Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bracia Collins. Na pozór znamy ich doskonale - z programów telewizyjnych, z łamów kolorowych czasopism, ze zdjęć widywanych regularnie w portalach internetowych. Czy jednak znamy ich naprawdę? Czy znamy historię ich sukcesu i drogę, która zaprowadziła ich z legnickiego blokowiska tam, gdzie są teraz? Nie była to droga usłana różami. Raczej wyboista i mocno pod górę. Można tę książkę czytać jak opowieść o zwycięstwie na przekór wszystkim przeciwnościom. Można jak literaturę motywacyjną, bo mówi ona także o tym, że nie wolno porzucać marzeń, tylko trzeba dążyć do ich realizacji, nawet wbrew całemu światu - wtedy nie będzie dla nas rzeczy niemożliwych. A można też potraktować ją po prostu jako fascynującą historię o tym, jak Grzesiek i Rafał stali się Gregiem i Ralphem. Historię miejscami smutną, miejscami zabawną, ale zawsze wciągającą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 223
Rafał Collins
(nie)Odjazdowe życie braci Collins
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Autor oraz Helion SA dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz Helion SA nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.
Redaktor prowadzący: Szymon Szwajger
Projekt okładki: Jan Paluch
Projekt graficzny składu / skład: Sabina Suchy
Zdjęcie na okładce: Paweł Sudoł
Zdjęcia wewnątrz pochodzą z prywatnych zbiorów Autora
Helion SA
ul. Kościuszki 1c, 44-100 GLIWICE
tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63
e-mail: [email protected]
WWW: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)
Drogi Czytelniku!
Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres
http://editio.pl/user/opinie/odjazd_ebook
Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.
ISBN: 978-83-283-7416-4
Copyright © Helion SA 2020
Czasami lepiej nie widzieć, nie słyszeć, nie wiedzieć… Idąc tym tropem, pisząc tę książkę, mam małą przewagę. Jest to dla mnie podwójny debiut. Nie tylko w roli pisarza, ale również w roli czytelnika, gdyż jeszcze w życiu mi się taka przyjemność nie zdarzyła. Choć, przepraszam, było coś… Pewnego razu, około dwunastu lat temu, o piątej rano, na balkonie we włoskiej miejscowości Lagopatria, Rafał – ówcześnie Chmielewski – sięgnął po książkę Maria Puzzo Ojciec chrzestny i codziennie czytał około pięćdziesięciu stron. Do tej pory była to moja jedyna styczność z literaturą. W każdym razie nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek czytał jakąś biografię, wywiad rzekę, czy książkę przyrodniczą. Można śmiało powiedzieć, że jestem literacką dziewicą. Podczas pisania nie będę sugerował się niczym i nikim, bo po prostu nie mam porównania…
Uznałem, że będę starał się być jak najbardziej autentyczny. Zawsze i wszędzie.
Podobnie miała się sytuacja z Odjazdowymi Bryka Braci Collins. Wcześniej nie śledziłem innych programów motoryzacyjnych. Chociaż niektórzy twierdzą, że pierwowzorem programu jest Gas Monkey Garage, ale to bzdura. Mogę to nawet przysięgnąć! Fuck, przysiąc się pisze! Przepraszam! Po tylu latach w Anglii i pisania po angielsku, nie umiem już podstaw po polsku, choć przeklinanie wychodzi mi perfekcyjnie i naturalnie…
Do sedna! Z premedytacją nie obejrzałem żadnego odcinka wspomnianego programu, aby się nie sugerować. Czasami po prostu lepiej nie widzieć, nie słyszeć, nie wiedzieć…
Na początku tej książki warto, żebyś wiedział, że specjalnie nie przebieram w słowach. Po wielu sytuacjach medialnych, które były rozdmuchane, napompowane i wyreżyserowane, które ukazywały mnie takiego, jakim nie jestem, stwierdziłem, że mam tego dość. Siedząc w hotelu St. Regis na Mauritiusie, gdzie otworzyliśmy filię PWC, uznałem, że będę starał się być jak najbardziej autentyczny. Zawsze i wszędzie. Nawet w Odjazdowych Brykach Braci Collins. Sprawy mają się następująco: lubię piwo i piję go za dużo. Wino też lubię, choć piję je racjonalnie… Klnę jak szewc… Mam obsesję na punkcie lojalności, zarówno w życiu prywatnym, jak i w biznesie. Mówię o tym otwarcie – jak ci kiedyś powiem, że w coś wchodzę, to możesz być pewien, że tak jest na sto procent i oczekuję tego samego w zamian – proste! Jestem człowiekiem, którego własny brat ma zapisanego w telefonie jako „Putin” – ma to nawiązywać do moich zapędów autorytarnych i przywódczych! Moje ma być zawsze na wierzchu i chuj!
Cenię sobie ponadto takie „głupoty”jak: miłość, przyjaźń, rodzina i inne tego typu śmieci…
Ja pierdolę, książka o sobie w wieku dwudziestu dziewięciu lat?! Długo biłem się z myślami, czy to zrobić – wydać książkę o swoim życiu przed trzydziestką – nawet spytałem o to moich fanów na Facebooku… Nie lubię tego określenia i krępuje mnie ono, choć bywam medialną dziwką. Jest mi bardzo miło, gdy otrzymuję wiadomości z poparciem, kiedy ktoś wybiega za mną ze sklepu z butelką dobrej wódki i krzyczy, że chciał tylko przybić pionę i mi ją (butelkę) wręczyć. Miło mi, kiedy zrobienie sobie ze mną zdjęcia sprawia radość przeróżnym ludziom, jak było na przykład podczas meczu charytatywnego u Kuby Błaszczykowskiego… Tak, bywam dziwką i zamierzam dalej być dziwką, ale szczerą i prawdziwą! Nie będę więc kłamał. Taka szczerość jest fajna, choć bywa krępująca…
Książka napisana przed trzydziestką… Justin Bieber wydał swoją w wieku chyba dziewiętnastu lat. I, jak powiedział król TVN-u, z czym osobiście się zgadzam, widocznie miał o czym pisać… Cieszę się, że piszę swoją książkę teraz, powiedzmy „na świeżo”. Kiedyś do niej wrócę i sam sobie przypomnę wszystkie te historie, które tutaj opiszę… Pamięć mam dobrą, choć krótką, więc napisanie książki właśnie teraz, sprawi, że będę mega obiektywny i prawdziwy. Sylwia – moja narzeczona – kiedy jej powiedziałem, że będę pisał książkę, skwitowała to tak:
Wielu ludzi musi koloryzować wydarzenia, aby były ciekawsze, ty musisz je tonować, aby ci ludzie uwierzyli, że są prawdziwe.
Cóż, zaryzykuję, kto uwierzy, ten uwierzy, choć zapewniam, że nie będzie łatwo… Czytając tę książkę nie raz pomyślisz: „Nieeee… Ściemnia… Przesadza, naprawdę, bez kitu, co za chłam…” – choć z tym się mogę zgodzić – chyba, w sumie nawet nie wiem, czy to chłam, bo nie mam porównania…
Historie tutaj zawarte w stu procentach oddają wydarzenia tak, jak je pamiętam. Nie ze wszystkich może jestem dumny. Będąc szczerym, z większości tego, co robiłem w życiu do dwudziestki nie jestem dumny, w zasadzie czasami nawet się tego wstydzę. Mam tylko nadzieję, że nie powiem tego samego przed czterdziestką o okresie między trzydziestym a czterdziestym rokiem mojego życia…
Ta książka będzie dla mnie katharsis – oczyszczeniem, rozliczeniem się z przeszłością, oswobodzeniem z dziecięcych traum. Tutaj wszystko będzie jak na tacy. Chciałbym, żeby każdy wziął wreszcie odpowiedzialność za swoje czyny. Ja jestem już dorosłym facetem i chcę raz na zawsze odciąć się od wszystkiego. Chcę powiedzieć jak było i jak jest, zero niedopowiedzeń. W tej książce opowiem wszystko, opowiem jak ja to widzę, jak było naprawdę.
