Na drugim końcu lata - Emma Mills - ebook + książka

Na drugim końcu lata ebook

Mills Emma

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ta książka poturbuje cię emocjonalnie, zafunduje ci czkawkę ze śmiechu i odwodnienie od łez. Czytasz na własną odpowiedzialność!

Siedemnastoletnia Sloane przenosi się z rodziną z Nowego Jorku na Florydę. Tam poznaje Verę — otwartą, pełną energii, zawsze otoczoną ludźmi gwiazdę mediów społecznościowych, oraz jej bliźniaka Gabe’a – zamkniętego i na pierwszy rzut oka nieco gburowatego. Okazuje się, ze zmarła matka Very i Gabe’a była malarką, a ostatni obraz, który namalowała dla najbliższych, został sprzedany i nie wiadomo, do kogo trafił. Sloane zaangażuje się w odzyskanie tego obrazu, a jego poszukiwanie da jej znacznie więcej, niż się spodziewała…

Lekka, zabawna i pokrzepiająca opowieść o tym, co najważniejsze: przyjaźni, rodzinie i wspieraniu się nawzajem. Jako silna młoda kobieta i oddana przyjaciółka, Sloane zostanie w moim sercu na długo!

Aleksandra Misior-Mroczkowska | @ksiazkowyfrik

Sloane to dziewczyna-petarda! Oddałabym mniej istotny organ wewnętrzny za jej błyskotliwość, poczucie humoru, ogromny talent i pewność siebie.

Marta Lis | @pannafox

Pod płaszczykiem uroczej, zabawnej i kojącej historii o nastoletniej przyjaźni i szkolnych perypetiach kryje się próba pogodzenia ze stratą, trudne rodzinne relacje czy głęboko skryte, bolesne wspomnienia.

Aleksandra Leśniak | @alex.andthebooks

To książka, którą musisz zabrać ze sobą na plażę! Jest nie tylko przezabawna (hej, w końcu to Emma Mills!), ale także szalenie inteligentna. Tak jak Sloane, idealnie nieidealna główna bohaterka, która szuka swojego miejsca na świecie i którą pokochasz od pierwszych stron.

Paulina Kukuła | @very.little.book.nerd

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 346

Oceny
3,9 (89 ocen)
32
31
14
10
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
martairmina

Całkiem niezła

„Niemożliwa para" tej autorki zdecydowanie bardziej przypadła mi do gustu. Tutaj czegoś mi zabrakło :(
10
Siepacz175

Całkiem niezła

3 "Niemożliwa para" bardziej mi się podobała :)
00
iCate0

Z braku laku…

Nie mam bladego pojęcia jak to ocenić, bo kompletnie rozminęłam się z tą książką i w pewnym momencie musiałam przeczytać opis, bo nie miałam pojęcia, o czym to jest (nie pomogło). Nie przywiązałam się do bohaterów, ani do fabuły i chyba nawet przestało mi w końcu zależeć i mogłabym ją przyrównać do filmu lecącego w tle - fajnie, że coś gada, ale nie przykuwa mojego zainteresowania. Nie skreślam autorki, zobaczę inne książki, bo momentami słuchało się przyjemnie.
00
Rochowiak

Nie oderwiesz się od lektury

urocza, zabawna i bardzo mądra ❤️
00
Katty252

Całkiem niezła

Idealna młodzieżówka na wakacje! Niby schematyczna, ale znalazło się parę zaskoczeń. Po pierwsze nie spotkałam się nigdy z tak szybką adaptacją w nowym środowisku, jak to wyglądało u głównej bohaterki i wciąż nie wiem czy to dobre posunięcie, czy zupełnie nierealne. Po drugie wciąż intryguje mnie Frank, niby postać poboczna, ale wszystkie sceny z nim były takie "inne", czekam na całą książkę o nim!
00

Popularność




Tytuł oryginału THIS ADVENTURE ENDS
Copyright © 2016 by Emma Mills Copyright © 2022 for the Polish translation by Media Rodzina Sp. z o.o.
Projekt okładkiMallory Grigg
Adaptacja okładki, skład i łamanie Radosław Stępniak
Fragment z From the Mixed-Up Files of Mrs. Basil E. Frankweiler E.L. Konigsburg w tłumaczeniu Miłosza Urbana
Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki – z wyjątkiem cytatów w artykułach i przeglądach krytycznych – możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy.
Media Rodzina popiera ścisłą ochronę praw autorskich. Prawo autorskie pobudza różnorodność, napędza kreatywność, promuje wolność słowa, przyczynia się do tworzenia żywej kultury. Dziękujemy, że przestrzegasz praw autorskich, a więc nie kopiujesz, nie skanujesz i nie udostępniasz książek publicznie. Dziękujemy za to, że wspierasz autorów i pozwalasz wydawcom nadal publikować książki.
ISBN 978-83-8265-191-1
Wydawca: Media Rodzina Sp. z o.o. ul. Pasieka 24, 61-657 Poznań tel. 61 827 08 [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

Przygoda dobiegła końca. Taki jest bieg rzeczy, choć czujemy niedosyt. Tylko to, co nosisz w sercu, zostaje na zawsze.

E.L. KonigsburgFrom the Mixed-Up Files ofMrs. Basil E. Frankweiler

ROZDZIAŁ

–1–

Duszę się.

Bree zaciągnęła mnie na domówkę, ale w środku jest zbyt gorąco. I wszystko mnie przytłacza.

Nie lubię bywać w domach obcych ludzi, choć to bardzo delikatnie powiedziane. Zdjęcia na czyjejś lodówce, bibeloty na kominku, to, czy papier toaletowy wisi do ściany czy od ściany... to zbyt osobiste sprawy. Jako ktoś z zewnątrz, a jednocześnie tak blisko, czuję się, jakbym naruszała ich prywatność.

Nie mogę tego powiedzieć Bree. Dlatego przysłuchuję się kolejnej rozmowie o tym, że Jen i Asher z grupy na matmie w końcu „oficjalnie ze sobą chodzą” („A wcześniej nieoficjalnie pełzali?” – pytam, ale nikt się nie śmieje), a potem wycofuję się w stronę kuchni, by wymknąć się tylnymi drzwiami.

Niestety, ucieczka jest niemożliwa.

– Ej, przecież nic się nie stało – tłumaczy chłopak, usiłując przekrzyczeć ogólny gwar. Najwyraźniej jednak coś się stało, bo dookoła zebrała się grupa ciekawskich. To taki chór szekspirowski, który pojawia się znikąd na tego typu imprezach, by obserwować, oceniać i później zdawać relację.

Do Grove County High School przeniosłam się ledwie trzy tygodnie wcześniej, ale poznaję typa, który bagatelizuje sytuację, bo chodzę z nim na zajęcia z rozszerzonej biologii. Ma na imię Mason i siedzi przy stanowisku laboratoryjnym naprzeciwko mnie.

Od razu rozpoznaję w nim też typ bohatera z książek mojego taty. Już całkiem niedługo Mason, jako syn lokalnego szeryfa, może walnąć na odlew w twarz córkę pastora. Albo jako były rozgrywający szkolnej drużyny futbolowej będzie szukał zemsty za jakiś zawód miłosny. W powieściach Everetta Fincha roi się od takich gości, którzy zazwyczaj kończą w płomieniach.

– Ona nie chce z tobą gadać – odpowiada chłopak naprzeciwko Masona.

– A skąd ty to niby wiesz, co? Telepatia bliźniaków? Jak ktoś do niej podbija, to też coś czujesz?

Chłopak milczy, ale w jego oczach widzę niemą wściekłość i wiem, że na miejscu Masona wolałabym z nim nie zaczynać.

– Serio mówię, powinieneś mi podziękować – ciągnie Mason – bo wierzę, że jeszcze nie jest stracona. Mógłbym ją przekonać, żeby zmieniła zdanie.

Po czym zbliża się do chłopaka, prowokując krótki, ale zdecydowany komunikat:

– Spadaj.

– Bo co?

Cisza.

– Co mi zrobisz? – powtarza Mason i podchodzi jeszcze bliżej. Scena wygląda tak, że w innych okolicznościach tylko sekundy dzieliłyby ich od gorącego pocałunku. Mason uśmiecha się szyderczo. – To na ciebie działa? Też masz na odwrót podłączone kabelki?

– Spadaj – powtarza chłopak.

– Daj spokój, i tak mi nie podskoczysz. A chcesz wiedzieć, skąd to wiem?

Chłopak nie odpowiada, więc Mason unosi ręce, chwyta jego głowę i zmusza do potaknięcia.

– Tak, Masonie, chcę wiedzieć. – Udaje jego głos, a następnie opiera kciuk i palec wskazujący na policzkach chłopaka. – Bo jesteś, kurwa, dobrze wychowanym dzieciakiem, Fuller! – mówi, akcentując każde słowo.

Chłopak dalej się nie rusza i może – jeśli Mason ma rację – nie podskoczy napastnikowi. Może jest zbyt opanowany.

Ja nie jestem.

– Sorry! – mówię i przeciskam się między gapiami. – Przepraszam, ups, sorry! Nie chcę wam przeszkadzać. Tylko że... ty tak na serio?

Mason przenosi na mnie wzrok, ale cały czas trzyma nieznajomego chłopaka za twarz. Spod szyderczego uśmiechu powoli przebija zaskoczenie. Dziewczyna się do niego odezwała. Pierwsza. Z własnej woli. Widzę to w jego oczach i wiem już, jakich słów użyć.

Tłumię w sobie wzburzenie i udaje mi się nawet uśmiechnąć. Unoszę dłoń i oplatam palcami jego nadgarstek. Miękki, delikatny dotyk. Nie protestuje, kiedy odsuwam jego dłoń.

– Twoje ręce... one przecież nie są stworzone do takiej brutalności, prawda?

Nie odrywa spojrzenia od moich palców, kiedy splatam dłoń z jego dłonią.

– Twoje palce... ich przeznaczeniem są pieszczoty... – ciągnę.

– Co ty nie powiesz? – Mason uśmiecha się głupkowato.

Jego ofiara stoi z boku, zupełnie zapomniana.

– O tak – zapewniam go. – Co noc. Przed telewizorem. W samotności.

Mason potrzebuje chwili, by zrozumieć znaczenie moich słów, ale niemal natychmiast dookoła rozlegają się radosne buczenie i słabo tłumione chichoty.

– Ostatecznie też mógłbyś je wykorzystać, żeby złapać trochę inteligencji albo RiGCzu.

Reakcja gapiów, która wybucha ze zdwojoną siłą, brzmi teraz jak śmiech z puszki w sitcomach. Mason wyrywa swoją dłoń.

– Coś ci nie pasuje? – pyta.

– Tak, twoja twarz – odpowiadam, bo tak właśnie zareagowałaby moja młodsza siostra Laney.

– Pieprz się – mówi, ale jest już za późno, stracił władzę nad publiką. Dookoła słychać szepty i gwar. – Pieprzę to. – Uśmiecha się przesadnie szeroko. – Kupiłeś sobie psa obronnego, Fuller? Czy to zwykły piesek? – dodaje, jakby mógł w ten sposób obrazić moje uczucia. Ale do tego musiałabym je mieć.

Nie reaguję, więc Mason potrząsa głową i odchodzi, a grupka dookoła natychmiast się przerzedza. Odwracam się i szukam wzrokiem zaatakowanego chłopaka, ale on też już sobie poszedł; tylnymi drzwiami wyszedł do ogrodu.

Obok pojawia się Bree, w dłoni trzyma kubek jednorazowy. Ma rumieńce na policzkach i uśmiecha się radośnie.

– Rany... ale akcja... w Nowym Jorku tak sobie jedziecie? Uczyli was tam tego?

Właśnie. Proszę, tutaj masz kartę do metra, a tutaj instrukcję, jak pocisnąć tępemu ziomkowi.

– Nie wytrzymałam. Gość zachował się jak przygłup.

Bree kręci głową i nie przestaje się uśmiechać.

– Ostro.

– W sensie?

– Gabe Fuller. – Wskazała dłonią na tylne wyjście, gdzie zniknął zaatakowany chłopak. – Stanęłaś w obronie Gabe’a Fullera.

– No... – Nie wiem, jak zareagować.

Podchodzi jakiś chłopak, którego ledwo kojarzę z lekcji literatury, i unosi dłoń.

– To było niezłe – mówi.

Przybijam mu piątkę i nagle znów czuję się osaczona, jakby wszystkiego było za dużo i zbyt blisko. Mruczę jakieś przeprosiny i idę do drzwi.

Na zewnątrz jest spokojnie. Słyszę tylko świerszcze i plaśnięcie skóry o skórę od strony huśtawki, na której jakaś parka konsumuje wieczór. Skrzypią łańcuchy, na których wisi siedzisko, ona zmienia pozycję, on się dopasowuje. Jedno z nich wzdycha, przeciągle i miękko.

Nie zwracam na nich uwagi i zaciskam palce na poręczy. Nocne powietrze jest ciężkie i wilgotne, ale kilka głębokich oddechów przywraca mi równowagę.

Teren za domem porastają rachityczne drzewa, widać, że ktoś usiłował urządzić tu ogród – pergola obrośnięta winoroślą i kilka wyglądających na kolczaste krzaków. Kępy trawy wyrastają z typowego dla tej części Florydy gruntu, który składa się głównie z piasku zasłanego opadniętymi liśćmi dębów. Wszystko błyszczy w świetle zamontowanego nad garażem reflektora z czujnikiem ruchu. Blasku wystarczy, by z mroku wyłowić wyraźnie dwie postaci na końcu podjazdu.

Są zbyt daleko, bym słyszała, o czym mówią. Tak po prawdzie to i tak nie mój biznes. Mimo to schodzę z tarasu i ruszam w ich stronę.

– Mówiłam ci, że nie ma co chodzić na imprezy nieautoryzowane przez Franka – mówi dziewczyna, kiedy jestem blisko. Może mnie nie widzieć, bo skrywam się w cieniu pergoli.

– Po co w ogóle się do niego odzywałaś?

– On pierwszy do mnie zagadał. Przecież nie będę ignorowała ludzi dookoła, Gabe! Nie wszyscy możemy zlewać innych.

– Na przyszłość się postaraj. Patrz na nich, ale staraj się zobaczyć to, co jest za nimi. I to też olewaj.

– Genialne i zdrowe podejście. Umiejętności społeczne level over 9000.

– Mason Pierce nie zasłużył na twoje umiejętności społeczne. Nie zasłużył na włosy wyjęte z odpływu brodzika po twoim prysznicu.

– A kto na nie zasłużył? Mam je wysyłać do Tash? Może zostawić trochę dla ciebie?

– Ty chyba...

Nie kończy zdania, bo nagle oboje dostrzegają moją obecność.

Z jakiegoś powodu Gabe na mój widok wpada w jeszcze większą złość. Nie jest to jeszcze wściekłość, ale na pewno nieskrywana wrogość.

Za to ona uśmiecha się do mnie szeroko. Twarz jej promienieje.

– Hej! To ty!

Brzmi to tak dziwnie – trochę jakby się mnie spodziewali – że potwierdzam skinieniem głowy.

– No, ja.

– Niepotrzebnie się wtrącałaś – mówi Gabe.

– Dzięki – poprawia go dziewczyna. – To miał na myśli.

– Nie potrzebowałem niczyjej pomocy – powtarza chłopak i z jakiegoś powodu jego wkurzenie działa mi na nerwy. Okej. Wtrąciłam się. Spacyfikowałam agresora. Choć mogłam go minąć i olać jak cała reszta Zakonu Czerwonych Jednorazowych Kubków. – Dałbym sobie radę sam. Miałem wszystko pod kontrolą.

– Ten moment, jak ci ugniatał buzię jak plastelinę, to był jeden z ważniejszych elementów twojego planu?

Dziewczyna parska śmiechem, a Gabe rzuca mi złe spojrzenie.

– Nie było sprawy – ucina. – Następnym razem się nie wtrącaj.

Potakuję.

– Wporzo. Jasne – Ale nie potrafię tego tak po prostu odpuścić. – Jeśli coś może uratować ten świat, to jeszcze więcej milczących świadków niesprawiedliwości, prawda? W ONZ powinni się od ciebie uczyć. I w Amnesty International. Zapomnij o tych śmiesznych świeczkach owiniętych drutem kolczastym – od teraz ich symbolem powinien być oparty obojętnie o ścianę gość, z założonymi rękami, a w dymku napis: „Chcesz pomóc? Poczekaj, aż ci przejdzie”. Ktoś powinien skontaktować cię z fundacją Gatesa, żebyś im to podsunął.

– Nie to miałem na... – Gabe próbuje się bronić, ale jak już się rozkręcę, to trudno mnie zatrzymać.

– Przy okazji, wiem, że naukowcy są zawaleni robotą, próbując wynaleźć lek na raka, ale może po prostu nie wiedzą, że w tej sytuacji nie powinni się angażować...

– Ja tego nie powiedzia...

– Pracownicy organizacji humanitarnych! – wołam, jakby otaczał nas tłum. – Odłóżcie strzykawki i stetoskopy, bo od teraz działamy zgodnie z dewizą „nie pomagać”...

– Dobra już, dobra! – mówi głośno. – Okej? Dotarło. Przepraszam. I dzięki. Za pomoc. Poważnie. Dzięki. Tylko już skończ gadać.

Dziewczyna wybucha śmiechem. Gabe gromi ją wzrokiem.

– Sorry – mówi. – Tylko... twoja mina... Boże... To było dobre. – Potem celuje we mnie palcem. – Jesteś boska. Zostajesz. Zatrzymujemy cię.

Gabe spogląda to na nią, to na mnie, a ja przez chwilę mam wrażenie, że sam zaraz wybuchnie śmiechem. Zaczynają mu drżeć usta, a w kącikach oczu pojawiają się delikatne zmarszczki. Odwraca głowę. Zupełnie jakby ktoś rozbroił mu w głowie bombę. Jakby przeciął właściwy przewód.

– Czekaj, a my się w ogóle znamy? – pyta.

– Sloane – odpowiadam.

– Gabe. Fuller. A to Vera – dodaje, wskazując na dziewczynę. W słabym świetle reflektora znad garażu dostrzegam, że są do siebie podobni – mają taką samą linię nosa i usta. Telepatia bliźniaków. Mason użył takiego wyrażenia. Dwie pary ciemnych oczu spoglądają na mnie spod gęstych rzęs i brwi, które są jednocześnie imponujące i onieśmielające.

– Miło cię poznać – mówi Vera i trąca brata łokciem. – Prawda?

– Pewnie – potwierdza chłopak. A potem patrzy na siostrę. – Idę już. Wrócisz z Aubrey, czy...

– Nie, poczekaj, jadę z tobą. Hej, Sloane, podrzucić cię gdzieś?

– Dzięki, kogoś przywiozłam.

– W porządku. Okej. – Vera spogląda na Gabe’a, który patrzy w stronę garażu. – Jeszcze raz dzięki!

– Nie ma o czym mówić. Wykonuję tylko swoją pracę.

– Jak to? – W oczach Very pojawia się zagubienie.

– No wiesz... to tylko... tak się mówi... Robię, co do mnie należy... a do rachunku proszę doliczyć napiwek...

Vera uśmiecha się szeroko.

– Okej. Łapię. Dobra jesteś. – Znów spogląda na brata, ale Gabe nie reaguje. Znów ma zaciśnięte szczęki. – To co, widzimy się w szkole?

– Pewnie. Poznacie mnie po tym, że wyglądam jak ja.

Dziewczyna znów się śmieje, a mnie z tym dziwnie dobrze. Od dawna nie miałam tak wdzięcznej publiczności. Laney lubi moje głupie żarty, ale ona ma dopiero dziewięć lat.

Vera żegna się ze mną uśmiechem, chwyta Gabe’a za ramię i razem ruszają w stronę domu, a ja zostaję sama.

Sama z obściskującą się parką na huśtawce, poprawiam się w myślach, ale kiedy się odwracam, ich też już nie ma. Może zwiali, słysząc moją przemowę do pracowników organizacji humanitarnych. Kto wie.

Wracam na taras i siadam na wolnej huśtawce. Skrzypi trochę, kiedy zaczynam się kołysać. Łańcuchy budzą obawę, że mogą nie wytrzymać kolejnej sesji gorących amorów.

Sprawdzam telefon. Cztery po wpół do dziesiątej. Zakładam, że uszczęśliwię mamę, jeśli zostanę do dziesiątej.

– Powinnaś pójść – naciskała, kiedy wspomniałam o dzisiejszej imprezie. – Poznasz nowych ludzi. Rozerwiesz się!

Wcześniej, w naszym domu, mówiła do mnie podobne rzeczy. Dlatego zareagowałam standardowym:

– Na takich imprezach zawsze jest śmiertelnie nudno.

– A jeśli tym razem będzie inaczej? Nie przekonasz się, jeśli nie spróbujesz – odpowiedziała. – Nie wiesz, jak będzie tutaj.

No dobra, miała rację. Może tutaj będzie inaczej. Koniec końców, na to właśnie liczę.

ROZDZIAŁ

–2–

Sobota rano to czas na lekcje śpiewu, dwie godziny drogi od domu, na Uniwersytecie Stanowym Florydy w Tallahassee. Zawozi mnie mama, mimo moich protestów, że sama też bym dała radę.

„Nie znasz tutejszych dróg” – wyjaśniła po prostu, kiedy po raz pierwszy użyłam tego argumentu.

„No właśnie, nigdy nie wiesz, czy nie spotka cię coś, czego u nas nigdy nie było” – dorzucił swoje trzy grosze tata.

„Co takiego miałoby mnie spotkać?” – zapytałam. – „Droga to droga”.

„Aligatory”. – Tata wzruszył ramionami.

„Chcę zobaczyć aligatora!” – Do rozmowy dołączyła Laney.

„I taki entuzjazm to ja lubię!” – Tata się ucieszył.

„Wiesz co, Jill? Gdybyśmy zostali tu trochę dłużej, Laney mogłaby podłapać akcent i zaczęłaby mówić, zaciągając jak południowiec. Sam też bym chciał. Kupiłbym sobie wtedy taki strój, jaki nosił generał Sanders”.

„Boże, miej nas w swojej opiece...” – jęknęła mama.

– Sloane?

– Co?

– Pytałam, czy masz coś przeciwko małej przerwie? Laney chciała tę zabawkę z filmu. Zjadłabyś Happy Meal?

Zaginam dolny narożnik strony – mimo że to zupełnie bezcelowe, bo jestem na samym początku pierwszego rozdziału – i zamykam książkę.

– Poświęcę się.

Wyposażone w zestawy Happy Meal wracamy na autostradę.

– Dobrze się wczoraj bawiłaś? – pyta mama, włączając się do ruchu. – Dość późno wróciłaś.

– Dwudziesta druga, wow. Będziemy obchodzić rocznicę tego wydarzenia?

– Jasne! Na wspomnienie i uwagę zasługuje każdy wieczór, kiedy o siódmej nie jesteś już w piżamie.

– Może wymykam się do klubu, do którego wpuszczają tylko gości w piżamach?

– Jeśli są takie kluby, na pewno nie wpuszczają do nich w takich piżamach, jakie ty nosisz.

Wcale nie jestem przekonana, może oczarowałabym bramkarza spodniami w SpongeBoba i starą bluzą od dresu z nadrukiem SUNY, którą zabrałam tacie.

– Jak było na imprezie? – pyta mama, zanim zdążyłam z ripostą.

– W porządku.

– Bree zrobiła bardzo miłe wrażenie.

Bree jest miła. Jedną z pierwszych rzeczy o sobie, którą się ze mną podzieliła, było to, że Kim Kardashian odpowiedziała jej kiedyś na Twitterze. Nie wiedziałam, jak powinnam zareagować. Może należałoby złożyć jej z tego powodu gratulacje, sama nie wiem.

Jesteśmy z Bree w parze na zajęciach laboratoryjnych. To pierwsza osoba, którą spotkałam w szkole, i prawdopodobnie moja jedyna znajoma tutaj. Nie żebyśmy spędzały ze sobą jakoś przesadnie dużo czasu, może poza wspólnym wypełnianiem kart pracy na rozszerzoną biologię i wczorajszą imprezą – na którą trafiłam tylko dlatego, że padło: „Serio, nigdzie jeszcze nie byłaś? Boże, Sloane! Gdzieś w końcu musisz się pojawić!”. Nic dziwnego, że Bree przypadła mojej mamie do gustu – są wyciosane z tego samego kawałka drewna.

– Aha – potakuję, wsuwając do ust kolejną porcję frytek.

– Wydarzyło się coś fajnego?

Nie jestem pewna, czy spacyfikowanie Masona można zaliczyć w poczet fajnych zdarzeń, ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie czułam satysfakcji. Spotkanie Very i Gabe’a samo w sobie też chyba nie było niczym fajnym, ale jednak... no cóż, na pewno nie przeżywa się czegoś takiego codziennie.

– Nieszczególnie. – Wzruszam ramionami.

– A lekcje? Bo nic nie mówiłaś.

– Nieprawda, mówiłam.

– Okej, powiedziałaś, że było dobrze. Mogłabyś sprecyzować, o co ci chodziło? Jako pasażerka samochodu jesteś zobligowana do zabawiania kierowcy rozmową.

To są słowa mojego taty, zawsze je powtarza. Chyba zdaje sobie z tego sprawę, bo szybko dodaje pytanie:

– Polubiłaś panią Eileen?

To moja nowa nauczycielka śpiewu. Nie czuję do niej wrogości. Ale...

– Brakuje mi pani Pauli.

Mama rzuca mi krótkie spojrzenie i teraz jest moja kolej, żeby szybko coś dodać.

– Ale to nie znaczy, że pani Eileen nie jest w porządku. Bo jest. Poza tym dobrze czasem... skorzystać z czyjejś świeżej opinii, prawda?

– Musisz być przygotowana do przesłuchań.

Moja mama chyba z szesnaście razy bardziej ode mnie denerwuje się egzaminami do college’u.

– Mam jeszcze sporo czasu – odpowiadam po prostu.

Przed przeprowadzką wysłałam swoje nagrania kwalifikacyjne. Z Eileen miałam uczyć się nowego materiału i ćwiczyć utwory na egzaminy, czyli kontynuować to, co zaczęłam przerabiać z panią Paulą.

Jemy w milczeniu. Mama trzyma na kolanach swój kartonik z zestawem i co pewien czas wyjmuje z niego frytki czy puszkę, żeby napić się dietetycznej coli.

– Chcesz, żebym ci poczytała? – proponuję po jedzeniu.

– Myślałam, że skończyłaś, zanim ruszyliśmy?

– Bo skończyłam. Ale wzięłam kolejną. Taty. – Podnoszę ją i pokazuję okładkę, ale mama nie odrywa wzroku od drogi.

Nie zmienia wyrazu twarzy, ale słyszę w jej głosie napięcie.

– Sprawdzę, co puszczają w radiu – decyduje i włącza muzykę. Stacja NPR, Fresh Air.

Nie przerywam czytania. Radio dość prosto jest wygłuszyć w głowie, a wejście na znajome terytorium jeszcze bardziej to ułatwia; przeczytałam każdą z książek taty co najmniej raz. „Niektórzy twierdzą, że jak się przeczyta jedną, to tak, jakby się przeczytało wszystkie” – powiedział niedawno. I coś w tym jest, w pewnym sensie. Są pewne schematy, które Everett Finch chętniej wybiera. Małe nadmorskie miasteczka. Miłość jako narzędzie wybawienia. Martwe zwierzę domowe – jeśli już w ogóle się zdarzy, że wszyscy bohaterowie dotrwają do finału, przynajmniej pies musi paść. Stary, dobry Rufus w Spadłeś mi z nieba musiał ruszyć za tęczowy most. Przybłęda Max ginie w Gorącym lecie. A w mojej obecnej lekturze, Piasek z naszej plaży, kopie w kalendarz dziesięciotygodniowy szczeniak Avery.

Zapytałam kiedyś taty, dlaczego szczeniaczek musiał odejść.

– Ironia losu – wyjaśnił po prostu.

Mimo to Piasek z naszej plaży to wciąż moje ulubione dzieło taty. Opowiada ono historię Sarah, która po poznaniu diagnozy przeprowadza się do nadmorskiego miasteczka, by w spokoju spędzić czas, który jej pozostał. Zaczyna pisać pamiętnik (Wiem, jak głupio to brzmi, ale młodzi ludzie też mogą spisywać wspomnienia – wyjaśnia Sarah w drugim rozdziale. – To, że ma się mniej lat, nie znaczy, że nie przeżyło się niczego ważnego), i odbudowuje swoją więź z morzem. (Pierwsze miejsce, które uświadomiło mi, że istnieje coś ważniejszego ode mnie – tłumaczy Jackowi w rozdziale dziesiątym).

To jeden z moich ulubionych fragmentów – gdy rozmawia z Jackiem o oceanie. Ciągnie mnie, żeby przerzucić kilka stron bez czytania, ale nie potrafię. Nawet jeśli spróbuję, i tak wracam i nadrabiam braki, choćbym wcześniej czytała to kilkanaście razy. Mam wrażenie, że ignorowanie słabszych i przeskakiwanie do najlepszych części jest nie fair.

W tej chwili jesteśmy gdzieś w połowie drogi. Spoglądam na mamę, kiedy zjeżdżamy na A30. Nie mam pojęcia, dlaczego powiedziałam, że tęsknię za panią Paulą.

Wiem, że zostaliby, gdybym tylko poprosiła. Zostaliby w Nowym Jorku, aż skończę szkołę średnią tam, gdzie ją zaczęłam. Ale nie poprosiłam, bo mi nie zależało. Może coś ze mną jest nie tak? A może tak po prostu jest z córkami fikcyjnych morderców szczeniaczków. Inna wrażliwość. Inne priorytety.

– Jestem chyba na to za duża – opiera się Laney, kiedy po powrocie do domu dajemy jej zabawkę.

– Okej. To ja ją biorę. – Wyjmuję ją mamie z dłoni, ale Laney jest szybsza i mi ją odbiera.

– Nie, ja chcę!

– Tak właśnie myślałam – mówię, na co ona robi głupią minę, jednocześnie przytulając zabawkę do piersi.

ROZDZIAŁ

–3–

Gdy w poniedziałek rano wchodzę na zajęcia z rozszerzonej biologii, okazuje się, że ktoś zajął moje miejsce.

Szczerze mówiąc, żadne z nas nie ma przypisanego na stałe miejsca w klasie, ale obowiązuje niepisana zasada, że siada się zawsze tak jak za pierwszym razem. Wszyscy tego przestrzegają.

– Sorry. – Stoję niezdecydowana przy drugim krześle obok ławki, którą dotychczas zajmowałam z Bree. – Ty... chcesz być w parze z Bree?

– Nie – odpowiada chłopak z mojego miejsca. – Zamieniliśmy się. Jestem Remy.

Remy ma krótkie włosy i sypiącą się kozią bródkę, trochę jakby chciał sprawdzić, jak będzie w niej wyglądał, ale jego twarz nie jest jeszcze wystarczająco przekonana do eksperymentu.

Rozglądam się i z daleka widzę Bree, jak siada na samym końcu klasy, obok jakiegoś postawnego blondyna. Macha do mnie, kiedy widzi, że jej szukam, po czym przesyła uśmiech i unosi kciuki.

Heh. Czyli albo Bree ma jakieś plany wobec tego blondyna, albo Remy wobec mnie. To nie jest tak, że każdy zmienia sobie miejsce wedle uznania. Bo: patrz punkt pierwszy. Niepisane prawo. Ogólne poszanowanie dla zasady, że kto pierwszego dnia zajął jakieś miejsce, a potem mu się odwidziało, niech lepiej się z tym nie zdradza i nie wprowadza zamętu.

Siadam więc na krześle Bree i spoglądam na Remy’ego. Na palcu wskazującym nosi błyszczący pierścień, który otrzymują uczniowie z danego rocznika. Dostrzegam na nim emblematy drużyny sportowej: po jednej stronie kryształka kij bejsbolowy, a po drugiej piłka do futbolu.

– Sloane – przedstawiam się.

– Wiem – odpowiada.

W tej samej chwili w przejściu między naszą ławką a następną pojawia się Mason Pierce. Siada naprzeciwko Remy’ego, spogląda na nas, odwraca głowę, a potem znów rzuca nam szybkie spojrzenie. Wodzi wzrokiem między mną a Remym i uśmiecha się szyderczo. Remy wita się z nim skinieniem głowy.

– Co, Johnson – mówi Mason oschle – nowa znajomość?

W jakiś sposób udaje mu się wypowiedzieć słowo znajomość w obraźliwy sposób.

– Nowe miejsce, tak bym to ujął i nie drążył – odpowiada Remy z uśmiechem, który podkreśla zdecydowanie w jego głosie.

Mason nie ma już czasu na reakcję, bo nauczyciel głośno odchrząkuje i zaczyna się lekcja.

Dzisiaj zajęcia teoretyczne, żadnych doświadczeń, więc pracujemy z Remym osobno. W pewnej chwili łamie mi się grafit ołówka automatycznego i kawałek leci w jego stronę, ale na moje „ups, sorry” nie reaguje. Po lekcji zbiera swoje rzeczy, żegna się skinieniem głowy i zostawia mnie samą.

Wychodzi na to, że to Bree zależy na tamtym blondynie. Nie udaje mi się jej dogonić i zapytać, ale taki scenariusz jest najbardziej prawdopodobny.

Przynajmniej do chwili, kiedy Vera siada w stołówce naprzeciwko mnie i pyta:

– Pamiętasz mnie?

Siedzę z tyłu, w narożniku, jem jabłko i czytam Księgę przypadków Sherlocka Holmesa.

– No, z imprezy – dodaje, kiedy podnoszę wzrok.

– Pamiętam.

– Świetnie, bo ja nie mogłam przestać o tobie myśleć. Jeszcze nigdy nikt nie wkurzył tak Gabe’a. Poza mną, oczywiście.

– To dobrze, czy źle?

– Bardzo dobrze. Wkurzanie Gabe’a jest super – zapewnia mnie i uśmiecha się szeroko. Potem przekrzywia głowę i odczytuje tytuł mojej książki. – Sherlock?

– Aha. – Nie wiem dlaczego, ale dodaję: – Mój... tata... czytał mi to na dobranoc, kiedy byłam dzieckiem.

Teraz czyta to Laney... a jeśli przypadkowo stanę akurat w drzwiach jej pokoju i słucham, to przecież nie jego wina.

– Oni są najlepsi. – Uśmiecha się. – Żałuję tylko, że w żadnym miejscu nie wyznają sobie w końcu uczucia.

– Że co?

– No, Sherlock i Watson. W żadnej z oficjalnych wersji nie wyznają sobie miłości, a to przecież bije po oczach. Sherlock zabiłby dla Watsona, gdyby było trzeba, każdy to widzi.

Uśmiecham się.

– Czekasz na znajomych? – pyta, rozglądając się. – Nie chcę nikomu zająć miejsca.

Unoszę książkę.

– Moi znajomi już tu są. To Sherlock i Watson.

Patrzy na mnie przez chwilę, w jej oczach pojawia się błysk. W końcu mówi:

– Zjemy razem lunch, okej? – I nie czekając na odpowiedź, wyjmuje z torby kanapkę i jabłko.

– Okej.

Vera podtrzymuje rozmowę i z wdziękiem konsumuje lunch. Widzę, że światło reflektora nad garażem nie do końca oddało jej sprawiedliwość. Moja mama chcąc ją opisać, użyłaby jakiegoś „ulala!” albo innego wykrzyknika w tym stylu. Coś mi mówi, że ani świat nauki, ani świat przyrody nie mają w swoich arsenałach środka, który mógłby nadać moim włosom podobnego blasku, a Sephora poniosłaby porażkę, próbując znaleźć kosmetyk równie mocno podkreślający blask moich oczu.

Jednocześnie kiełkuje we mnie niejasne przekonanie, że takie wrażenie nie jest wywołane ani jej wyglądem, ani fryzurą czy makijażem, bo nawet gdyby jej tego wszystkiego pozbawić, wciąż byłoby w niej coś specjalnego, jakiś magnetyzm. Vera nachyla się w moją stronę – jakbyśmy konspirowały – a delikatnie uniesione kąciki ust sprawiają, że też chcę się uśmiechnąć.

Dopiero po wyjściu ze stołówki, już na korytarzu, Vera patrzy na mnie z boku i pyta:

– Robił ci jakieś problemy? Na zajęciach?

– Słucham?

– Mason. Zachowywał się jak dupek?

– Nie. Zaraz... skąd wiesz, że mamy razem zajęcia?

– Remy mi powiedział.

– Znasz Remy’ego?

– Oczywiście. Jak myślisz, kto go poprosił, żeby usiadł z tobą w ławce?

Uśmiecha się szeroko, po czym chwyta mnie za ramię i ciągnie w kierunku najbliższej łazienki, gdzie poprawia makijaż (idealny). Kiedy kończy, unosi telefon, bardzo starannie kadruje obraz, a gdy już jej talia wydaje się nieprawdopodobnie wąska, a biust i tyłek nieprawdopodobnie... wydatne... uśmiecha się i strzela fotkę.

I zaraz:

– Sorry! To nie było fajne. Chcesz wspólne zdjęcie? Możemy zrobić kilka.

– Ja nie...

– Uśmiech!

Szybko ustawiam się profilem, jak Vera, a ona uruchamia migawkę. Przyglądam się wynikom sesji i stwierdzam, że ona wygląda jak modelka Victoria’s Secret, a ja jak ktoś łamiący warunki zwolnienia warunkowego.

– Oznaczę cię! Podasz mi swój Instagram?

– Tylko że ja raczej nie...

Nie dokumentuję swojego życia w internecie.

– Luzik! – Wybiera odpowiedni filtr, a jej kciuki śmigają po ekranie. – Polunchowe selfie z moją nową przyjaciółką. – Chwila przerwy. – Sto polubień. Super.

– Czekaj... – wychodzę za nią z łazienki. – Sto polubień? W dziesięć sekund? Przecież dopiero umieściłaś to zdjęcie!

– Wiem. Mówią, że jesteś słodka.

– Mówią? Kto?

– Internet. Już jakiś czas się tym zajmuję. Fajna zabawa.

Dopiero później miałam się dowiedzieć, że „zajmowanie się internetem” oznacza mniej więcej tyle, że gdyby zebrać obserwujących jej konta w różnych serwisach społecznościowych, nie wystarczyłoby dla nich miejsc na trybunach dużego stadionu futbolowego. Trzeba by kilkunastu takich stadionów. Firmy przysyłają jej swoje produkty do testowania. Obcy ludzie obdarowują ją biżuterią.

W tej chwili wiem tylko jedno: w mniej niż minutę ponad stu ludzi polubiło nasze łazienkowe selfie, do którego byłam zupełnie nieprzygotowana, a część z nich uznała w dodatku, że jestem „słodka”. Może przy Verze wygląda się po prostu lepiej niż w naturze? Planety też świecą tylko w pobliżu słońca.

Odprowadza mnie na kolejne zajęcia i mówi:

– Po lekcjach spotykamy się na przystanku. Musisz do nas dołączyć!

Jej słowa prowokują do kolejnych pytań, jak na przykład: „kto to my”? I „po co?”, ale ich nie werbalizuję. Potakuję jedynie i potwierdzam.

– Pewnie, spoko.

– Super.

Uśmiecha się do mnie promiennie i po chwili już jej nie ma.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki