Nad rzeką bobrów - Eric Collier - ebook

Nad rzeką bobrów ebook

Eric Collier

5,0

Opis

[PK]

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Podpatrywanie bobrów w żeremiach, kaczek i gęsi na jeziorach. Walka z niedźwiedziem, łosiem i wilkiem-mordercą. Ucieczka z ogarniętego pożarem lasu. Oto niektóre z wielu przygód trapera z kanadyjskiej puszczy.

 

Książka dostępna w zasobach: 

Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Lublinie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 419

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



IW

NAD RZEKĄ BOBRÓW

ERIC COLLIER

Nad rzeką bobrów

Tłumaczyła ZOFIA ZINSERL1NG

ISKRY • WARSZAWA • 1965

Tytuł oryginału THREE AGAINST THE WILDERNESS

Okładkę projektował

JANUSZ GRABIANSKI

Zdjęcia autora i Instytutu Zoologicznego 1 Ambasady Kanadyjskiej

Mojej żonie i synowi, którzy dzielili to życie ze mną

Rozdział I

Świat cały zdawał się płonąć, gdy po raz pierwszy ujrzałem Meldrum Creek. Ze szczytu pagórka, gdzie siedziałem chwilowo bezpieczny, słyszałem, jak pożar sunie z północy w kierunku strumienia. Dosięgnąwszy łąki pode mną, płomienie rzuciły się na suchą jak pieprz trawę z trzaskiem i rykiem i w niespełna dwie minuty cała łąka stała już w ogniu. Płomienie jednym susem przeskoczyły koryto strumienia i popędziły ku świerkom na drugim jego brzegu. Po kilku minutach łąka rozpościerała się czarna i tląca. Chociaż igły świerków wciąż jeszcze płonęły, wiedziałem, że drzewa umierają. I wtem przyszło mi do głowy: „Strumień umiera, drzewa umierają, ziemia w krąg umiera”.

A jednak ta właśnie ziemia już wkrótce miała należeć do mnie i do Lillian. Tu, w tej jałowej, wypalonej, pierwotnej głuszy, która była nam domem przez lat prawie trzydzieści, mieliśmy wychować naszego syna Veasy’ego na mężczyznę. Tu zakosztowaliśmy dokuczliwej spiekoty lata i przenikliwego chłodu zimy, za jedynych sąsiadów mając łosie, niedźwiedzie, wielkie szare wilki i innych mieszkańców trzęsawisk i lasu; wydawało się, że niektórzy spośród nich skłonni byli kwestionować nasze prawo do przebywania w tych okolicach. Tu uczyliśmy się znosić ukłucia komarów i gzów, które często przyprawiały nas i konie nieomal o szaleństwo, tak natarczywie łaknęły krwi; podobnie przyjmowaliśmy wszystko, co dobre, w głuszy wokół nas.

Tu mieliśmy przeżywać wspólne chwile szczęścia — nocne obozowiska w lesie, na grubym dywanie mchu albo nad jakimś cichym, połyskliwym jeziorkiem, którego spokój zakłócało dotychczas najwyżej stadko wędrownego ptactwa czy łoś w złym humorze. Życie w lasach i nad jeziorami, dosyć przyjemne w lecie, wymagało spartańskiego hartu zimą, kiedy podszycie leśne spało pod grubym na co najmniej trzy stopy całunem śniegu, kiedy oddech zamarzał, zaledwie wydobył się z płuc, a mróz dobierał się do ciała niczym ostrze myśliwskiego noża. Właśnie wtedy, kiedy zima trzymała pustkowie w swym żelaznym uścisku, Lillian nieraz stała przed chatą, patrząc i wyczekując, z gołą głową w blasku księżyca, bardzo cicha, obojętna na dokuczliwe szczypanie mrozu i nasłuchiwała lekkiego szelestu rakiet śniegowych na lodzie albo cięższego kroku wierzchowca łamiącego śnieżną skorupę, usta jej zaś szeptały bezgłośnie: „Dlaczego jeszcze ich nie ma? Co ich zatrzymuje na śniegu o tej porze nocy?” Tu, w tej okolicy, która teraz, dosłownie w moich oczach, zwęglała się i tliła, mieliśmy przeżyć niejeden moment ponurego zwątpienia, kiedy wszystkie nasze nadzieje zdawały się tak tragicznie spełzać na niczym. Tutaj mieliśmy także rozkoszować się chwilami najwyższego szczęścia, zadowolenia z własnych osiągnięć i satysfakcji, kiedy wreszcie część tych nadziei wydała owoce.

To był ów Meldrum Creek, gdzie w dzieciństwie indiańskiej babki Lillian stada jeleni wapiti i łosi przychodziły gasić pragnienie, gdzie bobry młóciły ogonami, pstrągi wyskakiwały z wody za jętką, a kaczki i gęsi tysiącami objadały się w rdestnicy. Ale teraz woda była stojąca, a miejscami w ogóle znikła. Pożar niósł się po lesie, drzewa już nie żyły i śledząc tę agonię z mojego bezpiecznego punktu obserwacyjnego, myślałem tylko, że okolica umiera i że nie ma komu jej ocalić.

Zobaczyłem ten strumień późną wiosną 1922 roku. To znaczy jego górny bieg. Jego ujścia do Rzeki Frasera natomiast, o jakieś z górą trzysta mil lotem ptaka na północ od Vancouver, w Brytyjskiej Kolumbii, nie widziałem aż do jesieni 1926 roku.

Jechałem na srokatym wałachu, sześciolatku, dość niewinnym i łagodnym z pozoru, ale w rzeczywistości zdradliwym jak lód wiosenny. O ile teraz wlókł się stępa, wolno i leniwie, z uszami położonymi po sobie i oczami jak szparki, o tyle potrafił przemienić się w istną trąbę powietrzną, jeśli nagle spod nóg poderwała mu się par-dwa albo przestraszona sarna wyskoczyła z legowiska w gęstwinie młodych sosen Banka wzdłuż szlaku. Stawał mi dęba już przedtem i dwa razy nawet wyrzucił mnie z siodła. Teraz znajdowałem się przynajmniej o jakichś trzydzieści mil od ludzi i gdybyśmy się z nim rozstali, mogłoby upłynąć wiele długich dni, zanim znów zobaczyłbym tego łotra. Przeto podczas gdy lewą ręką ściskałem silnie uzdę, prawa unosiła się tuż nad łękiem siodła, gotowa zań chwycić i trzymać się go za wszelką cenę.

Ponieważ mieszkałem w odległym rejonie Chilcotin, we wnętrzu Kolumbii Brytyjskiej, już od roku i przyswoiłem sobie wiele zwyczajów tych dzikich, nieposkromionych okolic, z zakłopotaniem pojmowałem, że to pudełko zapałek w ręku człowieka częściej niż jakiekolwiek zrządzenie boskie ponosi odpowiedzialność za pożary lasów, które szalały teraz bezkarnie na tak wielkich połaciach kraju. Tutaj każdy, kto chciał naciąć wysokiej ostrej trawy dla bydła na zimę na jakiejś nie koszonej dotychczas dzikiej łące, miał najpełniejsze prawo przyjechać słonecznego dnia pod koniec wiosny na tę łąkę i ciskać zapałki w zeszłoroczną suchą trawę, żeby później, latem, w porze sianokosów, trawa ta nie przeszkadzała ostrzom kosiarki. Być może cały obszar łąk do skoszenia obejmował zaledwie około dwudziestu akrów, ale w celu pozbycia się suchych traw oddawano na pastwę płomieni setki akrów sąsiedniego lasu.

To jednak się nie liczyło. W stronach, gdzie lasy jodłowe, sosnowe i świerkowe ciągnęły się całymi milami i kończyły nie wiedzieć właściwie gdzie, drzewo było bogactwem naturalnym pozbawionym wartości, chyba że używano go do budowy płotów, krytych darnią chat czy jako opału na zimę.

Myśl ta musiała po raz pierwszy zrodzić się w mej głowie, gdy przejeżdżałem przez strumień i kierowałem konia wzdłuż jego brzegu. Zrodziła się w ten sam mniej więcej sposób jak myśl człowieka, który spodziewa się mierć kiedyś własny dom i oglądając pustą parcelę przy jakiejś ulicy czy alei wzdycha pobożnie: „Tu chciałbym się pobudować”. Niemal podświadomie przebiegło mi przez głowę: „Któregoś dnia chciałbym tu osiąść na stałe”. Po paru latach, kiedy ta mrzonka stała się namacalnym, konkretnym faktem, pisane mi było przez wiele nocy przewracać się bezsennie na łóżku i rozważać, czy to wszystko jest mądre i warte zachodu. Wtedy jednak miałem już Lillian, a także Veasy’ego. A oni oboje stanowili kotwicę, która trzymała mnie nad strumieniem w dobrą i złą pogodę.

Po drugiej stronie Meldrum Creek rozciągała się niewielka, opasana wierzbami łąka, może pół akra wszystkiego. Dalej odwieczne sosny Banka znowu obejmowały władanie. Na skraju łąki zsunąłem się z siodła, uwiązałem lasso do końca rzemienia u kantaru, rozpiąłem klamerkę na pasku pod końskim gardłem i zdjąłem uzdę, pozwalając srokatemu skubać wysoką do kolan trawę. Niedawno sarny miały tu legowisko. Przecinałem świeże ich tropy niejednokrotnie od czasu przybycia nad strumień, zaskoczyłem również dużego czarnego niedźwiedzia, tak zajętego darciem kłody na szczapy w poszukiwaniu soczystych pędraków, że ani mnie nie zwietrzył, ani nie usłyszał. Zatrzymałem srokacza, gdy niedźwiedź wreszcie zwęszył mą obecność, i siedziałem bardzo spokojnie, patrząc, jak zwierzę rusza niezdarnym galopem w kierunku najbliższej kępy młodego podrostu, w której mogłoby szybko się ukryć. W owej chwili nie zainteresowałem się nim zbytnio. Miał dopiero nadejść dzień, kiedy czarny niedźwiedź, ciężki i zaokrąglony od tłuszczu, nabrał dla nas wielkiego i zasadniczego znaczenia. Natomiast tropy saren i ich legowisko na łące zasługiwały na trzeźwe rozpatrzenie: nie zbraknie tu mięsa, jeśli ktoś okaże się dobrym myśliwym.

Kiedy srokaty trochę sobie podjadł, zawróciłem pół mili w górę strumienia. Wymykał się on z wąskiego jak szczapa jeziora, o rozmiarach jakiejś pół mili na trzy, jak gdyby zawstydzonego, że się tu znajduje. Bo poziom jeziora mocno się obniżył i woda ledwie się z niego sączyła. Słońce, teraz już prawie w zenicie, przypominało krwawą kulę, pozornie podtrzymywaną na niebie przez gęsty dym, którego pióropusz wstawał nad płonącym lasem. Cierpki smak dymu na moim języku ostrzegł mnie niebawem, że trzeba zawrócić. Za blisko byłem płomieni.

Ciekawość pociągnęła mnie teraz dalej w dół strumienia. Woda toczyła się niemrawo przez żwir i głazy, jak gdyby odarta z nadziei i ambicji znalezienia wreszcie celu swych wędrówek. O milę poniżej brodu strumień przecinał starą łąkę bobrową i tu woda była stojąca, smrodliwa, zaledwie też pokrywała czarny muł na dnie koryta. Wyprowadziłem konia na łąkę; splątane, suche trawy szeleściły pod jego kopytami niczym papier.

Na skraju łąki wznosiła się niszczejąca fasada bobrowej tamy, dalej zaś strumień zanikał w zdrowym lesie rosłych świerków. Woda przeciekała przez wyrwę w tamie ospale, sącząc się strużką po żwirze i powoli spływając do małego jeziorka. Że strumień niedomaga, było jasne jak słońce.

I wtedy właśnie usłyszałem huk pożaru sunącego z północy, a ostrożność nakazała mi pognać konia na wysoki pagórek, skąd mógłbym obserwować zbliżanie się ognia, w razie czego zaś szybko uciec, co zresztą musiałem zrobić już po paru minutach.

W lesie sosnowym, gdzie brak -poszycia nie zapewnia płomieniom strawy, nie zdołały one dosięgnąć koron drzew. Dopiero na łące w straszny sposób dowiodły swej niszczycielskiej pasji, gdy legła przed nimi wyschnięta na pieprz trawa.

Nie wiedziałem wówczas, ile lat potrzebuje przyroda, by dać nam jeden dorosły świerk, wysokości sześćdziesięciu stóp, a dwunastu cali średnicy, ale po przeciwnej stronie łąki stało wiele takich drzew, z których każde mogłoby w razie potrzeby dostarczyć ze sto pięćdziesiąt stóp okorowanego drewna. Ich żywiczne gałęzie opadały nisko ku ziemi i jedno drzewo rosło tuż obok drugiego, tak że łosiowi czy sarnie szukającej w ich cieniu ochłody z pewnością trudno byłoby się tędy przecisnąć.

Kiedy przyszła kolej na świerki, ogień uwieńczył ich szczyty. Ruchliwe iskry wystrzeliwały jak race w zadymione niebo, unosił je wiatr, po czym padały na ziemię o sto jardów dalej. A iskra, gdziekolwiek padła, natychmiast wzniecała pożar.

Pochyliłem się w siodle do przodu, obiema rękami obejmując łęk, i poprzez dym spoglądałem na resztki tamy. Wyrwa w jej ścianie przypominała jakby dziurę w płocie zamkniętym niegdyś na furtkę.

Przed chwilą łąka była zielona, teraz zaś leżała w zgliszczach, z torfiastą glebą obnażoną na kaprysy żywiołów. Tkwiłem w siodle bardzo cicho, z wzrokiem przykutym do wyłomu w tamie. Gdyby, myślałem, chociaż jednej parze bobrów pozwolono pozostać na łące, furtka byłaby na swoim miejscu, zamknięta. A przed tamą, wzdłuż i wszerz łąki, miejsce łatwopalnej wysokiej trawy zajmowałaby teraz woda. Płomienie zatrzymałyby się i cofnęły od jej brzegu, a świerki by ocalały. Ale w tamie brakowało furtki, gdyż bobry wyginęły dawno temu, a wraz z nimi — wszelkie nadzieje dla tych okolic.

Rozdział II

Dziewczynę, która miała dzielić ze mną życie w głuszy, poznałem nad chropowatą drewnianą ladą pogranicznej placówki handlowej. Przyszła do sklepu prowadząc niewiarygodnie starą Indiankę. Ta właśnie Indianka, niewidoma i niepiśmienna, a jednak obdarzona niespotykaną na ogół u białych znajomością głuszy, opowiedziała mi później o Meldrum Creek takim, jaki był ongiś, zanim biały człowiek ogarnął wzrokiem dział wodny, i nakłoniła mnie, żebym ruszył z Lillian nad strumień i przywrócił mu bobry.

W owym czasie pracowałem u Anglika nazwiskiem Be-cher; przebył on ocean na jakieś piętnaście lat przed moim urodzeniem, by szukać szczęścia w handlu tanimi świecidełkami, za które skupował od północnych Indian cenne skórki. W skarpetkach mierzył sześć stóp i dwa cale i przekroczył już sześćdziesiątkę, kiedy zacząłem u niego pracować. Ale mimo brzemienia lat, jakie dźwigał na swych szerokich barach, jego potężnie umięśniona postać nie miała funta zbędnego tłuszczu. Wypielęgnowany wąs osłaniał górną wargę Bechera, a kiedy pierwszy raz go ujrzałem, wydało mi się, że z pewnością dopiero wczoraj zrzucił mundur Gwardii.

Becher był właścicielem sporego zajazdu i placówki handlowej w Riske Creek, którego drewniane budynki przysiadły bezładnie po obu stronach jedynej utrzymywanej na koszt rządu drogi, mającej obsługiwać całą rozległą równinę Chilcotin. Zgiełkliwy strumień Riske Creek zmierzał w samo serce głuszy, o jakieś trzydzieści mil na północ od sklepu, i również wpadał do Rzeki Frasera.

Do moich zajęć na placówce należała między innymi troska o konie, które wynajmowało się podróżnym, i urzędowanie za kontuarem, kiedy Anglik miał inne sprawy na głowie. Poprzez tę drewnianą ladę zdobyłem podstawowe wykształcenie w zakresie handlu futerkami. Późną jesienią i w zimie Indianie z pobliskiego rezerwatu przynosili skóry kojotów i wymieniali je na mąkę, herbatę, tytoń, perkale i inne towary. Czasami przybysz wyciągał z jutowego worka garść skórek piżmaków i kładł je na ladę, ale rzadko kiedy więcej jak tuzin naraz. Mało bowiem piżmaków żyło w strumieniach czy jeziorach, gdy jąłem się bawić w handel skórkami.

Co pewien czas błyskano mi przed oczyma gładką ciemną skórką norki. „Ile za to dajecie?” -—pytał jej właściciel. A handlarz polecił mi nigdy nie płacić za norki gotówką, zawsze tylko w towarach. Ta metoda dobijania interesu kryła w sobie jakiś sens, ponieważ Indianin, otrzymawszy za skóry gotówkę, i tak do ostatniego centa wymieniał ją na towary. Pieniądze były dla niego bezużyteczne, chyba że od razu mógł je gdzieś wydać.

Pracę w sklepie rozpocząłem dwa lata po przyjeździe z Anglii. Nawet dojrzały, poważny wiek lat dziewiętnastu ma swoje dobre strony, zwłaszcza zaś zdolność szybkiego przedzierzgania się z jednej skóry w drugą i przystosowywania się do niej. Skierowałem się ku rzadko zasiedlonym, odległym obszarom wewnętrznej Brytyjskiej Kolumbii jak słonecznik zwraca się ku słońcu. Żywopłoty i potoki Anglii zawsze o wiele silniej przykuwały moją uwagę niż nużące problemy algebry i łaciny, które równie znużony nauczyciel szkoły średniej w Northampton usiłował wtłoczyć do mej niepojętnej głowy. Northampton jest przemysłowym miastem w środkowej Anglii. W czternastym roku życia byłem już właścicielem, i to doskonale z nią obznajmionym, antycznej, ładowanej od przodu strzelby, która z równym prawdopodobieństwem mogła rozciągnąć na ziemi mnie samego, jak królika czy zająca, którego brałem na cel.

Nie miało to jednak znaczenia. Polowanie na króliki, zające, a niekiedy i bażanta wkrótce stało się moją prawdziwą szkołą, jedyną, jakiej pragnąłem, jedyną, w której mogłem się czegokolwiek nauczyć.

Gdyby mój ojciec postawił na swoim, zostałbym prawnikiem. Oddał mnie zresztą w 1919 roku na praktykę do znanej firmy adwokackiej w Northampton i przez rok trwoniłem swój czas, jego pieniądze i cierpliwość dwóch jego kolegów, cząstką umysłu zaledwie przykładając się do spraw przenoszenia tytułu własności, zastawów hipotecznych, rozwodów i ustalania ojcostwa.

Ale nawet gdy siadywałem w miejskim sądzie policyjnym i przysłuchiwałem się, jak wymowny adwokat powódki usiłuje ponad wszelką wątpliwość dowieść, że pozwany jest istotnie ojcem dziecka zrodzonego w małżeństwie, szukałem w myślach wymówki, dzięki której mógłbym się wydostać na otwarte pola albo tylko włóczyć się wzdłuż żywopłotów.

Któregoś ranka w połowie maja 1920 roku ojciec przeprowadził ze mną rozmowę w swym przestronnym biurze. Produkcja obuwia była podstawową gałęzią przemysłu Northampton, a mój ojciec zajmował stanowisko dyre,k> tora spółki, która dostarczała maszyn do wyrobu obuwia.

Przysiadłem na miękkim skórzanym krześle na wprost niego jak na grzędzie i tkwiłem tam bardzo wyprostowany i cichy. Ojciec obserwował mnie w milczeniu.

— Rozmawialiśmy o tobie wczoraj z Timem Kingstonem — stwierdził po chwili nieco zbyt nonszalancko. Wydawał się jakiś zakłopotany i nieszczęśliwy. Ja siedziałem bardzo cicho. Williams i Kingston, tak nazywali się adwokaci, u których odbywałem praktykę. — Powiadomił mnie — mówił dalej ojciec — że według niego kontynuowanie twoich studiów prawniczych jest kompletną, głupią stratą czasu. Po prostu ten zawód cię nie interesuje.

Chciałem wykrzyknąć z goryczą: „Ustalanie ojcostwa!”, lecz zagryzłem wargi. Ojciec wydał ładną sumkę, żeby zrobić ze mnie prawnika, a trudno go było winić, że ten zawód mnie nie pociągał.

— Mógłbyś oczywiście pracować u nas — podjął ojciec, ale bez wielkiego zapału — tylko nie wydaje mi się, byś polubił tę pracę.

Świetnie się orientowałem, że bym jej nie polubił. Moich dwóch starszych braci pracowało w tej branży, ale wyrób maszyn nie miał dla mnie żadnego uroku.

Po krótkiej przerwie ojciec rzekł z zadumą:

— Jest w Kanadzie ten twój kuzyn, Harry Marriot. Pojechał tam w roku 1912, nauczył się hodowli i ma teraz własne bydło.

Ożyłem i pochyliwszy się z zainteresowaniem do przodu, ująłem brodę w dłonie, a łokcie mocno wsparłem na biurku.

— Harry Marriot mieszka w Brytyjskiej Kolumbii, prawda? — zapytałem, jeszcze silniej pochylając się nad biurkiem. Chociaż prawie nic nie wiedziałem o tej najbardziej na zachód wysuniętej prowincji Kanady, z zapartym tchem czytałem w szkole o lądowej przeprawie MacKenziego nad Pacyfik i o niebezpiecznym spływie Simona Frasera rzeką nazwaną obecnie jego imieniem.

Wyczuwając moje zaciekawienie, ojciec szybko przypuścił atak.

— Mieszka w Big Bar Lakę — powiedział — w Clinton, w Brytyjskiej Kolumbii. Miałbyś tam w bród zwierzyny. I ryb. W sąsiedztwie są doskonałe tereny łowieckie. Sarny i chyba niedźwiedzie. I pstrągi w strumieniu, który przepływa pod jego drzwiami. I oczywiście nauczyłbyś się hodowli, a może za jakieś cztery, pięć lat... — urwał, z namysłem zmrużył oko (ojciec zawsze miał na oku finanse), a potem prędko je otworzył i dokończył: — Stworzenie ci praktyki adwokackiej kosztowałoby furę pieniędzy. Może tam cena ranczy i małego stada bydła nie byłaby zbyt wygórowana, gdyby uzyskać poręczenie.

Działo się to zaledwie dwa lata temu, chociaż mnie się wydawało, że już dwadzieścia dwa. Rok spędziłem z Har-ry’m Marriotem, którego rancza leżała o dwadzieścia pięć mil od Clinton, bardzo małej osady — złożonej z zagród i drewnianych budynków, z jednym hotelem i stajnią cugową— wetkniętej między dwa pasma górskie o jakieś trzydzieści mil na północ od Ashcroft, przy głównej linii kolei Canadian Pacific. Pobyt tam wystarczył, żeby powyskakiwały mi na dłoniach bąble, a potem żeby skóra stwardniała od trzonka siekiery o podwójnym ostrzu, wystarczył, bym mógł nabyć względnej wprawy w trudnej sztuce juczenia konia i zabezpieczania juków rombowym splotem postronka. Wystarczył, bym nauczył się rozpoznawać trop kozła na błotnistym brzegu Big Bar Creek. I wystarczył też, by mi uświadomić, że Big Bar Lakę nie jest dla mnie właściwym miejscem, a jeśli chodzi o ścisłość, że ranczerstwo w ogóle mi nie odpowiada. Nie dlatego, by zrażała mnie praca. Ale hodowla bydła, podobnie jak studia prawnicze, po prostu mnie nie zajmowała. Tak więc późną wiosną 1921 roku osiodłałem srokatego, załadowałem prawie cały swój dobytek na jucznego konia i pożegnawszy Harry’ego Marriota ruszyłem na północ, czując, że na pewno gdzieś w tej dzikiej, rozległej prowincji znajduje się miejsce, gdzie mógłbym osiąść i zapuścić korzenie, podjąć jakiś trud, który mnie tam przykuje. O sto mil na północ od Big Bar Lakę, na zachód od Rzeki Frasera, w rejonie Chilcotin, we wnętrzu Brytyjskiej Kolumbii znalazłem wreszcie to miejsce.

Dziewczyna miała na sobie niebieską drukowaną spódnicę, nie kupioną, pomyślałem, w żadnej placówce handlowej, a jeśli już o to idzie, nie wybraną także z katalogu. Była to według mnie spódnica domowej roboty, a jednak bardzo schludna, nieskazitelnie czysta i leżała jak ulał. Bluzka natomiast mogła zostać wybrana z katalogu i nadesłana pocztą. Sama biel żorżetowej krepy podkreślała czerń krótko przyciętych włosów dziewczyny. Zauważyłem, że dziewczyna lekko utyka, i pomyślałem wówczas, że to czarny skórzany trzewik obtarł jej piętę. Ale nie była to wina trzewika. Twarz miała lekko owalną jak jajko siewki i równie piegowatą. Przyciągała me oczy jak magnes.

A później popatrzyłem na starą Indiankę, też z pewnym onieśmieleniem. Niewątpliwie stała przede mną najstarsza ludzka istota, jaką w życiu widziałem. Twarz miała pomarszczoną jak suszona śliwka i niemal tak samo ciemną. Zamiast kapelusza głowę jej okrywała czarna jedwabna chustka i dwa długie warkocze siwych włosów wymykały się spod tej chustki, zwisając prawie do pasa. Ubrana była w czarną perkalową spódnicę i bluzkę z podobnego materiału, a pomimo ciepła — tegoż ranka zdarliśmy z kalendarza w sklepie ostatnią czerwcową kartkę— zarzuciła na ramiona gruby wełniany szal. Nie skórzane trzewiki, tylko grube indiańskie mokasyny okrywały jej małe, prawie dziecięce stopy.

Raz jeszcze spojrzałem na dziewczynę.

— Kto to jest? — zapytałem z szorstką ciekawością.

Obserwowała mnie chwilę, nim odpowiedziała:

— Moja babka.

— Twoja babka! — wybuchnąłem. A potem, nie mogąc wziąć na postronek, a tym bardziej okiełznać słów, które cisnęły mi się na wargi, dodałem: — Ależ to czystej krwi Indianka!

Ani na moment nie spuściła badawczych orzechowych oczu z mej twarzy.

— Tak — nadleciała ostrożna odpowiedź. — Ja sama jestem trochę Indianką. — Iz lekkim uśmiechem w kącikach ust dorzuciła: — Jestem ćwierć krwi Indianką.

Pilnie śledziłem pomarszczoną twarz starej.

— Musi być bardzo, bardzo sędziwa — zauważyłem.

Skinąwszy głową dziewczyna odparła:

— Lala ma dziewięćdziesiąt siedem lat.

— Lala? — Imię to miało w sobie jakieś melodyjne, choć obce brzmienie.

— Lala to imię indiańskie — zostałem szybko poinformowany.

Wziąłem z lady ołówek i na skrawku bibuły wykonałem proste odejmowanie. Wynik wskazywał, że Lala mu-siała się urodzić gdzieś około roku 1830. Wówczas nie mogło być w tym kraju wielu białych, bo i teraz nie było ich za wielu.

Młodzi mają swój własny śmiały sposób docierania do sedna spraw. Coś w tej dziewczynie nie tylko wzbudziło moją ciekawość, lecz także zachęcało do podtrzymania z nią znajomości. Zapytałem przeto:

— Gdzie mieszkacie, ty i Lala?

— O dwie mile stąd, na wzgórzu — odpowiedziała wskazując stok wzgórza na północ od sklepu.

Znów popatrzyłem na Lalę. Wszystko to było bardzo zawiłe, bo najbliższy rezerwat indiański leżał o trzy mile na południe stąd.

Widać wnuczka starej bez trudu czytała mi w myślach, bo spokojnie wyjaśniła.

— Biały mężczyzna zabrał Lalę od jej rodziny, kiedy miała piętnaście lat. Od tej pory nie mieszkała z innymi Indianami.

Trzymałem na pastwisku własnego konia i ten koń za mało miał ruchu. Stara dała mi okazję, więc chwytając ją zapytałem:

— Czy mógłbym kiedyś po robocie odwiedzić Lalę?

— Lala nie będzie chyba miała nic przeciwko temu — odpowiedziała z uśmiechem. — Lala jest za stara, żeby mogła mieć coś naprzeciw. Może cię nawet polubi, jeśli od czasu do czasu przywieziesz jej woreczek tytoniu.

W ten sposób poznałem Lillian, która przez tak dużą część życia stała u mego boku, przyjmując dobro i zło zawsze bez narzekania. Im częściej ją widywałem, tym częściej wspominałem górny bieg strumienia, który zobaczyłem wiosną 1922 roku. Chciałem powrócić tam nie z przelotną wizytą, lecz na stałe. Co więcej, chciałem wziąć ze sobą Lillian i coś mi wyraźnie szeptało, że nie byłaby od tego. To Lala doprowadziła sprawy do rozstrzygnięcia.

Gdzieś w zakamarkach starej, bystrej głowy Lali dosłownie piętrzyły się wiadomości dotyczące tej ziemi z czasów, kiedy po raz pierwszy zjawili się tu biali. Chociaż nie uczono jej biologii z książek, codzienne zajęcia gospodarskie w epoce, kiedy wszyscy członkowie plemienia całkowicie uzależnieni byli od zasobów dzikiej zwierzyny, oznaczały nieustanny niemal kontakt ze złożonymi prawami natury. Lala dobrze wiedziała o siedmiu latach tłustych i siedmiu latach chudych, a wiedzy swej nie zaczerpnęła z Biblii. Przeplatanie się cyklów, które mają tak kapitalny wpływ na losy zwierzęcych społeczności, było Lali równie dobrze znane, jak litery alfabetu znane są dziecku cywilizacji. Chociaż Lala w samej głuszy zdobyła swe przyrodnicze wykształcenie, nie mogła chyba uczęszczać do lepszej szkoły.

Trudno mi było swobodnie z nią rozmawiać, bo jedynie bardzo nieporadną angielszczyzną odpowiadała na tysiące pytań, jakie jej zadawałem w swej dociekliwości. Potok słów Lali płynął obficie, a pamięć miała niezwykle świeżą, kiedy wraz z Lillian rozmawialiśmy z nią ponad dymem ogniska. Mimo że miała drewnianą chatkę, Lala często prosiła Lillian o rozniecanie ognia na dworze. Nad jego żarem spędzała długie godziny, pykając z wolna fajkę i z zadumą wpatrując się w płomienie niewidzącymi oczyma. Lala oślepła przed dwunastu laty.

Przy tych ogniskach opowiedziała mi wiele o strumieniu z czasów jej dzieciństwa, zanim Anglik nazwiskiem Mel-drum pojawił się na scenie, żeby nadać strumieniowi jego obecną nazwę.

— Zatrzymywało się wtedy trochę wapiti — snuła wspomnienia. — Wiele razy patrzyłam, jak stoją w żeremiach bobrów i piją wodę.

Tak, kiedyś żyły tutaj jelenie wapiti, dużymi stadami. Sam widziałem ich pozrzucane rogi, zbielałe i butwiejące w lasach. Nikt nie wiedział, co się stało ze stadami chil-cotińskich wapiti ani dlaczego zniknęły. Lala jednak znała prawdopodobnie klucz do zagadki.

— Pamiętam jedną zimę — byłam jeszcze małą dziewczynką— kiedy śnieg nie przestawał padać przez całe dwa miesiące. W końcu tylko czubki młodych drzewek sterczały znad śniegu. — I pokazała głębokość śniegu, podnosząc kościstą rękę wysoko nad głowę. — Mnóstwo Indian głodowało i pomarło tej zimy — gdakała dalej — bo bardzo szybko zjedli suszone ryby i jagody, a saren nikt nie mógł znaleźć. Przez pięć księżyców śnieg ani myślał stopnieć, a kiedy wróciła ciepła pogoda, prawie połowa Indian nie żyła.

Według moich obliczeń ta wyjątkowo długa i surowa zima trzymała kraj w swych szponach gdzieś około 1835, 1836 roku. Prawda to czy nieprawda, dość że kiedy biali zaczęli przenikać do Chilcotin w jakiś rok, dwa później, nie dojrzeli ani śladu żywego jelenia wapiti.

Lala chętnie mówiła o strumieniu. W latach jej dzieciństwa do obyczaju plemiennego każdej indiańskiej rodziny należało posiadanie własnego uprzywilejowanego rezerwatu łowieckiego, gdzie zastawiano potrzaski na zwierzęta futerkowe i polowano na wielkie stada płowej zwierzyny wędrującej z północy na zimowiska wzdłuż Rzeki Frasera. Tereny nad górnym biegiem Meldrum Creek stanowiły dziedziczny rezerwat łowiecki rodziny Lali, a długie i zmienne lata dzielące owe czasy od dnia1, kiedy ja po raz pierwszy ją ujrzałem, nie mogły, choćby częściowo, przesłonić w umyśle Lali tych wspomnień.

Sięgała do kartek płodnej pamięci i opowiadała o krzyku tysięcy wędrownych gęsi kanadyjskich, które przysiadały na jeziorach, dając potężnym skrzydłom wytchnienie, o krzyżówkach i innych kaczkach, co podrywały się z bagien o zachodzie słońca ciągami skrywającymi horyzont. Strumień poniżej bobrowych żeremi kipiał ogromnymi pstrągami; zatrzymywały się tu, by nabrać sił przed skokiem przez tamę i wydostaniem się na spokojniejsze wody poza nią. Lala wciągała oddech i mlaskała językiem mówiąc o głośnym plusku bobrowego ogona w chłodnej ciszy zmierzchu, wskazywała i gestykulowała rękami, kiedy usiłowała odtworzyć właściwy obraz nor piżmaków na brzegach albo ciemnych, puszystych norek i wydr wygrzewających się w słońcu na żeremiach.

Pewnego wieczora, gdy kucałem przy ognisku, obserwując jej pomarszczoną twarz, powiedziałem:

— Teraz nie ma tam pstrągów, Lala. Tylko pijawki i drobne rybki. A Indianie nie przynoszą skórek bobrowych, żeby wymieniać je w sklepie.

Potrząsnęła głową. Jej wychudła ręka poszukała mojego ramienia, a palce wpiły się w ciało. Wzniosła niewi-dzące oczy ku mej twarzy i powiedziała szybko:

— Nie, teraz nic tam nie ma. — Puściła mnie, pytając nagle: — Wiesz, dlaczego?

Zastanawiałem się chwilę, nim zaryzykowałem:

— Dlatego, że nie ma bobrów?

— Aja, bobrów! — Napełniłem jej fajkę tytoniem przywiezionym specjalnie ze sklepu, podałem i zapaliłem od gałązek i chrustu. Zaciągnęła się łapczywie, zatrzymała dym i dopiero później powoli go wypuściła. — Do nadejścia białego człowieka — tłumaczyła — Indianie tylko czasem zabijali bobry, bo potrzeba im było mięsa albo skór na okrycie. I wtedy strumień zawsze pełen był bobrów. Ale kiedy biali zaczęli im dawać tytoń, cukier i zły napój za każdym razem, kiedy przyniosą skórę bobrową, Indianie poszaleli i nic tylko zabijali bobry. — Jej palce znów wpiły mi się w ramię. Ochrypłym głosem spytała:— Dlaczego biali nie powiedzieli Indianom: trochę bobrów musicie zostawić, żeby na przyszły rok były małe? Dlaczego biali nie powiedzieli Indianom: wy zabijecie wszystkie bobry, a po jakimś czasie zabraknie też wody. A jak zabraknie wody, nie będzie ani pstrągów, ani zwierząt futerkowych, ani trawy, ani w ogóle nic.

Po dłuższym namyśle zaproponowała:

— Dlaczego ty nie pojedziesz nad strumień i nie przywrócisz mu bobrów? Jesteś młody, lubisz polować i zastawiać potrzaski. Gdyby znów strumień pełen był bobrów, może powróciłyby i pstrągi. I kaczki, i gęsi też powrócą, a wielkie bagniska znów zaroją się od piżmaków, tak jak wtedy, kiedy byłam mała. A gdzie będą piżmaki, będą też norki i wydry. Aja! Dlaczego nie yoje*-dziesz nad strumień z Lily i nie zamieszkasz tam, i nie przywrócisz mu bobrów?

Tak rozumowała i doradzała ta stara, niepiśmienna Indianka, która była świadkiem przybycia tu pierwszych białych i dzieliła koce z jednym z nich, mając zaledwie piętnaście lat, umarła zaś w rok po przekroczeniu setki, a do śmierci nie straciła ani jednego zęba i nigdy nie skarżyła się, że ją boli. Kiedy śmierć wreszcie dała jej znak, Lala nic o tym nie wiedziała. Żaden skurcz bólu nie targnął jej znużonym, pomarszczonym ciałem. Umarła tak, jak mógłby umierać stary dąb, który zbyt długo już stoi w lesie. Przed chwilą jeszcze spoczywała na wypchanym słomą sienniku, spokojnie pykając fajkę. Kiedy tytoń przestał się tlić i fajka ostygła, Lala ułożyła ją na stołku koło łóżka i westchnęła:

— Zmęczona jestem. Pośpię sobie. — I tak umarła.

Pochowaliśmy ją na grzbiecie porosłego kępami trawy pasma górskiego, nad chatką, w której spędziła ostatnio tak wiele lat życia. Mała dziewczynka wyrwała się z gromady Indian obojętnie stojących wokół grobu, kiedy opuszczono doń trumnę z nie heblowanych desek. Dziecko podbiegło do grobu, zajrzało do środka i powiedziało z prostotą:

— Lala odeszła.

Stałem nad mogiłą, czytając żałobne modlitwy z „Modlitewnika”, który wraz ze mną przybył z Anglii. „Z prochu jesteś i w proch się obrócisz...” Księżniczka królewskiej krwi nie mogłaby zapragnąć niczego więcej.

W okresie, kiedy umierała Lala, mało było w Chilco-tin, jak i w całej prowincji, zarejestrowanych rejonów łowieckich. Dotychczas każdy chwytał zwierzęta futerkowe na własną rękę, każdy działał sam, a diabeł się troszczył o resztę. Słowa „ochrona” nie dałoby się znaleźć w leksykonie handlu skórkami. Wszyscy dostrzegali, że powierzchnie wód w kraju powoli, lecz nieustannie się zmniejszają, nikt natomiast nie był dość bystry, by powiązać tę klęskę z całkowitym zdziesiątkowaniem bobrów w tak wielu dorzeczach. Być może widziała to tylko Lala i paru innych starców jej rasy. Ale w takich sprawach nikt nie zasięgał rady u Indian, a już najrzadziej agencja rządowa odpowiedzialna za gospodarkę wodną prowincji. I oczywiście nikt by nie słuchał ich rady, gdyby coś radzili— wyjąwszy Lillian i mnie.

Wspólnie rozważaliśmy wszystkie za i przeciw tego ryzykownego przedsięwzięcia. Dla mnie stanowiło ono wyzwanie i ofiarowywało mi życie, które kochałem. Zastawiałem już przecież potrzaski, chociaż wyłącznie na kojoty przychodzące z lasu nocami w poszukiwaniu żeru na dnie strumienia przy placówce handlowej. Dla Lillian oznaczało to własny dom i tyle, ile własny dom może dać kobiecie. W sklepie dostawałem wikt i czterdzieści dolarów miesięcznie, mógłbym więc przez jakieś dwa, trzy lata zaoszczędzić dosyć na kupno podstawowych sprzętów, niezbędnych przed wyruszeniem w głuszę. Nie brakło i przeszkód, ale czym są przeszkody dla młodych? Myśleliśmy przeto o jednym: razem udamy się w górę strumienia, a dalej niech Bóg nas wspomaga.

Wystąpiłem do Departamentu Zwierzyny o wyłączne prawo zastawiania potrzasków na obszarze mniej więcej stu pięćdziesięciu tysięcy akrów 1 głuszy, obejmującym całe dorzecze Meldrum Creek, od górnego biegu do punktu leżącego o jakąś milę od jego ujścia. Prawo takie zostało mi przyznane. Nie był to najgorszy interes. W zamian za powyższe przywileje łowieckie miałem płacić Departamentowi ogromną sumę dziesięciu dolarów rocznie i pewien procent od każdej skórki. Ja natomiast podejmowałem się „ochrony i zachowania wszystkich zwierząt futerkowych na tym terenie”. Niestety, oboje z Lil-lian przekonaliśmy się niebawem, że nie ma tam właściwie czego „chronić”.

Przez jedną krótką chwilę pomyślałem o Anglii i ewentualnej pomocy finansowej z tamtej strony. Mój ojciec wspominał przecież, że mógłby dać pieniądze na zakup małej ranczy hodowlanej w Brytyjskiej Kolumbii. Ran-cza hodowlana! To było coś solidnego, co przy odpowiednim zarządzaniu mogło przynosić określone roczne dochody. Z drugiej strony projekt zaprzątający mi głowę był równie cudaczny i niepewny jak trop łasicy. Ojciec zawsze ostrożnie wydawał funty, szylingi r pensy. Z wielką niechęcią zainwestowałby ćwierć pensa w przedsięwzięcie na pozór szalone, nie zapewniające żadnych korzyści. Odegnałem myśl szukania u niego pomocy niemal tak szybko, jak mi zaświtała.

We wrześniu 1928 roku dał nam ślub objazdowy duchowny anglikański. Był to pulchny jegomość, niskiego wzrostu, szeroki w talii i tak dobroduszny i kontent jak jeżozwierz wygrzewający się w słońcu na drzewie. Jego gładka, okrągła twarz promieniała serdecznym uśmiechem, gdy rozpoczynał obrządek i gdy go kończył. Wesele odbyło się w przestronnym salonie placówki handlowej, zakłócone jedynie raz, gdy rudy koker spaniel kupca zaczął skrobać i wyć pod drzwiami szukając swego pana. Zarówno Becher, jak i jego żona brali udział w przyjęciu ubrani w niedzielne stroje.

Lillian w najdrobniejszych szczegółach zajęła się swą toaletą. Suknię ślubną miała z jakiejś cieniutkiej białej koronki, przepasaną w talii bladoniebieską szarfą, a na głowie welon z białego tiulu. Usłyszałem, jak pani Becher szepcze dd męża: „Ach, jak uroczo i ślicznie wygląda!” Chińczyk Joe zdobył się na najwyższy kulinarny wysiłek, by wydać ucztę godną tak podniosłej okazji.

— Elic (czyli Erie) ma teraz kobietę — powiedział Joe do Wonga, chińskiego specjalisty od nawadniania. — Kobieta szefa (pani Becher) mówi mi: „Joe, naszykuj dla wszystkich wielką, wspaniałą ucztę”.

Były pieczone kurczęta na zimno, sałata i ziemniaki, i słodka kukurydza prosto z ogrodu. I był wielki pomarańczowy łosoś, który aczkolwiek nielegalnie „zaczerpnięty” w Chilcotin, podczas gdy najniewinniej w świecie podążał na tarło w górę rzeki, z pewnością z tego powodu gorzej nam nie smakował. Była legumina z czarnych jagód i dynia, i domowej roboty lody, i wielkie ciasto weselne, którego po kurczętach, łososiu i deserach właściwie nawet nie pokrojono. Becher wykopał skądś dwie butelki sherry i kiedy wszystkie zwyczajowe toasty zostały już spełnione, pastor stał się wesoły jak dwa je-żozwierze wygrzewające się w słońcu na drzewie.

W roku 1906 — Lillian miała wówczas dwa lata — starsza jej siostra uwiązała poduszkę na grzbiecie łagodnego kucyka, podsadziła Lillian i wetknęła jej uzdę w pulchne rączki, wołając ochoczo: „Wioo!” Kucyk — w swoim czasie przyciągnął do obozu niejedną zabitą sarnę— ruszył leniwym, układnym krokiem, kiedy zaś siostra Lillian przyłożyła mu po zadzie wierzbową witką, niechętnie puścił się truchtem. Wszystko mogłoby jeszcze dobrze się skończyć, gdyby właśnie w owej chwili dwu Indian nie uznało za stosowne wychynąć galopem zza pobliskiego wzgórza. Na widok owych jeźdźców kucyk Lillian nastawił uszu i stanął jak wryty, zrzucając małego dżokeja przez kłąb, tak że Lillian jak długa runęła na plecy w błoto. Aczkolwiek upadek delikatnego dziecięcego ciałka na nieustępliwą ziemię rzeczywiście spowodował, że Lillian wyraźnie utykała biegając, nikt wtedy na to nie zwracał uwagi. A zresztą najbliższy lekarz przyjmował w Ashcroft, ponad sto pięćdziesiąt mil od miejsca wypadku, co oznaczało w najlepszym razie dwu-nastodniową podróż, z zaprzęgiem i w powozie.

Mimo iż z biegiem lat chód Lillian się wyrównał, nigdy zupełnie nie przestała kuleć. Miała uszkodzony kręgosłup i prawą kość biodrową. Później zarówno internistom, jak osteopatom dane było ją badać (co nastąpiło wkrótce po naszym ślubie), ale szkody wyrządzonej przed tak dawnym czasem już nie mogli naprawić. Od chwili upadku Lillian pozostała kaleką do końca życia.

To właśnie lekkie skrzywienie kręgosłupa pokrzyżowało nam plany wyruszenia nad strumień wiosną roku 1930 i opóźniło wszystko o dwanaście miesięcy. Według naszych obliczeń, gdybym dalej pracował w Riske Creek do kwietnia 1930 roku i odkładał z pensji, ile się da, wystarczyłoby nam pieniędzy na zakup najpotrzebniejszych z początku sprzętów. Ale w sześć tygodni po ślubie stwierdziliśmy coś, co miało pochłonąć niemałą część mych oszczędności. Lillian spodziewała się dziecka.

Przetrawiwszy tę wstrząsającą nowinę, powiedziałem trzeźwo:

— Będziesz musiała pojechać do szpitala i do dobrego doktora.

— To — sprzeciwiła się spokojnie — kosztowałoby zbyt wiele. A zresztą mnóstwo tutejszych kobiet rodzi dzieci w domach i...

— Ale ty tego nie zrobisz. — I po bezowocnym poszukiwaniu odpowiednich słów dodałem: — Czy nie rozumiesz, że z twoim kręgosłupem mogłoby to nie pójść tak łatwo jak u niektórych Indianek?

Niedługo po tej rozmowie wysłałem Lillian doQuesnel, małej wsi uczepionej brzegów Rzeki Frasera o dziewięćdziesiąt mil na północ od Riske Creek, która nie tylko mogła się pochwalić lekarzem, ale i względnie nowoczesnym szpitalem. Po zbadaniu Lillian doktor stwierdził bez ogródek, że powinna zostać w Quesnel, gdzie mógłby jej doglądać, przynajmniej na miesiąc przed urodzeniem dziecka. W związku z wadą kręgosłupa i kości biodrowej poród nie będzie łatwy. Niewykluczone jest cesarskie cięcie.

Dzięki jednak łasce Boga i zręczności lekarza, dwudziestego ósmego lipca 1929 roku Veasy Erie Collier przyszedł na świat w sposób naturalny. Ale jesienią tegoż roku spotkałem doktora w Riske Creek, gdzie przyjechał zapolować na kaczki i gęsi. Najpierw od niechcenia zapytał o zdrowie Lillian i dziecka, a potem spojrzał mi prosto w twarz i powiedział:

— Masz szczęście, młody człowieku. Nie był to bynajmniej łatwy poród. — A po chwili bardzo poważnie ostrzegł: — Powinniście poprzestać na tym jednym.

Narodziny Veasy’ego kosztowały nas prawie sto pięćdziesiąt dolarów gotówką, lecz choćby przez to wyjazd o rok się opóźnił, byliśmy dzięki temu o wiele, wiele bogatsi.

Drugiego czerwca 1931 roku. Dokładnie przed jedenastu laty Anglia stała się dla mnie wspomnieniem. Słońce, świecące już od czterech godzin, spoglądało cynicznie z niemal bezchmurnego nieba. Jaskółki wlatywały i wylatywały z wysokiego stryszku nad stajnią, budując nowe albo łatając zeszłoroczne gniazda. Przy ścieżce stadko owiec drzemało w cieniu samotnej kanadyjskiej topoli, a sztywnonogie jagnięta wskakiwały i zeskakiwały z ich nie strzyżonych jeszcze grzbietów. W podłużnym okólniku koło ogrodzenia dla świń krowa zlizywała śluz ze świeżo narodzonego cielęcia.

Wóz stał przed sklepem, wysoko załadowany żywnością, narzędziami i innymi sprzętami, któreśmy tak długo gromadzili. Becher siedział na ganku, głaszcząc uszy koker spaniela.

— Zajrzyj do mnie, jak będziesz szukał pracy — powiedział uprzejmie.

— Na pewno starczy mi pracy tam, dokąd się wybieramy — odparłem.

Skinął głową.

— Ale jak będzie z płaceniem?

Tego sam jeszcze dobrze nie wiedziałem. Założyłem konie do podwójnego orczyka, wrzuciłem Veasy’ego do pudła wozu i pomogłem Lillian wdrapać się na kozioł. Usiadłem koło niej i wołając „Wioo!” strzeliłem z bata. Z szyjami pochylonymi w chomątach konie bez zapału naprężyły postronki. Powoli, ze zgrzytem protestu, koła wozu się obróciły. Przez milę trzymałem się głównej chilcotińskiej drogi, a potem skręciłem z ubitego żwiru, kierując się na północ, w stronę głuszy, wzdłuż kolein zarośniętych niemal przez trawę i chwasty. Oboje z Lillian obejrzeliśmy się, by po raz ostatni na przeciąg wielu miesięcy popatrzeć na budynki placówki handlowej w dolinie poniżej nas. Potem znów zwróciliśmy się twarzami ku północy.

Rozdział III

Otwarty krajobraz, z porosłymi kępkami trawy stokami wzgórz i stadami bydła o białych pyskach, pozostał w tyle. Odwieczny las, zaśmiecony przez głazy, korzenie i zwalone drzewa, trzymał nas obecnie w uścisku, z którego nie uwolniliśmy się aż do dzisiaj. Odkąd porzuciliśmy otwarte połacie kraju i zagłębiliśmy się w lesie, musiałem wiele razy zeskakiwać z kozła i podnosić siekierę o podwójnym ostrzu, by oczyścić drogę z drzew zwalonych przez rześkie kwietniowe wichury. Ale mimo tych przeszkód należało dziękować przyjaznym nam gwiazdom za taki ślad, którego mogliśmy się trzymać. Zrazu znakowali go Indianie, żeby wraz z końmi i wozami przedostawać się z powrotem w głąb, do serca leżącej przed nimi krainy łowów. Po Indianach leśnym tym szlakiem wędrowali biali w poszukiwaniu dzikich łąk, gdzie można by zdobyć duże ilości zimowej paszy dla bydła za cenę skoszenia trawy i złożenia jej w stogi. A jednak mimo dorocznych sianokosów łąki te nie znały stałych mieszkańców. Gromada mężczyzn wyruszała ze swych rancz na sianokosy pod koniec lipca. Później, zwykle w grudniu, przeganiano stada na północ z jesiennych pastwisk, aby przezimowały o sianie. Od grudnia aż do końca marca drewniane chatki na łąkach zajmowało po dwu kowbojów, zwykle kawalerów, którzy karmili i doglądali bydła. Ale pominąwszy miesiąc czy sześć tygodni w lecie i trzy miesiące w zimie, łąki doskonale obywały się bez dobrodziejstwa ludzkiej obecności.

Nie mieliśmy zegarka, tylko gdzieś we wnętrznościach wozu budzik za trzy i pół dolara odliczał sekundy, jeśli od wstrząsów i podskakiwania jeszcze się nie popsuł. Chylące się teraz ku zachodowi słońce było dla nas jedynym widocznym wskaźnikiem czasu, a zresztą i jedynym istotnym. Wstawało na wschodzie, szło zaś spać na zachodzie na wiele lat przed wkroczeniem budzików na scenę.

Pot spływał po brzuchach koni. W pewnym sensie one same odmierzały czas i trzeba się było z tym liczyć. Mogły ciągnąć wyładowany wóz przez określoną ilość mil dziennie i ani łokcia dalej. Nie dało się nakręcić konia tak jak sprężyny zegarka.

Odwróciłem się i popatrzyłem na Veasy’ego. Był zwinięty w kłębek w gniazdku, które usłaliśmy dla niego z pościeli. Rączki splótł na linie przytrzymującej ładunek i leżał na grzbiecie, twarzą do słońca. Czoło wilgotne miał od potu, oczy zamknięte, a ja się dziwiłem: „Że też potrafi spać, kiedy tak tłucze i trzęsie?”

Później spojrzałem na. Lillian. Lewą ręką trzymała biczysko, a bat wlókł się za kołami.

— Zmęczyłaś się, prawda? — zapytałem.

— Trochę — przyznała. A potem dodała z żartobliwym grymasem: — Żeby choć mniej było tych kamieni!

Głazy i korzenie! Jeśli koła wozu nie wspinały się na jedne, zjeżdżały właśnie z drugich, i to na przestrzeni ostatnich paru mil. Cugle owinąłem sobie w pasie, żeby wolnymi rękami móc się przytrzymywać podrygującego kozła.

— Moglibyśmy jechać sto mil na północ i nie przeciąć świeżych śladów ludzkiej istoty — zauważyłem.

Ale Lillian chyba nie słyszała. Od kilku minut przechylała się na koźle, obserwując lewe przednie koło.

— Słowo daję, że się rozlatuje — powiedziała nagle. — Obluzowało się jedno dzwono.

Pociągnąłem za cugle. Wóz i tak nie był dobry. Kupiłem go od Indianina za piętnaście dolarów gotówką i jedną wyborową skórkę kojota. Już wtedy wiedziałem, że należałoby zmienić obręcze, a tu i ówdzie dodać nowe dzwona, ale nie miałem chęci rozstać się z sumą, jakiej by kowal zażądał za niezbędne naprawy.

Czujne oko Lillian w porę wypatrzyło uszkodzenie. Jeszcze jeden głaz, parę korzeni i koło najpewniej by się złamało, a obręcz potoczyła się w las, dopóki nie zatrzymałby jej pień jakiegoś drzewa.

— Drut — wykrzyknąłem. — Gdzieśmy ten drut wetknęli?

Tutaj, w lasach chilcotińskich, człowiek mający broń palną i umiejący się nią posługiwać, dawałby sobie doskonale radę bez innego jedzenia jak to, które sam by zdobył. Jeśli nie wytropiłby sarny, mógłby prawie zawsze natrafić na jeżozwierza. Albo pójść śladem stadka dzikich koni i zastrzelić ssące jeszcze źrebię, którego delikatne, różowe mięso dorównywało smakiem cielęcinie. Chociaż naczynia i garnki dobrze było mieć ze sobą, nie były właściwie potrzebne. Sarnie żeberka upieczone na rożnie w ognisku smakowały chyba lepiej, niż gdyby wyszły z pieca. Natomiast drut i obcęgi należało mieć w swych przyborach, jeżeli człowiek chciał przeżyć. Odrobiną drutu można było usztywnić złamany drąg w wozie, zreperować roztrzaskaną rękojeść siekiery, docisnąć uszkodzone siodło z jukami, czy wreszcie zrobić z drutu

haczyk na ryby. Albo, gdy zbyt wiele niepowodzeń kładło się w poprzek drogi, można było w ostateczności odciąć parę stóp dobrego, elastycznego drutu, zrobić pętlę i powiesić się na krzepkiej gałęzi pobliskiego drzewa.

— Drut — powtórzyłem. — Gdzież schowaliśmy ten drut?

— Jest tutaj, pod siedzeniem. — Lillian podała mi drut.

— Obcęgi — zawołałem teraz — gdzieśmy podziali obcęgi?

— Masz je przecież w kieszeni — roześmiała się Lillian.

Wziąłem więc drut i przez dziesięć minut mozoliłem się nad kołem. W końcu stwierdziwszy, że już nic drutem zrobić się nie da, spojrzałem zmrużonymi oczyma na słońce.

— O dwie mile przed nami leży jezioro — powiedziałem— tam przenocujemy. Zdejmie się koło z piasty i zamoczy na noc. Drewno napęcznieje i ciaśniej przylgnie do obręczy, a koło będziemy mieli jak nowe, dopóki znów się nie zeschnie.

Jezioro miało ponad milę długości. U północnego krańca, gdzie kończyła się woda, a zaczynały porosłe trawą bagniska, długi piaszczysty półwysep wystawał nad wodę. Wskazując go batem powiedziałem do Lillian:

— Rozbijemy namiot w tym miejscu, gdzie nic nie będzie osłaniać przed wiatrem. Po zachodzie słońca komary milionami zaczną unosić się znad bagien, lecz wiatr będzie odpędzał je od nas, jeśli rozbijemy namiot na półwyspie. W razie ciszy będziemy musieli rozpalić dymiące ognisko i podsycać płomień przez całą noc, bo inaczej wcale się nie wyśpimy.

Maj był zimny, spóźniony, groszki więc i wyki w zalesionych okolicach ociągały się ze wzrostem. Zamierzaliśmy rozpocząć budowę chaty w połowie maja, aby choć w jej części móc zamieszkać na początku czerwca, kiedy to stojące wody rzek i jezior roją się od komarów. Zimna wiosna zatrzymała nas jednak w Riske Creek, gdzie czekaliśmy wyglądając ocieplenia, które zapewniłoby dostatek zielonej paszy w lasach dla naszych koni.

Z nadejściem czerwca zmienił się także i charakter pogody. Mróz przestał szczypać po nocach, a powietrze było parne i gorące. Leśny dywan z mchów przesycała jeszcze wilgoć stopniałego śniegu, a grochy i wyki, dzikie orliki, wierzbówka i lilie bagienne torowały sobie energicznie drogę przez coraz cieplejszą górną warstwę gleby ku słońcu, którego brak tak długo odczuwały.

Nie tylko rośliny wydobywały się spod mchu. Nastała godzina komarów i gzów i przez dwa miesiące każdy odcisk ludzkiej czy zwierzęcej stopy budził w legionach krwiożerczych owadów pytanie, jakim prawem owa istota tu gości. Ale musimy posiąść sztukę dawania sobie z nimi rady, jeżeli sami mamy stać się cząstką głuszy.

Na półwyspie powiew od wody spędzałby komary, ilekroć ośmieliłyby się oddalić od bagien. U skraju jeziora zdjąłem przeto z koni uprząż, spętałem je i dałem im się paść. Potem rozbiłem namiot przy wozie i podczas gdy Lillian gotowała kolację, potoczyłem uszkodzone koło do wody, aż znikło mi z oczu.

W wozie mieściły się wszystkie nasze dobra doczesne i chociaż mocno był przeładowany, wartość ich wyniosłaby ze dwieście, trzysta dolarów gotówką, gdybyśmy chcie-li je sprzedać. Jechała z nami żywność, koce i namioty, garnki, siekiery i toporki, młotki i podkowy, piły i gwoździe, broń i potrzaski, kuchenka i piecyk. To wszystko i jeszcze ze dwadzieścia przedmiotów, gromadzonych przez z górą dwa lata, wypełniało wóz po brzegi. Większość narzędzi mieliśmy używanych, ale nad Meldrum Creek, o dwadzieścia pięć mil na północ od najbliższego sklepu, a ponad siedemdziesiąt od najbliższej linii kolejowej, posiadały one wartość niewymierną w dolarach i centach. Sztucer kalibru 303, w swym futerale z koźlej skóry, gwarantował pewne zapasy mięsa, kiedy znajdę czas na polowanie. Siekiery i toporki, gwoździe i piły były podstawowymi narzędziami przy budowie domu.

W naszej okolicy nie będzie sąsiadów, do których można by wpaść i czegoś tam pożyczyć, chyba że zechcemy przejechać pięćdziesiąt mil w siodle albo wozem. Mieliśmy też mało pieniędzy na zakup któregoś z cennych sprzętów, w razie gdyby stary się złamał czy zginął. Ich kupno niemal całkowicie ogołociło nas z pieniędzy. Portfel, który oddałem Lillian na przechowanie, zawierał teraz ledwie trzydzieści dolarów i parę centów, a żadne z nas nie wiedziało, na jak długo ta skromna sumka będzie mu-siała wystarczyć, zanim znów wpadnie nam gotówka.

Omawialiśmy sprawy finansowe, a wóz tymczasem toczył się po głazach i korzeniach, za każdym wstrząsem unosząc nas dalej od Riske Creek i bliżej celu podróży.

— Jeśli nie wypadnie nam choroba czy coś takiego — powiedziałem do Lillian — te pieniądze powinny wystarczyć do jesieni, bo tam, gdzie jedziemy, nie będą bardzo potrzebne. Do pierwszego listopada wybudujemy chatę i stajnię i złożymy siano w stogach na zimę dla koni. A dalej powinny nam już wystarczyć potrzaski.

Lillian przesunęła się na koźle. Oparła lewą nogę o przód wozu.

— Biodro mnie pobolewa — stwierdziła. A po chwili namysłu dodała: — Jestem pewna, że damy sobie radę. Choć sporo czasu upłynie, zanim schwytamy w potrzaski coś, co nie będzie kojotem.

— Jakieś trzy, cztery lata.

Bo o ile dawny handel skórkami doprowadził do absolutnego wyniszczenia bobrów — a ono pociągnęło za sobą podobne wyniszczenie innych zwierząt futerkowych — o tyle kojoty zdołały jakoś przetrwać. Sidła i potrzaski, sztucer i psy myśliwskie, wszystko to wykorzystali zarówno biali, jak Indianie, by pozbawić kojota jego szarego, jedwabistego futerka. To znaczy, odkąd handel skórkami kojotów zaczął się opłacać. Ongiś, w czasach obfitości piękniejszych futer, za kojoty dostawało się tylko dwa dolary oficjalnej nagrody. Ale dziś pierwszorzędną jedwabistą skórkę kojota można wymienić w każdej placówce handlowej na żywność i inne towary wartości ośmiu, dziesięciu dolarów. Chociaż powstali przeciw nim wszyscy traperzy i osadnicy w kraju, kojoty jakoś zdołały przetrwać.

W wozie miałem może czterdzieści czy pięćdziesiąt dobranych potrzasków i sto magazynków do sztucera. Pod koniec października kojoty zrzucą letnie futro i będą miały najlepsze skórki. Z pierwszym listopadowym śniegiem mógłbym zastawić potrzaski, ale do tej pory nic nie zapowiadało uzupełnienia szczupłej zawartości portfela.

Napełniłem wiadra wodą, narąbałem drew i ułożyłem je przy ogniu, po czym wyciągnięty na ziemi, z głową wspartą o koniec dyszla, patrzyłem, jak Lillian robi podpłomyki i umieszcza je w formach przy ogniu. Znad jeziora dobiegał żałosny krzyk nura śpiewającego pieśń samotności. W pojęciu niektórych ludzi może i powinienem czuć się samotny tam na półwyspie, o wiele mil od jakiejkolwiek osady i wciąż zmierzający dalej. Ale nie w pojęciu własnym. Kiedy odpoczywałem, wsłuchując się w brzęk końskich dzwonków i obserwując, jak Lillian gotuje kolację, czułem zadowolenie i spokój. Jutro doje-dziemy nad strumień, przeprawimy się na drugi brzeg i przez jakiś czas będziemy się posuwali z jego biegiem. Pod wieczór dotrzemy do domu, a jeśli nawet przez tydzień lub dwa dom ten będzie namiotem o wymiarach dziesięciu stóp na dwanaście, rozbitym w cieniu drzew, i tak będzie domem. A ja będę miał Lillian i Veasy’ego, i sto pięćdziesiąt tysięcy akrów głuszy, dopóki zaś we troje będziemy dzielić to życie, samotność nigdy nam nie dokuczy. O tym byłem święcie przekonany.

Słońce już wstało, kiedy rankiem rozpaliłem ogień. Wciąż jeszcze silny wiatr od jeziora odganiał komary. Wszedłem do wody i wyłowiłem koło. Po namoczeniu dzwono napęczniało i znów ściśle przylegało do szprych i obręczy.                                                    )

Przygnałem i zaprzągłem konie, po czym Lillian zawołała mnie na śniadanie. Teraz wiatr przycichł, pozwalając komarom zaatakować nas od strony bagna. I zaatakowały złośliwie rozbzyczanymi chmarami. Zmuszały nas do jedzenia i picia jedną ręką, a opędzania się drugą. Zarówno my, jak konie mieliśmy tylko dwie możliwe drogi ratunku: wielki dym, który przysłoniłby cały półwysep, albo szybką ucieczkę znad jeziora. Wybraliśmy ucieczkę.

O dziesiątej dotarliśmy w górę strumienia. Wprawdzie ze sześć, siedem tygodni temu w lesie leżał jeszcze śnieg, ale teraz tylko cieniutka strużka wody sączyła się korytem, taka nikła, że prawie nie zamoczyła obręczy kół, kiedy wóz w podskokach przejeżdżał na drugi brzeg.

— Jeśli nie spadnie deszcz, strumień wyschnie w przeciągu dwu tygodni — przepowiedziałem.

Za brodem rozciągał się szmat lasu, właściwie pozbawiony dużych drzew z krążącymi w nich sokami. Tu w ubiegłych latach pożary prawie doszczętnie wyniszczyły drzewostan, pozostawiając za sobą zwalone kłody. Nikt dawno już tędy nie przejeżdżał, przynajmniej od ubiegłego marca, kiedy bydło i sanie wracały z pastwisk. Wtedy dwustopowa albo i grubsza powłoka ubitego śniegu pokrywała przewrócone drzewa, tak że bydło przechodziło tędy nie domyślając się ich obecności. Ale teraz pnie trzeba było wycinać, zanim wóz zdołał się przedrzeć, więc roznieciłem dymne ognisko, wyprzągłem konie i zostawiwszy tam Lillian, by dokładała gałęzi, wyrąbywałem coś na kształt drogi pomiędzy tymi pniami.

Drewno było suche i twarde, dławiący upał południa zawisł nad lasem, a kiedy przerywałem pracę dla złapania tchu, każdy cal kwadratowy mojej nie osłoniętej skóry szybko przywłaszczało sobie pół tuzina komarów. Rąbałem pnie wytrwale, przeklinając pod nosem pożary lasów, utyskując na komary i omal żałując odruchu, który sprowadził nas w tę ponurą, niegościnną głuszę. Ale po dwóch godzinach, kiedy wróciłem do wozu, komary i kikuty drzew poszły w niepamięć, ja zaś pogwizdując wrzuciłem Veasy’ego do pudła.

Późnym popołudniem zatrzymaliśmy się na skraju porosłej osikami i wierzbami równiny, gdzie miał stanąć nasz dom. W owym czasie można jeszcze było osiąść w Chilcotin na paru akrach ziemi, wybudować chatę, zaorać spłachetek ogrodu, a troskę o prawny tytuł do ziemi odłożyć na przyszłość. Nawet jeśli nie uznawał ich żaden departament, prawa osiedleńców bez tytułu były w oczach pozostałych mieszkańców kraju bezsporne. Siedząc teraz na koźle, wodziłem wzrokiem po kilku akrach ziemi przede mną i uważałem każdą jej piędź za własną, jakby akt nadania był już podpisany, przypieczętowany, doręczony i tkwiący w mojej kieszeni.

Nasza ziemia, którą trzeba wykarczować, zaorać i obsiać. Nasza ziemia, na której zbudujemy dom tak szybko, jak tylko da się naciąć i przyciągnąć z lasu drzewa. Nasza od chwili, gdy koła wozu przestały się obracać, nasza dziś i jutro, przez lata całe, na wieki wieków.

Zeskoczyłem z kozła, jedną ręką opędzając komary, drugą usiłując uwolnić z zaprzęgu wierzgające konie.

— Niezbyt serdeczne mamy powitanie — powiedziałem cierpko.

Ale Lillian tak była zajęta, że nie słuchała mych skarg. Krzątała się jak wiewiórka, zbierając spróchniałe drwa na ognisko, które stanowiło teraz nieodzowną konieczność.

Dzisiaj, kiedy Lillian co wiosnę zasiada przy kuchennym stole, by sporządzić listę zakupów na następny rok, w spisie tym zawsze figurują środki owadobójcze wszelkich rodzajów i gatunków. W owej jednak chwili, kiedy być może potrzebowaliśmy ich najbardziej, kiedy nie mogliśmy zamknąć przed komarami okna czy drzwi, nie dysponowaliśmy żadnymi środkami. Jedynym osiągalnym sposobem zwalczania komarów były dla nas dławiące, wyciskające łzy z oczu chmury dymu nad ogniskiem. Trudno rozstrzygnąć, co z dwojga złego, komary czy dym, było gorsze.

Trzeci członek rodziny dawał na to pytanie własną odpowiedź. Chociaż Lillian układała Veasy’ego po nawietrznej stronie ogniska, nie potrafiła go tam utrzymać. Ledwie się odwróciła, wypełzał z dymu w brzęczenie komarów. Ponieważ Lillian pomagała mi wyładowywać wóz i rozbijać namiot, a jednocześnie szykowała kolację, zdecydowała rozsądnie, że przynajmniej w tej chwili chłopiec jest panem własnego losu. Jeśli woli komary od dymu, niech je ma.

W Kolumbii Brytyjskiej panuje zwykle krótki okres, kiedy nocą komary powracają w mech i trawę, być może dla odpoczynku i nabrania sił przed nowymi atakami o świcie, ale każda reguła ma wyjątki tak jak i w tym przypadku. Z ogniska dawno już pozostał szkielet szarzejących węgli, a my skryliśmy się do namiotu i opuściliśmy klapy w głupiej nadziei, że wróg nie przedostanie się do środka, by tymczasem leżeć bezsennie i wsłuchiwać się w szelest skrzydeł uderzających o płótno. Brzęczenie komarów jest niemal tak samo przykre jak ich ukłucia, a ponieważ niejednemu udało się wedrzeć do namiotu, musieliśmy mimo duchoty naciągać koce na głowy i ręce.

Tej nocy małośmy spali. Kiedy Lillian osłaniała kocami Veasy’ego, ja czuwałem, nękany innym ważkim problemem. Słyszałem ostre, nerwowe pobrzękiwanie końskich dzwonków.

— Konie — wyrwało mi się nagle i usiadłem wyprostowany jak strzała. — Komary doprowadzają je do szału.

Spętałem wszystkie pięć koni i puściłem na trawę, nie zatroszczywszy się o to, by zatrzymać jednego na zabezpieczonej palikami linie. Teraz odgłos ich dzwonków dobiegał mnie skądś z lasu, nie ten odmierzony, kiedy konie spokojnie się pasą, tylko mosiężny, drażniący — jak wówczas, kiedy biegną naprzód.

— Gdyby ruszyły z powrotem po śladach... — wymamrotałem niepewnie, zapalając latarkę i patrząc na Lillian. A ona dostatecznie znała się na koniach, by zrozumieć powód mego zmartwienia. Gdyby pobiegły po śladach, nad ranem byłyby już o wiele mil od nas i co najmniej dwa dni straciłbym na wytropienie ich i sprowadzenie z powrotem.

Na tę myśl wyskoczyłem spod koców. „Lepiej pójść za nimi, póki jeszcze czas i związać je do rana”.

Lillian też wstała.

— Równie dobrze mogę wyjść na dwór i rozpalić ognisko, jak tutaj próbować usnąć. — Zaczęła się ubierać.

Potrząsnąłem głową.

— Mnie pozostaw ognisko. Na dworze żywcem cię zjedzą.

Odwiązałem klapy namiotu.

Było ze dwie godziny przed świtem i noc wlokła się wilgotna i czarna jak smoła. Kiedy wyszedłem na dwór, brzęczenie komarów przemieniło się w bezustanny, narastający szum.

Dzwonki końskie rozbrzmiewały teraz ciszej. Przed dziesięciu czy piętnastu minutami dolatywały z zachodu, obecnie leciutko podzwaniały z południa.

— Natrafiły na ślady! — zawołałem.

Każdy koń, przyzwyczajony do pęt jak nasze, potrafi biec ze stałą prędkością czterech mil na godzinę, jeśli to sobie postanowił. Z dźwięku dzwonków wywnioskowałem, że nasze konie są już o dwie mile na południe od obozowiska.

Lillian podniosła latarkę.

— Weź ją lepiej i pójdź za nimi, a ja rozpalę ogień.

— Nie potrzebuję światła — odparłem. — Nie będzie mi tak bardzo potrzebne jak tobie, kiedy zaczniesz szukać drew na rozpałkę. — I zdjąwszy z wozu postronki, wymknąłem się w ciemność.

W świerkach na drugim brzegu strumienia zahukał puchacz. Parę sekund później, w tej samej stronie, wrzasnął śnieżny królik. Dramat rozgrywający się tam wśród drzew nie miał końca, powtarzał się w głuszy wciąż na nowo, odkąd istniała. Czasami, może pomiędzy wschodem a zachodem słońca, następował rozejm, ale zawsze go gwałcono. Hu-hu, hu-hu! Nie od strony świerków tym razem, a od strony sosen na tyłach namiotu. Z mroku nad głową dolatywał szum skrzydeł sunących ku strumieniowi. Przystanąłem na chwilę, zasłuchany we wrzask dwu sów spierających się o zdobycz. Potem, szybko zapomniawszy o sowach i losie królika, zająłem się własnymi sprawami.

Na wschodzie szarzało, kiedy wróciłem z końmi. Uwiązałem je do topoli po nawietrznej stronie ogniska i przysiadłem na kłodzie obok Lillian. Siedzieliśmy tak w dymie, nie mając sobie nic do powiedzenia, patrząc tylko, jak szarość ustępuje miejsca delikatnej niby pączek różowości. Różowość przemieniła się w złoto i nagle słońce zalało wierzchołki drzew. W powietrzu zapanowała wielka cisza, dym wzniósł się prosto w górę. Teraz komary mogły ponowić ataki.

I wówczas* z lekkim osadem goryczy, na pół poważnie przerwałem ciszę:

— Wiesz Lillian, mam dziwne uczucie, że może Bóg nas tu nie chce.

Lillian popatrzyła na mnie spokojnie i z całą swoją powagą, bardzo serio odparła:

— A może tylko wystawia nas na próbę i patrzy, czy będziemy godni tu zostać.

Przetrwaliśmy jednak szczęśliwie tę pierwszą noc komarów, tak jak przetrwaliśmy później wiele ciężkich doświadczeń, które nas czekały, gdy próbowaliśmy zarobić na życie na stu pięćdziesięciu tysiącach akrów głuszy. Patrząc wstecz, oboje przyznajemy, że w czasie tej pełnej udręki pierwszej nocy leżeliśmy chwilami, w milczeniu rozważając wspólną myśl: są przecież łatwiejsze sposoby zarobkowania. Ale przy żarze ogniska, kiedy złoto wstającego słońca zalewało las barwami, oboje głęboko wciągnęliśmy dech w płuca. Tutaj jesteśmy i tu pozostaniemy. I jeżeli zdołają dokonać tego pot i praca, przywrócimy tym okolicom trochę dzikiej zwierzyny i innych dóbr naturalnych znanych z czasu dzieciństwa Lali.

Rozdział IV,

— Drzewo! — krzyknęła Lillian, ale uparte drzewo nie chciało upaść.

Trzeba było zachowywać ostrożność podczas ścinania drzew. Jeśli padały w płytki parów, pękały na dwoje i należało uważać je za stracone. A my nie mogliśmy sobie pozwolić na straty. Jeśli nie podcięło się drzewa należycie, odchylało się ono w stronę drwala i na zawsze przyciskało piłę. Albo jeśli drzewo było proste jak pion murarski, nawet po całkowitym przepiłowaniu i tak nie chciało runąć.

To właśnie przytrafiło nam się teraz. Piła spotkała się z nacięciem, ale drzewo wciąż stało. A Lillian, o parę stóp od pnia, prychała i gapiła się w górę, zdziwiona, że wierzchołek jeszcze się nie wali. Veasy, oddalony o długość kilku takich drzew, całkowicie bezpieczny, też się gapił na drzewo, które nie chce padać. Wpierałem w nie dziesięciostopowy drąg do podważania, wzdychałem i stękałem, obserwując nacięcie i żywiąc nadzieję, że poszerzy się na tyle, bym mógł uwolnić piłę.

Drąg do podważania ześliznął się po korze i o mało nie upadłem na twarz. Odzyskawszy przytomność wetknąłem koniec drąga pod nieco wyższą gałąź i głęboko nabrawszy tchu pchałem co sił.

— Drzewo! — krzyknęła znów Lillian. Zobaczyłem, że nacięcie wreszcie się otwiera, i wyrwałem piłę, patrząc, jak drzewo wali się na ziemię w tym dokładnie miejscu, gdzieśmy chcieli.

Lillian podeszła i przysiadła na nim, a pocierając czoło umazaną w żywicy ręką, zapytała:

— Ile nam jeszcze trzeba?

Położyłem sześciostopową piłę poprzeczną na ziemi i też przysiadłem na pniu.

— Według moich obliczeń to będzie czterdzieste piąte.— Podrapałem się w głowę i mówiłem dalej: — Jeśli weź-miemy po dwanaście na każdą ścianę i dwa na krawędzie, pięćdziesiąt powinno wystarczyć. Dobre to zresztą kłody, proste jak strzała, zdrowe jak rzepa, jednakowych wymiarów i nie zwężają się przy końcach jak to czasem bierwiona w chatach.

— Ależ będę szczęśliwa, kiedy już z tym skończymy — westchnęła Lillian.

— I ja także — odparłem z uśmiechem. — Wtedy zrzucisz może te stare robocze spodnie i znów ubierzesz się w spódnicę. Spodnie są dla mężczyzn, nie dla kobiet. Czy ty o tym nie wiesz?

Wydęła wargi.

— Dopiero jak belki będą ułożone i przykryte dachem, a w ścianie zrobisz przynajmniej jedno okno, zrzucę spodnie i pomyślę o spódnicy i bluzce. — Wybuchnęła śmiechem.— Ależ muszę wyglądać!

—। Pominąwszy tę żywicę na czole i smugi na policzkach i brodzie, gdzie rozgniotłaś komara, wcale tak źle nie wyglądasz. A nawet — zapewniłem ją — z żywicą czy bez, z komarem czy bez komara mnie się podobasz.

— Żywica! — skrzywiła się Lillian. — Wcale mi się nie podoba. Jest na pile i rączce siekiery. Nie można ani na chwilę przysiąść, żeby się nią nie uwalać. — Nagle podskoczyła i rozglądając się w koło zawołała: — Veasy! Gdzież się ten chłopak podziewa?

— Nic mu się nie stało. — Nie spuszczałem Veasy’ego z oka. — Jest za tym spróchniałym pniem. Zagnał do dziupli wiewiórkę i próbuje poszerzyć otwór, żeby się za nią wcisnąć. Na jakiś czas zajmie się tym i nie będzie psocił.

Gdybym mógł postawić na swoim, pnie na chatę ścinałbym siekierą, a nie ciężką piłą poprzeczną. Piła to coś dla dwu mężczyzn, przynajmniej jeśli chodzi o ścinanie drzew. Została zrobiona z tą myślą, że tylko dwaj mężczyźni mogą pociągać i popychać za jej uchwyty. Na pewno żadna kobieta, szczególnie zaś wagi ledwie stu piętnastu funtów w pełnym ubraniu, nie była tu brana w rachubę. Ale w sprawach dotyczących Lillian nie zawsze ja mogłem decydować.

Nie brakło nam budulca, ponieważ las dostarczał prawie wszystkiego, czego było trzeba. Należało po prostu pójść do lasu i wziąć to sobie. Osądziłem, że dużo szybciej naścinam drzew siekierą niż piłą. Ale Lillian powiedziała:

— Weź piłę, to ci pomogę. Będzie szybciej, jeżeli oboje weźmiemy się do piły — argumentowała z uporem i logiką.

— Oczywiście byłoby szybciej — przyznawałem. — Ale praca przy pile o długości sześciu stóp nie jest dla kobiety.

— Dlaczego?

— Bo pociąganie piły zaszkodziłoby ci na kręgosłup. Odpowiedziała stanowczym głosem:

— Chcę mieć dach nad głową, a im szybciej, tym lepiej.

Więc razem spuszczaliśmy drzewa i przepiłowywaliśmy na odpowiednią długość. A kiedy konie wyciągnęły je z lasu na równinę, zaczęliśmy okorowywać bierwiona.

Veasy — imię nadawane w mojej rodzinie — stwierdził, że i on także powinien pomagać, więc daliśmy mu tępy; nóż rzeźniczy, którym trudno byłoby kroić smalec, i kazaliśmy brać się do roboty. Drapał i skrobał korę z energią i ambicją przez jakieś dwie minuty, a później znudziło go to i odszedł do mrowiska, niepokoić jego mieszkanki patykiem.

Mierzyliśmy czas jedynie według słońca, obojętni na wszystko poza budową chaty. Zaczynaliśmy pracę zaraz po wschodzie i nie odkładaliśmy narzędzi do zachodu. Wzdychaliśmy i sapali, pocili się i wciągali jedno ciężkie surowe bierwiono na drugie, dopasowując je starannie na zrąb, tak że ciasno do siebie przylegały.

Ta pierwsza chata była może toporna w porównaniu z niektórymi nowoczesnymi domami, ale po kurzu i dymie namiotu i wieczystych zniewagach ze strony komarów nam wydawała się dość dobra. W sześć dni od chwili, kiedy zaczęliśmy ścinać drzewa, cztery ściany stały w słońcu, białe i żywiczne. Teraz przyszła kolej na kładzenie belek stropowych i dachu. Następnie przywiozłem wóz gliny i rozpostarłem ośmiocalową warstwę na dachu, zapewniając maksymalny chłód w lecie i maksymalne ciepło zimą. Lillian cięła i oczyszczała z kory cienkie, proste młode sosenki, ja zaś przybijałem je pomiędzy belkami. Razem wycięliśmy piłą dwa okna i drzwi, dopasowaliśmy ramy, zalepiliśmy szpary gliną i odstąpiwszy parę kroków, z dumą przyglądaliśmy się naszemu dziełu. Dziesięć dni upłynęło od pierwszej nocy w towarzystwie komarów, a już mieliśmy dom o wymiarach osiemnastu na dwadzieścia cztery stopy z klepiskiem zamiast podłogi, ale za to, kiedy zamknęliśmy drzwi i okna, chroniący od owadów. Żeby nie wiem jak ostro chłostały zimowe zawieje, w tych czterech grubych ścianach będzie nam bezpiecznie i ciepło.

— Któregoś dnia — obiecałem — kiedy będziemy mieć trochę więcej pieniędzy w kieszeni, przywiozę deski z Ri-ske Creek i ułożę prawdziwą podłogę. — Ale „któryś dzień” był jeszcze daleki.

Po wprowadzeniu się do chaty czekała nas nowa praca, zanim mogliśmy zaznać prawdziwego spokoju; musieliś-my wybudować jakieś ogrodzenie dla koni, by zapobiec ich ucieczkom. Od pierwszego dnia konie stanowiły poważny problem. Urodziły się i wychowały na południu, w krainie pastwisk, i nie znajdowały żadnego uroku w zalesionej okolicy z komarami, gzami i o wiele większą męczarnią — czarnymi kleszczami, niemal tak dużymi jak szerszenie, które, według wybitnego specjalisty, uciekały z dwiema uncjami ciała, ilekroć przysiadły na skórze.                                                           i

Po pierwszej próbie konie dwakroć jeszcze usiłowały wyrwać się z tych stron. Za drugim razem dognałem je o siedem mil na południe od chaty, ale wtedy szły śladami do Riske Creek i odnalazłem je bez większego trudu. Kiedy natomiast zdecydowały się zdezerterować po raz ostatni, niemal im się udało, zanim, bez tchu i sił, wreszcie je schwytałem.

Tego rana o świcie nie było słychać dzwonków. Według własnego mojego rytuału, przed rozpaleniem ogniska wychodziłem o brzasku z chaty i na słuch ustalałem miejsce pobytu koni. Ale tego dnia nie słyszałem nic poza terkotem wiewiórek albo rzadszym okrzykiem rybołowa zataczającego kręgi wysoko nad Meldrum Lakę i szeroko otwartym, dalekosiężnym okiem wypatrującego ryb w jeziorze.

Po powrocie do domu rozpaliłem ogień, postawiłem na piecu garnek z kawą i powiedziałem do Lillian, która dopiero przecierała sen z oczu:

— Znów trafiły na ślad. Ale nie mogły odejść bardzo daleko. Wyruszę teraz i być może wrócę z nimi na czas parzenia kawy.

Poszedłem na południe, najpierw szybkim marszem, potem jeszcze bardziej przyśpieszając kroku. Owinąłem się w pasie trzema postronkami, a oczy wbiłem w ziemię, wypatrując końskich śladów. Po trzech milach powoli i z przykrością uświadomiłem sobie, że tym razem nie wróciły wzdłuż szlaku, ale musiały skierować się gdzie indziej. Ale gdzie? Prążkowana wiewiórka, wsparta ogonem o kamień w odległości trzech stóp, ująwszy w zadumie policzki łapkami, spojrzała ku mnie bystro, nie umiała jednak nic powiedzieć.

Kłusowałem całą drogę do domu i potrząsnąłem głową, kiedy Lillian wyszła przed drzwi z płonącym w oczach pytaniem:

—. Nie ma ich. — I głucho dodałem: — Jesteśmy bez koni.

Lillian zawsze dostrzegała jaśniejsze strony życia.

— Muszą być gdzieś blisko, bo inaczej z pewnością zauważyłbyś ich ślady na drodze. — Wyszła na dwór i stanęła nasłuchując. — Może są całkiem niedaleko, bardzo ciche. Jak oboje naprawdę uważnie posłuchamy, być może usłyszymy ich dzwonki.

Więc słuchałem naprawdę uważnie i Lillian słuchała naprawdę uważnie, a czując, że coś wisi w powietrzu, Veasy wyszedł z chaty całkiem nagusieńki, bo Lillian jeszcze nie zdążyła go ubrać, i przysłuchiwał się również naprawdę uważnie. Ale dzwonków nie było słychać.

Niedbale, starając się ukryć obawy, powiedziałem:

— Konie nie fruwają. Gdziekolwiek poszły, musiały zostawić ślady. — Zapach kawy na piecu przypomniał mi, że jestem głodny. — Proszę cię, zrób ze dwa tuziny naleśników i przygotuj kilka płatków bekonu. Taki jestem I głodny, że zjadłbym duszonego szczura.                   !

Po śniadaniu znów mocno owinąłem się postronkami w pasie i poszedłem w las, żeby zatoczyć szeroki krąg o milę od chaty. Koło się prawie zamknęło, nim natrafiłem na ślady. Według mnie zostały zrobione na długo przed świtem. Konie szły gęsiego, jak zwykle, kiedy wyruszają w dalekie strony. Teraz, skoro już mogłem kierować się odciskami kopyt, musiałem zwolnić kroku i trzymać się ich jak pijawka. Gdybym je zgubił, godzinę albo i dłużej by trwało, zanim znów bym je odnalazł.

Zdążały na wschód, przez gęste zarośla sosnowe, a świadomość, że jeśli nic się nie zmieni, napotkają wreszcie przeszkodę w postaci Rzeki Frasera, wcale nie przynosiła mi ukojenia. Dla istot skrzydlatych rzeka leżała w odległości co najmniej czterdziestu mil, dla bezskrzydłych jeszcze o połowę dalej.

Przede mną rozciągał się teraz skraj topoli otaczających małe jeziorko. Przystanąłem i nasłuchiwałem w nadziei, że być może konie piły wodę, a potem poszły się paść. Ale w odległości wielu mil nie rozlegał się ani jeden koński dzwonek, w każdym zaś razie ja nic nie słyszałem. Drżały tylko liście topoli, powtarzając mi swym szelestem: „Jesteście pieszo, ty i kobieta, i dziecko, których zostawiłeś samych w chacie. Konie więcej mają od ciebie rozsądku. Nie chcą tu pozostać”.

Zbiegowie przeszli o pięćdziesiąt kroków od wody, ale się nie napili. Potwierdziło to tylko moje wcześniejsze przypuszczenia; konie wyruszyły wieczorem i być może minęły jeziorko przed świtem, z pełnymi brzuchami, nie czując pragnienia, a jedynie Bóg wszechmocny raczy wiedzieć, gdzie podziewają się w tej chwili, On jednak mi nie powie.

Porzuciłem ślady i zatoczyłem krąg wokół jeziora, z oczyma przykutymi do jego alkalicznej linii brzegowej. O ile w błocie nie odbiły się odciski końskich kopyt, o tyle spostrzegłem tam inne, pozostawione przez zwierzęta parzystokopytne. Pomyślałem, najpierw, że kilka jeleni musiało tu przyjść do wodopoju, i to w ciągu ostatniej godziny. Ale nie, trop był jednego zwierzęcia, i do tego byka, jak się domyślałem, trzy- czy czterolatka. Prawdopodobnie byk pasł się w przyległych lasach i dwa razy na dzień, rano i wieczór, schodził do wody. Zmarszczyłem brwi, zastanawiając się, czy potrafię kiedy odnaleźć to jeziorko. Cóż, można będzie spróbować, więc notując trop w pamięci, by z czasem do niej sięgnąć, zaszyłem się w las i znowu powędrowałem końskimi śladami.

O milę na wschód od wody ślady odchyliły się lekko na południowy zachód, a jeszcze milę dalej skręciły wyraźnie na południe. Wiedziałem już, że konie postanowiły wrócić do kraju otwartych pastwisk i że wreszcie, jeżeli ich nie dogonię, dopną swego.

W zaroślach sosnowych, gdzie krzewiła się soczysta trawa, mogłem iść z szybkością jakichś trzech mil na godzinę. Połamane źdźbła traw wystarczająco wskazywały mi drogę. W zaroślach osikowych jednak czy w gąszczu młodego sosnowego podrostu, gdzie gleba była piaszczysta i jałowa, z trudnością dostrzegałem końskie ślady. Tutaj szybkość malała, bo nie śmiałem ich zgubić.