Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W "(Nie)młodości" po raz trzeci splatają się losy bohaterów sagi Nataszy Sochy. Tym razem muszą zmierzyć się z kolejnym fetyszem naszych czasów – młodością, zachowywaną wbrew rozsądkowi i za każdą cenę. Starość nie zdobywa lajków. Siwa nitka we włosach, zmarszczki wokół oczu i doświadczenie budzą co najmniej lekceważenie, częściej niechęć, czasem też wstręt. Ale jak w dwóch poprzednich powieściach – "(Nie)miłości" i "(Nie)piękności" – z przewrotnym „nie” w nawiasie – i tym razem zakończenie całkowicie was zaskoczy.
Klarysa większość życia ma już za sobą, ale kiedy trafia do domu opieki, rozpoczyna walkę nie tylko z atakującą ją chorobą, ale i ze starością.
Marta jest trzydziestolatką, właśnie traci pracę i wieloletnią przyjaźń. W desperacji chwyta się wszystkiego i chociaż nie lubi starych ludzi, podejmuje się pracy w domu opieki.
Benedykt to 28-letni nauczyciel tańca. Jego uczniami są seniorzy, którzy dzięki muzyce i ruchowi odzyskują nie tylko chęć do życia, ale i zyskują umiejętność pokonywania słabości. Ruch wyzwala ich od narzuconych przez codzienność granic. Pozwala je przekraczać, daje wolność i przepustkę do ostatnich chwil szczęścia.
Czy dialog między starością a młodością jest możliwy?...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 274
Marta
W piekarniach nie zawsze jest miło.
Wczoraj spacerowałam po mieście, szukając potwierdzenia dla swoich oklejonych negatywną energią myśli, bo takie obecnie u mnie przeważają. Postanowiłam przyjrzeć się ludziom inaczej niż do tej pory. Co prawda zazwyczaj nie zwracałam większej uwagi na zachowania obcych mi osób, ale uznałam, że teraz chętnie im się poprzyglądam. Spróbuję przeniknąć przez maski, które zakładają, idąc ulicami, i zobaczyć to, co naprawdę pod nimi siedzi.
– Z czym są te bułki? – Facet w szarym swetrze i szarych spodniach wskazał ręką na rogaliki za szybą.
Byłam w piekarni, niedaleko mojego mieszkania. Fajny, niewielki lokal, w którym zawrotnie pachniało rurkami z kremem. Mogłabym za nie oddać te smocze jaja z Gry o tron.
– Z kremem orzechowym.
– A tak naprawdę?
Sprzedawczyni spojrzała na faceta pytająco.
– Co tak naprawdę?
– Krem orzechowy to wersja oficjalna. Wiadomo, że w tych gotowcach nie ma żadnych orzechów. Ani prawdziwego masła. Więc niech mi pani po prostu powie.
Proszę bardzo.
Miły, popielaty sweterek, pewnie dość miękki w dotyku, okrywał chropowatego dziada, który uwielbiał się kłócić. Który uwielbiał zadawać niewygodne pytania, dręczyć ludzi, a potem czerpać satysfakcję z faktu, że nie potrafią mu odpowiedzieć.
– Nie wiem, proszę pana. – Wzruszyła ramionami sprzedawczyni. – Uważam jednak, że ten krem jest bardzo smaczny.
– To niczego nie dowodzi.
– To może chce pan drożdżówki z serem? – zaproponowała szybko.
– To nie jest ser.
Koszmar. Teraz to już mnie zaczyna drażnić. Chcę kupić chleb razowy. Nie interesuje mnie, czy jest na prawdziwym zakwasie, czy ktoś tylko tak napisał. Chcę go kupić teraz, bo mi smakuje, i zjeść go wieczorem z żółtym serem i pomidorem.
– A co? – zapytała sprzedawczyni i muszę przyznać, że jej głos odrobinę zmienił barwę. Przedtem był dość ciepły, teraz zaczynał być chłodny jak stal.
– Dziwne mazidlate coś, co ma w sobie pół tablicy Mendelejewa.
– To proszę wziąć coś bez nadzienia. Będzie bezpieczniej.
– Nie lubię suchego pieczywa.
– Posmaruje je pan dżemem.
– Nie proszę o kulinarne wskazówki.
Tym samym chciałam ci tylko pokazać, że zło i podłość czają się dosłownie wszędzie. Nawet w tej małej piekarni. Są też dość zaraźliwe. Bo kiedy ten psychopata od nadzienia w końcu wyszedł, unosząc w siatce suche rogale (choć z makiem), sprzedawczyni była tak zdenerwowana, że prawie rzuciła we mnie razowym chlebem. Owszem, nawet ją rozumiałam. Ale ponieważ sama nie byłam w zbyt dobrej formie, fuknęłam na nią ostro.
– Może mnie pani jeszcze obleje gorącą kawą?
I wiesz co? Podejrzewam, że wszystkie kolejne osoby, które weszły wczoraj do piekarni, zostały w pewien sposób zarażone i potem nie miały już dobrego nastroju. Więc nie przesadzajmy z tym dobrym nastawieniem i uśmiechem o poranku. Zło ma o wiele większą siłę rażenia, więc nie udawajmy, że go nie ma.
Ale zacznę od początku.
Mam trzydzieści jeden lat i najadłam się hipokryzji. Najadłam się również ogólnej niechęci do ludzi, obrzydzenia do kretynów oraz nieufności do wszystkiego, co mówi ludzkim głosem. Być może jestem nieprzystosowana do życia na tym świecie, ale to nie moja wina. Zostałam brutalnie odarta z ufności oraz pewnych odcieni sympatii, które plątały się w mojej duszy i którymi obdarzałam niektóre osoby. Zjedzono żywcem mój optymizm oraz rodzaj empatii, którą odczuwałam na widok chorych ptaszków, kotków oraz innych czworonogów. Na widok ludzi czasem też.
Jak się okazało, równie dobrze mogłam zaufać głodnemu lwu i wsadzić mu rękę do paszczy. Albo pogłaskać po ogonie skorpiona, licząc na zrozumienie. Ludzie są gorsi od zwierząt, bo nieprzewidywalni. Głodny lew na pewno cię zje, a skorpion ukąsi w palec. Człowiek pogłaszcze po głowie, przytuli, a potem kopnie w dupę, choć to przecież sprzeczne z tym, co zrobił wcześniej.
Jeszcze miesiąc temu byłam współwłaścicielką zakładu kosmetycznego, w którym zajmowałam się głównie paznokciami, i chociaż pewnie nie brzmi to zbyt atrakcyjnie, lubiłam swoją pracę. Wiem, są ciekawsze zawody. Lekarz przeszczepiający serca, naukowiec odkrywający lekarstwo na raka, nawet nauczyciel, który wydziera z wnętrza swoich uczniów pasje i zaszczepia w nich miłość do dalszej nauki. Owszem, to wszystko brzmi lepiej niż stylistka paznokci, ale umówmy się, że nie wszyscy muszą ratować ludzkie życie.
Ktoś musi też wycinać skórki.
Moją wspólniczką była Anna i teraz właśnie dochodzę do momentu, w którym mam straszną ochotę na jakieś soczyste przekleństwo. Oraz ugryzienie ściany, choć wiem, że to niewiele da.
Jestem roztrzęsiona, więc wrócę do tematu nieco później.
Jest godzina czternasta trzydzieści. Nie wiem, czy ta informacja jest mi do czegoś potrzebna. Problem z osobami bezrobotnymi polega na tym, że nie mają co robić. Wiem, nie odkryłam niczego nowego, ale oczywistość tego zdania jest naprawdę przerażająca. Wyobraź sobie, że wstajesz rano i nawet jeśli w nieskończoność wydłużysz proces porannego mycia się, szorowania zębów oraz szczotkowania włosów, to jednak mniej więcej po dwóch godzinach nie masz już nic więcej do zrobienia.
Człowiek jest zwierzęciem nie tyle stadnym, co zadaniowym. Wiecznie narzeka, że jest przepracowany, zmęczony, że czuje się jak Łysek z pokładu Idy, że tyra niczym mrówka w mrowisku, ale zabierz mu tę możliwość. Odbierz prawo do zasuwania. Każ usiąść na kanapie i nic nie robić.
Zwariuje.
Prędzej czy później zwariuje i zacznie z nerwów obgryzać paznokcie, palce, a na końcu zje całą rękę. Rytm naszego życia wyznaczają czynności, które wykonujemy od rana do wieczora. Nie tylko rytm, ale również sens. Teraz to widzę. To, czym się zajmujesz, staje się tak integralną częścią ciebie, że po jakimś czasie patrzysz na wszystko przez pryzmat swojej pracy. Owszem, lekarz ma lepiej. Może czuć się dumny, bo jednak przeszczepił co nieco albo wyciął coś innego, albo po prostu wsadził odpowiednią rurkę we właściwym czasie we właściwe miejsce i dzięki temu ktoś będzie żył. Wystylizowanie komuś paznokci nie daje aż takiej satysfakcji, ale mnie to w niczym nie przeszkadzało. Było moją pracą, czymś, co lubiłam robić, i czymś, co mobilizowało mnie do codziennego wstawania z łóżka. Gdybym chociaż miała rodzinę…
Ale nie wyszło i to naprawdę nie z mojej winy. Ja byłam gotowa i otwarta (teraz już nie, bo wypełnia mnie po brzegi niechęć i hipokryzja), ale osobniki męskie, które przecięły moją życiową ścieżkę, okazały się przypadkami skandalicznie niemęskimi. To już bez znaczenia. Od dzisiaj będę obłudna, wredna, dwulicowa i fałszywa. Być może właśnie te cechy pozwolą mi się swobodnie poruszać po świecie, który jest dokładnie taki sam. I żadne pieśni o różowych wschodach słońca i szczęściu na wyciągnięcie ręki tego nie zmienią.
Rzygam taką poezją.
Minęło dwadzieścia kolejnych minut i naprawdę nie wiem, jak doczekam do wieczora. Wtedy czas odrobinę przyspiesza, przynajmniej mam taką nadzieję. Robi się ciemno, jasność dnia przechodzi w odcienie szarości, które, muszę przyznać, nawet dość lubię, a potem nadciąga powoli ta pora, kiedy zaczynasz oswajać się z myślą o pójściu do łóżka. Problem polega jednak na tym, że jeśli nie masz pracy, nie musisz wcześnie wstawać, a to z kolei oznacza, że nie musisz również wcześnie się kłaść. I znowu wracamy do punktu wyjścia. Bez pracy jesteś w jakiejś potwornej dupie, z której nie ma wyjścia. I nawet nie wiesz, jakim otworem do niej wlazłaś.
Godzina dwudziesta dwadzieścia siedem.
Każda minuta ma znaczenie. Jest rozciągnięta na sześćdziesiąt ohydnych sekund, które też z pewnością można jakoś podzielić. Oglądam w telewizji program o gotujących dzieciach. Nie wierzę w ani jedno słowo, w ani jedną potrawę, którą rzekomo wykonały, i nie ufam tym kompozycjom na talerzach. Nie wiem, jak można tak skandaliczne oszukiwać widza. Jak można wmawiać mu, że dziewięciolatek wie, co zrobić z kawałkiem mięcha, na dodatek rozpoznaje, co to za część, i potem tak to wszystko ubarwia, przetwarza i komponuje, by koniec końców zaprezentować coś, czego nazwy nawet nie rozumiem.
Kawior balsamiczny? Mus rzodkiewkowy? Tofu glazurowane z perełkami?