Często słyszę na swój temat albo raczej czytam jakieś dziwne historie. Pora z tym skończyć. Pora skończyć z docinkami typu: „bo ci Collinsi, to oni wszytko od starych dostali albo na narkotykach się dorobili. Ewentualnie na Vacie”. Ostatnio słyszałem, że dorobiliśmy się na robieniu jakichś przekrętów ubezpieczeniowych „na stłuczkę” w Anglii. Jak Mameda Khalidova uroczyście zatrzymali za handel i legalizację skradzionych aut, od razu pojawiła się teoria dotycząca nas. Mamed rzekomo ściągał auta z Czech, woził do braci Collins, którzy je podrasowywali, a on je sprzedawał. Jakieś abstrakcyjne historie. Pisząc to, chcę pokazać prawdę, że we wszystko, co osiągnęliśmy, włożyliśmy ogrom pracy. Chcę pokazać jakie mieliśmy dzieciństwo i to, jak kiedyś wszystko wyglądało, jaki to miało na nas wpływ… Powiem nieskromnie, że ta historia może być inspiracją dla innych. Być może jakiś chłopak, który siedzi w domu, dostaje wpierdol od ojca i nie ma co jeść, dostanie moją książkę, przeczyta ją i zainspiruje się. Może zacznie zmieniać swoje życie? Jest dwudziesty pierwszy wiek, mamy otwarte granice… Wystarczy wsiąść w pociąg, z małej wioski przyjechać do Warszawy i jest się w innym świecie. Spektrum możliwości nagle poszerza się o milion procent. Wystarczy wsiąść do pociągu, wystarczy przyjechać. Może nie masz tu pokoju, może nikogo nie znasz w Warszawie, ale kogo ja znałem w Katarze? Znam wielu ludzi, którzy pojechali do Anglii w ciemno i stojąc na dworcu, zagadywali ludzi, że szukają pracy. Ci ludzie dzisiaj są milionerami! Osobiście znam takie przypadki, że człowiek przyjeżdżał na Victoria Coach Station, miał dwie kanapki w ręku, a dzisiaj jest bogaty. Naprawdę, da się. Oczywiście, to nie jest tak, że wyciągniesz rękę i pieniądze spadną Ci z nieba, bo trzeba na nie ciężko pracować.
Droga do sukcesu wygląda tak, że musisz milion razy upaść i wstać.
Jeśli chcesz wiedzieć, jak do niego dojść, wystarczy… spytać ludzi, którym się udało. Will Smith pięknie opisał drogę na szczyt. Porównał ją do budowania ściany. Brzmiało to mniej więcej tak: „Jeśli nie potrafisz murować ściany to nie muruj od razu całej. Każdego dnia połóż jedną cegłę tak idealnie, jak tylko potrafisz, następnego dnia kolejną i wkrótce uzyskasz mur”. Przyzwyczaj się do tego, że ludzie będą cieszyli się z twoich porażek i będą umniejszać twoim sukcesom. To, kogo możesz nazywać rodziną i prawdziwymi przyjaciółmi poznasz nie tylko w biedzie, ale też, kiedy odniesiesz sukces. Po tym, jak bliscy go zniosą, bo sukces bardzo kłuje w oczy. Ludzie często przelewają frustrację za swoje niepowodzenia na tych, którym wyszło i próbują bagatelizować ich sukcesy. Będą mówić, że to nic wielkiego, że to proste, że każdy tak mógł. Jasne, każdy mógł, ale jednak tak nie zrobił. Bo na sukces trzeba zapracować! Pokonać mnóstwo problemów.
Ktoś kiedyś mądrze mi powiedział, że enterpreneur to osoba, która woli pracować dziewięćdziesiąt godzin tygodniowo, żeby tylko nie pracować czterdziestu. Ja na przykład, pewnego razu przez cztery dni pracowałem dziewięćdziesiąt godzin, mimo że nie musiałem. Robiłem to charytatywnie. Ostatnio wyjechałem z domu o godzinie szesnastej, wróciłem następnego dnia o dwudziestej trzeciej trzydzieści. Sprawdziłem dokładnie w nawigacji – przejechałem w jedną stronę czterysta czterdzieści cztery kilometry za Poznań, żeby odebrać auto od skrajnie biednej kobiety. Ta pani co wieczór bierze swoje prywatne auto i jeździ po okolicznych sklepach, zbierając produkty z krótką datą ważności, żeby następnego dnia rano rozwieźć je do czterdziestu ośmiu ubogich rodzin. Sama też jest tak biedna, że nie pytaj. I ma zjebane auto. Odebraliśmy od niej to auto do naprawy, ale to nie wszystko, co zrobiliśmy. Postanowiliśmy, że upewnimy się, że świat o niej usłyszy i spędzi ten jeden dzień na przyjemnościach, bo na to zasługuje.
By the way – pisząc to, nie mam zamiaru „wracać do góry” i sprawdzać interpunkcji, spójności, czy składni tych słów. Jakiś nieszczęśnik w redakcji będzie musiał mi pomóc we wstawianiu przecinków i zachowaniu sensu tak, abyś mógł zrozumieć ten tekst. Zwyczajnie nie mam zamiaru edytować samego siebie. Piszę ciągiem, jak leci, co mi się na myśl nawinie, prosto do Worda, bo ta książka ma być prosta i szczera. Wiesz jaki jest paradoks? Będzie to kolejna książka, której… nie przeczytam!
Pisząc tę książkę, musiałem zajrzeć w przeszłość. Był to powrót do najciemniejszych zakamarków mojego życia. Założę się, że gdybym miał wizytę u psychologa, to znalazłby on w moim życiu jakieś skutki tego, co przeżyłem w dzieciństwie. Chociaż sam tak o tym nie myślę. Nakreśliłem sobie wyraźną linię na osi swojego życia, od której miał zacząć się zupełnie nowy ja. Wpoiłem sobie takie myślenie do tego stopnia, że, przysięgam na wszystko, kiedy napisałem tę książkę, pomyślałem o sobie w trzeciej osobie: „Ale ten chłopak miał w życiu przejebane”. Zacznę od początku, bo należy zacząć chyba od dzieciństwa, prawda? Niewiele pamiętam, ale tak ma raczej każdy.
Ogólnie ludzie mają w zwyczaju mawiać, że pamięta się tylko dobre rzeczy… Ja uważam, że pamięta się rzeczy, które wywarły na nas największe wrażenie, a u mnie, niestety, niewiele było beztroskich chwil, wolnych od negatywnych odczuć…
Cieszę się, że to piszę, ponieważ wiem, że wyrzucenie z siebie negatywnych emocji dobrze mi zrobi i pozwoli zamknąć pewien rozdział mojego życia… Choć w najbliższych miesiącach po wydaniu książki pojawi się pewnie całe mnóstwo nowych pytań, na które będę musiał odpowiedzieć, to liczę, że po wyjaśnieniu tu niektórych kwestii, tendencja będzie raczej spadkowa. W końcu wszystkie te pytania spadną w otchłań zapomnienia i będę mógł definitywnie zamknąć pewien rozdział. Heh, funny. Rozdział tak, jak w książkach… Z tego co słyszałem, książki mają rozdziały.
Zauważyłem, że kiedy włączam kamerę i mówię z głowy, bez tekstu, bez przygotowywanych karteczek z podpowiedziami, bez prompterów i suflerów, wtedy wychodzi zawsze najlepiej, tak prosto z serca. Ludzie są wyczuleni na prawdziwość i szczerość… To akurat jest fantastyczne.
Nie raz mój wkurw na ZUS, skarbówkę i inne rzeczy odbijał się kilkumilionowym echem wśród Polaków, bo mówiłem to, co myślałem, od serca.
Może czasem nieskładnie, nieschludnie, zwyczajnie brzydko, ale zawsze prawdziwie i tak samo będzie teraz. Kiedy byłem mały… Żartuję, przecież wciąż jestem, no nie? Kiedy byłem bardzo, serio, bardzo młody, miałem dużą rodzinę: tatę, mamę, brata, babcie, ciocie, wujków, wszystko pięknie. Ojca nie widywałem często, bo ciężko pracował. W tygodniu prowadził wypożyczalnię kaset video – teraz wszystkie młode osoby pomyślą: „Co to?” albo „Ile on ma lat, że takie rzeczy pamięta?” (he, he, he). W weekendy jeździł na giełdy handlować kasetami, w Święto Zmarłych – zniczami, a w wakacje okularami słonecznymi. Nawet jak Jan Paweł II przyjechał do Legnicy, to jako jedyny sprzedawał chorągiewki z jego wizerunkiem. Wpadł też na pomysł, żeby rozprowadzać „papieską wodę”, która rozeszła się na pniu, tylko dlatego, że etykiety butelek zamienił na wcześniej wydrukowane z podobizną papieża. Efekt był taki, że jako jedni z pierwszych mieliśmy w domu swojego własnego PC-ta. Tak, mieliśmy Amigę 500 z grami Bomberman i Hugo. Kiedy koledzy z klasy przyjechali mnie odwiedzić, nie wierzyli, że to jest prawdziwy komputer, ten z opowiadań, z obrazków… A jednak! Potem mieliśmy rolki… Jako pierwsi w Legnicy mieliśmy łyżworolki! Ludzie, kiedy jeździliśmy z walkmanem grającym na cały regulator Bomfunk MC’s i Queen, patrzyli na nas niemal z takim zdziwieniem z jakim patrzyli na tych gości na pierwszych samojezdnych deskorolkach. Oczywiście w Alpinusie, gdzie sprzedawali rolki, nie było mojego rozmiaru, wszystkie były za duże. Skręciłem wtedy taką zadymę, że Grzesiek ma, a ja nie, że tata kupił mi rolki o kilka rozmiarów za duże bez oporu. Chuj, że ekspedientki patrzyły na niego pewnie jak na debila, że kupuje dziecku rolki za duże o kilka rozmiarów. Na mój upór nie było rady… „Bo Grzesiek ma, a ja nie!” I tak dostałem jako drugie dziecko w Legnicy rolki. Pierwszy był Grzesiek…
Generalnie niczego nam nie brakowało, było dobrze, a jak na legnickie warunki, nawet bardzo dobrze. Tato robił, co mógł i wydawało się, że wychodzi mu to świetnie – kupił nawet domek nad jeziorem, żeby łowić ryby, kiedy my biegaliśmy dookoła… Tutaj przypomniała mi się ciekawa historia, którą mi opowiedział. Kiedy byłem małolatem oglądałem popularne wtedy filmy z Bruce’m Lee, Jean Claude Van Damme’m, i tym podobnymi. Stoi sobie Rafał Chmielewski nad jeziorem, tata łowi ryby, Grzesiek gdzieś w okolicy wykopuje mu robaki, których i tak było pod dostatkiem, ale trzeba w końcu jakoś zając gówniarzy, żeby mieć chwilę spokoju. W pewnym momencie przechodziła tam grupka ludzi, jakieś nastolatki, mieli siedemnaście, może dziewiętnaście lat – dla mnie wtedy już dorośli. Ja stoję z reklamówką złowionych przez tatusia ryb, dumny jak paw, co zauważył jeden z nich. Rzucił do mnie wtedy żartobliwie: „Dawaj te ryby!”, a ja jak na filmach, dosłownie (!), cisnąłem workiem o ziemię, przyjąłem gardę i najtwardszym głosem jaki udało mi się z siebie wydobyć, powiedziałem, kompletnie bez obaw: „Chodź i sobie weź!”. Zadziałało, nie chciał się bić. Rozochocony moim sukcesem, stałem dalej na środku jedynego przejścia, trzymając te ryby w siatce tak, aby każdy, kto chciał przejść, musiał mnie ominąć. W końcu byłem karateką! I to z sukcesami, nawet bez walki. Ludzie mnie omijali, aż tu jeden pan idzie, idzie i mnie mija… Coś zrobił nie tak, nie wiem, czy poszło o spojrzenie, czy o jego wygląd… Jak mu podstawiłem nogę, tak wylądował na brodzie. To był sukces! Patrzę, biegnie tato i krzyczy: „Przepraszam pana! Rafał, no co ty…”. A ja, że nic, stoję grzecznie, a ten pan nie przeprosił i tak sobie przeszedł po mojej alejce… Na szczęście mężczyzna był zachwycony moją postawą i do końca pobytu, codziennie kupował mi lody, a Grześkowi nie – wygrałem!
Od zawsze robiliśmy sobie na przekór, do teraz często popadamy w konflikty, ale nigdy nie pozwalamy, aby drugiemu stała się krzywda.
Z perspektywy czasu widzę, że nasze relacje z Grześkiem niewiele się zmieniły od dzieciństwa. Od zawsze robiliśmy sobie na przekór, do teraz często popadamy w konflikty.
Można nawet powiedzieć, że w tamtym czasie faktycznie byłem trochę faworyzowany. Na pewno mama bardzo mnie kochała. Tylko później jakoś przestała – nie wiem, jak można przestać kochać własne dziecko w dwa dni, to jest kurwa chore. Podczas zabawy zdarzało się, że kiedy Grzesiek nie chciał mi dać swojej zabawki to wybuchałem płaczem. Mama przybiegała wtedy i pytała, co się dzieje. Ja oczywiście opowiadałem wtedy swoja bajeczkę, że brat mnie bije i nie chce mi dać zabawki. Bronił się, że wcale tak nie było, że dwie godziny to budował i to jego zabawka, ale zawsze jakoś mi się udawało. Mama stawała po mojej stronie i dostawałem jego samochodzik. Takie typowo braterskie zachowanie, mam nadzieję.
Najważniejsze jednak było i dalej jest to, że nigdy nie pozwalaliśmy, aby drugiemu stała się krzywda. Już za dzieciaka Grzesiek stawał w mojej obronie. Kiedyś, w drugiej klasie podstawówki chłopak o imieniu Michał bardzo mocno mnie prześladował. Wiecie, niby nic poważnego, ale w tak młodym wieku posiadanie silniejszego fizycznie „kolegi”, którego głównym celem jest nieustanne robienie z ciebie kozła ofiarnego fajne nie jest. Pewnego dnia zdobyłem się na odwagę i zszedłem piętro niżej, do starszaków. Tam właśnie był mój brat i opowiedziałem mu o wszystkim. Greg dwa razy nie myślał, wrócił ze mną do góry i poszarpał gościa w toalecie tak, że ten zaczął się trząść. Co ciekawe, u mnie wtedy włączył się chyba jakiś dziwny rodzaj syndromu sztokholmskiego, zrobiło mi się Michała szkoda i miałem pretensje do brata, że tak się zachował (sic!).
Ta historia okazała się być jedną z ważniejszych lekcji, jakie w dzieciństwie dostałem od ojca. A dlaczego?
Po lekcjach, wezwany na dywanik do pani zostałem ja, Michał i Grzegorz, który otrzymał naganę. Próbując wytłumaczyć swoje zachowanie, powiedział, że ten chłopak wyżywa się na jego młodszym bracie. Pani, spoglądając na mnie, zapytała, czy to prawda. Ja z kolei patrząc Gregowi prosto w oczy, powiedziałem, że to nieprawda i że nie wiem, dlaczego uderzył tego biednego chłopca. Brat się zdziwił.
Wracając ze szkoły, wiedzieliśmy już, że rodzice dostali wiadomość ze szkoły o tym wydarzeniu. Greg się do mnie nie odzywał, był na mnie zły. Ja z kolei głupio się czułem z tym, co zrobiłem, ale po prostu bałem się zemsty tego chłopaka. Po wejściu do domu okazało się, że tata już na nas czekał i ewidentnie szykowała się grubsza rozmowa. Musieliśmy zdać relację z tego, co się stało. Kiedy już skończyliśmy, tata zapytał:
– Czyli Grzesiek uderzył tego chłopaka, tak?
– Tak – odpowiedziałem.
– Do kąta, z rękami do góry. – Rodzice lubili tę formę kary i często ją stosowali. Greg obrócił się w stronę kąta.
– Nie – powiedział tata. – Rafał idzie do kąta za to, jak potraktował brata, a ja z Grześkiem będę grać na Amidze 500 w tym czasie w Hugo.
Stojąc w kącie, zalany łzami, dostałem prawdziwą życiową lekcję. Mój tata zachował się dokładnie tak, jak powinien.
Pamiętam jak pewnego razu tata opowiadał nam, że z trzema kolegami zrzucili się na odtwarzacz wideo, wsiedli w czterech do „malucha” i pojechali do Berlina. Kupione tam wideo przywieźli do Legnicy, sprzedali, podzielili zysk na cztery osoby i każdy zarobił… Chyba wtedy było jakoś łatwiej zarobić… Nie wiem, ale tak mniemam. Tata przywoził nam z wystawek wiele rzeczy – zabawki, pampersy, kiedyś przywiózł nam nawet takiego dużego, sterowanego zdalnie Monster Trucka. To było coś.
Albo klocki LEGO, to była zabawa! Oczywiście nie budowaliśmy z instrukcji, tylko sami wymyślaliśmy różne zabawy. Naszą ulubioną było „zderzakiem do zwycięstwa”. Polegała na tym, że każdy z nas budował jak najmocniejsze auto i waliliśmy nimi na czołówkę. Wygrywał ten, który miał najmniej zniszczeń. Zamiłowanie do samochodów od zawsze mieliśmy we krwi. Jedną z naszych zabaw, jak po Legnicy jeździły już auta (a nie było ich wtedy wiele), było siedzenie w oknie i wypatrywanie samochodów – pierwsze, które jedzie moje, drugie Grześka. Kto trafił na lepszy model, wygrywał! Ale czuby z nas były, co?
W dzisiejszych czasach to już nieco inna historia. Ciężko jest być pierwszym w biznesie, znaleźć niszę. Nam się udało… Pamiętam, że jak z Grześkiem założyliśmy firmę oklejającą auta, to byliśmy (UWAGA!) drugą firmą zajmującą się tym w Londynie! W mieście, w którym jest absolutnie wszystko! Trzeba mieć nosa i szczęście, bo bycie jedną z dwóch firm wykonującą dowolne usługi, na które jest zapotrzebowanie, to tak, jakby być jedyną, bez konkurencji. Zapotrzebowanie przewyższa możliwości. Pamiętam jak pytaliśmy z Grześkiem ludzi na różnych eventach, na które chodziliśmy tylko z myślą o nowych klientach: Do you know what is car wrapping? Heh… To były czasy… Rozmawialiśmy z ludźmi o czymś, o istnieniu czego często nawet nie mieli pojęcia, tłumaczyliśmy im, o co chodzi, przekonywaliśmy, że tego potrzebują i sprzedawaliśmy. To było coś!
Grzesiek uknuł sobie powiedzenie, pól żartem pół serio, że nasza nazwa to: Prestige, czyli ja i Wrap, czyli mój prywatny robol. Brat nie miał wyjścia – ja nie jestem uzdolniony manualnie. Każdy z nas ma smykałkę do czegoś innego. To nie jest tak, że on jest mniej uzdolniony intelektualnie, tylko od zawsze miał talent do majsterkowania. Kiedyś jak byliśmy młodzi, zbudował skrzynkę wędkarską, w której po otworzeniu zapalało się światełko, był z niej taki dumny. Nawet chciał patent wyrobić na to. No bo jak wędkarz jedzie na ryby nocą to nie może nic w skrzynce znaleźć, prawda? A tu cyk! Rozwiązanie problemu od ręki.
Znowu odpływam… Byliśmy zwykłymi chłopakami. Chodziliśmy na dwór, nie na pole… Podwórko przy Mickiewicza dwanaście, drugie pięto, pieniądze, rolki i komputery, domek nad jeziorem… Jak na tamte czasy było zajebiście! Tylko widzisz, jako dzieci o tym nie wiedzieliśmy i nie rozumieliśmy tego, że mamy więcej od innych: lepsze auto, ubrania i poziom życia. Kiedy o tym myślę, jestem wdzięczny za to, jakie miałem dzieciństwo. Teraz sam wiem, że moje dzieci uważają pewne rzeczy za normalność, że muszą coś mieć, że tak po prostu musi być. Staram się im wiele tłumaczyć, to znaczy Leosiowi – starszemu synowi (młodszy jest za mały). Na przykład że są dzieci, które tego wszystkiego nie mają… Co to jest WOŚP, co to znaczy komuś pomagać… Moja ulubiona fraza, której uczę mojego syna brzmi: „Jeśli ktoś potrzebuje pomocy, to?”, a Leo wtedy odpowiada: „Trzeba pomagać!”. Grzesiek też ma fajnie ze swoją córką, sporo starszą, bo ma już trzynaście lat – tak, tak, wcześnie zaczął. Już gdy miał siedemnaście lat, urodziła mu się córeczka! On do niej mówi: „Kim trzeba być?”, a ona odpowiada: „Dobrym człowiekiem!”. Często, kiedy Julia coś chce, Greg mówi, że nie ma pieniążków i jej tego nie kupi. Sama musi iść do pracy i zarobić. W ten sposób daje jej lekcję o tym, że pieniądze nie spadają z nieba, a w życiu nie ma lekko… Julia zawsze ma opcję – jeśli chce coś nowego, to musi na to zarobić. W życiu na przyjemności trzeba niestety zasłużyć… Niby proste, ale jakie ważne! Ja również nie mam zamiaru rozpieszczać moich dzieci w żaden sposób. Będę je wspierał, ale mają wyrosnąć na zaradnych facetów, a nie syneczków tatusia – sorry, Leo i Vincent, musicie zakasać rękawy i ostro popracować. Ostatnio mój syn po wieczornej bajce, którą uwielbiam mu opowiadać, spytał mnie podekscytowanym głosem:
–Tato, a to prawda że kiedyś ten dom będzie tylko mój i mojego brata?
– Nie – odparłem – ja sobie zarobiłem i kupiłem dom, ty zarób sobie na swój. Oczywiście pomogę ci, ale przede wszystkim sam masz być mężczyzną i wziąć życie we własne ręce. Po drugie nic nie zastąpi ci satysfakcji, że sam to osiągnąłeś. Tak samo, jak wasz tata. Kiedyś mi za to podziękujecie.
– OK – odpowiedział wyraźnie niepocieszony. Spoko, ma niecałe sześć lat. Jeszcze ma czas na zdobywanie doświadczenia.
Znowu uciekam od swojego dzieciństwa… Wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. Nie da się tego uniknąć. U nas problemy zaczęły się, kiedy mama siedziała z papierosem przy piecu, wkurzona, że ojciec nie wracał na noc. Pamiętam, jak dzwoniła z telefonu w kuchni, takiego jeszcze na kabel (oczywiście byliśmy jednymi z pierwszych, którzy mieli taki telefon) po szpitalach i szukała naszego taty, ale nie było go tam… Był u kochanki, młodej dziewczyny, lat dwadzieścia trzy, o imieniu Agnieszka. Laska była na tyle bezczelna, że potrafiła później dzwonić do mojej mamy, mówiąc, żeby się nie martwiła i nie wydzwaniała po szpitalach, bo tata śpi u niej. Wtedy właśnie zaczęły się problemy… I to takie, kurwa, arcypoważne… Alkohol… Nie wiem, czy ojciec zawsze pił, czy zaczął wtedy… Chyba zawsze, tak myślę, bo policja regularnie zabierała mu prawko albo płacił łapówki, żeby tak nie było…
Pamiętam jak pewnego dnia, grając w piłkę na podwórku z Grześkiem i innym kolegą, usłyszałem jak mama krzyczy z okna. Zawsze krzyczała: „Rafał, Grzesiek, obiad!”, ale tym razem krzyk brzmiał inaczej… Spojrzałem w okno na drugim piętrze. Mama wystawała z niego prawie całkiem, ojciec trzymał ją za nogę. Wcześniej się kłócili, całe podwórko słyszało. Byłem pewien, że tata chce ją wyrzucić przez okno. Pobiegliśmy z Grześkiem do domu – drzwi zamknięte, więc zaczęliśmy w nie uderzać – w końcu „ojciec-tyran” chce zabić mamę… Ja miałem chyba z osiem lat, Grzesiek pewnie z jedenaście, tak myślę, choć pewien nie jestem – chronologia zdarzeń z dzieciństwa nie będzie mocną stroną tej książki. Wyobraźcie sobie dwójkę dzieciaków, które walą z całych sił w drzwi, ratując mamę… Po zaskakująco krótkiej chwili drzwi otworzył tata. Miał rękę we krwi… Próbował nam najdelikatniej, jak tylko w nerwach potrafił, wytłumaczyć, że wszystko jest OK, ale my już swoje wiedzieliśmy… Wbiegliśmy do salonu. Mama leżała w kałuży krwi i bez zębów. Widząc to, pognałem z całych sił na plac Słowiański, do budki telefonicznej. Nie było to daleko, ze dwie, może trzy minuty drogi… Zadzwoniłem na policję, że tata chce zabić mamę. Przyjechali i zabrali go na dołek. Pamiętam spojrzenie ojca, które rzucił w moim kierunku, kiedy wyprowadzali go z mieszkania. Patrzył z wyrzutem, jakby chciał powiedzieć: „Jak mogłeś?”. Czułem się później winny, że zadzwoniłem naskarżyć na tatę policji, ale dzisiaj myślę, że to było najlepsze, co mogłem wtedy zrobić. Już widzę, jak akurat mieli się godzić… Kilkanaście lat później ojciec, spytany przeze mnie o tę sytuację, powiedział tak:
– Kłóciłem się z twoją mamą, a ta w furii wykrzyknęła: „To mnie chuju łap!” i zaczęła wyskakiwać przez okno. Złapałem ją i wciągnąłem do środka.
To wytłumaczenie ma sens, bo pamiętam przecież, że trzymał ją za nogę… Gdyby chciał ją wyrzucić, to by nie trzymał…
– Kiedy ją wciągnąłem, uderzyłem ją z podbicia ręki w twarz, żeby się ogarnęła, wyszła z amoku. Wypadły jej zęby i wbiegliście wy. Zobaczyliście mnie z krwią na rękach i mamę bez zębów…
Do dziś nie znam wersji Violetty – to kobieta, która mnie urodziła i od teraz w stosunku do niej będę się posługiwał wyłącznie imieniem. Później zrozumiecie dlaczego, ale daję wiarę wersji ojca. Chuj tam, pogodzili się. Ojciec wracał albo najebany i robił zadymy, albo nie wracał wcale. Skończyły się dobranocki o dziewiętnastej we wspólnym gronie. Nic już nie było takie samo…
Pewnego spokojniejszego dnia Violetta wbiegła do pokoju zapłakana i powiedziała, że pod żadnym pozorem mamy nie wychodzić do przedpokoju. My z Grześkiem pod drzwi, nasłuchujemy. Zaczynają się zbiegać sąsiedzi, jacyś inni ludzie, pada słowo „karetka”. Tata próbował się powiesić na junkersie, był nieprzytomny… Pamiętam, że padliśmy z Grześkiem na łóżko i trzęsąc się zapłakani, zrobiliśmy jedyną możliwą rzecz – zaczęliśmy się modlić do Boga. Modlitwa brzmiała mniej więcej tak: „Boże, prosimy Cię o życie dla tatusia. Obiecujemy, że już nigdy nie będziemy się kłócić ani bić…”. Pisząc to czuję, że piszę o jakichś obcych dzieciach i jest mi ich szkoda…