Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
E-book dostępny w formacie mobi, epub. nie ma pliku PDF.
Słyszałem to tak często, że sam w to uwierzyłem. Zdanie to było częścią mojej tożsamości odkąd pamiętam. Nie mogłem się od niego uwolnić. Słyszałem ją od nauczycieli, psychologów, pedagogów…
Chciałem zabić ten strach, przestać go czuć! Zacząłem kraść, bo chciałem być taki jak koledzy. Zacząłem pić, potem ćpać. Gdzieś miałem naukę, bo kim ja mogłem zostać…
Ufam, że ta opowieść może Ci pomóc uwolnić się od ciężaru przeszłości i pokaże jak dokonywać mądrych wyborów.
Dobromir Makowski, jest pedagogiem, założycielem ośrodka dla uzależnionych, raper, inicjator spotkań z zakresu profilaktyki uzależnień RapPedagogia, maż i ojciec piątki dzieci. Nagrał płytę "Czas"
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 292
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tata był silnym, dobrze zbudowanym mężczyzną o pogodnej twarzy. W młodości trenował podnoszenie ciężarów i boks, był również bardzo inteligentny i świetnie radził sobie na płaszczyźnie naukowej. Jego konikiem była matematyka, ale nie miał też najmniejszych problemów z fizyką, chemią ani innymi przedmiotami ścisłymi. Nie mam za to z dzieciństwa żadnych wspomnień dotyczących mamy, po prostu jej w nim nie było. Jako dzieci nie pytaliśmy też, dlaczego tak jest, nie wiedzieliśmy, że mama mogłaby przy nas być.
Będąc małymi dziećmi, razem z bratem w każdy piątek czekaliśmy w domu dziecka na tatę. Pamiętam ciocię Tereskę i ciocię Klarę, które – w zależności od tego, która z nich pełniła akurat dyżur w domu dziecka – ubierały nas i przygotowywały do wyjścia na przepustkę. Przepustką nazywano trzy dni od piątku do niedzieli spędzone w domu rodzinnym. Jak się później dowiedziałem, do domu dziecka trafiłem razem z moim bratem Radkiem, kiedy miałem pół roku, a on półtora. Rodzice podobno wdali się w awanturę z milicjantem i tata uderzył jednego z nich, za co poszedł na trzy lata do więzienia. Mama również wylądowała za kratkami, miała tam spędzić półtora roku. Wyszła więc z więzienia jako pierwsza. Wróciła, niestety, od razu do alkoholowego trybu życia, jaki wiodła przed awanturą z milicjantami. Oprócz Radka mam jeszcze dwójkę starszego rodzeństwa: Artura i Kasię (Kasia zmarła, kiedy pisałem ten rozdział, mając tylko czterdzieści lat), których zaadoptowała babcia. Nigdy nie mieliśmy z nimi bliższego kontaktu.
Po wyjściu z więzienia tata nie wrócił do mamy, rozpoczął za to proces sądowy o odzyskanie nas z bratem z domu dziecka. Artur i Kasia mieli zostać u babci, która miała pełnić funkcję rodziny zastępczej dla nich. Taka decyzja nie była spowodowana tym, że tata bardziej nas lubił czy coś takiego. Wiedział, że nie poradzi sobie z czwórką dzieci, od lat chorował na zwyrodniałe zabarwienie siatkówki, co powoli odbierało mu wzrok. Babcia z kolei miałaby mniej zachodu ze starszymi dziećmi. Dlatego podjęli decyzję, że to my z Radkiem zostaniemy u taty.
To, że tata miał problemy ze wzrokiem, pamiętam bardzo dobrze. Za każdym razem, kiedy przyjeżdżał po nas w piątki do domu dziecka, w drodze do domu trzymaliśmy go za ręce i ściskaliśmy je, kiedy zbliżał się krawężnik, tak żeby tata wiedział, że zbliża się przeszkoda. Pamiętam, że pewnego razu ja trzymałem tatę za lewą rękę, a Radek za prawą. Tak się zagadaliśmy, że zapomnieliśmy przekazać tacie, że przed nami jest latarnia. Potężny brzdęk oraz niezadowolenie taty uświadomiły nam nasze zaniedbanie. Tata nie był zły o taką sytuację, jako dzieci podobnych wpadek mieliśmy wiele.
Piątki były jednymi z najbardziej wytęsknionych, wyczekanych momentów w ciągu tygodnia w domu dziecka. Razem z innymi dzieciakami w napięciu oczekiwaliśmy na dźwięk otwieranych drzwi i patrzyliśmy, kto przyjechał. Czasem można było usłyszeć głos cioci Klary albo cioci Tereski wołający: „Radek, Dobek, tata przyjechał!”. Biegliśmy wtedy do wejścia ile sił w nóżkach i rzucaliśmy się na tatę. Nie wiedziałem, dlaczego tak było. Jako dzieci nic z tego nie rozumieliśmy, nie wiedzieliśmy, że można inaczej. Zrozumienie miało przyjść w swoim czasie.
Dom dziecka mieścił się w Łodzi, więc do rodzinnego domu w Pabianicach wracaliśmy tramwajem. Do przystanku nie było jakoś bardzo daleko, już po paru minutach docieraliśmy na miejsce. Potem tramwajem numer czterdzieści jeden dojeżdżaliśmy do Pabianic na przystanek na Łaskiej, skąd szliśmy z tatą do domu. Toruńska – tak się nazywała nasza ulica. Szara drewniana brama sprawiała, że nasz dom był bardzo charakterystyczny. Mieszkanie nie było duże, miało około dwudziestu metrów kwadratowych. Właściwie był to jeden mały pokoik w domku jednorodzinnym należącym do mamy taty, naszej babci Zeni, która mieszkała na pierwszym piętrze tego domku. Łazienkę mieliśmy wspólną w korytarzu. Przy naszym domku było też całkiem duże podwórko. Początkowo do domu jeździliśmy tylko na weekendy i w niedziele wieczorem musieliśmy wracać do Łodzi. W miarę możliwości tata zabierał nas jednak do siebie dość systematycznie, często powtarzając, że już niedługo zabierze nas na stałe. Był w tym niezwykle konsekwentny i idąc do pierwszej klasy szkoły podstawowej, mieszkaliśmy już w domu rodzinnym.
Przeprowadziliśmy się do niego już na całe wakacje przed pójściem do szkoły. Pamiętam, że wspólnie z Radkiem wygłupialiśmy się i bawiliśmy na terenie naszego podwórka. Ostatnie dni wakacji to było już tylko wyczekiwanie na szkołę i chwile pełne ekscytacji – jak wtedy, kiedy dostaliśmy z bratem plecaki.
Do szkoły numer trzynaście chodziliśmy bardzo niedaleko. Mieściła się ona przy ulicy Karolewskiej, więc musieliśmy pokonać zaledwie około siedemset metrów. Pierwszego września poszliśmy do szkoły razem z tatą i oficjalnie zostaliśmy pierwszoklasistami. Przez pierwsze miesiące wszystko w domu wyglądało normalnie: wstawaliśmy rano, szliśmy do piekarni po pieczywo, wracaliśmy, robiliśmy kanapki i śniadanie. Następnie tata wychodził do pracy, a my – do szkoły.
Tata pracował w dziewiarni. Wracał po szesnastej, a czasami nawet później, kiedy zostawał dłużej, żeby trochę dorobić. Jako dziecko nie rozumiałem, czym jest dziewiarnia i dlaczego trzeba chodzić na tak długo do pracy. Stopniowo przyzwyczajaliśmy się do życia ze sobą. Szybko dopasowaliśmy się do siebie i nawyków obowiązujących w naszym domu. Tata uczył nas obowiązkowości i wspierania go w codziennych czynnościach. W weekend mogliśmy poprzebywać ze sobą dłużej: sobota poświęcona była na pranie, sprzątanie, rąbanie drewna, czyszczenie pieca i pomoc babci w ogrodzie. Mając siedem lat, paliliśmy z tatą w grzybku (to taki piec). Kiedy się rozpalało, tata chował się z nami za ścianę, gdzie wtuleni w jego sweter, czekaliśmy, aż piec buchnie i złapie cug. To była prawdziwa przygoda, a podekscytowany tata trzymał nas mocno i opowiadał o tym, jak jego tata uczył go palić w piecu.
Kiedy nadchodził wieczór, tata mył nas w misce, do której najpierw trzeba było nalać wody nagrzanej w czajniku postawionym na grzybku. Z Radkiem śmialiśmy się z siebie nawzajem, kiedy tata mydlił nam szyje i strzelał tak zwane karczochy, mówiąc: „Będziecie twardzielami”. Później czyści i gotowi do snu kładliśmy się na łóżku polowym i walczyliśmy, żeby zasnąć. Zastanawiacie się, czemu walczyliśmy? Mieliśmy maleńkie mieszkanie, więc kiedy my leżeliśmy na łóżku polowym tyłem do telewizora, a tata na tych samych dwudziestu metrach kwadratowych oglądał film w naszym starym telewizorze Unitra, trudno było nie interesować się tym, co się działo na ekranie. Słyszeliśmy z bratem strzały i krzyki, więc zawsze z ciekawości próbowaliśmy zobaczyć, co tam tata ogląda, podejrzeć choć kawałek filmu. Nie wiem, jak on się orientował, ale zawsze po chwili naszego podglądania słyszeliśmy: „Odwracać się i spać!”.
Po pewnym czasie tata zapisał nas na szkolną świetlicę, na której zostawaliśmy po lekcjach do godziny siedemnastej, a czasem nawet dłużej. Tam poznałem Piotrka i Kubę, z którymi zaczęliśmy się umawiać rano na wspólne chodzenie do szkoły. Czas mijał, pierwsza klasa upłynęła pomyślnie. Nic nie wyglądało u nas jakoś drastycznie inaczej niż w domach naszych kolegów z klasy. No, może to, że nie mieliśmy mamy, ale nie wiedząc, jak to jest ją mieć, nie czuliśmy się stratni.
Ja i Radek chodziliśmy do tej samej klasy: tata podjął taką decyzję, żebyśmy byli razem w szkole i mogli wspólnie odrabiać lekcje. Niestety, nie zawsze było tak dobrze jak na początku naszej edukacji. Pierwsze problemy pojawiły się w drugiej klasie, kiedy ze szkoły zaczęliśmy przynosić coraz więcej zadań domowych. Na świetlicy nie chciało nam się ich odrabiać, a wiedząc, że pani opiekunka nie jest w stanie upilnować wszystkich, korzystaliśmy z okazji i bawiliśmy się do oporu.
Z Kubą i Piotrkiem zaczęliśmy też wychodzić wcześniej ze świetlicy, mówiąc, że przyszła już pora powrotu do domu. Szlajaliśmy się potem po pobliskich krzakach, szukając przygód. Z bratem mieliśmy zakodowane, że tata wraca później z pracy. Kiedy wchodziliśmy do domu i tata pytał, czy odrobiliśmy lekcje, zawsze odpowiadaliśmy mu, że tak. Kłamaliśmy, wiedząc, że skoro ma słaby wzrok, nie może nam sprawdzać zadań ani tego, czy w ogóle je zrobiliśmy. Zaczęliśmy to wykorzystywać, nie mając pojęcia, że nie wyniknie z tego nic dobrego. Narobiliśmy sobie w szkole sporych zaległości i staliśmy się jednymi ze słabszych uczniów w klasie. Powoli zaczynaliśmy wyrabiać sobie opinię tych gorszych.
Pewnego wieczoru, wracając z Kubą, Piotrkiem i Radkiem ze świetlicy do domu, weszliśmy do sklepu spożywczego. Któryś z chłopaków wymyślił, żebyśmy spróbowali wziąć po cichu jakieś cukierki z półki. Czułem strach, ale zachłanność i potrzeba przygody podpowiadały mi, że to dobry pomysł. Weszliśmy do sklepu we czterech i idąc alejkami sklepu, udawaliśmy, że oglądamy słodycze. Serce waliło mi jak młotem. Kątem oka widziałem, jak Piotrek chowa do kieszeni kurtki plastikowe misie ze słodkimi kuleczkami w środku (hit w czasach naszego dzieciństwa). Nie myśląc wiele, zrobiłem to samo. Wsadziłem kilka takich misiów do kieszeni i zacząłem się kierować w stronę wyjścia. Piotrek szedł pierwszy, za nim Kuba, mój brat i ja. Piotrek wyszedł ze sklepu bez problemu, Kuba też, po nim mój brat, ale kiedy ja dochodziłem do kasy, kasjerka otworzyła jej drzwi i zatrzymała mnie z krzykiem: „Mam cię, złodzieju!”. Te słowa przeszyły mnie na wylot. Kobieta zaprowadziła mnie do magazynu na zapleczu sklepu i tam powiedziała, że wzywa policję. Za chwilę dołączył do nas mój brat, który wrócił, żeby oddać misie, które sam miał w kieszeni, licząc na to, że wtedy kasjerka nas wypuści. Kuba i Piotrek uciekli, a kasjerka kazała Radkowi iść po naszego tatę. Płakałem i bardzo się bałem, siedząc w tym starym magazynie. Na szczęście kilkadziesiąt minut później wracałem już z tatą i Radkiem do domu.
Na szczęście? No właśnie, sam nie wiedziałem, czy na szczęście, czy nie. Nie wiedziałem, co się stanie. Tata wyjął pasek ze spodni i kazał nam się położyć na jego kolanie. Dostałem moje pierwsze w życiu lanie. Płakaliśmy z bratem bardzo, a tata krzyczał głośno, że jeśli jeszcze raz zrobimy coś takiego, będzie znacznie gorzej. Minęło kilka dni, ale w domu wciąż dało się wyczuć ten nieprzyjemny klimat, który zapanował po naszej próbie kradzieży. Od tamtego momentu w moim sercu pozostał też ogromny strach przed tatą. Nie przeszkodziło mi to jednak zakosztować smaku kolejnych kradzieży. W niedługim czasie, kiedy moi koledzy i koleżanki na przerwach kupowali sobie napoje, bułki i inne wafelki, a my z bratem nie mieliśmy niczego, znów sięgnąłem po to, co nie było moje.
Pewnego razu w szatni, odwieszając na wieszak kurtkę, w której przyszedłem do szkoły, trąciłem przez przypadek inną kurtkę zawieszoną obok mojej i usłyszałem, jak coś w niej cichutko brzęczy. Ciekawość była tak ogromna, że kiedy tylko się rozejrzałem i zobaczyłem, że nikogo nie ma w pobliżu, wsunąłem dłoń do kieszeni tej kurtki, czując ekscytację i ogromną falę ciepła. W kieszeni były zostawione przez jakieś dziecko pieniądze. Zabrałem wszystkie. Od tamtego czasu zacząłem powielać ten proceder coraz częściej. Czasami widziałem co prawda, że jakieś dziecko w szkole płakało, nie mogąc znaleźć „pieniążków”, i nawet przez chwilę było mi go żal, ale to było silniejsze ode mnie. Wkrótce zaczęło się w szkole głośno mówić o tym, żeby nikt nie zostawiał pieniędzy w kieszeniach w szatni, bo grasuje złodziej. To też mnie nie powstrzymało. Później wciągnąłem w swoją „robotę” jeszcze kilku innych kolegów. Sprawa miała się wydać kilka razy, ale nigdy nie złapano nas na gorącym uczynku.
Wracając któregoś popołudnia do domu, już od progu wyczułem specyficzną atmosferę zwiastującą szybki rozwój nieprzyjemnych emocji. Tata siedział na wersalce i miał strasznie niezadowoloną minę. Kiedy weszliśmy do domu, zrozumieliśmy, że był na wywiadówce i dowiedział się, jak wielkie mamy zaległości spowodowane notorycznym nieodrabianiem lekcji z matematyki. Kazał nam wyjąć zeszyty i usiąść razem z nim do lekcji. Zachowywał się bardzo dziwnie. Kiedy na kilka pytań związanych z rachunkami nie umiałem odpowiedzieć poprawnie, poczułem nagle, jak złapał mnie za włosy i uderzył moją głową w blat stołu. Popłakałem się, ale zamiast słów otuchy i przeprosin usłyszałem niepokojący głos: „Zamknij mordę i myśl”. Nie umiałem się skupić. Radek trochę mi podpowiadał, a czasami, gdy czegoś nie wiedział, stawał w mojej obronie i sam kończył jako ofiara przemocy. Wiedziałem już, że odrabianie lekcji w domu nie będzie moją ulubioną czynnością. W głębi serca z dnia na dzień czułem coraz większy niepokój. Zupełnie nie wiedziałem, co się dzieje z naszym tatą.
Schemat późnych powrotów taty z pracy, a przez to także nas ze szkoły, powtarzał się tak często, że funkcjonowaliśmy już niejako automatycznie. Zaczęliśmy na nowo odrabiać lekcje na świetlicy, a wracając do domu, coraz częściej łapałem się na myśli: „Żeby tylko tata nie chciał odrabiać z nami matematyki!”.
Jako drugoklasista miałem wiele marzeń i zwykłych dziecięcych pragnień. Jednym z nich była obecność mamy, której w naszym domu nie było. Wcześniej mi to nie przeszkadzało, ale kiedy z tatą zaczęły się dziać złe rzeczy, w myśli o mamie, której w ogóle nie znałem, poszukiwałem jakiegoś ratunku. Nie wiedziałem dokładnie, dlaczego jest tak, jak jest, dlaczego mamy nie ma przy nas. Wiedziałem tylko, że jedyną kobietą mieszkająca z nami była nasza babcia.
Temat mamy był w naszym domu omijany szerokim łukiem. Nie mówiło się o niej. Kiedyś przyszedłem do szkoły, a mój kolega już z daleka zawołał do mnie i mojego brata: „Wasza mama to pijaczka!”. Byłem bezbronny wobec takiego komentarza. Dzieci same nie dochodzą do takich wniosków, nie mają takich informacji. Któreś z rodziców tego chłopca musiało znać moją mamę i używać takich określeń przy swoim dziecku. Ono potem tylko przekazało tę informację mnie i mojemu bratu. Zresztą nie była to jedyna taka sytuacja. Czasem dzieci wołały do nas: „Twój tata jest ślepakiem!”, albo nazywały nas sierotami. Niezrozumienie i brak właściwej postawy dorosłych pedagogów popychały mnie do zgorzkniałości oraz aktów agresji, a tym samym do odizolowania się od grupy.
Kiedyś stałem w szatni i przez małe okienko tuż pod sufitem zobaczyłem, jak jeden z moich kolegów, Bartek, po wyjściu ze szkoły przytula się na przywitanie do swoich mamy i taty. Poczułem ukłucie zazdrości, a w mojej głowie głośno zadźwięczało pytanie, dlaczego u mnie w domu tak nie jest.
Po raz pierwszy alkohol w naszym domu dostrzegłem po jednym z późnych powrotów taty z pracy. Nie wiem, czy był w nim obecny już wcześniej. Może po prostu nie zdawałem sobie z tego sprawy. Jeszcze gdy byliśmy w pierwszej klasie szkoły podstawowej, ojciec zachowywał się czasami jakoś tak dziwnie. Nie był agresywny, wręcz przeciwnie – bardzo miły, przytulał nas i zasypiał. Pewnego razu, kiedy położyliśmy się spać, tata spadł ze swojego łóżka. Próbując z powrotem go tam wsunąć, czuliśmy dziwny zapach, który bił od niego. Nie wiedzieliśmy jeszcze, czym jest wódka i jak pachnie człowiek, który jej nadużył.
Mijały miesiące, a spadanie z łóżka zdarzało się tacie coraz częściej. Pamiętam, jak raz może koło drugiej w nocy tata obudził nas, wołając głośno: „Radek, Dobek! Ja umieram!”. Przestraszeni położyliśmy się przy nim i płacząc, prosiliśmy, żeby nie umierał. Tata powiedział, żebyśmy podali mu buty i kurtkę. Pomogliśmy mu się ubrać i po raz pierwszy poszliśmy z nim do sklepu nocnego niedaleko naszego domu, gdzie kupił kilka butelek z jakimś napojem, mówiąc, że dzięki nim nie umrze. Te kilka piw – bo to ono było owym leczniczym napojem – ekspedientka schowała do reklamówki i podała jednemu z nas. Potem odprowadziliśmy tatę do domu. Spadanie taty z łóżka z czasem przestało być zabawne, a coraz częściej przyjmowało formę nocnych pobudek i obowiązkowych wycieczek po alkohol do pobliskiego sklepu nocnego.
Gdy byliśmy z Radkiem w drugiej klasie, problem alkoholowy naszego taty przybrał już zaawansowane rozmiary. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że to nie jest normalne. Myślałem, że wszyscy tatowie tak mają. Zaczynałem budzić się w nocy pełen strachu, że tata znowu będzie wołał, iż umiera. Płakaliśmy z Radkiem, klęcząc przy wersalce, kiedy tata mówił nam, że jeśli nie chcemy, aby umarł, musimy iść do sklepu po dwa wina albo kilka piw, czasem po wódkę. Nie zastanawialiśmy się wtedy długo i od razu szliśmy do monopolowego – raz ja, raz Radek. Którejś nocy tata, zataczając się, wstał z wersalki i powiedział, że pójdziemy do sklepu razem, jako jedna rodzina. Była może druga w nocy, zima, kiedy w trójkę wyszliśmy z domu. Radek szedł z lewej strony, a ja z prawej. Jakoś dotarliśmy do sklepu, tata kupił, co miał kupić, ale wracając do domu, potknął się i osunął na ziemię na środku chodnika. Nie wiedzieliśmy, co się stało. Nie umiałem nazwać tych dziwnych stanów, w które wpadał tata. Wiem, że wtedy przerażeni budziliśmy go, szarpiąc i klepiąc po twarzy. Trwało to może z pół godziny. Klęcząc przy tacie, płacząc ze strachu i zimna, wołaliśmy, żeby się obudził. Po jakimś czasie udało nam się, tata się ocknął i powoli, podtrzymując go to z lewej, to z prawej strony, dotarliśmy w trójkę do mieszania.
Sytuacja w domu sprawiała, że w szkole odreagowywałem. Mocno wariowałem, czym chciałem chyba odwrócić uwagę od własnego poczucia pustki i jakiegoś wewnętrznego braku. Z każdym miesiącem nabierałem pomysłów na nowe, często niebezpieczne lub niewłaściwe zabawy, czym nie wzbudzałem zachwytu wśród nauczycieli.
Kiedy w domu nie było szklanych butelek, a tata dziwnie się nie zataczał, mogłem się od niego wiele nauczyć. Pokazywał nam, jak rąbać drewno, jak gotuje się rosół, a jak zalewajkę, pokazywał nam też, jak się boksuje. Pamiętam, że kiedyś, gdy przyjechał do nas nasz starszy brat Artur, tata założył nam na ręce ręczniki jako rękawice i tak wyposażeni boksowaliśmy się z Radkiem. To był świetny czas wypełniony prostym życiem. Takie momenty się zdarzały – nie można powiedzieć, że nie. Czasami wieczorami, kiedy się kładliśmy, tata opowiadał nam o swoich przygodach z młodości, o tym, jak się bawił ze swoimi kolegami. Wiele z tych zabaw próbowaliśmy później naśladować, na przykład wyprawy do lasów. Mniej więcej co miesiąc do naszego życia powracały jednak butelki, a tata za każdym razem stawał się przy tym coraz bardziej agresywny.
W trzeciej klasie szkoły podstawowej nauczyłem się już, co to znaczy alkohol, i zrozumiałem, dlaczego koledzy wołali na moją mamę „pijaczka”. Wiedziałem już również, że tata nocami nie umiera, ale kiedy tak woła, to znaczy że jest w jednej z kilku faz swojego upojenia alkoholem – w tej, w której wymuszał na nas pójście po więcej. Bałem się taty, kiedy pił, i znielubiłem go w tym stanie. Najbardziej nienawidziłem tego, że tata nigdy później nie był w stanie sobie przypomnieć sytuacji, które powodował po pijaku. A zachowywał się coraz dziwniej. Zresztą już samo to, że chęć picia i brak alkoholu pod ręką popchnęły go do wyciągania pieniędzy od swojej mamy, a mojej babci, świadczyło o nim nie najlepiej.
Jak już wiecie, babcia Zenia mieszkała z nami w jednym domku przy ulicy Toruńskiej. Była kochana. Rano, kiedy tylko mogła, wołała mnie i Radka na mleko albo mannę z masłem. Czasami tata mówił nam, żebyśmy poszli pomóc babci w ogrodzie – babcia uwielbiała prace w ogródku i nie znosiła fuszerki, więc kiedy tylko widziała, że idąc przez grządki, z lenistwa zwalnialiśmy, brała szczotkę i goniła nas po ogrodzie. To jeden z tych momentów, które wspominam jako czas pełen śmiechu i niesamowitej zabawy – a nie mam z dzieciństwa takich wspomnień zbyt wiele.
Pamiętam, jak pewnego razu – było może koło jedenastej w nocy – tata wyszedł z naszego mieszkania na parterze i poszedł do babci, pukając do jej drzwi. Zdarzało się to częściej. Wiedzieliśmy już, że jego zataczanie się po wypiciu jakiejś dawki alkoholu to nie żadna choroba. Babcia też wiedziała, co się święci, kiedy tata walił pięściami w jej drzwi i krzyczał: „Daj mi pieniądze!”. Nie chciała mu otwierać, ale tata i tak wiele razy przedarł się do środka. Babcia mówiła potem, że bardzo ją przy tym poturbował. Było nam przykro, ale nie umieliśmy nic zmienić. Wiele razy widziałem, jak babcia płakała przez to, co robił i jak zachowywał się tata. Co prawda później, gdy już wytrzeźwiał, szedł i przepraszał babcię, jednak atmosfera pomiędzy nimi była taka jak w naszym domu – grobowa.
Tata miał kilka faz upicia alkoholem. Obaj z Radkiem znaliśmy je wszystkie doskonale. Wiedziałem na przykład, że kiedy tata spał po upiciu, zbliża się najgorsza faza niedopicia, w której robił się agresywny, był mało świadomy i miał urojenia. Któregoś wieczoru około dziesiątej tata wybudził się właśnie z takiej fazy snu i wciąż pijany i na wpół przytomny, zaczął wykrzykiwać dziwne rzeczy, między innymi kazał mi do siebie podejść. Bałem się, strasznie się bałem, bo wcześniej w podobnych sytuacjach kilka razy uderzył mnie znienacka w twarz. Tym razem jednak tata złapał mnie tylko za bluzę, którą miałem na sobie, i przyciągnął mocno do siebie. Poczułem ból, kiedy nasze głowy zderzyły się z impetem – mając dziewięć lat, nie potrafiłem się jeszcze obronić. Tata miał potężny uścisk, więc nie było mowy o wyrwaniu się. Musiałem stać przygwożdżony ramionami taty i słuchać dziwnych pytań, które mi zadawał.
– Gdzie byłeś? – wybełkotał na przykład ledwie zrozumiale.
Płakałem, nie wiedząc, co odpowiedzieć, bo każda odpowiedź mogła być zła. Poczułem silne uderzenie pięścią w głowę i znów usłyszałem na wpół wyraźne pytanie: „Gdzie byłeś?”. Odpowiedziałem, że w domu.
– W domu? Nie kłam!
Nie mogłem zrozumieć, skąd takie pytanie. Nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć, żeby było dobrze, żeby tata mnie już więcej nie bił. Na szczęście właśnie wtedy z pomocą przyszedł mi mój brat Radek.
– Tato, jesteśmy w domu – usłyszałem jego głos.
– Chodź tutaj – powiedział tata.
Radek podszedł do niego niepewnie, nie wiedząc, co może go spotkać. Ja też się o niego bałem, choć wiedziałem, że jest dużo odważniejszy niż ja.
Tata puścił mnie, co ja skrupulatnie wykorzystałem, odsuwając się szybko tak daleko, jak tylko było to możliwe. Radek, niestety, nie miał tyle szczęścia. Tata uderzył go i mocno trzymając, osunął się z nim na ziemię. Radek miał dziesięć lat, a pijany tata, na wpół na nim siedząc, zaczął go dusić. Widziałem, jak Radkowi leci z buzi ślina, jak zaczyna się robić coraz bardziej siny. Płakałem, ale nie miałem odwagi się ruszyć. Dopiero po dłuższej chwili odzyskałem władzę w nogach, wybiegłem na korytarz i zawołałem babcię. Babcia wbiegła do naszego mieszkania i z płaczem szarpała tatę, prosząc, żeby puścił Radka. Udało się, tata wreszcie odsunął się od mojego brata, a Radek, ciężko dysząc, łapał powietrze. Stałem jak sparaliżowany, nie wiedziałem, jak pomóc. Tata usiadł na wersalce, a mój brat powoli dochodził do siebie.
Mimo tego wszystkiego bardzo kochaliśmy tatę, więc tego typu zdarzenia znikały zamiecione pod dywan naszej niepamięci. Nie wracaliśmy do nich i staraliśmy się pamiętać tylko te dobre chwile spędzone z tatą. Umysł jednak rejestrował to wszystko po swojemu. Za każdym razem, kiedy widziałem tatę z butelką alkoholu, coraz bardziej się go bałem. Takie pijackie cykle taty trwały zwykle kilka dni. Przez cały ten czas rano wstawaliśmy do szkoły niewyspani, wciąż jeszcze nie do końca rozumiejąc, o co chodzi z tymi zachowaniami taty.
Nasze problemy w szkole nie znikały, co więcej, w wyniku ciągłego stresu w domu było z nami coraz gorzej. Pewnego razu tata oznajmił nam, że mama będzie przychodziła do nas, żeby pomagać nam w odrabianiu lekcji. Nie umiałem sobie tego wyobrazić. Nie minęło jednak kilka dni, kiedy rano, jeszcze przed naszym wyjściem do szkoły, ktoś zapukał do drzwi. Znaliśmy zasady naszych poranków i wiedzieliśmy, że raczej nikt nie odwiedzał nas o siódmej rano. Wiedzieliśmy, że to musi być ona. I rzeczywiście, to była mama. Czułem się dziwnie, nie było uścisków. Mama weszła do mieszkania, uśmiechnęła się i zapytała, czy jedliśmy śniadanie.
Codziennie rano któryś z nas wstawał przed szóstą, szedł do piekarni i przygotowywał śniadanie, które następnie jedliśmy wszyscy razem z tatą. Dopiero później on szedł do pracy, a my szykowaliśmy się dalej i przed ósmą wychodziliśmy do szkoły.
Następnie mama zapytała, czy mamy do odrobienia jakieś lekcje, i poprosiła, żebyśmy pokazali jej zeszyty. Usiedliśmy razem przy naszym stole i wyjęliśmy książki – do zrobienia była matematyka i jakieś rachunki. Matematyka z tatą zbyt często kończyła się biciem, więc unikałem jej, jak tylko było to możliwe. Tacie mówiłem, że odrobiliśmy lekcje na świetlicy szkolnej. Mama, widząc te zadania z matematyki, chciała nam pomóc i najlepiej, jak umiała, zaczęła nam tłumaczyć, jak dodawać i odejmować. W związku z moimi trudnymi doświadczeniami z nauką tego przedmiotu z tatą miałem ogromne braki w liczeniu i nie rozumiałem najprostszych rzeczy. Widziałem, że mama staje się coraz bardziej nerwowa, kiedy po raz kolejny próbowała wytłumaczyć mi podstawy, które powinienem poznać już w pierwszej klasie, a ja i tak ich nie łapałem. Nie wiedziałem, czego mogę się spodziewać po tej kobiecie, więc nie odzywałem się, kiedy nie widziałem potrzeby.
Matematyka dużo lepiej szła mojemu bratu, zawsze więc kątem oka spoglądałem w jego stronę, licząc na jakąś podpowiedź. Tym razem jednak nie potrafił mi pomóc. Po tym wszystkim, czego doświadczyłem ze strony taty, podświadomie potrafiłem już rozpoznać niezdrowe emocje tkwiące w człowieku, i ucząc się wtedy z mamą matematyki, poczułem, że za chwilę wydarzy się coś złego. Nie musiałem długo czekać. Kiedy po raz kolejny pomyliłem się w liczeniu, mama złapała mnie za włosy i uderzyła moją głową w stół. Popłakałem się, ale usłyszałem tylko, żebym przestał się mazać. Nie czułem nic do tej kobiety, w zasadzie była nam obca, a po tym, co zrobiła, oddaliłem się od niej jeszcze bardziej.
Poszliśmy do szkoły, a kiedy mama po raz kolejny przyszła do nas, by się razem z nami pouczyć, powiedzieliśmy jej, że lekcje mamy już zrobione i nie potrzebujemy pomocy. Z problemem z mamą poradziliśmy sobie tak samo, jak w podobnej sytuacji z tatą – widząc jej dziwne zachowania, zaczęliśmy wychodzić wcześniej do szkoły, mówiąc, że pomagamy w klasie i mamy przychodzić przed innymi. Po jakimś czasie tata dowiedział się o tym i wypytał nas o szczegóły. Mama przestała do nas przychodzić, a my nie tęskniliśmy. Mijały kolejne dni.
Czasem mnie i mojego brata porównywano do bohaterów bajki o Bolku i Lolku – my sami bardzo ją lubiliśmy. Ja byłem tym mniejszym chłopcem – Lolkiem, Radek miał czarne włosy i był wyższy ode mnie, więc idealnie pasował na Bolka. Od najmłodszych lat wychowywaliśmy się z Radkiem wspólnie. Razem byliśmy w domu dziecka dla małych dzieci, razem wychodziliśmy stamtąd na przepustki do domu. Razem chowaliśmy się z tatą za ścianą przed buchającym piecem, kiedy go wspólnie rozpalaliśmy, i razem spaliśmy na polowym łóżku.
Jak już wspomniałem, w związku z tym, że tata wziął nas razem z domu dziecka, postanowił też razem posłać nas do szkoły, tak żebyśmy byli w tym samym roczniku i mogli sobie nawzajem pomagać. Byliśmy jak bliźniacy, choć Radek był starszy ode mnie o rok i dwa miesiące. Razem szliśmy do szkoły i oglądaliśmy witryny sklepów, razem szliśmy po węgiel do komórki i razem często się z siebie śmialiśmy.
Najlepsze były soboty rano, kiedy wstawaliśmy i tata mówił nam, co mamy dziś zrobić, kto pójdzie do sklepu, a kto ma posprzątać łazienkę i korytarz. Tata zawsze sam sprzątał kuchnię – to były takie nasze wypracowane schematy wspólnego funkcjonowania, które działały jednak tylko wtedy, kiedy tata był trzeźwy. W tym czasie dużo się wspólnie uczyliśmy, tata brał nas na przykład na podwórko i – jak już wspomniałem – pokazywał, jak rąbać drewno. Z podziwem patrzyliśmy, jak podrzuca potężne pieńki na siekierze i roztrzaskuje je o drugi pieniek. Nabieraliśmy przy tej nauce charakteru, a przede wszystkim lubiliśmy ten czas.
Na obiad w sobotę zawsze była zalewajka, a gdy już ją zjedliśmy, tata mówił, żebyśmy się położyli i wspólnie poodpoczywali z godzinkę. Zawsze musieliśmy czekać, aż minie ta godzinka i będziemy mogli pobiec gdzieś się bawić. Radek był starszy, więc naturalnie odpowiedzialność za nas obu spadała na niego. Tata zresztą często mu przypominał, że jest odpowiedzialny za mnie i za nasze wspólne wyjścia.
Kiedy zaczynaliśmy się bawić – zwłaszcza wtedy, kiedy ruszaliśmy szukać przygód w teren – często to jednak ja przejmowałem inicjatywę. Miałem w głowie setki spontanicznych pomysłów, a Radek ochoczo brał w nich udział. Z każdym miesiącem wynajdywałem coraz to nowe sposoby zabawy, którymi zarażałem kolegów i koleżanki z sąsiedztwa. Jednym z najbardziej oryginalnych pomysłów, jakie przyszły mi do głowy, było założenie Bandy Ogniowców.
Banda powstała w celu pomagania ludziom i oczywiście była zainspirowana starymi opowieściami naszego taty. Kiedy był trzeźwy, opowiadał nam o tym, jak z chłopcami robili fajne akcje, pomagając znanym i nieznanym sobie ludziom. Uwielbiałem te jego opowieści, imponowały mi one i popychały do działań, na które sam bez tego nigdy bym się nie zdecydował. Symbolem naszej grupy był ogień, bo daje on ciepło, które promieniuje na wszystkich znajdujących się w jego otoczeniu. Zaczęliśmy od pomagania ludziom w noszeniu siat z zakupami i starszym w przechodzeniu przez pasy. Czułem się świetnie, kiedy widziałem na twarzach ludzi uśmiech. Wracaliśmy do domu i opowiadaliśmy tacie, jak działa nasza Banda Ogniowców.
Do bandy należałem ja, Aneta, Radek, Patrycja i kilku chłopaków z naszej szkoły. Ci pierwsi wymienieni z imienia byli naszymi sąsiadami z Toruńskiej. Jak każda prawdziwa organizacja założyliśmy bazę, która mieściła się w naszym ogródku sąsiadującym z jednej strony z drewnianym domkiem dziadka Anety. Baza, jak to baza, musiała być najlepsza na świecie, więc na pewno musiała mieć dach. Znaleźliśmy jakieś stare płótna i niewiele myśląc, przybiliśmy je do drewnianej zewnętrznej ściany domku dziadka Anety, tej, która bezpośrednio sąsiadowała z naszym ogródkiem. Nie wpadłem wtedy na to, że dziadek Anety może się na nas obrazić i że wbijanie czegokolwiek w ścianę cudzego domu nie jest chyba najlepszym pomysłem. Zabawa była dla nas ważniejsza niż przejmowanie się takimi „błahostkami”, tym bardziej że jej celem była wielka misja ratowania ludzi.
Gdy skończyliśmy już dach, pomyśleliśmy, że dobrze byłoby, gdyby nasza banda miała swój sztandar lub flagę. Poprosiliśmy więc Anetę, żeby na kawałku szmaty namalowała nam farbami ogień. Kiedy dzieło było gotowe, nasza ekscytacja nie miała granic. Z gotowym sztandarem ruszyliśmy na pabianickie ulice, szukając tych, którzy potrzebują pomocy. Po takich wojażach zawsze wracaliśmy do bazy, posiedzieć sobie w niej i porozmawiać. Czasem ktoś kupił oranżadę, a czasem jakieś draże. Nie muszę chyba mówić, że strasznie podobała mi się tamta rzeczywistość.
Banda działała już od kilku dni, kiedy znalazłem w domu świeczki, które od razu postanowiłem wstawić do naszej bazy – miały symbolizować ogień, nasz znak. Podczas najbliższej zbiórki zapaliliśmy świeczki i rozmawialiśmy w ich świetle – był to niezwykły moment. Nasza baza była zrobiona z jakichś szmat poprzybijanych do płotu i ściany domu dziadka Anety, światło świeczek wnosiło do niej klimat tajemnicy i pozwalało całkowicie pozamykać wszystkie płachty, odcinając nas od świata.
Po zbiórce, na której paliliśmy świeczki, całą grupą pobiegliśmy na osiedla, by znowu ratować pabianickie ulice. Często, gdy słyszeliśmy sygnał policji, karetki albo straży pożarnej, staraliśmy się biec za mijającymi nas pojazdami służb, próbując zlokalizować miejsce zdarzenia, tak jakby nasza obecność tam miała komuś pomóc. Dziecięca fantazja sprawiała, że byliśmy ponad tym wszystkim i wydawało nam się, że możemy wszystko. Kiedy więc tylko słyszeliśmy dźwięk syreny, od razu nasłuchiwaliśmy, z której strony może dochodzić dźwięk, skąd jedzie i dokąd zmierza wóz.
Tego dnia byliśmy niedaleko od naszego miejsca zbiórek, kiedy zza rogu zobaczyliśmy wyłaniającą się z przeraźliwym wyciem maszynę strażacką na sygnale. Auto szybko nas minęło, a my, jak to mieliśmy w zwyczaju, pobiegliśmy za nim. Z daleka zobaczyliśmy, że wóz skręca gdzieś w okolice naszej ulicy, a chwilę po skręcie sygnał jakby się zatrzymał. Biegliśmy pomóc strażakom. Po raz pierwszy chyba zdarzyło nam się, że z każdym pokonywanym metrem słyszeliśmy coraz wyraźniej, że syreny już się nie przemieszczają, że auto stanęło. Fascynowało nas to, mieliśmy nadzieję jak najszybciej zobaczyć, gdzie przyjechała straż, czyj dom może płonąć. Biegliśmy w kilka osób, a ciekawość dodawała nam skrzydeł. Już z odległości kilkuset metrów od naszej ulicy można było zauważyć potężną chmurę dymu wznoszącą się pionowo w niebo. Pomyślałem, nie kojarząc nic w pierwszej chwili, że musi się palić u któregoś z naszych sąsiadów. Skręciliśmy z Karolewskiej w Toruńską i nagle zapaliły mi się w głowie wszystkie lampki, zrozumienie przyszło jak piorun z nieba. Zobaczyłem tatę stojącego przed naszą bramą, strażaków i dziadka Anety. Kiedy dobiegliśmy do bramy, tata powiedział, że Banda Ogniowców właśnie została rozwiązana.
Z późniejszych rozmów z Anetą dowiedziałem się, że wychodząc z naszej bazy, zostawiliśmy w niej zapalone świecie, a od nich zajęła się ściana domu, do której z taką radością wbijaliśmy gwoździe. Dom ten zresztą w niedługim czasie został zburzony i choć dziadek Anety powiedział, żeby się tym zupełnie nie przejmować, bo i tak miał go rozbierać i stawiać nowy, to był koniec Bandy Ogniowców.
Konsekwencje mojej nieodpowiedzialnej młodzieńczej fantazji spotkały mnie w domu. Wiedziałem, że czeka mnie kara, ale nie miałem pojęcia, czego mogę się spodziewać. Wiedziałem też, że pod wpływem różnych emocji mój tata nie kontrolował swojego zachowania, więc bałem się tego, co będzie, kiedy wrócimy do domu. Mój brat w takich sytuacjach zawsze wchodził do domu pierwszy. Gdy przekroczyliśmy próg mieszkania, usłyszeliśmy… No właśnie, nic nie usłyszeliśmy. Po ciszy, jaka panowała w domu, można było się spodziewać, co będzie dalej.
Tata kazał nam zamknąć drzwi i przynieść kabel albo pasek. Nie był to pierwszy raz. Nie był też ostatni, a ja zawsze wtedy czułem, jak zaciska mi się gardło. Z Radkiem czekaliśmy tylko na nieuniknione pytanie: „Który pierwszy?”. Latami często przez łzy cisnące się do oczu pokazywaliśmy sobie, kto ma iść pierwszy. Zawsze był to Radek. Wtedy nie umiałem go za to podziwiać, za bardzo się bałem. Procedura zawsze była taka sama. Tata kazał nam się kłaść na tapczanie, ręką albo kolanem prawej nogi przytrzymywał nam głowę, żebyśmy się za bardzo nie rzucali, a potem kilka albo kilkanaście razy uderzał nas tym, co miał w ręku, po tyłku. Gdy skończył, przychodziła kolej na drugiego. Kiedyś dowiedziałem się od babci, że dziadek też bił naszego tatę w taki sam sposób, stąd właśnie wzięła się taka metoda wychowawcza w naszym domu.
Babcia zresztą często starała się nas bronić, krzycząc z góry, żeby tata przestał nas bić. Nie przynosiło to jednak żadnego skutku. To bicie było zupełnie inne niż to, kiedy tata był pod wpływem alkoholu. To było zamierzone i wymierzane z zimną krwią. Po takich wydarzeniach szliśmy do pokoju i siedzieliśmy w ciszy przy zgaszonym świetle, a później niewiele o tym rozmawialiśmy. Emocje opadały i jakoś żyliśmy dalej.
Zbliżał się koniec trzeciej klasy szkoły podstawowej, a żaden z nas nie miał najlepszej oceny z zachowania. Moja kreatywność ciągle szukała nowych form ujścia, więc wymyślałem tysiące zabaw i innych form realizacji, które rzadko przypadały nauczycielom do gustu, a to znajdywało swoje odzwierciedlenie w dzienniku.
Pewnego razu po spotkaniu z nauczycielami tata powiedział, że jeśli na świadectwie któregoś z nas pojawi się zachowanie nieodpowiednie, to wpierdol będzie straszny. Wiedzieliśmy, że tata nie żartuje, wiele razy prosiliśmy też w szkole nauczycieli, żeby nie wpisywali nam takiej oceny. Myślę, że po strachu wypisanym w naszych oczach można było się domyślić, że coś jest nie tak, że jest jakiś powód, dla którego jest to dla nas takie ważne. Stało się jednak inaczej, niż sobie tego życzyliśmy, i kiedy odbieraliśmy świadectwa, wiedzieliśmy, że do wakacyjnej beztroski mamy w tym roku jeszcze wyjątkowo daleko.
Wracając ze świadectwem do domu, miałem łzy w oczach. Szybko wpadłem na pomysł, żeby skreślić na nim „nie” długopisem. W ten sposób zachowanie zostało jako „odpowiednie”. Jak pomyśleliśmy, tak zrobiliśmy i na miękkich nogach poszliśmy dalej do domu. Gdy tata nas spytał, skłamaliśmy, że obaj mamy zachowanie odpowiednie, ale mówiąc to, słyszałem, jak ze strachu drży mi głos.
Na obiad tego samego dnia przyszło do nas nasze starsze rodzeństwo, Kasia i Artur. Po cichu jeszcze w korytarzu poprosiliśmy ich, żeby nie mówili tacie o tym, co zrobiliśmy. Prawdę mówiąc, nie wiedziałem, czy wysłuchają naszej prośby, nigdy nie wiedziałem do końca, czego można się było po nich spodziewać, zwłaszcza gdy mieli po kilkanaście lat. Kiedy tata śmiało poprosił Artura, żeby ten przeczytał nasze świadectwa, nasz brat bez zająknięcia potwierdził naszą wersję, przez co przez chwilę czuliśmy się lepiej. Miałem świadomość, że to było kłamstwo, ale za wszelką cenę chciałem oddalić od siebie wizję bicia. Obiad jakoś przeleciał, choć do końca musieliśmy sobie z Radkiem radzić z surowymi spojrzeniami naszego starszego rodzeństwa.
Teraz baliśmy się już tylko jednego, ale za to najgorszego – wizyty pani kurator. Jak łatwo się domyślić, oczywiście musiała przyjść akurat tamtego dnia. Nie minęły chyba nawet dwie godziny, kiedy ktoś zapukał do drzwi wejściowych. Czułem, że serce niemal wyrywa mi się z klatki piersiowej, tak mocno biło. Radek miał tak samo.
W domu panowała jakaś dziwna atmosfera. Usiedliśmy w kuchni, kiedy tata zawołał nas do pani kurator. Nie wiem, jak to się stało, że ta kobieta w ogóle do nas przychodziła. Pamiętam tylko, że tamtego razu w pierwszych słowach poprosiła nas o świadectwa. Zbladłem. Radek przyniósł je. Palcem pokazał pani kurator, żeby nic nie mówiła o ocenie z zachowania. Z oczu płynęły nam łzy, tylko jakiś skrajny imbecyl mógł nie dostrzec, że dzieje się coś niedobrego, że dzieje się nam jakaś krzywda.
Pani kurator w ciszy patrzyła na świadectwa. Chwila trwała wieki. Wreszcie odezwała się:
– Panie Sławku, czy pan wie, że na tych świadectwach jest przekreślone słowo „nie” przed oceną odpowiednią z zachowania, co daje nam ocenę nieodpowiednią?
– Wiem – spokojnie odpowiedział tata.
Nie pamiętam dalszej części rozmowy, nie była mi już ona do niczego potrzebna, doskonale wiedziałem, co będzie dalej. Pani kurator posiedziała u nas jeszcze chwilę, po czym opuściła nasz dom. Siedzieliśmy w pokoju. Słyszałem, jak tata zamyka drzwi, idzie w stronę szafy, potem usłyszałem brzdęk. Zastanawiałem się, czy tym razem będzie kabel, czy pasek. Tata spokojnym krokiem poszedł do kuchni, nalał wody do zlewozmywaka i wsadził paski harcerskie do wody. Uderzenie zmoczonym bardziej bolało.
Po kilkunastu minutach ciszy tata zawołał nas. Płakaliśmy. Padło pytanie, którego można się było spodziewać od początku:
– Czyj to był pomysł?
Cisza. To ja wpadłem na ten pomysł, byłem jednak tak przerażony, że nie miałem nawet sił, żeby zabrać głos. Nagle Radek odezwał się: „To był mój pomysł, tato”, i od razu poszedł w stronę tapczanu. Położył się na nim, a tata chwycił pasek, odwrócił go i zadawał Radkowi uderzenia sprzączką. Płakaliśmy, on z bólu, ja ze strachu. Nadeszła moja kolej, sytuacja się powtórzyła. Po tamtym zajściu siedzieliśmy w ciszy, a ja w sercu ubliżałem Bogu i wszystkim okolicznościom dookoła. Nie chciało mi się wierzyć, że ten dobry Bóg, o którym niektórzy mówili, mógł pozwolić, żeby dzieci tak cierpiały. Coraz częściej zaczynałem też myśleć, że tak musi być, że nie ma innej drogi.
Dziś myślę, iż tata wiedział wtedy, że było inaczej, że to był mój pomysł. Radek jednak wiele razy w takich i podobnych sytuacjach, broniąc mnie, brał winę na siebie. Wtedy nie umiałem go podziwiać, dziś nie umiem przestać.
Fakt, że tata popijał, stał się po prostu elementem naszej codzienności. Przed pewnymi ważniejszymi okazjami często zdarzało się tak, że w naszym domu pojawiało się kilku kolegów taty lub tata sam zaczynał jakieś prace, do których potem zapraszał kolegów. Ten raz, o którym chcę wam opowiedzieć, zaczął się od niewielkiego przedsięwzięcia remontowego, do pomocy przy którym tata zaprosił swojego kolegę Stasia i naszego sąsiada Mareczka. Ludzie ci w trakcie swojej pracy jawnie i systematycznie popijali sobie cały dzień. W nocy trzeźwieli, a następnego dnia zaczynali wszystko od początku. My jednak na tę noc zostawaliśmy w domu z tatą, który najczęściej nie kończył swojego picia na jednym dniu.
Tamtego dnia było już po dziewiętnastej, kiedy wracaliśmy do domu ze zbiórki zuchów. W takie dni jak tamten, kiedy tata spożywał alkohol, doświadczeni wieloma wcześniejszymi incydentami, wchodziliśmy do domu zawsze na tak zwanym „wstecznym”, to znaczy – nie mając zaufania do tego, co tam zastaniemy. Nasłuchiwaliśmy przy oknach i próbowaliśmy przez firanki zobaczyć, co się dzieje w środku. Tak było też tamtym razem. Podeszliśmy do okna, które było lekko uchylone do wewnątrz i mocowane na metalowe haczyki. W domu panowała cisza. Taty nie było w jego pokoju. Najczęściej rozpoznawaliśmy, że jest coś nie tak, kiedy tata siedział na wersalce i przysypiał. Mogłoby się więc wydawać, że teraz wszystko jest w porządku. My jednak nie do końca ufaliśmy takiemu obrazowi sytuacji.
Nie widząc niczego odstraszającego, poszliśmy jednak dalej i po cichu otworzyliśmy bramę, która potrafiła bardzo skrzypieć – drzwi wejściowe do naszego budynku to potężne stare drewniane wrota z mosiężną klamką. Radek uchylił je. W sercu czułem, że coś jest nie tak. Tata o tej godzinie przeważnie chodził po domu lub jadł kolację. Tym razem jednak nie słyszeliśmy ze środka żadnych dźwięków. Przeszliśmy przez korytarz, mijając po drodze drzwi od łazienki i podchodząc do wejścia do naszego mieszkania. Stałem z tyłu, chowając się za Radkiem, jakby oczekując najgorszego. Bałem się, że tata wyjdzie z mieszkania podpity i będzie chciał nas złapać. Radek nacisnął klamkę, uchylił drzwi i wsunął głowę do środka. W tym samym momencie usłyszałem słowa taty:
– Gdzie byliście, gnoje?
– Byliśmy na zbiórce, tato – odpowiedział Radek.
– Ja wam dam zbiórkę, skurwysyny.
Zaczęło się. Bałem się wejść do środka, ale skoro Radek wszedł, ja poszedłem za nim. Przeszliśmy przez pokoje i usłyszeliśmy dźwięk zamykanego zamka. W myślach miałem jedno: wejść na parapet i uciekać z domu tak szybko, jak tylko się da. Wtedy zabrakło mi jednak do tego odwagi. Tata zawołał nas, kazał do siebie podejść. Czułem alkohol i widziałem po jego twarzy, że jest pod wpływem. Był naprawdę bardzo pijany, nie rozumiałem zupełnie, co mówił. Wziął piach, którego worek stał w kuchni pod kaloryferem – mieliśmy wtedy w mieszkaniu kota – i wysypał go na ziemię, mówiąc: „Ja was nauczę sprzątać po sobie!”. Wysypał na podłogę jeszcze sól, cukier i herbatę i to wszystko zalał wodą. Potem kazał nam sprzątać całą kuchnię, a sam siedział w pokoju i dalej popijał alkohol. Kiedy skończyliśmy sprzątać, mogło być może koło dziesiątej wieczorem, tata przysypiał na wersalce. Chcieliśmy po cichu przejść przez jego pokój i wejść do naszego, to była jedyna droga. Niestety, nie udało nam się przejść bezszelestnie, tata nas usłyszał.
– Skończyliście już? – zapytał niewyraźnie.
– Tak – potwierdził Radek.
– Gdzie idziecie?
– Spać – odpowiedział mój brat.
– Nie! Do kibla spierdalać, tam jest miejsce szmat! Nie będziecie spać w łóżkach!
Nigdy się nie dowiedziałem, skąd się wzięły w tacie takie zachowania. Nigdy nie usłyszeliśmy od niego słowa „przepraszam”, nigdy też nie rozmawialiśmy na ten temat. Tamtej nocy spaliśmy w łazience. Nad ranem tata wołał nas: „Radek, Dobek, umieram!”, tak jak wiele razy wcześniej. To była okazja, żeby wrócić do mieszkania. Potem jeszcze wiele razy musieliśmy uciekać w nocy przez okno – czy było ciepło, czy panowała zima – wiedząc, że pod wpływem alkoholu tata jest nieobliczalny.
Kiedyś zepsuł się zamek w drzwiach wejściowych do naszego mieszkania. Tata, chcąc go naprawić, zdjął przy naszej pomocy drzwi z zawiasów i zajął się nim. Bacznie obserwowaliśmy każdy ruch taty, z rosnącym przerażeniem dostrzegając, jak z minuty na minutę jego ruchy stają się coraz bardziej nerwowe. Każda próba, w której tata próbował właściwie umieścić sprężynę odbijającą wkładkę we właściwym miejscu, kończyła się niepowodzeniem. Nie zastanawiając się długo, zaproponowałem: „Tato, może ci pomogę?”. Byłem chłopcem i tam, przy stole, na którym leżał zamek od drzwi, po raz pierwszy dotarło do mnie, że tata nie widzi tego zamka, że traci wzrok, jednak nie chce przed nami wyjść na kogoś, kto nie może sobie z czymś poradzić.
W odpowiedzi usłyszałem: „Myślisz, że nie potrafię tego zrobić? Myślisz, że jestem ślepy i nie dam sobie rady?”. Tata rzucił zamkiem o podłogę, a ja popłakałem się, marząc w głębi serca, żeby udało mu się złożyć ten zamek. Właśnie wtedy zrozumiałem, jak bardzo mój tata cierpi z powodu utraty wzroku.
Wiele razy, kiedy leżeliśmy z moim bratem w łóżku, mówiliśmy sobie – tak jak wiele dzieci – co byśmy sobie kupili, gdybyśmy wygrali w totolotka. Za każdym razem na takie pytania ja i mój brat odpowiadaliśmy: „Kupiłbym operację dla taty, żeby odzyskał wzrok”. Tata chorował na zwyrodnienie barwnikowe siatkówki, inaczej pigmentozę. Wzrok podobno zawsze miał słaby, jednak w okolicach dwudziestego roku życia powoli zaczął go tracić całkowicie. Przez to przepadła jego szansa na studia i wiele innych marzeń, które wcześniej wydawały mu się całkiem realne. To powodowało złość i niezwykłe zgorzknienie.
O pijaństwach taty staraliśmy się zapomnieć. Dzięki temu, jeśli nie zrobiliśmy akurat nic złego, a tata akurat nie pił, w domu było naprawdę wesoło. Wiele się przy nim nauczyliśmy, a jego opowieści o przygodach z młodości przez długie lata wracały do nas w naszych rozmowach.
Kiedy jednak do naszego domu znów i znów powracał alkohol, z każdym kolejnym razem byłem coraz bardziej zdesperowany, żeby uciec stamtąd jak najdalej. Tak też zresztą się stało. Wkrótce uciekłem z domu, w głębi serca wierząc, że uciekam do czegoś lepszego.
Michał tak samo jak ja miał około jedenastu lat. Kiedy uciekłem z domu, spotkałem go przypadkiem na placu zabaw – od razu się rozpoznaliśmy. Spotkaliśmy się już wcześniej na półkoloniach, które prowadzone były w wakacje w mojej szkole, ale od tamtej pory się nie widzieliśmy. Podczas rozmowy zrozumiałem, że Michał też uciekł z domu. Byłem podekscytowany tym odkryciem, a zarazem bałem się tego nowego uczucia towarzyszącego ucieczce i kolejnych wydarzeń, które nas czekały.
Od razu zdecydowaliśmy, że będziemy się trzymać razem. Było nam zimno, więc zaczęliśmy szukać miejsc, gdzie moglibyśmy się ogrzać. Pamiętam na przykład, że poszliśmy na zupę do kuzyna Michała, Bartka. Ogólnie pierwszy dzień po ucieczce mijał nam dość beztrosko – na tyle, że przez cały dzień nie zastanawiałem się w ogóle nad tym, co się wydarzyło w domu. Błąkaliśmy się po mieście, nie mieliśmy żadnych konkretnych planów. Dopiero kiedy zbliżała się noc, po całodziennych wybrykach postanowiliśmy poszukać miejsca na nocleg. Michał był bardziej doświadczony w ucieczkach niż ja, zaproponował więc, że pierwszej nocy przenocujemy u jego kolegi.
Późnym wieczorem poszliśmy do tego znajomego Michała. Tam okazało się, że ja też go znam. Marcin – bo tak mu było na imię – był także jednym z tych, którzy przychodzili na półkolonie.
Chłopak wpuścił nas do swojego domu i na początku, jako gości, przedstawił swojej babci. To była starsza osoba, która niespecjalnie zainteresowała się tym, kogo zapraszał do domu jej wnuk. Marcin zrobił nam kanapki i herbatę, a kiedy powiedzieliśmy mu, z jakim planem przyszliśmy do niego – że chcielibyśmy zostać u niego na noc, chowając się za regałami – chętnie się na to zgodził.
Pamiętam emocje, jakie towarzyszyły mi tamtego wieczoru. Ustaliliśmy z chłopakami, że babcia, która razem z dziadkiem siedziała w pokoju obok, na pewno musi usłyszeć, jak się żegnamy i wychodzimy. Następnie najciszej, jak umiemy, musimy wrócić pod drzwi mieszkania. Marcin w tym czasie miał udać, że idzie wyrzucić śmieci, a wracając, po cichu wprowadzić nas znów do pokoju, gdzie mieliśmy położyć się spać za stolikiem. Akcja ruszyła. Najedzeni, pełni przekonania, że wszystko się uda, wstaliśmy i wkładając buty, żegnaliśmy się z babcią i dziadkiem Marcina. Nie pamiętam już, dlaczego nasz kolega mieszkał właśnie z nimi, wiem jednak, że podobnie jak ja miał poważne problemy w rodzinie.
Kiedy wyszliśmy na korytarz, zgodnie z planem udawaliśmy (tak, jak potrafią to tylko jedenastoletni chłopcy), że głośno schodzimy po schodach. W połowie drogi zatrzymaliśmy się i czekaliśmy, aż Marcin wyjdzie ze śmieciami. Usłyszałem dźwięk otwieranych drzwi i poczułem wewnętrzną ekscytację naszą walką o nocleg. Marcin zszedł po schodach, pokazując nam na migi, że jego babcia wciąż czeka przy drzwiach i że zabierze nas ze sobą, dopiero jak będzie wracał. Zgodnie z poleceniem staliśmy więc cicho w połowie klatki schodowej. Gdzieś rozległy się skrzypnięcia otwieranego zsypu i zamykanych drzwi. „Wraca” – pomyślałem i czekałem w gotowości na Marcina. Kiedy zobaczyliśmy jego sylwetkę na schodach, szybko zdjęliśmy buty i w samych skarpetkach, tak aby było słychać tylko jego kroki, podążaliśmy za nim do mieszkania na czwartym piętrze. Jeśli ktoś patrzył na nas przez wizjer, jak to często mają w zwyczaju ludzie w blokach, musiał być bardzo zaskoczony. Nasz cichy przemarsz po korytarzu wyglądał z jednej strony komicznie, z drugiej – na pewno podejrzanie.
Dotarliśmy na czwarte piętro i podeszliśmy do drzwi. Upewniliśmy się na migi, że wszystko idzie dobrze, a następnie rozpoczęliśmy akcję „nocleg”. Kiedy tylko Marcin otworzył drzwi, szybko na paluszkach wsunęliśmy się przed nim do mieszkania, a potem do jego pokoju. Usiedliśmy w totalnej ciszy i nasłuchiwaliśmy jakiejś reakcji ze strony dziadków, ale słychać było tylko telewizor włączony w ich pokoju. Pierwszy etap zaliczony: niezauważenie dotarliśmy do pokoju kolegi z półkolonii i wiedzieliśmy, że nikomu nie przyjdzie do głowy nas tam szukać. Jako chłopiec lubiłem czytać – mając jedenaście lat, miałem już za sobą lekturę kilku dobrych książek dla dzieci i młodzieży – więc w mojej rozbudzonej literaturą wyobraźni takie osiągnięcie jawiło się niczym triumf po zdobyciu jakiegoś bastionu.
Po cichu odsunąłem stolik, za którym mieliśmy się położyć z Michałem. Marcin wyszedł do łazienki, a wracając z niej, powiedział babci i dziadkowi dobranoc. Gdy już leżeliśmy z Michałem na podłodze, myślałem sobie, że ucieczka z domu wcale nie jest taka zła. Naprawdę wydawało mi się, że jest spoko. Myślałem o moim domu, ale w głowie miałem tak potworny mętlik, że nie chciałem go jeszcze pogłębiać. Zastanawiałem się, co się stało z moim bratem, który został w domu. Bałem się o niego, ale byłem zbyt słaby, żeby go obronić. Myślałem o tacie, który gdzieś w sercu był mi bardzo bliski, choć jednocześnie miał w sobie to coś, czego bardzo się bałem. Myślałem też o babci, która niesłusznie podejrzewała nas o kradzież portfela. Jak bardzo musieliśmy wcześniej zajść jej za skórę, że była gotowa wysnuwać takie wnioski?
Nasz noclegowy plan szedł pomyślnie i czułem ogromną satysfakcję, że udało nam się to wszystko tak zorganizować. Wyobrażałem sobie, że spędzimy u Marcina kilka tygodni, że zaczną nas szukać, że tato się zmieni i wszystko będzie inaczej – będzie dobrze.
Zanim jednak zdążyłem odpłynąć zupełnie w moje marzenia, usłyszałem, że ktoś otwiera drzwi do pokoju. Kiedy zapaliło się światło, poczułem strach. Usłyszałem głos babci i szybkie pytania do Marcina, czy przygotował wszystko do szkoły, o której jutro zaczyna lekcje i tym podobne. Cały zestresowany czekałem, aż babcia wyjdzie i znowu zgaśnie światło. Stało się jednak inaczej – babcia zauważyła odsunięty stolik i zapytała o niego. Marcin był cicho, nie potrafił tak szybko wymyślić żadnego sensownego uzasadnienia, więc babcia podeszła do stolika i spróbowała go przesunąć. Opór, który wtedy pewnie poczuła, wzbudził prawdopodobnie jej zdziwienie i dlatego starsza pani zajrzała za stolik, żeby sprawdzić, czemu nie da się go przesunąć. Ku jej zaskoczeniu leżeliśmy tam my – dwaj jedenastoletni koledzy Marcina…
Czułem lęk i dziwne uczucie obnażenia. Nie pamiętam całej rozmowy. Babcia wygrażała nam i wściekłym głosem nakazała natychmiast opuścić mieszkanie. Marcin próbował coś jej tłumaczyć, gdy my w pośpiechu wkładaliśmy buty. Mówił babci, że nie mamy gdzie spać i że potrzebujemy noclegu. Nie wiem, czy to ją bardziej zatroskało, czy zirytowało, niemniej w końcu staruszka stwierdziła, że dzwoni na policję. Jak każde dziecko bałem się samego słowa „policja” i wiedziałem, że skoro ono padło, trzeba się jak najszybciej ewakuować z mieszkania kumpla.
Wybiegając z bloku Marcina, poczułem straszny chłód. Był już listopad, więc noce były zimne. Na dworze panowały ciemności. Stojąc z Michałem na chodniku, myśleliśmy, co robić dalej, gdzie się podziać, gdzie moglibyśmy spędzić noc. Po chwili dyskusji postanowiliśmy poszukać jakiegoś nowo budowanego domu – Michał słyszał gdzieś, że dzieci, które uciekły z domów, często śpią w takich pustostanach.
Idąc wzdłuż drogi, trafiliśmy na budynek przy ulicy Karolewskiej (dziś Jana Pawła II). Z wyobraźnią, na jaką stać tylko dzieci, przedostaliśmy się przez siatkę na teren obiektu i ruszyliśmy szukać w całym domu ewentualnego miejsca do spania. W końcu zauważyliśmy niewielkie pomieszczenie, które miało wszystkie ściany i wydawało się całkiem przytulne. Zaczęliśmy zbierać materiały na posłanie. Znaleźliśmy stare pudła, które następnie przedarliśmy, żeby dało się je położyć płasko na ziemi. Nie zastanawiałem się nad tym, co będzie później. Zmęczony chciałem się tylko położyć.
Pierwszą noc w naszym lokum spędziliśmy więc na kartonach i przykryci kartonami. Było strasznie zimno, wręcz lodowato. Wtedy pierwszy raz zrozumiałem, co naprawdę znaczy słowo „przymrozek”. Płakałem po cichu, leżąc na kartonie w tym obcym, budowanym przez kogoś domu i myśląc o normalności, której nigdy nie zaznałem. Myślałem o wcześniejszych latach, kiedy tato pił alkohol, i o tym, że nie ma już z nami mamy. Tak bardzo chciałem, żeby było normalnie.
W nocy nie mogłem usnąć, długo rozmawialiśmy z Michałem o tym, jak strasznie zimno nam w nogi. A gdy wreszcie udało mi się na chwilę zamknąć oczy, zaraz obudził mnie potworny ból w stopach, tak bardzo były przemrożone. Wpadłem na pomysł, żeby pójść do któregoś z pobliskich sklepów i ogrzać w nim nogi na kaloryferze. Pamiętałem dobrze, że w pobliżu mojego domu była piekarnia (zresztą funkcjonuje tam ona do dziś), w której już od piątej rano można było kupić ciepły chleb.
Szliśmy z Michałem przez miasto, nic nie mówiąc. Było nam naprawdę zimno. Gdy doszliśmy do piekarni, usiedliśmy na grzejniku i modliliśmy się, żeby nikt nie zwrócił na nas uwagi. Bałem się, że sprzedawczyni zapyta: „Co tak wcześnie robicie w piekarni? Po co tu siedzicie?”. Mogło być przecież nawet około wpół do szóstej. Na szczęście nikt nam nic nie powiedział. Plan był taki: ogrzać się, poczekać, aż nasi koledzy i koleżanki ruszą do szkoły na ósmą rano, i wtedy wziąć od nich kanapki.
Gdy temperatura naszych stóp wróciła już do normy, wyszliśmy z piekarni i zaczęliśmy się kręcić wokół szkoły. Jakoś przed ósmą spotkałem brata, który razem ze znajomymi dał mi i Michałowi kanapki do zjedzenia. Pamiętam, że Radek ze swoim kolegą Kubą chcieli mnie koniecznie zaprowadzić do szkoły. Nie chciałem iść – bałem się, że tato tam przyjdzie i zabierze mnie prosto do domu. W szkole, przy wszystkich, niby wszystko będzie w porządku, ale potem w domu znowu wybuchnie awantura z użyciem kabla albo paska. Stojąc tak przed szkołą, wzbudzaliśmy coraz większe zainteresowanie kolegów. Czułem się dumny i jakiś taki większy, kiedy mogłem powiedzieć im, że uciekłem. Zresztą tej ucieczki nie traktowałem jako czegoś patologicznego, ale bardziej jako przygodę, jako jakiś mój triumf.
Spod szkoły poszliśmy na miasto i do Bartka, tak jak dzień wcześniej. Kuzyna Michała znałem zresztą z widzenia i z osiedla, i ze szkoły. Mama Bartka nakarmiła nas, pozwoliła się ogrzać, ale, niestety, powiedziała, że spać u nich nie możemy. Jego ojciec też był nerwowy. Gdy dziś o tym myślę, zastanawiam się, jak to możliwe, że ta dorosła kobieta pozwoliła wtedy dwóm jedenastolatkom wyjść z domu na ulicę, wiedząc, że tam spędzą noc.
Powoli mijał kolejny dzień. Gdzieś koło południa postanowiliśmy, że pójdziemy na cmentarz zebrać jak najwięcej zniczy. Wpadliśmy na pomysł, że dzięki nim kolejna noc nie okaże się już taka zimna. Jak pomyśleliśmy, tak zrobiliśmy – wzięliśmy reklamówki i poszliśmy. Nie był to może chlubny czyn, jednak wtedy, kiedy tak marzliśmy, myśleliśmy tylko o tym, aby przetrwać kolejną noc. Na cmentarzu poszło nam szybko i łatwo – było to zaraz po Święcie Zmarłych, więc z liczbą zniczy na grobach nie było problemów. Nazbieraliśmy ich bardzo dużo. Wzięliśmy też kilka krzyży i obrazków zostawionych na niektórych grobowcach, żeby zbudować sobie w „naszym domu” małą kapliczkę. Nie pamiętam, skąd wziął się w naszych głowach ten pomysł. Może po prostu – jak trwoga, to do Boga.
Wróciliśmy do naszego pustostanu i jeszcze raz zaczęliśmy w nim szukać najodpowiedniejszego miejsca na nocleg. Nie wymagaliśmy dużo, ale miejsce, w którym spaliśmy poprzedniej nocy, wcale nie było tak zaciszne, jak wcześniej myśleliśmy. Gdy pierwszego wieczoru wchodziliśmy do budynku, było już ciemno, więc nie chcieliśmy zagłębiać się zbyt daleko. Teraz ku naszemu zdumieniu okazało się, że budynek ten jest o wiele większy, niż początkowo sądziliśmy, a w jego najwyższej części znaleźliśmy pokój, w którym zrobiliśmy sobie sypialnię – położyliśmy stare deski z budowy i przygotowaliśmy nasze kartony. W pokoju obok ustawiliśmy krzyże i obrazki, tworząc coś na kształt kapliczki. W obu pokojach rozstawiliśmy znicze, które wieczorem, gdy zaczęło się ściemniać, a my kładliśmy się spać, po kolei zapalaliśmy. Wbrew naszym oczekiwaniom znicze w niczym nam jednak nie pomogły i wcale nie zrobiło się cieplej. Pamiętam, jak trzęsąc się z zimna, rozmawialiśmy z Michałem o naszych marzeniach. Nie chcieliśmy żadnego wypasionego sprzętu, pieniędzy ani modnych ciuchów. Każdy z nas pragnął mieć po prostu normalny dom, w którym nie byłoby alkoholu, awantur i bijatyk. Tak zasnęliśmy, przykryci kartonami.
Obudził mnie ból w nogach i hałas w dolnej części obiektu. Noc była tak samo zimna jak poprzednia. Stopy niemal mi zamarzały. Kiedy obróciłem się na bok, zobaczyłem, że Michał gdzieś zniknął. Byłem chyba zbyt zaspany, żeby poukładać sobie w głowie to wszystko: hałas, który mnie obudził, brak Michała, miejsce, w którym byłem. Kiedy schodziłem po schodach, rozglądając się za kolegą, nagle usłyszałem wrzaski, a następnie poczułem silne szarpnięcie za ramię. Dorosły mężczyzna, którego rękę miałem na barku, głośno wykrzykiwał: „Mamy was, gnoje!”. Nie rozumiałem całego zdarzenia. Czułem tylko ból, kiedy ktoś raz po raz okładał mnie po głowie. Mężczyzna wzmocnił jeszcze bardziej swój uścisk i siłą ciągnął mnie po schodach na plac przed budynkiem. Gdy tam dotarli