No błagam cię! Usmaż, bachorze, jajko sadzone, to może ci uwierzę! Zrób normalne kakao i ewentualnie dla urozmaicenia walnij na wierzch kleks bitej śmietany, ale nie wciskaj mi kitu, że właśnie odwaliłeś sztukę mięsa w kawie, orzechową ziemię jadalną oraz makaron z zielonej herbaty! Są pewne granice, za którymi rozpościera się już tylko kulinarna paranoja. Zmieniłam kanał i wpadłam w sam środek Gry o tron. Niestety zaliczam się do tych, którzy nie widzieli żadnego odcinka w całości. Jestem straszliwym przypadkiem antyfana smoków, jakiejś dziwnej długiej zimy i tryskającej juchy. I było tak nawet wtedy, kiedy miałam pracę.
No dobrze, mam coś dla siebie. Kopciuszek, wersja najnowsza, w której zła macocha niczego nie udaje. Jest po prostu zła i nienawidzi swojej pasierbicy. Co prawda potem wychodzą z niej jakieś traumy, ale na razie jesteśmy na etapie czystego zła. To, wbrew pozorom, najlepsze momenty filmu. Człowiek nie powinien tak bardzo demonizować zła, bo przecież w dużej części się z niego składa. Próbuje być dobry, próbuje przepędzić demony, ale często przegrywa. A może warto czasem dopuścić zło do głosu? Wysłuchać, co ma do powiedzenia, zastanowić się nad jego wizją świata? Skoro ja oberwałam po głowie, skoro mnie ktoś skrzywdził, to czy nie powinnam używać tej samej broni?
Anna.
Aż mnie skręca. Muszę w końcu dokładnie opowiedzieć, jak to było, może sama zrozumiem, dlaczego ktoś, kogo uważałam dotąd za przyjaciela, okazał się najpodlejszą osobą na świecie. Zabrała mi pracę, zabrała mi motywację do życia, zabrała mi coś, co zawsze w sobie lubiłam – optymizm.
Klarysa
Starość zakradła się do ciała Klarysy nie tylko podstępnie, ale i w wyjątkowo wyrachowany sposób. Po prostu pewnej nocy zdjęła z niej sukienkę młodości i założyła coś, co nowej właścicielce wcale się nie podobało. Wygniecione płótno. Wygniecione do tego stopnia, że żadne żelazko nie było w stanie rozprostować na nim zmarszczek i fałd. Klarysa się buntowała. Miała siedemdziesiąt cztery lata w dokumentach i co najmniej trzydzieści mniej w głowie. Nosiła kombinezon starszej pani, ale jej wnętrze ciągle chciało śpiewać.
I tańczyć.
Właściwie to przede wszystkim tańczyć.
Ale starość nie przyniosła Klarysie w prezencie wyłącznie nowego ubrania. Dała jej również coś brzydszego, zupełnie jakby chciała się z nią zabawić, udowodnić, że człowiek niewiele może, że wszystko jest ustalone od dawna i żadna siła woli nie rozpali ognia z niczego.
W zasadzie słowo „dała” nie bardzo tu pasuje. Raczej „zabrała”. Kradła wspomnienia, zamazywała obrazy z przeszłości, chowała nazwy i imiona, ukrywała wydarzenia, które dla Klarysy były ważne. Lekarze nie nazwali tego na szczęście alzheimerem, ale początkami demencji. Wydawało jej się to niegroźne. Tak jak wtedy, kiedy zapomniała, gdzie stoi jej ulubiony kubek.
Podeszła do starego kredensu i zapatrzyła się na niego znacznie dłużej niż dotychczas.
– Po cholerę się na ciebie gapię? – spytała półgłosem i przygryzła dolną wargę. – Kubek, jasne. – Uderzyła się dłonią w czoło.
Ale w kredensie stały tylko fajansowe talerze, szklanki i białe filiżanki z wytłaczanymi różami, złoconymi na brzegach płatków.
– Kobaltowa sygnatura podszkliwna, datowana na lata tysiąc osiemset dwadzieścia trzy – tysiąc osiemset czterdzieści siedem – mruknęła do siebie Klarysa, zupełnie jakby testowała własną pamięć.
No i pamiętała.
To gdzie jest ten cholerny kubek?
Stał w kuchni, tam gdzie zawsze, na półce koło lodówki. Kiedy go zobaczyła, od razu jej się przypomniało. Takich sytuacji było więcej, ale z drugiej strony kto czasem czegoś nie zapomina. Mózg jest tylko organem, choć najmądrzejszym z całego ciała. Ale to nie znaczy, że się nie przemęcza, że czasem nie odłącza jakichś przewodów, by nabrać sił. Nie przejmowała się więc tymi drobnymi wahnięciami własnej pamięci, tymi odłamkami, które wydawały się odklejać od całości. Ale potem zdarzył się ten wypadek i sytuacja nagle przestała być zabawna. Klarysa długo ukrywała przed sobą fakt, że do stłuczki doszło z jej winy, nawet jeśli policjanci orzekli inaczej. Ale to ona zapomniała, dokąd chciała jechać. Więc stanęła jak wryta na środku ulicy, a potem wjechały w nią inne samochody i zrobiło się niezłe zamieszanie. Początkowo postanowiła w ogóle o tym nie myśleć. Nie dopuszczać do głosu szeptów podświadomości, że starość to nie tylko zmarszczki. Starość to potykanie się o przeszkody, których jeszcze kilka lat temu w ogóle się nie zauważało. Które były niczym drobne kamyczki, gałązki albo rysy w chodniku. Z czasem kamyczki stały się głazami, gałązki konarami, a rysy – przepaściami. Z każdym kolejnym rokiem było trudniej, a na im więcej przeszkód natrafiało ciało, tym dobitniejszy był bunt Klarysy.
– Nie powinna pani jeździć samochodem! – krzyknęła do niej Cecylia, jedna z poszkodowanych w wypadku i, jak się później okazało, kobieta, od której Klarysa wynajmowała mieszkanie w starej kamienicy.
Kuriozalny zbieg okoliczności.
Zjeżyła się wtedy.
– Bo co? Bo jestem za stara? Bo pomarszczyła mi się dupa i mam plamy na dekolcie? Wypchaj się – parsknęła nieprzyjemnie. – Poza tym nawet nie dostałam mandatu. Policja uznała to za wypadek nie z mojej winy. A lekarz tylko potwierdził. Siła wyższa, laleczko. Chwilowe zaburzenie świadomości, na które nie miałam żadnego wpływu.
Powinna ją wtedy była przeprosić, ale złość była silniejsza. No i co z tego, że doszło do wypadku? Najważniejsze, że nikt nie umarł, prawda? Gówniany mózg! Spłatał jej figla, odmówił współpracy, wystawił na pośmiewisko. Jak można zapomnieć, dokąd chce się jechać? Kobieta, która wskutek stłuczki wylądowała na wózku, była jej wyrzutem sumienia, ale ból spowodowany utratą siebie sprzed lat przesłonił wszystko, nawet to.
– Nienawidzę starości. I tego, że wszyscy inni również jej nienawidzą – wyszeptała teraz do swojego odbicia w lustrze.
Siedemdziesiąt cztery lata. Siedem dekad i jakaś część ósmej. Czy widać już metę?
– Jeśli mam alzheimera, to może zapomnę umrzeć? – powiedziała głośno i nawet się roześmiała.
Jak można było w tak beznadziejny sposób wymyślić życie człowieka. Najpierw dać mu lata kompletnej bezsilności i uzależnienia od innych, potem pokazać, jak może być cudownie, i na końcu wrócić do punktu wyjścia. Proporcje były niesprawiedliwe. Rozłożone jakoś bez żadnego pomysłu. I dlaczego życie zatacza koło? Jaki jest sens w tym, że jedna osoba znowu staje się zależna od drugiej? Że nie potrafi sama podetrzeć sobie dupy? Że nie może się schylić i zawiązać buta? Że nie trafia łyżką do gęby? Kogo to bawi? Jeśli istnieje Bóg, to chyba sam miał kiepskie dzieciństwo, skoro stworzył człowieka i kazał mu przez większość życia być uzależnionym od kogoś innego. I zafundował mu tym więcej zmartwień niż rozrywki.
Ten wypadek miał jednak skutki uboczne, i to o wiele poważniejsze niż otarta ręka. Bo w zasadzie nic więcej się Klarysie nie stało. Usłyszała jednak, że nie powinna przebywać sama w domu, a już z pewnością sama wychodzić. I najlepiej by było, gdyby zrezygnowała z jazdy samochodem.
Aż się zagotowała.
Nie wolno jej jeździć samochodem? Nie wolno jej samej mieszkać i decydować o tym, co ma robić? To brzmiało jak ubezwłasnowolnienie, jak odebranie jej wolności, jak przerobienie na marionetkę, która rusza się tylko wtedy, gdy ktoś inny pociągnie za sznurki. Tym kimś okazał się na szczęście jej wnuk Maciek. I dobrze, bo opieki syna z pewnością by nie zniosła. Ciągle go coś denerwowało, zawsze musiał mieć w stu procentach wykonany plan, a kiedy ten odbiegał od normy, wpadał w szał. Synowa była nieco mniej walnięta, ale za to nieustająco cierpiąca. Wszystko ją bolało, kłuło, uwierało i dotyczyło to nie tylko ciała, ale ogólnie życia. Najwyraźniej miała na nie alergię, a to mocno kolidowało z nastawieniem Klarysy. Ona dla odmiany lubiła życie, nawet jeśli kopało w dupę. A im była starsza, tym kopniaki stawały się silniejsze. Albo dupa mniej odporna.
Maciek wpadł jak zwykle o osiemnastej.
– Co jest? – spytała od razu, bo minę miał bardziej niż tragiczną. Coś pomiędzy życiowym dramatem, depresją na poziomie zaawansowanym a rozpaczą porzuconego kochanka.
– W sumie to już nic – odpowiedział zupełnie bez sensu, bo przecież było wiadomo, że Klarysie to nie wystarczy.
Odczekała jednak, aż umyje ręce, poprawi sznurowadła przy butach, choć nie było to konieczne, naleje sobie kawy, odchrząknie osiem razy, potrze palcem nos i odgarnie włosy. Taki rytuał osoby, która musi coś powiedzieć, ale nie do końca wie, z której strony zacząć.
– Mów po prostu i nie kręć. I tak z ciebie wszystko wyciągnę. – Wzruszyła ramionami.
– Dostałem stypendium – wydukał wreszcie. – W Londynie.
Klarysa parsknęła śmiechem. Faktycznie dramat. Gorszym byłoby jeszcze wygranie w totolotka.
– Widzę, że cię rozniosło ze szczęścia – zauważyła sarkastycznie.
Maciek spojrzał na nią bez uśmiechu.
– Przecież wiesz, co to oznacza.
– Nie.
– Nie możesz mieszkać sama.
To zabrzmiało prawie jak wyrok.
– Mogę – próbowała zaoponować.
Problem polegał na tym, iż sama coraz bardziej zdawała sobie sprawę z tego, że nie jest dobrze. Najgorzej było kilka dni temu, kiedy patrzyła na kanapki, które przygotował jej Maciek, i kompletnie nie wiedziała, co ma z nimi zrobić. Po godzinie poczuła głód i po prostu je zjadła. Ale poczuła się dziwnie. Popukała się nawet w głowę i wyszeptała do siebie:
– To tylko dziury, w które chwilowo wpadam. Ale ciągle jeszcze potrafię z nich wyjść.
Pytanie jak długo.
Najbardziej bolały suche słowa lekarza. Wymawiał je tak, jakby musiał odklepać jakąś formułkę, którą wykuł na pamięć jeszcze na studiach. Rzadko kiedy patrzył jej w oczy i w ogóle się nie uśmiechał.
– Demencja starcza, czyli inaczej otępienie, to zespół objawów spowodowany zmianami w mózgu. Charakteryzują się one obniżeniem sprawności umysłowej i poznawczej. Termin pochodzi od łacińskiego słowa dementia i oznacza „bez rozumu”.
Cham.
– Zaburzenia otępienne to schorzenie postępujące i wyniszczające, związane z wiekiem. Stanowi rosnący problem zdrowia publicznego w krajach rozwiniętych.
Jasne. Czyli jesteś rosnącym problemem dla zdrowia publicznego. Co za beznadziejny lekarz. Maciek też patrzył na niego jak na motylicę wątrobową. Z odrazą.
– Czy ten stan będzie się pogarszać?
Lekarz wzruszył ramionami, jakby to było jakieś debilne pytanie.
Może i było, ale Klarysa chciałaby wiedzieć.
– Najpierw musimy zrobić rozpoznanie. To dość standardowe badanie, na podstawie którego określimy, na jakim etapie znajduje się obecnie pacjentka.
„Na etapie wyrżnięcia ci w nos” – pomyślała Klarysa, ale tylko się uśmiechnęła. W nos zawsze zdąży mu strzelić.
– A zatem ustalamy nieprawidłowości w zdobywaniu i zapamiętywaniu nowego materiału. Muszę wiedzieć, jak często pacjentka powtarza te same treści, gubi przedmioty, zapomina o sytuacjach, które miały miejsce, lub nie pamięta o umówionych spotkaniach. Czy były też incydenty zagubienia w znanej przestrzeni?
Incydent zagubienia w znanej przestrzeni. Brzmiało prawie jak wiersz, gdyby nie fakt, że słowa wypowiadał sztywniak, i na dodatek lekarz. Małe szanse, że był poetą. Pytał raczej o konkrety.
Ten wypadek… Ale to nie było zagubienie w przestrzeni, ona po prostu zapomniała, dokąd chciała jechać. Może się za bardzo zamyśliła? Przecież to się każdemu zdarza, i to w każdym wieku. Chociaż było coś jeszcze. Kilka miesięcy temu wyszła na spacer do pobliskiego parku. Lubiła czasem posiedzieć na ławce, popatrzeć na dzieci, byle z nieco większej odległości, bo okropnie wrzeszczały, i pójść nakarmić kaczki. I właśnie w tym parku zapomniała nagle, gdzie znajduje się jej ulubiona ławka. Była przez dobre pięć minut i nieco zagubiona rozglądała się wkoło. Przecież to niemożliwe, żeby nie wiedziała, w którą stronę iść. Stała nieopodal ogromnego kasztanowca i potem zawsze szła w prawo.
W lewo?
W końcu odetchnęła z ulgą, bo okazało się, że obok jej ulubionej ławki dostawili dwie inne i właśnie to ją tak zmyliło. Powtarzała to w głowie aż do znudzenia: po prostu ktoś dołożył inne ławki. Każdy by się pomylił. Ale w głębi duszy wiedziała, że przez kilka minut niczego nie była pewna. Nie miała pojęcia, w którą stronę pójść i dlaczego nagle ten park wydał jej się bardziej obcy niż zazwyczaj. Postanowiła jednak nie wspominać o tym lekarzowi.
– Następnie badamy stopień upośledzenia rozumienia i zdolności rozwiązywania sytuacji problemowych.
Sam jesteś upośledzony.
– Mowa tu o trudnościach w oszacowaniu niebezpieczeństwa, podejmowaniu różnych ważnych decyzji, planowaniu, wykonywaniu złożonych zadań, wreszcie gospodarowaniu pieniędzmi.
– Nic z tych rzeczy mi się nie przydarzyło – oznajmiła Klarysa z dużą pewnością w głosie. – Nadal umiem świetnie zaplanować swój dzień i raczej nie weszłabym do budynku, w którym się pali. Staram się też przechodzić na zielonym świetle, a kiedy widzę zamknięty przejazd kolejowy, zatrzymuję się – dodała nieco złośliwie.
Ale lekarz znowu rzucił jej tylko nanosekundowe spojrzenie i recytował dalej:
– Musimy też zbadać zaburzenia funkcji wzrokowo-przestrzennych, czyli, mówiąc inaczej, niemożność rozpoznawania znanych twarzy czy rzeczy, trudności w zastosowaniu prostych narzędzi, problemy z ubieraniem się. No i deficyty w zakresie funkcji językowych. Trudności w mówieniu, kłopoty z czytaniem.
Klarysa odetchnęła z ulgą. To wszystko jej nie dotyczy. Ubiera się sama, zna wszystkie osoby, z którymi się spotyka i przyjaźni, i nie leci jej ślina z buzi, kiedy próbuje wypowiedzieć jakieś zdanie. Z tym czytaniem było trochę gorzej, ale przecież każdemu zdarza się, że musi powtórzyć jakąś stronę dwa, trzy razy, bo jakoś mu umknął wątek. To raczej ma związek z koncentracją niż z demencją starczą. A czytać uwielbia. Skaza zawodowa.
Po badaniach, rozmowach i zbyt częstych, zdaniem Klarysy, wizytach u specjalistów postawiono w końcu diagnozę.
Otępienie lekkie w stronę umiarkowanego. I jeszcze jedno słowo, które Klarysa najchętniej by zmięła i wypluła jak najdalej od siebie.
Nadzór.
Halacha, czyli żydowskie prawo religijne, pokazuje praktyczne zastosowanie nakazów wynikających z Prawa Mojżeszowego i zawiera między innymi zapis o powinności szacunku wobec rodziców oraz ludzi po siedemdziesiątym roku życia. Nie można się do nich zwracać po imieniu, zawstydzać ich ani denerwować. Do obcych seniorów nie można mówić „babciu” i „dziadku”, gdyż świadczy to o braku szacunku. Starszym osobom zawsze należy pomagać oraz wysłuchiwać ich, nie okazując zniecierpliwienia. Młodsi powinni zawsze wstawać, gdy ktoś starszy wchodzi do pokoju.
Marta
Jeśli jeszcze raz usłyszę, że pieniądze i praca leżą na ulicy, to przysięgam, że splunę jadem. Otóż nie leżą. I nawet gdybyś miała przy sobie psa szkolonego jak do wyszukiwania trufli, to nawet on nie znalazłby absolutnie niczego. Próbowałam być ankieterką, ale na Boga, to chyba gorsze niż mieć okres przez cały miesiąc. Nikt, absolutnie nikt nie ma najmniejszej ochoty odpowiadać na te wszystkie durne pytania. Odnoszę nawet wrażenie, że ludzie cię nienawidzą, kiedy startujesz do nich z kretyńskim uśmiechem na twarzy i formułką: „Dzień dobry, czy zechciałaby pani odpowiedzieć na kilka pytań?”. W zamian kawa, herbata, ciastko albo inne gówno, najczęściej przeterminowane. Odpadłam po tygodniu. Poza tym nie lubię ludzi, to już ustaliliśmy.
Nie zawsze tak było, ale teraz nie jestem już naiwną panienką, która wierzy w dobre serce, empatię i miłość bliźniego. Ludzie są kogutami na ringu. Walczą o to, żeby przetrwać, i jeśli to ich kolega ma skończyć w rosole, to zrobią wszystko, żeby go wepchnąć do gara. Nawet ich rozumiem. Zawsze lepiej, kiedy to ktoś marnie kończy, niż kiedy my sami przegrywamy bitwę o lepsze życie.
Dobra, biorę głębszy oddech i wypowiem jej imię raz jeszcze.
Anna.
I teraz po kolei.
Koleżanka z liceum i studium kosmetycznego, z kursów i szkoleń, miła jak gołębica i miękka niczym ser pleśniowy. Polubiłam ją, bo była też dość przylepna, ale nie w sposób nachalny, tylko taki, który mi odpowiadał. Obie uzyskałyśmy tytuł technika usług kosmetycznych, a kiedy zaproponowała mi, żebyśmy wspólnie otworzyły studio, od razu uznałam to za doskonały pomysł. Obie miałyśmy po dwadzieścia parę lat i jakieś tam doświadczenie w zawodzie, choć oczywiście sporo musiałyśmy się jeszcze nauczyć. Na początku wynajęłyśmy niewielki lokal z dwoma pomieszczeniami, a ja dodatkowo zrobiłam szkolenie w kierunku stylizacji paznokci. Sama opracowałam też maseczkę na łamliwie paznokcie i ogólnie wiedziałam na ich temat wszystko. Klientki znalazły się błyskawicznie, zresztą trafiłyśmy w dobry moment. Na rynku jeszcze niewiele było salonów oferujących tipsy i żele, a zapotrzebowanie na te usługi wzrastało z każdym rokiem. Miałam ręce pełne roboty.
– I naprawdę mówi pani, że wystarczy oliwa i cytryna? – pytały klientki jedna przez drugą, a ja udzielałam im paznokciowych porad.
– Oliwa z oliwek, olej rycynowy, łyżeczka soku z cytryny i pięć kropli witaminy A plus D. A potem wszystko dokładnie wymieszać, podgrzać w ciepłej kąpieli albo mikrofalówce, a następnie wcierać miksturę dokładnie u nasady paznokci tak, by substancje dotarły do macierzy. Można też nałożyć kompres na noc, no i nie wolno zapomnieć o bawełnianych rękawiczkach na dłonie.
Byłam w swoim żywiole, a klientki mnie kochały. Uratowałam niejeden pazur przed całkowitym zniszczeniem. Uratowałam też niejedno złamane serce, bo przecież nie od dzisiaj wiadomo, że najlepszym konfesjonałem jest gabinet kosmetyczny. Tutaj można bardzo dokładnie rozłożyć na czynniki pierwsze niejedno rozpadające się małżeństwo, wysłuchać sekretów nieszczęśliwych kobiet, poznać tajniki zdrady, a doradzić w sprawie ciąży. Wszystko przerobiłam. Nawet romanse ucznia z wychowawczynią i lekarki z pacjentem, którego zresztą prawie zabiła własna żona. Niechcący, ale jednak uraz pozostał. Lekarka łkała nad bladobłękitną hybrydą, która, notabene, wyszła mi naprawdę pięknie i prosiła o jakąkolwiek radę. Powiedziałam, że najlepiej pójść za głosem serca, bo tak przecież mówią we wszystkich serialach i filmach o miłości. I poszła, w tej bladobłękitnej hybrydzie, z bladym uśmiechem i optymizmem w sercu, że jakoś to będzie. Najlepiej zapamiętałam Paulinę, cudowną czterdziestokilkuletnią kobietę, która była tak piękna, że przypominała mi babeczkę z kremem. Taką waniliową, posypaną srebrnymi kuleczkami z cukru. Przychodziła do mnie regularnie i zawsze wyglądała perfekcyjnie.
– Jak pani to robi? – spytałam ją kiedyś. Owszem, też o siebie dbałam, ale efekty znacznie odbiegały od tego, jak wyglądała Paulina. A przecież była ode mnie starsza.
Uśmiechała się wtedy przyjemnie i po paru spotkaniach wiedziałam już wszystko. Cholernie dużo roboty. No, ale opłacało się. W tym niepięknym świecie tylko piękni mieli coś do powiedzenia. Piękni i młodzi. Zresztą trudno się dziwić. Osobiście nie przepadałam za starszymi ludźmi. Miałam wrażenie, że ich jedynym zajęciem jest narzekanie. Ciągłe wyszukiwanie problemów, wręcz obsesyjne śledztwo, które miało na celu utwierdzić ich w przekonaniu, że wszyscy im źle życzą. I to gderanie. Utyskiwanie. Marudzenie. Jedyną osobą, którą w miarę akceptowałam, była moja babcia. Akceptacja polegała głównie na tym, że niemal zawsze wyłączałam się, kiedy mówiła. Po prostu zajmowałam się swoimi myślami, a babcia coś tam gadała po nosem. Kiedy orientowałam się, że padło jakieś pytanie, kiwałam głową, ale niejednoznacznie, bez sprecyzowanego „tak” lub „nie”, a babci było to obojętne. Grunt, że konwersacja jakoś się toczyła, ktoś był obok, nawet jeśli tylko ciałem. Kiedy umarła dwa lata temu, zrobiło mi się przykro i poczułam coś w rodzaju wstydu, że nigdy tak naprawdę jej nie słuchałam. Innych starszych ludzi jednak nie lubię. Drażni mnie ich starość, choć wiem, że to głupie. Też się kiedyś zestarzeję. Ale może będę jak Paulina. Może uda mi się oszukać czas, zachować młodość na dłużej i sprytnie lawirować dalej, udając, że jeszcze nie przyszła na mnie pora.
Ale wróćmy do tematu Anny.
Nasze małe studio kosmetyczne funkcjonowało sprawnie, rozwijało się przyjemnie i po dwóch latach mogłyśmy pozwolić sobie na zakup znacznie większego lokalu. Miałam swoje oszczędności, resztę pożyczyli mi rodzice. Byłam przeszczęśliwa. Zatrudniłyśmy też recepcjonistkę i obie czułyśmy się damami biznesu. Przez kilka kolejnych lat mój świat był bezpiecznym miejscem, ograniczonym do kilkudziesięciu metrów gabinetu kosmetycznego, a ja wcale nie czułam potrzeby, żeby ruszyć w drogę i odkrywać coś nowego. Niektórzy ludzie muszą być w ciągłym ruchu. Przemieszczać się, poruszać, zmieniać miejsce tylko po to, by już za chwilę znowu spakować walizkę. Ja byłam z tych, którzy szybko zapuszczali korzenie. Którym wystarczało to, co mają, nawet jeśli dla innych było to niewiele. Robiłam to, co lubiłam, miałam czas dla siebie, swój dzień podzielony na sekwencje i cieszyła mnie ta stabilizacja. Byłam swojego rodzaju minimalistką życiową, ale najwyraźniej również tacy ludzie muszą czasem dostać po dupie, zupełnie jakby świat nagle sobie o nich przypomniał.
Tylko dlaczego w taki właśnie sposób?
Naprawdę nie wiem, jak do tego doszło. Nie wiem po prostu. Pewnego dnia Anna oznajmiła mi, że sprzedaje biznes i przenosi się do Wiednia.
– Wiednia? – spytałam zdumiona, bo to jakoś najbardziej mnie zaintrygowało.
– Poznałam kogoś, mieszka w Wiedniu.
Zupełnie jakby powiedziała – kupiłam ogórki, zrobię dzisiaj zupę. Albo – zobacz, przestało padać.
– Ale dlaczego chcesz sprzedać studio? Przecież ja tu zostaję, mogę kogoś zatrudnić, a z czasem cię spłacę.
I wtedy okazało się, że nie mogę spłacić kogoś, kto jest jedynym właścicielem salonu. Mogę ewentualnie ten salon odkupić. Cały. Kiedy rodzice pożyczyli mi gotówkę, żebym mogła zainwestować w biznes, po prostu dałam pieniądze Annie, a ona załatwiła resztę. Owszem, podpisywałam jakieś dokumenty, ale w zasadzie ich nie czytałam. Ufałam jej. Zawsze mówiła: nasz gabinet, nasza firma, nasze pieniądze, nasze klientki. Przez myśl mi nie przeszło, że salon jest wyłącznie jej własnością. Że można tak głęboko zanurzyć się w kłamstwie, z tak pięknym uśmiechem na twarzy. A potem rzucić w kogoś cegłą z napisem „wypierdalaj”. Nie miałam pojęcia, jak stanąć do walki. Jaką zbroję założyć, jakiej broni użyć. Stałam się gąbką nasączoną łzami oraz upokorzeniem, z kartonem lakierów do paznokci, które dostałam w przypływie łaski. Więc chyba trudno mi się dziwić, że postanowiłam odpłacić światu podobną podłością. Od dzisiaj nie będę miła, uprzejma, uśmiechnięta i tryskająca dobrym humorem. Będę podła. Od poranka aż do zachodu słońca. Od poniedziałku do niedzieli. Od wiosny do zimy. I od A do Z.
Rodzicom powiedziałam, że zbankrutowałyśmy, bo wstyd wypalił mi gardło. Za cholerę nie potrafiłam przyznać się, że ktoś mnie oszukał, a ja nawet nie mogłam pójść z tym do sądu. I że przyjaźń może zakończyć się w ułamku sekundy.
Obecnie jestem bezrobotna. Żyję z oszczędności i panicznie boję się jutra. Z jednej strony przeraża mnie czas, który dla mnie nagle stanął w miejscu, z drugiej – cieszę się, że kolejne dni nadciągają tak wolno. Ale kiedyś zobaczę w końcu zero na swoim koncie, a wtedy będę musiała stawić czoła rzeczywistości i znaleźć jakąkolwiek pracę. Nie mogę poprosić rodziców o wsparcie. Ciągle jeszcze mam u nich dług, nie byłabym w stanie domagać się jeszcze więcej. Nie w sytuacji, kiedy moja przyszłość wymalowana jest farbką akwarelową. Wystarczy kilka kropel deszczu, żeby całkowicie się rozmyła.
Wyszłam z domu, żeby zobaczyć, jak bardzo zmienił się świat. Z przykrością stwierdziłam, że w ogóle. To niewiarygodne, że wszystko funkcjonuje dalej i nikogo nie obchodzi fakt, iż jestem w dołku. Jest czerwiec, wiatr wieje ciepło i przyjemnie, liście szumią na drzewach, a niektóre powoli opadają, zupełnie jakby nie miały ochoty czekać do jesieni. Samochody jeżdżą po ulicach, w piekarniach jest wzmożony ruch, podobnie jak na małym targu warzywnym. Ludzie coś kupują, o czymś rozmawiają, pakują pomidory do siatek i rozchodzą się do swoich zajęć. Nikogo nie interesuje trzydziestojednolatka, która nie wie, co ze sobą zrobić. Która snuje się po ulicach, bo nie ma nic lepszego do roboty i która nadal nie może uwierzyć, że dała się zrobić na szaro.
Nie myśl, że nie próbowałam.
Obeszłam niemal wszystkie gabinety kosmetyczne w pobliżu swojego miejsca zamieszkania, ale absolutnie żaden z nich nie szukał stylistki paznokci. W ogóle nikogo nie szukał. Zostawiłam na wszelki wypadek namiary do siebie, choć wiem, że pewnie wylądowały w koszu na śmieci. Pojechałabym do rodziców, ale boję się, że mogłabym niechcący wyznać prawdę. Albo zacząć wyć niczym ząbkujące dziecko, a wtedy od razu by się zorientowali, że chyba coś jest nie w porządku. Zresztą mama i tak wszystko by ze mnie wyciągnęła. Popatrzyłaby tylko nieco dłużej, a ja wyśpiewałabym swoją porażkę, i to ardente. Zawsze to potrafiła. Kiedy byłam dzieckiem, ukradłam ze straganu mango. W zasadzie leżało ono pod ladą i było trochę nadgniłe, a ja nie wiedziałam wtedy, co to za owoc. Strasznie jednak chciałam go mieć. Zanurkowałam więc pod stół, chwyciłam mango i ukryłam pod bluzką. Wieczorem okropnie wierciłam się przy stole. Chciałam jak najszybciej pójść do swojego pokoju i pokroić to coś. I nagle mama podała mi talerzyk z masłem i tak jakoś dziwnie spojrzała, że niemal natychmiast się zaczerwieniłam.
Nie mogła wiedzieć, co zrobiłam, bo tego nie widziała.
Nie mogła się nawet domyślać.
– Powiesz mi? – zapytała nagle, a ja zaczęłam ryczeć i przysięgać na życie moich pięciu lalek, że nie chciałam niczego ukraść i że to coś leżało tak naprawdę na ziemi.
– Przynieś – powiedziała mama, a ja pobiegłam do pokoju, modląc się po drodze, żeby nikt mi nie kazał pójść jutro na rynek i przepraszać za swój niecny występek. Chyba umarłabym ze wstydu.
– Mango – stwierdziła mama i obejrzała je z każdej strony. – Trochę nadgniłe, ale pewnie smaczne.
Jakoś straciłam na nie ochotę. Zwłaszcza po tym, co usłyszałam chwilę później.
– Jutro pójdziemy na rynek i przeprosisz. A potem zapłacisz za mango ze swojego kieszonkowego.
Rozumiesz więc, że nie mogłam w tym stanie pojechać teraz do rodziców. Wszystko by się wydało, a co gorsza – tym razem przeprosiny by nie wystarczyły. A za głupotę i łatwowierność winić mogłam tylko siebie samą. Najgorsze było to, że za trzy tygodnie rodzice mieli obchodzić trzydziestą piątą rocznicę ślubu i do tego czasu musiałam znaleźć pracę lub przynajmniej opanować mimikę do tego stopnia, żeby nikt się nie zorientował, że stoję nad przepaścią.
I jeszcze kupić prezent.
Klarysa
Sytuacja wyglądała fatalnie. Co prawda Klarysa nadal była pewna, że sobie świetnie poradzi sama, ale otoczenie najwyraźniej było innego zdania. Bliscy nie mieli mocnych argumentów, tylko błahe powody, przy których cholernie się upierali.
Dobrze, nie zakręciła wody w kranie od razu po myciu zębów, ale po paru godzinach jednak sobie o tym przypomniała. I założyła sukienkę na lewą stronę. Tylko że to może świadczyć nie tyle o demencji, co o zwykłym roztargnieniu. Gdyby zrobiła to jako dziecko, wszyscy uznaliby to za słodkie i zabawne, teraz jej syn zmrużył oczy, a synowa tylko pokiwała głową.
– Babciu, spróbujmy – powiedział Maciek.
Problem polegał jednak na tym, że ona za żadne skarby nie chciała zamieszkać w tym cholernym domu opieki, nawet jeśli był prywatny i według ulotek bardziej przypominał wakacyjny hotel z opcją all-inclusive, z całodobową opieką medyczną oraz możliwością opuszczania go w razie potrzeby i chęci. Oczywiście wcześniej informując odpowiednie osoby i zawsze mając przy sobie karteczkę z imieniem, nazwiskiem, adresem oraz numerem telefonu.
Ale to ciągle był dom opieki. Co z tego, że luksusowy. Kiedy pakują cię do poczekalni śmierci, w dupie masz luksusy. I tak wiadomo, że stąd wychodzi się tylko w jednym kierunku. A na końcu czeka na ciebie wieniec pogrzebowy i rzewny tłum ubrany na czarno. Trzy godziny później ty leżysz i rozpoczyna się proces gnilny, a tłum ściąga z siebie czarną odzież.
– Nie chcę – powiedziała Klarysa, choć zdawała sobie sprawę, że chyba nikt tak do końca nie bierze jej zdania pod uwagę.
Może i chcieli dobrze. Ale dobroć ma różne odcienie, a tym razem akurat miała beznadziejny kolor beżu. Nijaki, blady i wyjątkowo nietwarzowy.
– Mamo, wydaje nam się, że nie masz wyjścia. Nie powinnaś mieszkać sama, to stwierdził lekarz. Możesz oczywiście zamieszkać z nami…
Klarysa czekała na „ale”.
Kto to powiedział? Chyba jakiś król z Gry o tron. Zdanie wypowiedziane przed „ale” się nie liczy. O, wcale nie było najgorzej z jej pamięcią, skoro potrafiła odtworzyć cytat. Chyba z sezonu pierwszego. Klarysa uwielbiała ten serial. Najbardziej podobały jej się efekty specjalnie, kiedy krew dosłownie tryskała w jej stronę. Aż się czasem uchylała. I zgryźliwości, którymi obdarowywano się hojnie i bez pardonu. I to, że ktoś powiedział, iż na starość można zatapiać się w ironii.
– Czekam na „ale” – powiedziała teraz.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki