaliśmy, a nasze rodziny splotły się w jedną. Obie działki jakiś czas temu wystawiono na sprzedaż; moi rodzice przeprowadzili się do małego domku z jedną sypialnią w centrum Byron Bay, niedaleko kawiarni, którą otworzyli zaraz po tym, jak się tu przeprowadziliśmy ponad dwadzieścia lat temu. Nie mieli najmniejszego powodu, by nadal mieszkać na przedmieściach. Justin i ja dawno się wyprowadziliśmy, stracili sąsiadów, a Oliver i Leah przeprowadzili się do domu, który Oliver wynajął, żeby trochę się usamodzielnić, kiedy wróciliśmy tu po studiach.
– Myślałem, że rzuciłeś.
Podniosłem głowę i przymknąłem powieki, wpatrując się pod słońce w Olivera. Powoli wypuściłem dym, a on usiadł obok.
– Bo rzuciłem. Kilka papierosów dziennie to żadne palenie. A przynajmniej nie takie, jak tych, co naprawdę palą.
Uśmiechnął się, sięgnął po paczkę, wyjął papierosa i sam zapalił.
– Wpakowałem cię w niezłe tarapaty, co?
Przypuszczam, że objęcie opieki nad dziewiętnastolatką, która już w niczym nie przypominała małej dziewczynki, można było uznać za „tarapaty”. Ale równocześnie przypomniałem sobie wszystko, co Oliver kiedykolwiek dla mnie zrobił. Od nauki jazdy na rowerze po złamany nos w bójce, w którą wplątał się z mojej winy, kiedy studiowaliśmy w Brisbane. Odetchnąłem głęboko i zgasiłem niedopałek na ziemi.
– Damy sobie radę – powiedziałem.
– Leah może jeździć do szkoły rowerem, a przez resztę czasu i tak siedzi zamknięta w pokoju. Nie udaje mi się jej stamtąd wyciągnąć, sam wiesz... Chciałbym, żeby wszystko było znowu jak dawniej. I ma swoje przyzwyczajenia, ale o tym jeszcze zdążę ci opowiedzieć. Będę przylatywać co miesiąc i...
– Spokojnie, na pewno nie będzie to takie skomplikowane.
Bo i dla mnie nie było to niczym skomplikowanym, przynajmniej nie tak jak dla niego. Musiałem tylko przyzwyczaić się do mieszkania z kimś, czego nie robiłem od lat, i do panowania nad sobą. Resztę mogliśmy wypracować na bieżąco. Po wypadku Oliver musiał wyrzec się beztroskiego życia, które wiedliśmy do tamtej pory, i zająć się siostrą. Podjął pracę w firmie, której nie lubił, ale dawała mu dobrą pensję i stabilizację.
Mój przyjaciel wziął głęboki oddech i na mnie spojrzał.
– Będziesz na nią uważał, prawda?
– Kurwa, a jakby inaczej – zapewniłem.
– Okej, bo Leah... tylko ona mi została.
Przytaknąłem i nie musieliśmy nawet na siebie patrzeć, żeby się zrozumieć: on poczuł ulgę, bo wiedział, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby Leah czuła się dobrze, a ja zdałem sobie sprawę, że prawdopodobnie to mnie Oliver ufał najbardziej.
5. Axel
OLIVER PODNIÓSŁ KIELISZEK, a na jego ustach pojawił się uśmiech.
– Za przyjaźń! – krzyknął.
Stuknąłem się z nim i upiłem łyk drinka, które właśnie nam podano. Była to ostatnia sobota przed wyjazdem Olivera do Sydney i w końcu, pod wpływem nacisków, udało mi się go przekonać, żebyśmy wyrwali się gdzieś na chwilę. Skończyliśmy tam gdzie zwykle, w Cavvanbah, pod gołym niebem, niemal na przedmieściach, niedaleko plaży nad oceanem. Lokal nazywał się tak samo jak tutejsza osada aborygenów, co znaczyło „miejsce spotkania”, i w rzeczy samej najlepiej puentowało ducha i tożsamość Byron Bay. Buda, w której serwowano drinki i stało kilka stolików pomalowanych na wyspiarski niebieski kolor, doskonale współgrała z trzcinowym dachem, palmami i zawieszonymi pod sufitem huśtawkami rozlokowanymi wokół baru, służącymi za krzesła.
– Nie mogę uwierzyć, że wyjeżdżam.
Trąciłem go łokciem, a on zaśmiał się bez przekonania.
– To tylko rok, no i będziesz przyjeżdżał co miesiąc.
– Ale Leah..., kurwa, Leah...
– Będę o nią dbał – powiedziałem znowu, bo powtarzałem to samo niemal codziennie od tamtego poranka, kiedy pojawił się u mnie i wspólnie obmyśliliśmy plan. – Zawsze potrafiliśmy utrzymać się na powierzchni, nie zapominaj, że nasza zasada brzmi: „Byle do przodu”, teraz też nam się uda.
Potarł twarz dłonią i westchnął.
– Oby nadal było to takie proste.
– Jest. A teraz zostawmy temat i chodźmy się bawić. – Dopiłem drinka jednym haustem i podniosłem się od stolika. – Idę po następną kolejkę, chcesz to samo?
Oliver przytaknął, a ja ruszyłem w stronę baru, zatrzymując się po drodze kilka razy, żeby pozdrowić znajomych. W tak małym mieście prawie wszyscy się znali, przynajmniej z widzenia. Łokciami oparłem się o bar i uśmiechnąłem do Madison, kiedy zrobiła nadąsaną minę po tym, jak podała dwa drinki klientom stojącym obok.
– Następna kolejka? Chcesz się upić?
– Nie wiem. To zależy. Czy jeśli się upiję, mogę liczyć na to, że mnie wykorzystasz?
Madison zdusiła śmiech i sięgnęła po butelkę.
– A chciałbyś?
– Wiesz, że z tobą zawsze.
Podała mi dwa drinki, wpatrując się we mnie porozumiewawczo.
– Mam na ciebie zaczekać, czy masz jakieś inne plany?
– Będę się tu nadal kręcił, jak skończysz.
Resztę wieczoru spędziliśmy z Oliverem na piciu i wspominaniu. Na przykład jak wtedy, kiedy upiliśmy się na plaży i zadzwoniliśmy po jego ojca, a on zamiast po nas przyjechać i zabrać nas do domu, postanowił namalować nas w swoim szkicowniku, jak leżymy rozwaleni na piasku w dziwnych pozach, a potem odbił rysunek na ksero i porozwieszał w domu u nich i u nas, żebyśmy dobrze zapamiętali, że zachowaliśmy się jak idioci. Douglas Jones miał dość specyficzne poczucie humoru. Albo jak wtedy, kiedy wpakowaliśmy się w Brisbane w niezły kanał, tego dnia, kiedy udało nam się zdobyć skądś zioło, a ja spaliłem się na amen i w głupawce wyrzuciłem do morza klucze od wynajmowanego mieszkania. Oliver na kompletnym haju rzucił się w ubraniu ich szukać, a ja na brzegu lałem ze śmiechu.
W tamtym czasie poprzysięgliśmy sobie, że nigdy nie zmienimy naszego stylu życia i będzie ono zawsze takie jak miasteczko, w którym dorastaliśmy – proste, na luzie, a jego esencją będą surfing i kontrkultura.
Spojrzałem na Olivera i powstrzymałem westchnienie, dopijając drinka.
– Idę, nie chcę zostawiać jej samej na tak długo – powiedział.
– Dobra. – Zaśmiałem się, widząc, jak się zachwiał, a on pokazał mi środkowy palec i zostawił na stole parę banknotów. – Pogadamy jutro.
– Do jutra – odpowiedział.
Przysiadłem się jeszcze na chwilę do grupy znajomych. Gavin opowiedział nam o swojej nowej dziewczynie, turystce, która przyjechała dwa miesiące wcześniej i postanowiła zostać na czas nieokreślony. Jake ze trzy lub cztery razy opisywał nam projekt swojej nowej deski surfingowej. Tom tylko pił i słuchał reszty. A ja przestałem myśleć, w miarę jak lokal po dwunastej zaczął pustoszeć. Kiedy ostatni klient wyszedł, okrążyłem budę, w której mieścił się bar, otworzyłem tylne drzwi i wszedłem do środka.
– Przypomnij mi, dlaczego jestem taki cierpliwy.
Madison uśmiechnęła się, zaciągnęła żaluzję i podeszła bliżej z zalotnym uśmiechem. Wsunęła palce w szlufki moich dżinsów i przyciągnęła mnie do siebie, aż nasze półotwarte usta się spotkały.
– Bo umiem ci to wynagrodzić... – wyszeptała.
– Odśwież mi pamięć.
Ściągnąłem z niej skąpy top. Nie miała pod spodem stanika. Madison rozpięła guzik moich spodni, po czym ocierając się o mnie bardzo powoli, uklęknęła. Kiedy wzięła go do ust, przymknąłem powieki i musiałem oprzeć się o sąsiednią ścianę. Zanurzyłem palce w jej włosach, nalegając, by poruszała się coraz szybciej, brała go coraz głębiej. Kiedy już prawie dochodziłem, odsunąłem się od niej na chwilę i założyłem gumkę. Po czym zanurzyłem się w niej, przyciskając jej plecy do ściany, i natarłem na nią z całą gwałtownością, drżąc za każdym razem, kiedy jęczała moje imię, zatracając się w tym momencie, w tej chwili rozkoszy, w tym seksie, w tym pragnieniu. Nic więcej nie miało znaczenia. Czysta perfekcja.