Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
16 osób interesuje się tą książką
Poruszająca historia życia Ineke Meredith – chirurżki, córki i matki.
Życie Ineke Meredith było jednym wielkim dyżurem. Zawsze gotowa pomóc potrzebującym, zawsze w biegu i w pogotowiu.
Świat chirurgii jest trudny, bardzo intensywny i pełen niewiarygodnych przypadków: od mężczyzny z haczykami na ryby w brzuchu po konieczność uderzenia pacjenta w twarz. Meredith opowiada o niezwykłych sytuacjach i chorobach, o strachu, cierpieniu i śmierci, ale też o walce, wdzięczności i sile ducha. Pisze o dyskryminacji rasowej i płciowej w medycynie, ale też o inspiracji, wytrwałości i wielkim sercu. Bo nawet podczas nagłych operacji, przeprowadzanych we wczesnych godzinach porannych, wśród chaosu i stresu zdarzają się chwile śmiechu i czułości.
„Na dyżurze” jest fascynującym wejrzeniem w życie zwykłej niezwykłej kobiety, która odnalazła swoje powołanie w niesieniu pomocy ludziom. Jej opowieści wiele uczą nie tylko o medycynie, ale też o człowieczeństwie.
Bo kiedy rodzice Ineke zachorowali, kobieta stanęła przed dylematem: jak pogodzić rolę chirurżki, córki i samotnej pracującej matki? Czy warto poświęcić życie pracy?
To niezwykłe opowieści z sali operacyjnej i życia w zgodzie z samym sobą.
---
Książkę Ineke Meredith czyta się jak pamiętnik Meredith Gray z „Gray’s anatomy”. Jednak ta Meredith nie jest piękną, urodzoną geniuszką z problemami Pierwszego Świata, ale ciężko pracującą samotną mamą, która na medycynę zdecydowała się dlatego, że trochę nie miała wyboru, jeśli chciała się wydostać z pozbawionego perspektyw samoańskiego miasteczka, w którym się urodziła. (...) Przyznam szczerze, że dawno nie czytałam tak świetnie napisanej książki. Nie mogłam jej odłożyć – do tego stopnia, że podczytywałam ją nawet w drodze powrotnej z pracy, stojąc w koszmarnym korku.
Szczerze polecam!
Joanna Grabarek, tłumaczka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 302
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ostrzeżenie: książka zawiera opisy zabiegów medycznych, które mogą być zbyt obrazowe lub poruszające dla niektórych Czytelników, oraz odniesienia do opieki nad terminalnie chorymi pacjentami i śmierci. Prosimy mieć to na uwadze, podobnie jak inne czynniki wyzwalające skrajne emocje, i poszukać pomocy, jeśli takowa okaże się konieczna.
Książka ta zadedykowana jest pacjentom, których miałam niezwykły przywilej leczyć, moim rezydentom[1], którzy są moją inspiracją, a także mojemu synowi, mężowi, rodzinie i przyjaciołom, którzy kochają mnie bez względu na wszystko.
[1] W Anglii i państwach Commonwealthu po studiach medycznych następuje dwuletni staż płatny (na którym zmienia się oddziały co kilka miesięcy), a potem trening specjalizacyjny, czyli rezydencja. Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki.
PROLOG
Nienawidzę telefonu – zwłaszcza kiedy dzwoni w środku nocy. Odebrałam po jednym dzwonku, bo na dyżurze śpi się z jednym okiem otwartym i nadstawionym uchem. Paranoiczny strach, że nie odbiorę jakiegoś połączenia, przeważa nad zmęczeniem, a lata praktyki znakomicie wytrenowały moje uszy, więc chwyciłam za słuchawkę, zanim dzwonek odezwał się ponownie. Była druga w nocy.
– Dzwonimy z urazówki. Doszło do poważnego wypadku samochodowego – oznajmił głos po drugiej stronie linii.
W samotnej ciemności mojego pokoju hotelowego wciągnęłam na siebie dżinsy i tenisówki, a potem ruszyłam jeszcze bardziej pustymi ulicami do szpitala, przepełniona smutkiem: nie dlatego, że nie kochałam swojej pracy, swojego zawodu, lecz dlatego, że nienawidziłam samotności. Samotności rozmów telefonicznych w środku nocy, informujących o kolejnej tragedii; samotności podróży samochodem w czasie, kiedy wszyscy inni już dawno śnią o następnym dniu; samotności szpitala w nocy – jest zimny, pusty, a nagie białe ściany odbijają dźwięk echem, którego nigdy nie słyszy się w dzień. I jak to miało miejsce tamtej szczególnej nocy, samotności dzielenia SOR-u z dwoma umierającymi piętnastolatkami.
W czasie mojej dwuminutowej podróży do szpitala na upiornie opustoszałych ulicach nie widziałam żadnego śladu po pościgu policyjnym za trzema nastolatkami, którzy w sąsiednim mieście ukradli samochód. Nie było wspomnienia po tym, jak kierowca stracił panowanie nad pojazdem, ani po tym, że auto z dużą prędkością wpadło na słup lampy ulicznej, który rozdarł je na połowę. Jeden z chłopców podobno przeżył zderzenie i uciekł z miejsca wypadku. Jego przyjaciele nie mieli aż tyle szczęścia.
Obaj leżeli bez ruchu na wózkach szpitalnych w sąsiadujących ze sobą salach reanimacyjnych. W większym szpitalu pomieszczenia owe wypełnione byłyby normalnie personelem – lekarzami pogotowia i intensywnej terapii, anestezjologami, chirurgami, pielęgniarkami, sanitariuszami – i maszynami, lekami, różnorakimi sprzętami. Ci dwaj chłopcy jednak od chwili, kiedy w stanie krytycznym zostali wyciągnięci z wraku samochodu, nie mieli takiej widowni. W małych szpitalach pracuje minimalna liczba personelu. Tu mieliśmy jednego anestezjologa, jednego chirurga (mnie), a także dwóch stażystów, dlatego obie małe salki reanimacyjne były dziwnie puste. Gdzie się podziali wszyscy pozostali?
Pierwszy chłopiec krwawił obficie z uszu i nosa. Kiedy dotknęłam go dłonią, był ciepły. Spojrzałam na monitor pracy serca i poczułam, jak w gardle rośnie mi gula niepokoju. Pacjent był niestabilny – jego serce biło gwałtownie, ciśnienie wyglądało na niebezpiecznie niskie i zasadniczo przejawiał wszystkie oznaki utraty sporej ilości krwi.
– Floor plus four more[2] – szepnęłam do siebie samej. Klatka piersiowa, brzuch, miednica, kości długie i podłoga: to wszystko miejsca, w których można wykryć krwotok wewnętrzny. Wbijano nam to do głowy podczas treningu. „Podłoga plus cztery”: jeśli nie znajdziesz krwi w czterech miejscach na ciele, nie zapomnij sprawdzić podłogi.
Od początku wiedziałam, że krew płynąca z uszu i nosa chłopaka jest problemem, którego nie będę w stanie rozwiązać – oznaczała bowiem poważny uraz głowy. Potwierdzenie tej diagnozy wymagało jednak prześwietlenia głowy w tomografie, a to nie było możliwe bez uprzedniej stabilizacji pacjenta tak, żeby można go było położyć w skanerze. Za pomocą stojącego przy łóżku ultrasonografu wykryłam obecność krwi w brzuchu rannego. Miałam nadzieję, że ten krwotok będę w stanie jakoś opanować. Podaliśmy pacjentowi środki krwiozastępcze i płyny, ale dość szybko doszło do nagłego zatrzymania krążenia i musieliśmy podjąć reanimację krążeniowo-oddechową.
– Zabieramy go na salę operacyjną – powiedziałam, kiedy po kilku rundach defibrylacji elektrycznej jego serce znów złapało normalny rytm.
Miałam nadzieję, że podczas interwencji chirurgicznej uda mi się opanować krwotok w brzuchu lub w obrębie miednicy pacjenta i dzięki temu będzie go można przetransportować do szpitala specjalistycznego, położonego jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów stąd. Moje własne serce waliło jak szalone, w uszach mi dzwoniło. Natarczywe piskliwe dźwięki dobywające się z maszyn monitorujących pracę serca pacjenta odbijały się od ścian pustych korytarzy. Kiedy wraz z anestezjologiem wieźliśmy chłopca na blok operacyjny, kątem oka dostrzegłam naszych stażystów reanimujących drugą ofiarę wypadku i z każdym kolejnym uciśnięciem klatki rannego czułam, jak rośnie moje zdenerwowanie.
Cholera, pomyślałam. Sama nie dam rady. Może jednak rzeczywiście nie cierpię swojej pracy.
*
– Bardzo tu spokojnie – usłyszałam wcześniej, kiedy zdecydowałam się na weekendowe zastępstwo lekarza na dyżurze. – Nigdy nic się nie dzieje.
Miasteczko było urokliwe, pełne winnic i restauracji. Mój pierwszy dzień tam spędzony przebiegł bez przygód. Po porannym obchodzie z zespołem wybrałam się na długi lunch z przyjacielem. Później, o dziesiątej w nocy, poinformowano mnie, że na oddziale SOR-u nie ma żadnych pacjentów kwalifikujących się do operacji. Nie mieliśmy również żadnych oczekujących na zabieg ze skierowania. Były to dobre wieści i miałam nadzieję przespać całą noc. Oczywiście powinnam wiedzieć lepiej.
Po telefonicznym złożeniu prośby o wysłanie helikopterem do naszego szpitala lekarza intensywnej opieki medycznej ze szpitala specjalistycznego zabrałam pierwszego chłopca na salę operacyjną i rozcięłam mu brzuch, by dostać się do jamy brzusznej. Pacjent miał mały krwiak za okrężnicą, ale nie to było przyczyną szybkiego tętna i niskiego ciśnienia krwi. Reszta jamy brzusznej chłopca wyglądała na nienaruszoną. Nie dostrzegłam żadnej przyczyny niestabilności. W tym czasie krew chłopaka przestała naturalnie krzepnąć i dzieciak zaczął obficie krwawić praktycznie zewsząd. To był bardzo zły znak. Premortem[3]. Pacjent zmarł w trakcie operacji.
Kończyłam go właśnie zszywać, kiedy poczułam, że ktoś stuka mnie w ramię. To lekarz intensywnej terapii, który po przybyciu do naszej jednostki rzucił się do ratowania drugiego nastolatka.
– Jego też musimy przewieźć na salę – powiedział.
To była w zasadzie identyczna sytuacja. Drugi chłopak najwyraźniej również doznał poważnego urazu głowy, ale mimo wszystko musiałam wykonać cięcie od podstawy klatki piersiowej do czubka kości łonowej, by poszukać krwotoku w jamie brzusznej. I znów znaleźliśmy niewielki krwiak, który nie mógł być przyczyną tak znaczącej niestabilności. I znów mieliśmy do czynienia z innym powodem niewydolności krążeniowej pacjenta. I znów doznał nagłego zatrzymania krążenia, leżąc na stole operacyjnym.
Przed końcem nocy obaj chłopcy nie żyli.
Kiedy wychodziłam ze szpitala, na niebie stało już słońce. Przed budynkiem parkowały wozy policyjne, a ja nie patrzyłam ludziom w oczy. Z powrotem w pokoju hotelowym, stanęłam pod wrzącym prysznicem. Bolało mnie całe ciało: nogi pulsowały, mięśnie szyi były w stałym przykurczu, a ramiona i barki były tak obolałe, że nie mogłam włożyć stanika. Zastanawiałam się, czy termin „wyczerpanie bojowe” jest stosowany wyłącznie w odniesieniu do żołnierzy. Czułam się, jakby przepuszczono mnie przez wyżymaczkę, i wypełniało mnie poczucie winy za znalezienie ulgi w gorących strugach wody i w czystej pościeli. Leżąc w łóżku, przechodziłam przez wydarzenia tej nocy i zadawałam sobie pytanie, czy mogłam postąpić inaczej w przypadku obu tych chłopców. W uszach mi dzwoniło i nie mogłam się uspokoić. Bałam się zamknąć powieki na myśl, co mogę zobaczyć oczami wyobraźni. Z drugiej strony wiedziałam, że muszę zasnąć. Następnego dnia czekało mnie mnóstwo pracy.
*
Po raz pierwszy zyskałam pewność, że chcę być chirurgiem ogólnym, kiedy jako stażystka miałam okazję obserwować pilny transfer szpitalny młodej kobiety, która doznała poważnych obrażeń naczyń krwionośnych w obszarze miednicy. Kiedy pojawił się helikopter, przyglądałam się, jak wywożą z niego na wózku pacjentkę, zaintubowaną i podłączoną do wentylatora, z chirurgiem ogólnym siedzącym na niej okrakiem. Kobieta została przeniesiona do naszego szpitala z otwartą jamą brzuszną. Chirurg trzymał rękę zanurzoną po nadgarstek w obszarze miednicy pacjentki, naciskając mocno na śmiertelną ranę, aby powstrzymać krwawienie i dostarczyć kobietę do bardziej zaawansowanej placówki specjalistycznej. Jego pięść ocaliła jej życie.
Kiedy to zobaczyłam, zapragnęłam tego samego. A potem żyłam tym życiem – i kochałam to. Jednak tamtego dnia, którego straciłam na stole tych dwóch chłopców, byłam wrakiem człowieka. W życiu chirurga nie ma przerw ani przestojów – zwłaszcza kiedy człowiek stara się jednocześnie jakoś utrzymać na powierzchni w pozostałych sferach życia. Ja dotarłam do końca drogi.
Właściwie to zastanawiałam się nad owym końcem już od jakiegoś czasu. Widziałam, jak moi koledzy po fachu poświęcają swoje życie profesji, operują przez całą noc, odwołują plany rodzinne, odbierają gniewne telefony od współmałżonków, pacjentów, sekretarek i pielęgniarek – bo się spóźnili, zupełnie jakby siedzieli sobie gdzieś na słoneczku, popijając kawę, a nie godzinami operowali nagłe przypadki. Bądźmy szczerzy: gdyby mogli, wszyscy woleliby w tym czasie być zupełnie gdzie indziej. Później widziałam, jak ci sami koledzy po fachu odchodzą całkowicie wyczerpani, a o ich zasługach dla szpitala wspomina się przelotnie podczas symbolicznej kawki dla kadry.
Wszyscy moi znajomi byli albo wściekli, albo wyczerpani. I kiedy tamtego dnia stałam pod prysznicem, niezdolna do sformułowania jednej logicznej myśli, martwiąc się bólem szyi i całą górą pacjentów, których miałam zapisanych na następny dzień, nie umiejąc znaleźć w sobie wystarczającej dawki energii, żeby być lepszym człowiekiem dla tych, których kochałam, zrozumiałam, że nie mogę za rok tkwić w tym samym miejscu. Zwyczajnie nie mogę do tego dopuścić. I tak już przepełniał mnie smutek z powodu czasu, którego nie mogłam poświęcić swojej matce. Coś musiało się zmienić.
*
Oczywiście uwielbiałam bycie chirurgiem: nieład, intensywność, dziwacznych ludzi, którzy wybierali tę ścieżkę kariery. Pomimo dużej dawki dramatyzmu niektóre z moich najwyraźniejszych wspomnień z okresu kariery chirurgicznej nie są związane z koszmarnymi urazami i wielogodzinnymi nocnymi eskapadami na sale operacyjne. Były również chwile łagodności: rozdzierające serce momenty zrozumienia, że życie nigdy już nie będzie takie samo po pierwszej diagnozie raka, łzy ojców i synów, matek i córek na wieść o powrocie nowotworu, milczące pożegnania między mężami i żonami.
Niniejsza książka jest ilustracją mojej podróży przez życie w roli chirurga ogólnego. Opowiada o szaleństwie codziennej pracy, o przypadkach, które dotknęły mnie zbyt mocno, łamiąc mi serce i jednocześnie dając swego rodzaju oświecenie. Jest to opowieść o dobru, złu i obłędzie – i jednocześnie świadectwo odwagi pacjentów i tego, co potrafią znieść.
Kiedy będziecie ją czytać, pamiętajcie, proszę, że w głębi duszy jestem bardzo szczęśliwą osobą. Po prostu myślę, że nie byłam na to wszystko przygotowana.
[2] Skrócona wersja mnemotechnicznego wyrażenia ang. blood on the floor plus four more, co oznacza „krew na podłodze plus cztery inne [miejsca do sprawdzenia]”.
[3] Łac. przed śmiercią, przedśmiertny.
1
CHAOS I TANCERKA
Na ósme urodziny chciałam dostać linijkę. Linijkę z rolką, za pomocą której mogłabym rysować nie tylko proste linie, ale także kółka. Ta jednak kosztowała całe piętnaście dolarów, więc moja prośba wydawała się nieco wydumana. Musiałam zadowolić się zwyczajną linijką i ograniczyć do rysowania linii prostych.
Aby zaoszczędzić trochę pieniędzy – i dlatego, że należała do osób niezwykle kreatywnych – moja matka nauczyła się szyć i, ku mojemu zażenowaniu, musiałam nosić do szkoły uszyte przez nią ubrania. Była końcówka lat osiemdziesiątych, a ona miała obsesję na punkcie Whitney Houston, co oznaczało, że dorobiłam się koszmarnie wyróżniającej się czerwonej sukienki w panterkę z pokaźnych rozmiarów poduszkami na ramionach. Zupełnie jakbym nie miała wystarczająco wielu problemów. I tak mi dokuczano, bo wyglądałam inaczej dzięki pełniejszym ustom, ciemnym włosom pokrywającym mi przedramiona oraz temu, że moim fryzjerem był ojciec. Pozostałe dzieci miały jasną cerę, blond włosy, usta „normalnych” rozmiarów i jestem pewna, że to nie ojcowie je strzygli.
Urodziłam się w Nowej Zelandii, gdzie spędziłam pierwsze osiem lat mojego życia, zanim rodzice przeprowadzili się ze mną i trójką mojego rodzeństwa z powrotem do swojej ojczyzny – na Samoa, wyspę na południowym Pacyfiku. Zamieszkaliśmy tam w jednym pokoju i przez kolejne dwa lata dzieliliśmy w szóstkę dwa łóżka. Kiedy pojawiło się piąte dziecko, przeprowadziliśmy się do trzypokojowego domu. Przeprowadzka na Samoa była swego rodzaju szokiem kulturowym. Dzieci w szkole nazywały mnie „białaską” i wyglądało na to, że nie pasuję do żadnej grupy rówieśników. Chodziłam do szkoły katolickiej i szybko nauczyłam się dwóch rzeczy: różańca i tego, że jeśli człowiek nie będzie umiał wyrecytować perfekcyjnie całej modlitwy, oberwie mu się od zakonnic. Kiedy po raz drugi dostałam lanie, odmówiłam powrotu do tego okropnego miejsca, gdzie wszyscy uczniowie patrzyli na mnie jak na ufoludka. Zostałam przeniesiona do głównej szkoły publicznej w stolicy.
Mój ojciec był religijnym człowiekiem, ale szczególny zapał odzywał się w nim w niedzielę. Przez cały tydzień chodził do pracy, był niemiły dla swojej żony, nie dzielił się wiedzą z dziećmi, lubił pić z przyjaciółmi w piątkowe i sobotnie noce, bić nas, kiedy nie dostawał odpowiedzi, na które czekał, ale bez wyjątku uczęszczał do kościoła w niedzielę. Nie robił tego sam – ciągnął ze sobą całą rodzinę (na którą tuż przedtem wrzeszczał przez cały poranek) i kazał nam siadać w pierwszej ławce, tak blisko Jezusa na krzyżu, jak to tylko możliwe. W jakiś sposób, pomimo tej religijnej manifestacji, właśnie w niedziele był wyjątkowo nie do zniesienia.
Odczuwałam gniew ojca, kiedy się śmiałam albo gdy odwiedzali mnie w domu chłopcy. Na nieszczęście dla mnie mój sąsiad nie zdawał sobie z tego sprawy. Nie wiedział, że jego bardzo niemile widziane próby kontaktu dolewały jedynie oliwy do ognia. Miałam czternaście, prawie piętnaście lat, kiedy mój wielbiciel z sąsiedztwa, dopingowany okołopokwitaniowym wyrzutem testosteronu, stukał nieproszony do naszych drzwi, wypisywał moje imię sprayem na lampach ulicznych i dzwonił do nas po dziewiętnastej – czyli w czasie, gdy nikomu nie wolno było kontaktować się z nami telefonicznie, a sam dźwięk dzwonka napełniał nas absolutnym przerażeniem. Pewnego dnia, po odebraniu telefonu od niego kwadrans po siódmej wieczorem, potulnie – i pospiesznie – oświadczyłam sąsiadowi, że nie mogę z nim rozmawiać. Mój ojciec stał obok, krzywiąc usta w gniewie.
– Kto to był? – spytał groźnie, kiedy odłożyłam słuchawkę.
– Nie wiem! – krzyknęłam rozdrażniona.
– Jesteś taka brzydka, że żaden chłopak nie będzie cię chciał – odparł.
– Idź sobie. – Odwróciłam się do niego plecami i odeszłam, napinając wszystkie mięśnie w oczekiwaniu na atak, który z całą pewnością nadejdzie.
Mój ojciec był surowy i nieustępliwy, a ja miałam już dosyć jego popisów. Szybko wpadał w złość, szybko zabierał się do bicia, a ja nie tylko zaczęłam akceptować dające się przewidzieć konsekwencje, ale też przygotowywałam się do zmierzenia się z nimi. Byłam znakomitą uczennicą. Zawsze dostawałam najwyższe oceny z egzaminów. Uprawiałam sport i brałam udział w zawodach na poziomie krajowym. Budziłam się codziennie o szóstej rano, żeby wyprasować szkolne mundurki dla mojego rodzeństwa i przygotować poranną kawę dla rodziców. Nie wiedziałam, dlaczego ojciec miał w sobie tyle złości.
*
W całkowitym przeciwieństwie do swojego kłótliwego męża moja mama była radosna i hojna. Jej lekarstwem był śmiech, a w latach osiemdziesiątych również muzyka. Nosiła trwałą i poduszki na ramionach, które pokazywały jej uwielbienie dla Whitney, jednego z największych głosów wszech czasów.
Mama urodziła mnie, kiedy miała dwadzieścia jeden lat. Pamiętam, jak gdy wracałam ze szkoły w wieku pięciu, może sześciu lat, w domu witał mnie zapach herbatników. Pamiętam też, jak przyglądałam się mamie z okna, kiedy uczyła się prowadzić samochód. Kiedy wreszcie opanowała tę sztukę do perfekcji, kilka razy w tygodniu jeździłyśmy do sklepu w mieście i kupowałyśmy sobie lody, tylko we dwie, chronione w bańce bezpieczeństwa, którą był samochód.
Jedzenie było jej językiem miłości. Ofiarowywała je wszystkim w swoim otoczeniu, i to w pamiętny sposób. Pewnego dnia zastaliśmy ją nad wielkim garnkiem, w którym coś mieszała. Uważnie przyprawiała jedzenie, próbując je, aby się upewnić, że jest smaczne. Zdecydowała, że potrzeba nieco więcej soli.
– Dla kogo to? – spytaliśmy.
– Dla psów – odparła.
Roześmialiśmy się, błędnie biorąc jej szybką odpowiedź za żart, chociaż tego typu dowcipy nie były w jej stylu.
– No co? Psy też lubią dobre jedzenie! – upomniała nas.
Jej zdolności kulinarne i miłość do dobrego jedzenia uczyniły z niej również krytyka kulinarnego. Pewnego dnia, kiedy harowałam w kuchni przez całe popołudnie, żeby przygotować obiad dla niej i reszty rodziny, dumnie nakryłam do stołu, nałożyłam jedzenie na talerze i czekałam na pochwałę. Mama powąchała potrawę, jak zwykle, kiedy gotował ktoś inny.
– Dodałaś wystarczająco dużo pieprzu i cebuli? – spytała. – Bo śmierdzi jak pot spod pach.
Byłam wściekła i natychmiast pożałowałam wysiłku, jaki włożyłam w próbę zaimponowania jej.
Mimo to uwielbiałam przebywać w jej obecności. Jeżeli jechała gdzieś samochodem, w dziewięciu przypadkach na dziesięć siedziałam obok niej. Jeśli gotowała coś w kuchni, zawsze jej pomagałam. Pewnego dnia, gdy siekałam cebulę, mama złajała mnie za skrytykowanie kogoś, kogo widziałam wcześniej.
– Zawsze bądź miła dla ludzi. Nigdy nie wiadomo, kiedy możesz napotkać na swojej drodze anioła.
Z tego powodu zaczęłam się potem zastanawiać, czy żaden z robaków, które rozgniatałam, i komarów, które zabijałam, nie był przypadkiem aniołem.
Moja zdolność do ciężkiej pracy jest niewątpliwie darem od matki. Jej dziadek ze strony ojca był Chińczykiem, który osiedlił się na Samoa w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku, kiedy to chińscy robotnicy migrowali na wyspy Pacyfiku do pracy na plantacjach. Jestem pewna, że dziedzictwo kulturowe było dla mojej matki bardzo ważne i wpoiło jej zasady etyki zawodowej. Podobnie było w przypadku jej rodzeństwa. Mama zaczęła prowadzić biznes cateringowy w wieku trzynastu lat i jakość oraz smak przygotowywanego przez nią jedzenia sprawiły, że dość szybko stała się znana na wyspie. Pamiętam, jak budziłam się o drugiej w nocy, widząc zapalone światła i słysząc okropne rzężenie ubijaczki do jajek. Leżałam w łóżku tak długo, jak mogłam, ale koniec końców zawsze wstawałam, żeby pomóc mamie. O tej godzinie szykowała swoje babeczki z nadzieniem budyniowym. Moim zadaniem było wykładanie aluminiowych foremek ciastem. Robiłam to tak długo, aż palce zaczynały mnie boleć i nie mogłam już więcej. Mama pracowała bez przerwy do późna i czasem zastawałam ją płaczącą ze zmęczenia i wyczerpania. Druga w nocy zawsze była godziną mojej mamy. Właśnie wtedy wstawała i zabierała się do pracy.
W dzieciństwie spędzaliśmy wiele czasu u rodziny mojej matki. Babcia była gorliwą mormonką i całe dnie pościła i modliła się za każde ze swoich dzieci i wnuków. Kiedy nadchodził czas naszych egzaminów, babcia zawsze pościła i modliła się za nas. Za każdym razem, kiedy ktoś z rodziny miał coś ważnego w życiu albo dopadła go jakaś choroba, babcia modliła się i pościła. Opiekowanie się dużą rodziną było ważne. Wiele lunchów, kolacji i niedzielnych obiadów jedliśmy z jednym lub kilkorgiem braci i sióstr mojej mamy oraz z babcią. Chociaż ciotki, wujkowie i kuzyni uwielbiali śmiać się i żartować, kochali również sport i zawody. Rodzinne rozgrywki w siatkówkę często kończyły się szarpaninami i kłótniami, kiedy któraś ciotka lub wujek odpychał innego gracza na bok, postanawiając samemu odbić piłkę na drugą stronę siatki.
Z kolei dziadek ze strony ojca mieszkał sam w domu na szczycie wzgórza spoglądającego na stolicę Samoa. Zawsze przychodził do naszego domu na piechotę, boso, po nieutwardzonej drodze wiodącej z góry. Po przybyciu chciał tylko kawy, którą pił na werandzie na tyłach domu. Zapalał przy tym papierosa i śpiewał z całych sił Jak wielkimś Ty. Pewnego dnia, kiedy siedziałam obok niego, podzielił się ze mną dobrotliwie swoją wiedzą:
– Nie pozwól nikomu dotknąć się tam – powiedział, wskazując na swoje krocze.
*
Pierwszą przygodę w samoańskim szpitalu publicznym zaliczyłam, kiedy miałam piętnaście lat. W zasadzie to nieprawda – zajrzałam tam sześć lat wcześniej, kiedy pogryzły mnie psy przy drodze, ale wtedy potrzebowałam tylko antybiotyków, które wstrzyknięto mi w pośladek. Tym razem wzięłam samochód rodziców i dachowałam nim prosto na cmentarz.
Moi rodzice wtedy byli już od kilku miesięcy w Nowej Zelandii, bo mama była w ciąży z szóstym dzieckiem, a w takiej sytuacji najlepiej, jeśli udaje się uzbierać wystarczająco pieniędzy, żeby pojechać do Nowej Zelandii albo Australii – ze względu na standardy opieki medycznej. Dobrze wytrenowani lekarze i współczujące pielęgniarki w tamtym czasie były na Samoa rzadkością. Te ostatnie znane były z wrzeszczenia na rodzące kobiety, które nie daj Boże krzyczały lub jęczały w chwili skurczu. „Bądź cicho!” albo „Myślałaś, że to będzie przyjemność?” – oto, co szeptały między sobą kobiety rodzące w szpitalach krajowych.
Tego samego dnia, kiedy mama wydała na świat moją najmłodszą siostrę, ja postanowiłam przejechać się samochodem na plażę, zabierając ze sobą kilkoro przyjaciół i parę desek surfingowych. Prowadziłam od trzynastego roku życia, dwa lata później zdobyłam prawo jazdy, wręczając dwadzieścia dolarów policjantowi i zdając test wymagający logiki wyspiarzy. Jeśli jedziesz samochodem przez wioskę i potrącasz dziecko, to czy a) zatrzymujesz się, żeby pomóc, czy b) ruszasz dalej bez zatrzymania się. Dodajmy, że prawidłową odpowiedzią jest b). Egzamin praktyczny był wcale nie mniejszą pułapką.
– Zjedź na bok! Natychmiast! – rozkazał policjant, gdy prowadziłam z właściwą prędkością, przepisowo trzymając dłonie na kierownicy na godzinie drugiej i dziesiątej. – Teraz! Zjeżdżaj! – nalegał, kiedy zwolniłam, zaparkowałam samochód idealnie równolegle do chodnika i wrzuciłam na luz. – Dlaczego zatrzymałaś się tutaj? – spytał. – To przystanek autobusowy! Nie powinnaś się zatrzymywać. Oblałaś tę część egzaminu.
Logika i wrażliwość na potrzeby innych nie zawsze były ewidentne, ale jeśli było się wytrzymałym, można było jakoś znaleźć swoją drogę w systemie.
Kiedy jednak skasowałam samochód rodziców i okazało się, że jestem odpowiedzialna za kilka obrażeń i złamanych kończyn, ale na szczęście nikogo nie zabiłam (jak to niestety często bywało w przypadku młodych ludzi, którzy mieli wypadek samochodowy), uznałam, że mam ogromne szczęście. Nie potrafiłabym zniszczyć życia sobie lub komuś innemu.
*
Gdy rodzice wrócili z Nowej Zelandii z szóstym dzieckiem, ich relacje znacznie się pogorszyły. Mama wyjechała do Nowej Zelandii we wczesnym stadium ciąży, żeby już tam otrzymać opiekę okołoporodową, ale ojciec dołączył do niej dopiero krótko przed porodem. W ciągu kilku miesięcy spędzonych samotnie zdążył nawiązać romans, o którym dowiedzieli się wszyscy na naszej małej wyspie – po powrocie również moja matka.
Właśnie w tamtym czasie zaczęły się zmieniać moje relacje z nią. Przyjęłam na siebie rolę opiekunki, a mama zaczęła mi się zwierzać w sposób, w jaki mogłaby to robić przyjaciółka. Nasze wieczorne przejażdżki samochodem, niegdyś będące eskapadami po lody, zmieniły się w wycieczki, podczas których mama wyrażała swoje rozczarowanie i niezrozumienie tego, co się stało. Nie lubiłam tych rozmów. Szczerze mówiąc, nie miałam ochoty wysłuchiwać szczegółów tej afery, ale zdawałam sobie sprawę, że matka była zagubiona, zraniona, samotna i potrzebowała nowego rodzaju wsparcia.
Prowadząc samochód główną drogą miasteczka, mając po jednej stronie restauracje i kluby nocne, a po drugiej morze, czułam ciążące nade mną fatum. Zrozumiałam, że nie mogę tu zostać. Chociaż dzieciństwo spędzone na pływaniu pod wodospadami, w rzekach i morzu było cudowne, nie widziałam tu dla siebie żadnej przyszłości. Przerażała mnie monotonia obecnego życia. Przyjaciele pobierali się z innymi przyjaciółmi i w wieku trzydziestu lat chodzili do tych samych barów i klubów nocnych, co jako nastolatkowie.
Zanim skończyłam piętnaście lat, w domu było już sześcioro dzieci i wyglądało na to, że koniec końców każde z nas będzie zdane tylko na siebie. Moje dwie najlepsze przyjaciółki rok wcześniej wyjechały do szkoły z internatem. Ja również błagałam rodziców, by mnie tam posłali, ale zwyczajnie nie było ich na to stać. Dlatego zabrałam się do pracy. Kiedy moi znajomi bawili się na mieście, ja uczyłam się w sekrecie, ciesząc się wiedzą, że pracuję, gdy oni się lenią. Wiedziałam, że w ten sposób się wybiję. W wieku siedemnastu lat zdobyłam grant, który miał w całości opłacić moje studia medyczne w Nowej Zelandii.
Gdy pytają mnie, dlaczego zdecydowałam się na medycynę, prawdziwą odpowiedzią jest to, że była to moja droga do wolności. W tamtym czasie w Nowej Zelandii istniało tylko kilka grantów na opłacenie nauki i niestety żaden z nich nie fundował studiów w szkole lotniczej. Przeznaczone były na sponsorowanie nauki klasycznych zawodów, takich jak lekarz, prawnik czy księgowy. Wybrałam to pierwsze, ponieważ dzięki temu mogłam się wydostać z mojej wyspy i miałam przed sobą potencjalną przyszłość poza granicami Samoa. Żałowałam jedynie, że mama nie może wyjechać ze mną.
*
Jako że byłam studentką z Wysp Pacyfiku, mój uniwersytet wymagał ode mnie odbycia obowiązkowego letniego kursu języka angielskiego. Mimo że mówiłam płynnie po angielsku i w tym właśnie języku odbywała się cała moja dotychczasowa edukacja, musiałam spakować walizki zaraz po Bożym Narodzeniu i przez dwa miesiące poddawać się ponownej „nauce” języka. Mieszkałam na stancji u rodziny: kobiety w średnim wieku z zaawansowanym owrzodzeniem cukrzycowym stopy, jej męża oraz brata, który cierpiał na schizofrenię. Życie z dala od domu, który – jak sądziłam – byłam gotowa opuścić, stało się dla mnie brutalnym przebudzeniem. To właśnie wtedy dowiedziałam się, że niektórzy ludzie jadają obiad o 17.30.
Dwa miesiące później rozpoczął się proces naboru na uniwersytet. Wymagało to biegania po wszystkich wydziałach nauk podstawowych, żeby uzyskać zgodę na przyjęcie mnie na studia. Jeśli sądzić po reakcjach ludzi – włączając w to komentarze w stylu „gdzie nauczyłaś się tak płynnie mówić po angielsku?”, „czy na Samoa jest elektryczność?” i „będzie ci trudno zaliczyć wszystkie te egzaminy” – w Nowej Zelandii nie mieli najlepszej opinii o poziomie absolwentów szkół licealnych z Samoa, chociaż tamtejszy program nauki oparty jest na nowozelandzkim.
Kiedy wreszcie uzyskałam potwierdzenie przyjęcia na pierwszy rok studiów, zrobiłam wszystko, aby spełnić oczekiwania. Tęskniłam za domem, byłam smutna i nieszczęśliwa, pragnęłam bliskości mamy i czułam coraz większe rozczarowanie faktem, że nadal tkwi w związku, który nie przynosi jej radości. Jakoś udało mi się przetrwać pierwszy rok, a potem oblałam kolejny i otrzymałam list informujący o tym, że odbiorą mi stypendium i mam się zgłosić na rozmowę. To była dla mnie pobudka. Nie mogłam wrócić do domu. Przez całe święta Bożego Narodzenia uczyłam się jak szalona. Po Nowym Roku przystąpiłam do egzaminów poprawkowych, zdałam je śpiewająco i obiecałam sobie, że nigdy więcej nie dopuszczę do takiej sytuacji.
*
Trzy lata później, podczas piątego i przedostatniego zarazem roku studiów medycznych, pojechałam do Austrii i Włoch na kursy fakultatywne z leczenia urazów ortopedycznych. Wybrałam ortopedię, ponieważ – jak to często bywa – pracowałam z profesorem, który zainspirował mnie do tego. Po podróży trwającej niemal dwadzieścia cztery godziny wylądowałam w Innsbrucku. Kiedy przez kilka dni sypiałam po czternaście godzin dziennie, wzięłam to za jetlag, ale potem zaczęły mnie boleć brodawki sutkowe. Był środek zimy i w ciągu dnia temperatura zazwyczaj wynosiła około –5°C. Nigdy wcześniej nie byłam w miejscu, w którym temperatury spadały poniżej zera, uznałam więc, że bolesność piersi i sutków spowodowana jest chłodem. Przez trzy kolejne miesiące tak właśnie tłumaczyłam swoje objawy, ale kiedy wróciłam do Nowej Zelandii, umówiłam się do swojego lekarza pierwszego kontaktu.
– Czy jest możliwe, żebyś była w ciąży? – spytał nonszalancko doktor.
– Absolutnie nie – odparłam.
Idea ciąży w ogóle nie przyszła mi do głowy. Z drugiej strony codziennie pożerałam przynajmniej dziesięć jabłek i moje piersi były pełniejsze. Zauważali to nawet obcy ludzie na ulicy – niektórzy nie omieszkali tego głośno skomentować, co nigdy wcześniej się mi nie przytrafiło. Do tego jeden z lekarzy w szpitalu powiedział, że w placówce krążą komentarze na temat mojego dekoltu. Nigdy przedtem nie miałam problemu z dekoltem (niestety), dlatego odebrałam tę uwagę za obraźliwą.
– Może zróbmy test ciążowy, żeby się upewnić – powiedział mój doktor.
Wiedziałam, że to normalne pytanie, jakie zadaje się zmęczonym kobietom w wieku reprodukcyjnym, dlatego przystałam na tę propozycję. Lekarz dodał do skierowania laboratoryjnego badanie poziomu beta-hCG[4] i wysłał mnie na serię badań krwi wykonywanych rutynowo u młodych kobiet narzekających na chroniczne zmęczenie. Nie byłam przygotowana na telefon, który otrzymałam jeszcze tego samego popołudnia.
– Jesteś w ciąży – oświadczył bez ogródek mój lekarz.
Byłam zszokowana. Przez moją głowę przelatywały tysiące myśli, ale nie mogłam uchwycić żadnej z nich.
– Nie mogę mieć teraz dziecka – wydukałam.
– Spodziewałem się, że to powiesz – powiedział spokojnie. – Zapisałem cię na USG w poniedziałek, żeby ustalić stopień zaawansowania ciąży, i rozmawiałem z moim kolegą położnikiem, który może ewentualnie zapisać cię na przerwanie jej w czwartek.
Był piątek. Dowiedziałam się, że jestem w ciąży, w piątek.
– Badanie masz w poniedziałek o dziesiątej rano. Sugeruję, żebyś nie próbowała patrzeć na monitor – ciągnął lekarz. – Porozmawiamy jeszcze raz w poniedziałek po południu.
Byłam zdziwiona, że zorganizował wszystko z wyprzedzeniem, ale znał mnie od wielu lat. Ja zaś byłam wdzięczna za wyjście awaryjne, które dla mnie przygotował.
Przez cały weekend snułam się po domu jak cień, chociaż pocieszał mnie fakt, że miałam plan. Nie spotykałam się już z ojcem dziecka, a poza tym czekał mnie ciężki rok. Kończyłam właśnie studia, a do tego jako członkini samoańskiej narodowej drużyny netballu intensywnie trenowałam, przygotowując się do zawodów na Jamajce. Miały się odbyć za trzy miesiące.
W poniedziałek rano zgłosiłam się do kliniki na badanie USG i zastosowałam się do poleceń mojego lekarza: zacisnęłam powieki i unikałam zerkania na monitor.
– Och, proszę tylko spojrzeć na te rączki i nóżki – dobiegał mnie głos techniczki. – I to serduszko.
Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że na ekranie monitora rzeczywiście widnieje dobrze uformowany mały człowieczek z czterema kończynami i komorami serca, dokładnie tak, jak uczyliśmy się na studiach.
– Kurwa – szepnęłam, czując, jak serce mi przyspiesza.
– Jest pani w dwudziestym szóstym tygodniu ciąży – oświadczyła radośnie techniczka. – Gratulacje.
Byłam w szoku. Wiedziałam, co oznacza dwudziesty szósty tydzień ciąży: że zostało tylko czternaście tygodni. Miałam urodzić dziecko na ostatnim roku studiów medycznych.
– W Sidney są miejsca, w których być może zgodzą się na przerwanie ciąży na tym etapie – powiedział mój doktor przez telefon tego popołudnia. – Możemy również rozważyć adopcję.
– Nie – odparłam.
Wierzyłam, że nic nie dzieje się bez powodu, i uznałam, że to późne odkrycie było darem. Nigdy nie planowałam mieć dzieci. Po obserwowaniu mamy, która musiała wychować całą naszą szóstkę, dawno temu skreśliłam macierzyństwo z mojej listy i zamierzałam wynieść się na drugi koniec świata tak szybko, jak będzie to możliwe. Zaakceptowałam jednak, że być może mimo wszystko bycie mamą jest mi pisane, a ja potrafiłam się dostosowywać do różnych sytuacji. Szybko zaczęłam kolejny plan.
– Może mnie pan skierować do dobrego położnika? – poprosiłam swojego lekarza.
W głowie już obliczałam plan treningów i dzień wyjazdu na Jamajkę. Data porodu wypadała na koniec lipca, więc jeśli zdecyduję się na cesarkę w trzydziestym szóstym tygodniu, będzie to koniec czerwca… Może nawet dałoby się mieć zabieg w trzydziestym czwartym tygodniu, dzięki czemu zyskałabym kilka tygodni na dojście do siebie i nadal dałabym radę zagrać w mistrzostwach świata. Byłam zdeterminowana. Skończyłam dwadzieścia dwa lata i wiedziałam, że nigdy więcej nie będę miała szansy zagrać w tak ważnych zawodach.
– Niech się pani nie wygłupia – powiedział położnik, kiedy wyłuszczyłam mu swój plan. Lekarz był wysoki, z lekką nadwagą, łysiał i moja pasja zdecydowanie nie robiła na nim wrażenia. – Absolutnie nie ma takiej możliwości. Poza tym musi pani przestać biegać. Przegrzewa pani dziecko, a poza tym ma pani za mało płynu owodniowego, więc musimy panią monitorować. Może się skończyć leżeniem w łóżku.
Drzwi zamknęły się z hukiem. Jamajka ulotniła się niczym sen złoty. W lipcu miałam zostać matką, a w grudniu – jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem – dyplomowanym lekarzem medycyny.
*
Zabawnym zrządzeniem losu w tym okresie odbywałam staż na wydziale ginekologii i położnictwa. Jeszcze tego samego dnia po badaniu wróciłam na zajęcia, na których dowiedzieliśmy się wszystkiego o etapach porodu. Wyszłam z sali zapewne nieco oszołomiona i zdezorientowana. Nikomu nie powiedziałam o tym, co się działo w moim życiu.
Moja przyjaciółka wybiegła za mną z zajęć.
– Dobrze się czujesz? – spytała.
Najwyraźniej nie najlepiej wychodziło mi udawanie, że wszystko jest w najlepszym porządku.
– Jestem w dwudziestym szóstym tygodniu ciąży – powiedziałam jej, zaskakując samą siebie. Nawet kiedy przychodziłam do szkoły z oczami zapuchniętymi od płaczu i kiedy musiałam się chować przed ojcem, mówiłam ludziom, że po prostu spałam na brzuchu.
– Powiedziałaś o tym mamie? – spytała moja przyjaciółka.
– Nie. Nikomu nie powiedziałam.
– Powinnaś powiedzieć mamie – stwierdziła. – Poczuje się rozczarowana, jeśli nie będzie mogła ci pomagać.
Nie znała mojej mamy, ale faktycznie, nie pomyślałam o tym w ten sposób. Jeszcze tej nocy do niej zadzwoniłam. Była w siódmym niebie, absolutnie zachwycona. Natychmiast zaczęła planować przyjazd na kilka tygodni przed rozwiązaniem, żeby pomóc mi w przygotowaniach do porodu. Zamierzała zostać ze mną przez parę miesięcy po przyjściu dziecka na świat.
A mój ojciec? Wyszedł demonstracyjnie z domu, żądając, żebym wyszła za mąż, bo on absolutnie nie zamierza mieć nieślubnego wnuka.
*
Czternaście tygodni ciąży przeleciało bardzo szybko i stosunkowo spokojnie. Przygotowywałam się do bycia matką studiującą w szkole medycznej. Chciałam, żeby moje wejście w macierzyństwo odbyło się bez zakłóceń i żeby za sześć miesięcy zakończyć naukę, zdobywając dyplom.
Mieszkałam wówczas z moimi dwiema siostrami i bratem; mieli oni stać się częścią mojej „wioski”. Dwa tygodnie przed terminem porodu przyleciała mama i z rozkoszą zaczęła kupować podstawowe rzeczy dla noworodka. Była ze mną w sali porodowej i została u mojego boku przez osiem tygodni po porodzie. Potem musiała jednak wrócić do własnego życia.
Urodziłam w poniedziałek, a cztery dni później, w piątek, pojawiłam się na wydziale pediatrii, żeby podejść do egzaminu, którego nie pozwolono mi przełożyć. Zdałam z wyróżnieniem.
W następny poniedziałek zaczęłam rotację na internie. Wyposażona w zestaw wkładek do biustonosza, które wchłaniały mleko wyciekające mi z piersi, siedziałam w klinice, słuchając rzężących płuc i zaglądając w zainfekowane uszy. Mój synek w tym czasie przebywał w domu, z moją wioską, z której pomocą pięć miesięcy później zdobyłam dyplom lekarza medycyny.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[4] Ang. human chorionic gonadotropin – ludzka gonadotropina kosmówkowa.
Tytuł oryginału: ON CALL
Copyright © Ineke Meredith 2024
First published in English in New Zealand by HarperCollins Publishers (New Zealand)
Limited in 2024. This Polish language edition is published by arrangement with HarperCollins Publishers (New Zealand) Limited
The Author has asserted her right to be identified as the author of this work.
All rights reserved
Copyright for the Polish edition © 2024 by Grupa Wydawnicza FILIA
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2024
Projekt okładki: © Andrzej Komendziński
Zdjęcia na okładce: © Freepik
Redakcja: Karolina Borowiec
Korekta: Joanna Pawłowska, Aleksandra Deskur
Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Redaktor prowadząca: Małgorzata Ochab
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-833-0
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA NA FAKTACH