Nawet jeśli umrę w drodze - Monika Białkowska - ebook + audiobook + książka

Nawet jeśli umrę w drodze ebook

Białkowska Monika

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nie wiadomo, czy John ocalił nerkę i czy nadal mieszka w parku. Śliczna Negin wyjechała do Niemiec, żeby zostać tam policjantką. Merhavi wciąż jest samotny, opiekuje się staruszkami i marzy o miłości. Mahfoud pracuje w Rzymie, w Zarze… a w lesie pod Hajnówką umiera właśnie kolejny człowiek, którego imienia nigdy nie poznamy.
Trzy miesiące, podróż przez cztery kraje, spotkania z ludźmi dziesięciu narodowości. Wszystko po to, żeby zrozumieć motywacje, lęki i nadzieje tych, których nazywamy uchodźcami. Ostatecznie zaś po to, aby odkryć, że próby zatrzymania ruchów migracyjnych skazane są na porażkę. Nawet jeśli mogą umrzeć w drodze - będą iść. Będą iść - tak samo jak my kiedyś szliśmy.

"Nawet jeśli umrę w drodze" to książka dla tych, którzy uchodźców chcą potraktować jak ludzi, a nie jak temat polityczny czy narzędzie propagandy. Każdy z nich ma inną twarz, ale to nie oni nam zagrażają. To my sami zagrażamy naszej cywilizacji, odwracając się od jej największych zdobyczy - troski o najsłabszych i równych praw, przysługujących każdemu człowiekowi.

Monika Białkowska (ur. 1977) – dziennikarka, publicystka, autorka programu "Reportaż z wycinków świata".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 287

Oceny
4,6 (72 oceny)
48
20
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MagdaKukula

Nie oderwiesz się od lektury

Nie wiem, od czego zacząć. Czy od piękna literackiego stylu i języka, czy od ogromu informacji, czy też od pokazania z wielką wrażliwością losów cierpiących ludzi? A może od promieniującego z tej książki ogromu człowieczeństwa i wiary samej autorki? Wielkie wzruszenie! Dziękuję Pani Moniko!
20
ahorod

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna książka i jestem za jej powstanie głęboko wdzięczna autorce i osobom, które ją na tej drodze wspierały. Myślę, że jej przeczytanie może przyczynić się do powiększenia dobra. Ja czuję się tą książką głęboko obdarowaną i symbolicznie skończyłam ją czytać w moje urodziny. Cudny prezent urodzinowy! Pewnie będę przekazywać dalej.
10
kreatere

Nie oderwiesz się od lektury

To książka, którą powinien przeczytać każdy dorosły mieszkaniec Polski, a w szczególności studenci nauk humanistycznych, samorządowcy, lekarze, nauczyciele, politycy…służby mundurowe. Książka rozdziera serce.
10
DominikaRoma
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca, poruszająca, poszerzająca spojrzenie na poruszany temat. Napisana wyraźnie z potrzeby serca i z pasją, bardzo polecam!
10
ulasjolas

Nie oderwiesz się od lektury

Wstrząsająca i jakże aktualna, pomimo że niektóre historie dotyczą wydarzeń sprzed 100-200 lat. Bardzo polecam.
10

Popularność




Copyright © Monika Białkowska, 2022

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

Zdjęcie na okładce

YARA NARDI / Reuters / Forum

Redaktor prowadząca

Anna Derengowska

Redakcja

Iwona Szopa

Korekta

Katarzyna Kusojć

Bożena Hulewicz

ISBN 978-83-8295-629-0

Warszawa 2022

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul.Rzymowskiegoź28

www.proszynski.pl

za dużo wiesz

za mało kochasz

***

Stella Zylberstein Tzur przeżyła wojnę dzięki długiemu łańcuchowi blisko czterdziestu rodzin, które po kolei ukrywały żydowską dziewczynkę. Mówiła, że pomaganie innym już z założenia jest niebezpieczne. Zawsze zagraża temu, kto pomaga.

– Ale wtedy – mówi Stella – szukaliście sposobu, żeby cudze życie ocalić i swojego nie stracić. I teraz też oczekuję od was, że mimo strachu nie przestaniecie szukać sposobów. Musicie te sposoby znaleźć.

Jedno nas różni od tych, którzy ratowali Stellę. Do ich domów wchodził żołnierz z karabinem, a za ocalenie Stelli płaciło się życiem. Ludzie ukrywający Stellę bali się niemieckiego żołnierza, który był na wyciągnięcie ręki. Nam nikt fizycznie nie zagraża. Boimy się figury retorycznej, pewnego konstruktu, zjawiska określanego mianem „uchodźcy”. I zamiast szukać sposobów, żeby ocalić człowieka, szukamy powodów, które ocalą w nas lęk.

Kiedy w październiku dwa tysiące dwudziestego pierwszego roku jechałam do Aten, nie wiedziałam, że miesiąc później będę w Rzymie.

Kiedy leciałam do Rzymu, nie spodziewałam się, że niemal prosto z Zatybrza trafię do przygranicznych lasów.

Jadąc przez puszczę na Podlasiu, nie myślałam, że lada chwila będę w Szwecji.

Lądując z powrotem Gdańsku, nie sądziłam, jak ważną częścią tej opowieści stanie się Gdynia.

Kiedy pierwszego stycznia dwa tysiące dwudziestego drugiego roku wysyłałam gotowy plik do wydawnictwa, nie przypuszczałam, że nim ukaże się książka, wybuchnie wojna, redefiniując niemal wszystko. I nawet teraz, kiedy książkę można już zamówić na stronach księgarni, nie wiem, do jakiego trafi świata.

Czy będziemy żyć tak jak dziś, w marcu dwa tysiące dwudziestego drugiego roku, stopniowo oswajając się z uchodźcami i ucząc się być przy nich? Czy wojna się skończy i Ukraińcy zbierać się będą do powrotu do domu? A może to my – co nie daj Boże! – pakować będziemy walizkę i kota i ruszać w pośpiechu dalej na zachód?

Takie jest ryzyko reportera: że daje się prowadzić ciekawości ludzi i zjawisk, nie zawsze wiedząc, dokąd dotrze. I musi w pewnym momencie zatrzymać swoją opowieść, choć wie, że świat się nie zatrzyma. Bo wie też, że są rzeczy, które powiedzieć trzeba koniecznie tu i teraz. Bo to jest alarm. Bo nie można już czekać.

Być może świat wyprzedzi tę książkę i zakwestionuje moje tezy. Być może za rok usiądziemy w knajpie gdzieś pod Włocławkiem. Zjemy koftę przygotowaną przez miejscowego Afgańczyka, powspominamy z ukraińskimi studentami czasy wojny, a Merhawi z Erytrei powie, że to właśnie w Polsce znalazł dom, w którym wreszcie nie jest samotny. I razem będziemy się śmiać z tego, jak bardzo w tej książce byłam złym prorokiem.

Na razie jest alarm – nie można czekać.

PROLOG

ATENY, ROK DWA TYSIĄCE DWUDZIESTY

Kiedy we wrześniu dwa tysiące dwudziestego roku stanęłam po raz pierwszy na placu Wiktorii, byłam rozczarowana. Plac był pusty, jeśli nie liczyć gołębi okupujących wszystkie drzewa.

Poruszona medialnymi obrazami uchodźców koczujących w Atenach, chciałam okazać się dobrym człowiekiem – zamiast prosto z samolotu udać się na jacht, miałam zamiar rzucić najpierw parę groszy potrzebującym. Tymczasem nie było ani potrzebujących, ani namiotów, ani kobiet żebrzących o parę euro na zniszczonych kartonach. Nic. Plac był pusty, spokojny, nawet czysty – jeśli czystość mierzyć w kategoriach raczej greckich niż zachodnioeuropejskich.

Z Ewą umówiłam się w kawiarni na placu. W Atenach pracuje ona od kilku lat, zajmuje się uchodźcami. Gdzie oni są? Zaraz przyjdą. Nadejdzie popołudnie, rozłożą swoje kartony w cieniu pod drzewami, zajmą ławeczki, dzieci zaczną biegać za piłką. Poczekajcie. Teraz, kiedy największy kryzys minął, nie ma już namiotów. Wszyscy znaleźli dla siebie jakiś kąt. Ale wolą być tutaj, na placu. Potrzebują się spotykać, nie umieją siedzieć w czterech ścianach. Przyjdą.

Przyszli. Z minuty na minutę na placu robiło się coraz bardziej gwarno. Chcecie iść do dzieciaków? Oczywiście! Wyciągamy z kieszeni jakieś kolorowe gumki do włosów, jakieś balony. W walizkach przygotowanych na zupełnie inną okazję niewiele można przewieźć. Najszybciej znikają balony. Większość radzi sobie z nimi sama. Ktoś już swojego nadmuchał i podrzuca do góry. Komuś pękł z wielkim hukiem. Jakiś tata z małym dzieckiem podchodzi i prosi, żebym go nadmuchała – jemu nie wystarcza rąk. I wtedy staje przede mną dziewczynka i wyciąga rękę z różowym balonikiem. Nie rozumiem, co mówi, ale wiem, o co chodzi – ona też chce, żebym go nadmuchała. Jest za mała, sama sobie nie poradzi. Chwytam balonik i widzę, że dziecko jednak próbowało już swoich sił – jest cały mokry od śliny.

Środek pandemii. W całej Europie obowiązuje nakaz noszenia maseczek. W Atenach nie można bez nich wsiąść do autobusu ani wejść do żadnego muzeum. W plecaku noszę płyn do dezynfekcji rąk i używam go kilkanaście razy dziennie. O szczepionkach wszyscy marzymy, ale do ogłoszenia, że wreszcie je opracowano, brakuje jeszcze paru miesięcy. A tu obce dziecko wyciąga rękę i prosi, żebym wzięła do ust balon, który ono przed chwilą próbowało nadmuchać. Mam je pogłaskać po głowie i powiedzieć, że nie? Że jest covid, że czyha na mnie milion innych wirusów i bakterii? Przecież dziewczynka i tak zrozumie tylko moje „nie”. Biorę głęboki oddech, w myślach powtarzając starodawne w imię Boże, i dyskretnie wycieram kawałek gumy brudną ręką, jakby to miało cokolwiek pomóc. Potem nadmuchuję afgańskiemu dziecku różowy balon i widzę na jego twarzy szeroki uśmiech. I wiem, że coś we mnie pękło, jakaś granica. Już się tych ludzi nie boję.

***

O ruchach migracyjnych na świecie można pisać wielkie rozprawy. Nie to jest moim celem. Jestem tylko świadkiem kilku wydarzeń. Spotkałam kilka osób. Zajrzałam w kilka życiorysów, usłyszałam o kilku podróżach. Kilka razy śmiałam się z ludźmi i z nimi też płakałam. Tylko o tym mogę opowiedzieć – o tym, dlaczego się ich nie boję, i o tym, dlaczego jest mi wstyd.

***

POLSKA, SIERPIEŃ/WRZESIEŃ,

ROK DWA TYSIĄCE DWUDZIESTY PIERWSZY

Pan Antoni (imię zmienione) ma na Podlasiu dom letniskowy. Na Facebooku zamieścił post, że odda dom do dyspozycji uchodźcom koczującym pod Usnarzem Górnym. Pan Antoni jest ateistą, ale wrzuca też na swój profil ikonę Borisa Fiodorowa, tę z Matką Bożą na przejściu granicznym. We wsi go ostrzegają, żeby za bardzo się nie wychylał.

Trzydziestego sierpnia Stowarzyszenie Interwencji Prawnej podaje informację o pierwszych push backach, o odsyłaniu na linię graniczną tych, którzy przekroczyli ją nielegalnie. Straż graniczna o pierwszej w nocy wywiozła na bagna, na teren ścisłego rezerwatu, Hamidullaha, Ahmada i Naqibullaha – Afgańczyków, którzy głośno i wyraźnie prosili o azyl.

Siódmego września z tego samego źródła:

Trzymajcie kciuki! Ta zima musi kiedyś się skończyć!

Nikt się wówczas nie spodziewa, że zima dopiero się zacznie. I to nie tylko ta w kalendarzu.

Siódmego września znaleziono dziesięć osób, w tym kobiety i nastolatki. Ktoś poddawany w kraju torturom. Ktoś, kto widział mordowanych rodziców. Ktoś, kto cudem uniknął otrucia, jego ojciec i dwie siostry nie mieli tyle szczęścia. Nie wiadomo, co będzie z nimi dalej.

Ósmy września. Kongijczycy wywiezieni do lasu skarżą się na zimno.

Dziesiąty września. Grupa dwudziestu sześciu osób dostała jedną butelkę wody. Nie mają jedzenia. Mężczyzna z cukrzycą wpada w śpiączkę. Wśród nich są dzieci. Znajdują się po polskiej stronie granicy, w Terespolu, ale pogotowie ratunkowe odmawia pomocy.

Trzynasty września. Fotograf Mikołaj Kiembłowski napisał:

Spotkaliśmy ich wczoraj na głównej drodze do Białowieży, około kilometra od Hajnówki. Na miejscu były już straż graniczna, wojskowa ciężarówka i policja. Zablokowano ruch. Blokadę jednak udało się obejść lasem.

Na miejsce interwencji dotarłem z jednym aktywistą. Uchodźcy byli przerażeni – Halima, Abdullahiego, Dalmara i Senim zastaliśmy klęczących z rękami za głową, Jamal leżał twarzą do ziemi, schowaną w dłoniach, Swayze miała na nodze przeciekający bandaż. Kontakt udało się nawiązać po angielsku. Nie mogliśmy jednak dowiedzieć się zbyt dużo, ponieważ skutecznie utrudniali to funkcjonariusze – w najbliższym samochodzie prawie cały czas pracował silnik, wojskową ciężarówkę przestawiano z miejsca na miejsce. Podobnie skończyła się próba przekazania pełnomocnictw – zostały one natychmiast wyszarpane z rąk uchodźców. Chcieli ubiegać się o ochronę międzynarodową i azyl w Polsce. Krótko po naszym dotarciu na miejsce interwencji na sygnale dojechało kilka radiowozów i furgonów operacyjnych. Osoby zostały odcięte kordonem wojskowych i policjantów, cały czas pod lufami karabinów. (…) Jamal szedł boso, miał tylko skarpetki, ale nie było możliwości cofnięcia się do auta. Okazało się jednak, że jedno z nas ma taki sam rozmiar stopy – po długiej rozmowie policjanci zgodzili się na przekazanie naszych butów.

Piętnastego września również na Facebooku ktoś pyta:

Jestem przedsiębiorcą, mógłbym zatrudniać uchodźców. Czy jest to możliwe i do kogo zgłosić się w tej sprawie?

Na to pytanie odpowiedzi nie ma. Uchodźców można zatrudniać, ale nie tych, którzy właśnie przedzierają się przez granicę. Żeby mogli otrzymać pracę, muszą najpierw otrzymać status uchodźcy. Na razie nie mogą nawet – wbrew międzynarodowym przepisom – złożyć wniosku o taki status. Dla osób zainteresowanych ich zatrudnieniem po prostu nie istnieją.

Osiemnastego września Stowarzyszenie Homo Faber informuje:

Nasze wolontariuszki i wolontariusze spotykają się z mieszkańcami i mieszkankami przygranicznych wsi. Rozmawiamy o uchodźcach i uchodźczyniach pojawiających się we wsiach – kim są i dlaczego uciekają, jak powinny wyglądać procedury uchodźcze. Przekazujemy także informacje, jak legalnie można pomagać. (…) My również uczymy się od mieszkańców. Słuchamy opowieści o trudnej historii Podlasia, o granicy, która podzieliła całe wsie i rodziny, o wywózkach Żydów, o partyzantach ukrywających się w lasach. Często spotykamy się z niedowierzaniem, gdy opowiadamy, co dzieje się z ludźmi wyłapywanymi w lasach przez straż graniczną. Niełatwo nam o tym mówić. Niepokoi nas to, że nie możemy dotrzeć z naszym przekazem do mieszkańców strefy objętej stanem wyjątkowym. Tam z mieszkańcami rozmawia WOT1, który pod pozorem zaprowadzania porządku straszy ludzi uchodźcami.

Od kilku dni powraca pytanie, jak długo to potrwa. Czy musi ktoś umrzeć, żebyśmy otrzeźwieli? Dziewiętnastego września białoruscy pogranicznicy informują o ciele kobiety, przeciągniętym według nich ze strony polskiej na Białoruś. Dzień wcześniej polska straż graniczna poinformowała o odkryciu trzech ciał.

Ofiar będzie przybywało. I nic to nie zmieni.

Media przestaną nawet liczyć zmarłych.

Czy to gra Łukaszenki? Nawet ci, którzy na początku mieli wątpliwości, powoli je rozwiewają. Tak, to bez wątpienia jest gra. Ludzie na polsko-białoruskiej granicy nie znaleźli się przypadkiem, nie przyszli pieszo z Afganistanu, z Iraku, z Erytrei. To gra, to polityka, to próba realizacji planu zrodzonego w głowie szaleńca. Tyle tylko, że w tej grze nie ma pionków, ale są żywi ludzie. Ludzie, którzy nie zgadzali się na żadną grę i nie wiedzieli, że stają się jej częścią. Ludzie, którzy mają za sobą trudną historię, którzy podjąć musieli dramatyczną decyzję, którzy zaryzykowali wszystko, co mieli: kiepskie życie, ale jednak znajome. Zaryzykowali i przegrali. Oni tylko mieli nadzieję, tymczasem wpadli w pułapkę szaleńca, który doskonale rozpoznał polskie strachy. Stali się zakładnikami białoruskiej gry i polskiego lęku.

Czy to gra Łukaszenki? Bez wątpienia. Otwarte pozostaje pytanie, co w tej grze było stawką. Na co liczył białoruski dyktator, kiedy ściągał na granicę zdesperowanych ludzi z końca świata? Czy na to, że polski rząd – od dwóch kadencji budujący swoje słupki poparcia na niechęci do uchodźców, od lat utrudniający składanie wniosków o azyl i opóźniający ich rozpoznawanie – nagle pod presją otworzy granice i wpuści uchodźców do kraju? Czy na to, że polskie władze nagle zadziałają i niespodziewanie wbrew swojej wieloletniej polityce zdestabilizują kraj tysiącami uchodźców? Czy raczej, jak na polityka przystało, przewidział doskonale, jak polski rząd się zachowa? Że będzie wojsko, drut kolczasty, wywózki i śmierci z wychłodzenia na bagnach – i na tym właśnie mu zależało, żebyśmy okazali się nieludzcy? Tacy sami jak on – albo i gorsi?

Nie wiadomo, co się tli w głowie szaleńca. Ale niebezpiecznie jest realizować jego plan.

Dwudziestego pierwszego września Wissam Kaswat napisał:

Ucieknę stąd. Ucieknę przed śmiercią. Przyjdę do ciebie, nawet jeśli umrę w drodze. Bo umieranie w drodze do ciebie jest lepsze niż życie w moim kraju.

Pod koniec września dwa tysiące dwudziestego pierwszego roku wracam do Aten. Tym razem to już nie jest przypadek, ale plan. Chcę spotkać ludzi, dla których umieranie w drodze jest lepsze… Chcę ich zrozumieć.

1 WOT – Wojska Obrony Terytorialnej, potocznie nazywane terytorialsami. Utworzone w 2016 roku z inicjatywy ówczesnego ministra obrony Antoniego Macierewicza. Na stronie internetowej formacji możemy przeczytać: Terytorialność dla nas oznacza gotowość do obrony i wspierania naszych rodzin, bliskich i sąsiadów – stąd wprost wywodzi się nasza misja: obrona i wspieranie lokalnych społeczności. Jesteśmy przekonani, że w ten sposób wnosimy wkład w kształtowanie bezpiecznej przyszłości naszego kraju.

CZĘŚĆ 1

ATENY

NASZE MIEJSCE

Plac Wiktorii w Atenach to miejsce bardzo specyficzne. Kiedyś, lata temu, należał do ulubionych miejsc ateńczyków. Był oazą spokoju, oddaloną nieco od wypełnionej turystami Plaki. Ludzie przychodzili tu wieczorami, żeby posiedzieć w restauracjach okalających skwer z ławeczkami. Przestali przychodzić, kiedy w dwa tysiące piętnastym roku plac wypełnił się uchodźcami. Uchodźcy byli wtedy niemal wszędzie, wypełniali parki i place, przekazując sobie wiadomości i zbierając się w grupy. Plac Wiktorii stał się miejscem Afgańczyków. Kiedy w obozach nie było miejsca, tu stawiali swoje namioty i próbowali jakoś żyć. Grecy nie mogli już spokojnie siedzieć w kawiarniach i popijać ouzo. Nikt im nie przeszkadzał, ale stało się jakoś niezręcznie. Nie pije się anyżowej wódki, patrząc na cudze nieszczęście jak na teatr.

A może plac Wiktorii przestał być dobrym miejscem dużo wcześniej? Wystarczy przejść się po okolicznych ulicach, żeby zacząć stawiać takie pytania. Nie ma tu eleganckich kamienic. Są wielkie budynki, straszące brudnymi tynkami, z oknami wystawowymi przysłoniętymi kratami albo wyblakłym od słońca papierem. Równoległa do placu ulica wyróżnia się szeregiem drzwi, prowadzących prosto do mieszkań. Przy każdym wejściu zapalona jest lampka – znak, że znajdująca się wewnątrz prostytutka czeka na kolejnego klienta. Człowiek przyzwyczajony do europejskich standardów instynktownie czuje tu lekki niepokój. Wszystko wygląda tak, jak wyglądać powinno w miejscach zakazanych. Aż chciałoby się powiedzieć, że to zrozumiałe, że w końcu to dzielnica uchodźców. I rzeczywiście na ulicach widać ludzi z różnych stron świata. I rzeczywiście to oni prowadzą swoje małe sklepiki. Wszystko nam się zgadza, poza jednym detalem. To język.

Wyblakłe już nieco szyldy krzyczą: Wyroby garmażeryjne Krajewscy. Wyrób własny, Gazety, książki, prasa, film. Sklep polski. To opuszczone miejsca. Przy garmażerce wisi jeszcze menu – siedem i pół euro za kilogram kurczaka z rożna i trzy euro za porcję pierogów. Ale Delikatesy Wars i Sawa przy Archanon pięćdziesiąt dziewięć wciąż działają, choć oferują nie tylko polskie, lecz także rumuńskie towary. Tu można też dostać wydawaną specjalnie dla Polaków gazetę, w której oprócz wiadomości ważnymi działami są ogłoszenia, kto oferuje i kto szuka pracy oraz jak tanio przewieźć coś do Polski. Nieopodal jest parafia prowadzona przez jezuitów – w niedzielę odprawiają aż trzy msze po polsku, po polsku też spowiadają.

W połowie lat osiemdziesiątych do Grecji – głównie do Aten – przyjechało ponad dwieście tysięcy Polaków. Przyjeżdżali często na wakacje z jedną walizką i zostawali na lata. Wielu liczyło na to, że tranzytem uda im się dotrzeć do Kanady. Żyli z poczuciem tymczasowości. Nie uczyli się języka, nie posyłali dzieci do greckich szkół. Czasem dostawali jakieś zasiłki. Zwykle nie mieli wszystkich niezbędnych dokumentów. Mieszkali blisko siebie w niewielkich mieszkaniach, w poczuciu zagrożenia i w obawie przed deportacją. Nie mieli na kogo liczyć, ponieważ Grecy nie byli im przychylni, a żadna organizacja polonijna jeszcze nie istniała. Zdarzało się nawet, że policja z pałkami wchodziła na nabożeństwa do kościoła – wybuchała wtedy panika, byli ranni.

Na mapie Grecji (dotkniętej niżem demograficznym) Polacy byli zieloną wyspą – z dwustu pięćdziesięciorga dzieci w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym siódmym roku ich liczba zwiększyła się do tysiąca dwustu w roku dwa tysiące jedenastym.

Z czasem sytuacja się zmieniła. Część Polaków znalazła w Grecji swoje miejsce. Polki wychodziły za mąż za Greków. Części udało się spełnić marzenie i wyjechać z Grecji dalej w świat. Polska weszła do Unii Europejskiej, więc nasza pozycja na międzynarodowym rynku pracy zdecydowanie się poprawiła. Ale żyjący w Atenach Polacy przyznają, że wychowali następne pokolenie emigrantów, którzy żyją w polskim getcie, odizolowani od środowiska greckiego. W dwa tysiące jedenastym roku ksiądz Jacek Paluchniak przyznawał, że siedemdziesiąt pięć procent zgonów w parafii ma związek z przedawkowaniem alkoholu lub narkotyków2.

Dziś miejsce Polaków zajmują inni uchodźcy. Co nas od nich odróżnia? Nic. Oni idą tą samą drogą, żyją tak samo i w tych samych miejscach, tylko kilkanaście lat później. Wokół placu Wiktorii najwyraźniej widać, że nie mamy żadnego tytułu do tego, by patrzeć na nich z poczuciem wyższości.

2www.atenanews.cba.pl/polonia_grecka/site/002a/html (dostęp z dnia 1.10.2021).

TO GRECKIE DZIECI

Kiedy spotkałyśmy się po raz pierwszy, Ewa zapytała, na co ma przeznaczyć pieniądze. Odpowiedziałam, że nie wiem. Ona tam żyje, ona zna tych ludzi. To ona najlepiej wie, czego im potrzeba. Usłyszałam, że pieniędzy wystarczy na pięćset par butów dla dziewczynek. O chłopców jakoś ludzie dbają tam bardziej, są przyszłością rodziny, natomiast dziewczynki często chodzą boso albo w za dużych butach. Dlatego Ewa, kiedy widzi dzieci, najpierw patrzy na ich nogi.

Przyjechała do Aten kilka lat temu. Na plac Wiktorii przychodzi regularnie. Razem ze współsiostrami ze zgromadzenia i wolontariuszami grają z dziećmi w piłkę, malują na wielkich arkuszach papieru. Robi wszystko, żeby je czymś zająć, żeby nie siedziały bezczynnie. Początkowo dzieci dotykały paluszkami jej krzyża i mówiły tss!, udając, że je parzy. Teraz już nie zwracają na krzyż uwagi.

Przed pandemią uchodźcy, którzy decydowali się na życie poza obozem, dostawali unijny zasiłek, dziewięćdziesiąt euro miesięcznie. To nie było wiele w mieście, gdzie za obiad w restauracji trzeba zapłacić trzydzieści euro, a za mrożoną kawę – sześć. Kiedy wybuchła pandemia, zasiłki przestały być wypłacane. Ci, którzy zostają w obozach, którzy żyją w kontenerach na obrzeżach miasta, mają tam dach nad głową i jedzenie. Ci, którzy tak żyć nie chcą, zostają z niczym. Muszą sobie radzić, nie mając nie tylko prawa do pracy, ale nawet do wolontariatu. Pracy zresztą w Grecji nie ma nawet dla Greków.

– Ludzie są bardzo kreatywni – przyznaje Ewa. – Wiadomo, że każdy lubi swoje jedzenie, to, które zna od dziecka. Jak ktoś z nich ma parę euro i dostęp do kuchni, kupuje warzywa.Wieczorami można je kupić dużo taniej i w wielkich workach, tylko trzeba uważać, bo w środku często są zepsute. I gotują z tego coś swojskiego (jakiś ryż z warzywami), pakują to w małe pudełka i sprzedają wśród swoich za jedno euro. Jedni mają pracę, inni tani posiłek, i tak wspólnie sobie radzą.

W Grecji uchodźcy byli zawsze. To na mapie Europy takie miejsce, które przez samo swoje położenie staje się pierwszym celem tych, którzy marzą o lepszym życiu. Ewa mówi, że to okno Europy. Kiedyś słuszniej byłoby mówić o drzwiach, ale drzwi są po to, żeby zapraszać gości, a oni muszą się tu wdzierać. Drugie takie okno to Maroko. Trzecie – Włochy. Te kraje muszą przybyszów przyjmować, jeśli nie chcą topić ich u swoich brzegów, zanim jeszcze wysiądą z pontonów. Reszta Europy – z Polską i Węgrami na czele – odmawia solidarności.

W Atenach dzieci żyją na ulicy, bo w Grecji jest ich za dużo. W krajach, w których fizycznie jest miejsce, nazywa się je terrorystami i odmawia otwarcia drzwi.

– Oczywiście, że nie możemy być naiwni – mówi Ewa. – Zawsze znajdą się tacy, którzy będą próbowali nas oszukać i wykorzystać sytuację. Ale jeśli wśród tych stu oszukujących jest dwóch, którzy naprawdę potrzebują pomocy, to kim ja jestem, żeby wybierać? I jak mam to zrobić, żeby nie odrzucić potrzebującego? Kiedy jedna mama z małym chłopczykiem zaczęła trochę rozumieć po angielsku, zapytałam ją, co się stało. Talibowie na jej oczach odcięli jej mężowi głowę. Potem to samo zrobili z jej córeczką. Zdążyła tylko chwycić syna i uciec. Jak można pytać ją, po co tu przyjechała? Ona chce po prostu mieć spokój. Mam tu znajomych uchodźców – są już zadbani, mają mieszkanie. Żyją skromnie, bez mebli, siedzą na podłodze, kulturowo to dla nich zwyczajna rzecz. I on mi mówi, że chce spokojnie żyć z żoną i dziećmi, żeby codziennie do domu nie wpadała armia z karabinami. Jak ma żyć ze świadomością, że w każdej chwili mogą mu dzieci powystrzelać? Mam mu się dziwić, że wyjechał? Nie dziwię się. Przyjeżdżają tu różni ludzie, różne organizacje. Niektóre, zwłaszcza te protestanckie z USA, wykorzystują sytuację i zdarza się, że nagabują uchodźców, oferując im jedzenie i pomoc, jeśli ci najpierw przyjmą chrzest. Potem wykazują to w swoich statystykach. Nie o to Jezusowi chodziło. Nie muszę nikogo tu ochrzcić, mam tym ludziom dać jeść i kupić buty, mam przywrócić godność. Zobaczcie, to są dzieci! Takie jak nasze! Czy ja wybrałam to, że urodziłam się w Polsce? Gdybym urodziła się w Afganistanie, byłabym zupełnie inną kobietą. Gdyby ci ludzie chcieli żyć po afgańsku, toby tam zostali. Jeśli tu są, to znaczy, że chcą żyć po europejsku. Wystarczy im, że zrobią swoje jedzenie i włożą swoje ubrania. Reszty chcą naszej. Chcą się kształcić. I te dzieci, które dziś biegają po placu, to już nie będą afgańskie dzieci. Przez piętnaście lat pracowałam w Wielkiej Brytanii. Nasze polskie dzieci nie będą tam Polakami – będą Anglikami. Będą obchodziły jeszcze Boże Narodzenie z opłatkiem i będą jadły bigos, ale myśleć będą po angielsku. Trzeba otworzyć oczy, trzeba to zobaczyć i zrozumieć, że nie ma w tym nic złego. Tak samo będzie tu z tymi dziećmi. To będą greckie dzieci.

Każda z rodzin na placu Wiktorii ma swój kawałek kartonu albo kocyk. Kiedy Ewa przychodzi, żeby rysować z dziećmi, nie pozwalają jej siedzieć na ziemi. Kiedy gra z nimi w piłkę, pilnują, żeby się napiła, podają jej swoją wodę. Czasem wołają ją, żeby przyszła się najeść, i podają pudełko z ryżem.

– Mają w sobie wielką kulturę gościnności – mówi Ewa. – Jak tym ludziom pomożesz, oni nie zapomną. I potrzebują, żeby z nimi być. Nawet tydzień z kimś, kto w nich uwierzy, może zmienić ich życie. I nas też zmienia spotkanie z nimi. Nauczyłam się, że potrzebuję bardzo mało. Bo ileż można mieć par spodni? Ile par butów? Wiesz, że rozdałam wszystko? Najdroższy śpiwór, który dostałam jeszcze w Anglii, fajny plecak, ubrania. Bo jak ktoś pyta, czy nie mam czasem dla niego jakiejś bluzki – to co powiem, że nie mam? Do życia nie potrzeba dużo. My tyle gromadzimy, a potem boimy się, że ktoś nam to ukradnie. A oni? Oni nie muszą się martwić. I tego uczy się każdy wolontariusz, wszyscy po kolei zostawiają tu wszystko. I doceniają to, co mają.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

PROLOG

CZĘŚĆ 1. ATENY

NASZE MIEJSCE

TO GRECKIE DZIECI

PLUSZAKAMI BAWIĄ SIĘ PSY

NIE WSPÓŁCZUJ TEMU, KTO MARZY

KOBIETY, KTÓRE NIE MÓWIĄ

JOHN

DZIECI Z PLACU WIKTORII

LUDZI CIĄGNIE DO LUDZI

SMAK ATEN

DOM

LEKCJA KORANU

FAHEEMA I NEGIN

MIGAWKI Z LESBOS

MORZE, JAKIE JEST

WALCZĄCY Z PRAWEM

ŚLAD PRADZIADKÓW

WSZYSTKO JUŻ BYŁO

NIEMCY SĄ DOBRZY

MOJA ZASŁUGA

CZĘŚĆ 2. WŁOCHY

KOMARY I MIGRANCI

DROGA KORYTARZEM

NIE PRZESTANIEMY, PÓKI BĘDĄ

TYBER I SĄD

MAHFOUD

ZNÓW MORZE

PAMELO, WITAJ

ANIOŁOWIE NIEŚWIADOMI

CZĘŚĆ 3. POLSKA. OŁAWA

WSZYSCY WYJECHALI

POLSKA MIAŁA POMÓC

MAŁA SYRIA

POWOJNIE

ZE MNĄ SIĘ NIE NAPIJESZ?

ONI NIE CHCĄ TU ZOSTAĆ

ASYA

CZĘŚĆ 4. SZWECJA

DOKĄD NIE WRÓCĘ

SAME DZIECI

SKĄD SIĘ WZIĄŁ ANTOINE

CHCESZ WIEDZIEĆ WIĘCEJ?

MERHAWI

BELAL I ZAHARA

PASTOR W ZIELONEJ SUKIENCE

NO-GO ZONE

CZĘŚĆ 5. POLSKA. PODLASIE,listopad, rok dwa tysiące dwudziesty pierwszy

ONI TAM SĄ

CISZA ZAUFANIA

PORÓD W DZIEWIĘCIU PUNKTACH

NIKT NAS NIE UCZYŁ PARTYZANTKI

ORDO CARITATIS

PUSH BACK JUŻ BYŁ

LUDZIE IDĄ NA SPACER

CI, KTÓRZY ODMAWIAJĄ

GWIAZDY NA NIEBIE

MIASTO UCIECZKI

IMIONA ROZPACZY

ĆWICZENIE Z WYOBRAŹNI

PRAWO I LICZBY

CMENTARZ

A ŻONĘ WYŚLESZ DO LASU

CO SIĘ ROBI Z CIAŁEM DZIECKA

CZĘŚĆ 6. EPILOG Z LUSTREM.GDYNIA

KIM JEST UCHODŹCA

BOHATEROWIE I NĘDZARZE

TO MY

NIC NIE KWITNIE BEZ WOLNOŚCI

PODZIĘKOWANIA