Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W świecie pełnym kłamstwa i wirtualnej fikcji postawiła na naturalność, brak nadęcia i humor doprawiony szczyptą zdrowego rozsądku, który wraz ciętym językiem, zmysłem obserwacji i charyzmatyczną osobowością zgromadził tysiące fanów w sieci.
Jej teksty bywają lekkie, łatwe i przyjemnie, ale nie brakuje też felietonów poruszających tematy ważne czy kontrowersyjne.
Przeczytajcie więc między innymi o tym, że autorka prowadzi samochód niczym kierowca wyścigowy i jest do tego wspaniałym pilotem i doradcą swego męża za kierownicą. O eksperymentalnym makijażu, który wzbudził sensację na ulicy. Ale też o kosztach sławy i rozpoznawalności. O tym, dlaczego zwierzęta zasługują na szacunek. Czego nie należy robić dziecku. I na czym polegał patriarchat kiedyś i teraz.
Oto drugi tom felietonów Nietypowej Matki Polki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 218
Na zdjęciu nr 1 jest moja prababcia ze swoją siostrą. Uwielbiam tę fotę. Patrzę na nią i tak sobie myślę o tym, jak ludzie definiują szczęście i od ilu czynników, według nich, to szczęście zależy.
Ja to chyba jednak jestem ludzką wersją uproszczoną. Od zawsze byłam minimalistką. Nie kręcą mnie sława, bogactwo i dobra nabyte, nie bawi spektakularna kariera. Szczęście mam w sobie. Póki jest zdrowie, póki jest co do gara włożyć, póki mam dach nad głową – nie narzekam. Mam wszystko to, co dla mnie najważniejsze – mam miłość. Kocham i jestem kochana. Od dwudziestu lat mam swojego Siarę, mojego męża, przyjaciela, kompana w podróży raz na wozie, a raz pod, ojca czwórki naszych synów, z których najstarszy, Don Juan, ma dziś już siedemnaście lat (nadal nie mogę w to uwierzyć!). Młodszy o dwa lata, zwany jest pieszczotliwie Szarą Eminencją. Kolejni to siedmioletni Stifler i trzyletni Szeregowy.
Mam przyjaciół, którzy również wliczają się do grona mojej rodziny i którzy są dla mnie szalenie ważni, bo przyjaźń – podobnie jak miłość – jest jedną z kardynalnych wartości w moim życiu.
Nie pędzę za światem. Raczej spokojnie chłonę każdą chwilę, delektując się nią. Rozpierają mnie przy tym radość, duma i wdzięczność do losu, że jestem taką szczęściarą. Nie śmiałabym czuć inaczej, bo gdzieś z tyłu głowy mi się telepie, że nic nie jest nam dane na zawsze. A w życiu nie wygrywa ten, kto ma najlepszą pracę, największy talent, najpokaźniejsze dobra albo kto jest wyjątkowo cudnej urody. W życiu wygrywa ten, kto umie się cieszyć tym, co ma.
Część 1
Nietypowa
Skończyłam 36 lat i nie mam prawa jazdy. Jakoś tak wyszło. Całe życie mieszkałam w centrum miasta, nad morzem, wszędzie miałam zawsze blisko, a gdzieś dalej i tak jeździliśmy tylko w weekendy, więc prowadził Siara. Ja mu tylko pomagałam, wiecie takie standardowe:
– UWAŻAJ! DZIECKO!
– Słodki Bobrze, gdzie?!
– Tam, ten maluch, na placu zabaw z matką. Ale zawsze może pokonać ten płot, sześćset metrów trawy, przeskoczyć żywopłot i wbiec ci pod koła! Sam wiesz, jak dzieci szybko biegają!
Siara niestety jest niewdzięczny i uważa, że moje uwagi podczas jazdy wcale mu nie pomagają. A nawet wręcz odwrotnie! Taki afront i taka bezczelność! No i stale się w samochodzie kłócimy. Nic na to nie poradzę, że mój mąż woli niebezpieczną, brawurową jazdę i nie zwalnia nawet, gdy widzi na polu na przykład krowę. A wszyscy wiemy, że takie pół kilometra trawy plus skok przez elektrycznego pastucha, drugi przez rów i sruuu pod koła, to są dla takiej krowy nanosekundy! Ale nie! Po co być ostrożnym?!
I to był właśnie pierwszy argument, który przemawiał za tym, że powinnam sobie trzepnąć prawko.
Drugim była przeprowadzka na to cholerne angielskie zadupie. Mam prawie dwie mile w jedną stronę do centrum. I od razu zaznaczam, że dziennie walę srogie kilometry i lubię chodzić. W słońcu. A przynajmniej, gdy jest ładna pogoda, a nie, kuźwa, gdy pizga poziomym deszczem!
Trzecim była niepokojąca zbieżność między pewnym jegomościem a mną, który też nie ma prawka, jest niewysoki i lubi koty. To chyba nawet przechyliło szalę.
Wyrobiłam sobie zatem provisional licence, czyli takie tymczasowe prawko, honorowane w Anglii, które upoważnia mnie do jeżdżenia po ulicach, ale tylko w towarzystwie osoby, która ma normalne prawo jazdy. Załączyłabym tu zdjęcie w celach edukacyjnych, ale na fotce wyglądam jak starsza siostra Ottisa Toole’a. O dziwo. Bo przecież na żywo to jak milion dolców.
Tak czy siak, skoro mam to tymczasowe prawo jazdy, to jeżdżę.
Jeżdżę po ulicach. Po krawężnikach. Po parkingu Tesco już nie jeżdżę, bo facet od wózków jest na mnie cięty.
Jestem jeszcze zestresowana odrobinę, ale już wiem, że będę dobrym kierowcą. W ogóle to czuję więź z innymi kierowcami. Takie wiecie – braterstwo kierownicy. Oni mają samochody, ja mam punto, ale jesteśmy w jednym gangu. Normalnie tak się ostatnio wczułam, że jak staliśmy w korku i jakiś facet za mną krzyknął: „Ty pipo!”, to otworzyłam okno i też krzyknęłam: „Właśnie! Ty pipo!”. A wtedy Siara powiedział: „Zamknij to okno. To było do ciebie. Jesteś pierwsza”.
Ale mnie to nie zraża. Wiem, że będę dobrym kierowcą choćby dlatego, że jak prawdziwy kierowca bluzgam na wszystkich tak, że nawet staruszkom nie przepuszczę. Zresztą staruszki są najgorsze. Zwłaszcza irlandzkie, bo po pięciu latach na obczyźnie, nadal nie rozumiem, co mówią. Powiem Wam tak: ja raz w życiu słuchałam mojego męża takiego kompletnie nawalonego. Nie mieliśmy jeszcze wtedy dzieci, wróciliśmy z imprezy, położyłam go na kanapie, a on do mnie zawołał takie dziwne:
– Heapsal magabon!
Kurwa, jak w Harrym Potterze!
Ale nic to. Nigdy nie tracę zimnej krwi.
– Ania – podpowiedziałam mu zatem.
Ale ten dalej:
– Heapsal magabon!
– Herbaty? – zaczęłam zgadywać. – Nie? Wody? Coli? W ogóle pić chcesz? Kanapkę? Serek? Kabanosa? Miskę? Wiadro? „Dziennik Bałtycki”?
A ten się nie poddaje:
– Heapsal magabon. – Patrzy na mnie błagalnym wzrokiem, widzi, że nic nie jarzę, więc spina się cały, aż mu żyły wyszły na czole, i nagle, już całkiem normalnie, przemawia: – Pilot mi się w dupę wżyna!
Od tego czasu uznałam, że pierdolę, nie zgaduję. No więc jak kiedyś taka jedna irlandzka staruszka zrównała się ze mną, pokazała mi, że mam szybę opuścić, to opuściłam. Ona coś tam wtedy powiedziała do mnie z uśmiechem, no więc też się uśmiechnęłam szeroko do niej, pokiwałam głową i pojechałam. Z tym uśmiechem i kiwaniem głową to jest taki trik i naprawdę każdy Polak na obczyźnie Wam to potwierdzi – jak się nie zrozumie, co mówi tubylec, to się po prostu uśmiecha i kiwa głową. Ja wiem, co sobie myślicie, że przecież można spytać: „Słucham?” albo „Proszę?”, ale wtedy by się człowiek naraził, że ktoś sobie pomyśli, że się nie gada w tym narzeczu. I cała reputacja psu w dupę!
Fakt, że pewne ryzyko się z tą metodą wiąże – ja się tak kiedyś zapisałam na kolonoskopię. Ale wiecie, co mówią – kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana!
No więc ta pani coś tam mi z uśmiechem powiedziała, ja się też uśmiechnęłam, pokiwałam głową i przyznaję, ze dopiero dwa skrzyżowania dalej, jakoś mi się jej słowa w logiczną całość ułożyły i się kapnęłam, że mi takiego dissa pocisnęła, że Eminem by się nie powstydził!
Najgorsze, że byłam już tak daleko od niej, że nawet nie wiedziałam, w którą stronę mam jechać, żeby odpowiedzieć. No ludzie! Co to za czasy, że-by staruszki dissowały innych ludzi z gangu?! Jak tak można?! Ale gwoli sprawiedliwości muszę dodać, że ja w tej dziedzinie też ostatnio nabrałam nowych umiejętności. Do tej pory nawet nie wiedziałam, że można tworzyć zdania wielokrotnie złożone składające się z samych bluzgów. A można. Serio. Mogę udowodnić, tylko wpuście mnie na podwójne rondo.
Wielokrotnie powtarzałam, że nerwowy rocznik jestem i wszystko mnie wkurwia, a za kierownicą wkurwia mnie wszystko pięć razy bardziej. Normalnie zamieniam się w taką kulkę negatywnej energii. Takiego Gizma nakarmionego po północy. No jest źle i zdaję sobie z tego sprawę, ale naprawdę nic na to nie poradzę, że absolutnie wszystko mnie drażni.
I choć normalnie nie mam pojęcia, jak Wy to robicie, że swobodnie trzymacie kierownicę w jednej ręce, drugą zmieniacie biegi, kontrolujecie równocześnie prędkościomierz, lusterka, no i drogę, tak jak, nie daj Bóbr, ktoś na mnie zatrąbi, to też jakoś nie mam z tym problemu. Jeszcze sobie zębami tę kierownicę przytrzymam, żeby przesunąć dwukrotnie palcem pod okiem, energicznie, bo zdenerwowana jestem.
Wąskie drogi też mnie drażnią.
Jadę moim czołgiem i zawsze za blisko albo krawężnika, albo środka drogi. Siara przez pięć lat ani razu nie był tu zhaltowany przez policję. Ja już dwa razy. Za drugim razem od razu wiedziałam, o co im chodzi, więc zanim policjant zdążył się odezwać, to szybko powiedziałam: „Nie jestem pijana, jeżdżę zygzakiem, bo macie za wąskie drogi i nie mogę się zdecydować, czy wolę móc poklepać przechodniów po plecach, czy jednak przybijać piąteczki z kierowcami z drugiego pasa”. Naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego to wyjaśnienie go nie przekonało.
Kolejna rzecz – drażni mnie, jak ktoś mi zajmie rodzinne miejsce parkingowe. To te szersze, bo w te węższe, zwykłe, nie zawsze potrafię się wcisnąć. Znaczy w sumie to potrafię, ale mam dość wysiadania bagażnikiem. Mam swoją godność!
Drażnią mnie kierowcy, którzy „siedzą mi na dupie”. Widzi jeden z drugim, że mam naklejone L z przodu i z tyłu. I nic się nie przejmuje.
Światła na górce, akurat czerwone, staję pierwsza, a za mną ustawia się kolejny i nawet metra odstępu, kuźwa, między nami nie zostawi. Dosłownie nasze zderzaki się dotykają. Nawet nie wiecie, jak mnie stresuje ruszanie z górki w takich warunkach. Taki hemoroid – samobójca za mną – to ma tam wyjebane! A ja za każdym razem ruszam z piskiem, bo boję się stoczyć. Pół dzielni myśli, że to szare punto to prowadzi Dominic Toretto!
Rowerzyści mnie wkurzają. Noście, do cholery, odblaski! Życie wam niemiłe, czy jak?! Jak wam się nie chce w te pieprzone odblaski zainwestować, to przed wyjściem na rower sobie pomyślcie, że JA TAM GDZIEŚ KRĄŻĘ!
No i crème de la crème – najbardziej wkurwia mnie Siara. I to do tego stopnia, że już sobie ostatnio w samochodzie naszą rozprawę rozwodową wyobrażałam:
– Dlaczego powódka wnosi o rozwód? – pyta sąd.
– A bo, Wysoki Sądzie, ja się uczę jeździć, no i nie ukrywajmy, że nerwowa nieco jestem, a ten zamiast milczeć, to cały czas gada. W domu to potrafi być jak ta żona Lota. W samochodzie za to, kurna, jak Max Kolonko. Pierdzieli kocopoły, choć twierdzi, że „mówi, jak jest”! Dentystka mnie opierdala, bo już od ściskania szczęki, żeby się nieuprzejmie do niego nie odzywać, bo to wrażliwe i delikatne jak mały kurczaczek, ścieram trzonowce. Więc proszę go grzecznie: „Na litość Bobra, zamilcz, mężczyzno!”. A on co robi? On mi mówi, że ja się niepotrzebnie tak spinam, on to dawno zauważył, że ja jestem strasznie nerwowa i postanowił mnie zrelaksować. No to mu mówię, że nie może wysiąść, bo ja nie mogę jeszcze jeździć bez doświadczonego kierowcy. A on na to: „Nie, głupia. Muzykę relaksującą przygotowałem” i jeszcze dodaje: „Ten album ma najwyższe noty wśród internautów”. No to tak jeżdżę. Po wąskiej drodze, od krawężnika do linii, z hemoroidami-samobójcami z tyłu, opętanymi irlandzkimi staruszkami z przodu, mijają mnie nieoznakowani cykliści, obok mnie siedzi Max Kolonko, a z radia ptaki drą mordy i ktoś napierdala cyklicznie w gong, aż mi rezonuje we łbie, a po kwadransie słuchania pieprzonego szumu wodospadu zawsze chce mi się sikać!
Królu złoty, stryjenko kochana, tak to właśnie wygląda.
I jeszcze te jego komentarze!
Miałam go podwieźć do bankomatu, więc podjeżdżamy, wszystko po drodze elegancko, ładnie i spokojnie zrobiłam. No ale jak już stanęłam, nie przytrzymałam sprzęgła i mi samochód – wiadomo – zgasł. Jak gasł, to szarpnął, oczywiście mnie to wkurwiło, więc siedzę już z opadniętą powieką.
Czy on mi dziękuje, że nie musiał zasuwać z buta?
Czy on mnie uspokaja?
Czy on chociaż udaje, że nie zauważył?
Nie! On jeszcze na mnie z ryjem:
– Co ty robisz?!
No, kurwa, ludzie! Przecież to najgłupsze pytanie, jakie możesz zadać, siedząc całą drogę obok i będąc czegoś świadkiem. Więc ja mu na to tradycyjnie:
– Napieprzam na szydełku stringi dla rysiów!
Jego to za chuja nie zbija z tropu, więc ciągnie:
– Zgasł ci!
Mnie też mało co zbija z tropu, więc ja również ciągnę:
– Ło cię! O ja pierdzielę! A niech to gęś kopnie! Faktycznie! Taki spostrzegawczy jesteś, że się aż boję, co jeszcze odkryjesz?! Czego się dziś jeszcze dowiem?! Że w Watykanie mieszka papież?
To całą drogę powrotną nic już nie mówił. Tylko robił miny i wzdychał. Jakbym, kurwa, jechała z Jimem Carreyem cierpiącym na astmę!
Fakt, że mnie czasem też poniesie. Na ten przykład ostatnio mi mówi:
– O, w tym miejscu jest przykład takiego nieprzemyślanego znaku właśnie. Ograniczenie do pięćdziesięciu, a tuż za zakrętem – rondo. Nie sądzę, żeby ktokolwiek wszedł na rondo powyżej, no maksymalnie, trzydziestu.
No to mu odpowiadam:
– Challenge accepted!
Ale już tak nie robię, bo mi o mało co tę łapkę znad okna wyrwał i się prawie popłakał.
A teraz, od jakiegoś tygodnia, jak prowadzę to mnie nagrywa. Nie mam pojęcia, po co to robi. Na pamiątkę? Dla kumpli? Do tego sądu na tę sprawę rozwodową? Dla policji, że też jest ofiarą tej nauki jazdy? Nie wiem. Samo to nagrywanie by mi nie przeszkadzało, ale on myśli chyba, że jest Krystyną Czubówną, więc prowadzi narrację. I tak na ostatnim filmiku słyszymy:
– Dojeżdżamy do świateł. Całą drogę moja żona jechała, jak ten… no…
– Hamilton – mówię.
– Nie. Jak Stevie Wonder. Ale trzeba przyznać, że to jednak kierowca z sąsiedniego pasa w pewnym momencie zajechał jej drogę. Właśnie się z nim na światłach zrównuje. Coś tam do siebie krzyczą i… Chwileczkę… Nie jestem pewien, czy… Tak, zdaje się, że będzie próbowała pokazać mu dupę.
– Nieprawda! – krzyczę, siłując się z rozporkiem. – Wyłącz to nagrywanie!
– Myślę, że jeszcze będzie z niej…
– Hołowczyc! – precyzuję.
– Nie. Ozzy Osbourne.
Czasem myślę sobie, że może kiedyś będę miała wnuki. A może nie. Ale jeśli jednak będę miała, to oby wtedy nikomu nie przyszło do głowy, aby pokazać im babcię na filmikach…
Niemal nie mam zdjęć w rodzinnym albumie, to ja zawsze jestem fotografem. Tak wolę, bo Siara nie jest dobry w te klocki. Choćby człowiek był Anją Rubik, to i tak u Siary na zdjęciu wyjdzie najwyżej jak ofiara spięcia w inkubatorze. Po Czarnobylu. W szoku pourazowym. I klapkach Kubota. Na skarpetki.
Okoliczności przyrody były cudne. Piękna pogoda, las, jezioro, po którym malowniczo pływały łabędzie i kaczki.
„Tego nie da się spierdzielić” – pomyślałam i poprosiłam: – Zrób mi zdjęcie do albumu.
Kucnęłam, tak trochę wystawiłam jedną raciczkę, żeby wydawała się dłuższa. Jak zwykle. Poprawiłam włosy. Wciągnęłam brzuch, wypięłam cycki. Sprawdziłam, czy boczki nie wystają. Czy się nie garbię. Czy mi tyłek nie wisi. Czy stóp nie koślawię. Czy sobie makijażu nie rozmazałam. Synowie sprawdzili, czy na zębach nic nie mam. I w końcu mówię:
– Gotowa, byle szybko, bo tak długo nie wytrzymam w tej spontanicznej i naturalnej pozycji.
Zdania dobrze nie skończyłam, a on mówi:
– Już!
No to się rozlałam z powrotem jak Jabba i żeśmy poszli.
A wczoraj to mi kumpela zdjęcia porozwieszane w swoim domu pokazywała, co przelało czarę goryczy, bo my swoje foty w ramkach uaktualniamy już co najmniej od pół roku i jakoś nigdy skończyć nie możemy. Jedną ramkę to mamy taką, że każdy ma w niej swoje indywidualne zdjęcie.
I właśnie przy kasie byłam, bo mi się skończyło mleko do kawy, gdy Siara zadzwonił do mnie z pytaniem:
– A Twoje to jakie tam wrzucić?
Nie wahałam się ani chwili!
– To znad jeziora. Wyglądam tam jak Cindy Crawford w młodości. Jak bogini. Jak michałki, ale te klasyczne, nie kokosowe. Jak milion dolców.
Wchodzę na chatę i czuję, jak mi bezwiednie to mleko z ręki wypada.
Oto oczom mym ukazuje się – jedyne, jak się potem okazało – zdjęcie nr 2, na którym z durnowatym uśmiechem w pozycji na Małysza sram do jeziora!
Mójtypaniebobrze!!!
Dwadzieścia pięć lat temu postanowiono ulec mojemu kaprysowi i kupić mi chomika. W sklepie zoologicznym ekspedientka poleciła nam, żeby wziąć od razu dwa, bo chomiki to zwierzątka stadne i jeden mógł czuć się samotny. Tak twierdziła. Wybrałam rudo-białego i czarnego, oba samce, bo moją matkę mieliśmy postawić przed faktem dokonanym, a wiedziałam, że wystarczająco się wścieknie o dwa chomiki, więc wolałam nie ryzykować, że z czasem miałby być ich cały miot. Bardzo szybko czarny chomik pozbawił rudo-białego oka, a weterynarz wytłumaczył mi, że chomiki to samotnicy. Fakt, że do tego wciśnięto nam dwa różne gatunki (chomika dżungarskiego i syryjskiego) nie poprawił sytuacji, gdy znalazły się w jednej klatce. Miałam jedenaście lat, byłam naiwna, myślałam, że świeże sianko, woda, marchewka, dwa domki, kołowrotek i sporo miłości wystarczą im do szczęścia.
Kuzyn miał szynszylę. Już w pierwszym miesiącu uciekła ze źle zabezpieczonej klatki i zabrała się do obgryzania kabli, na skutek czego została porażona prądem. Straciła obie łapki i chyba przestała się podobać jego dzieciom, bo zaraz po tym wydarzeniu pojawiła się u jednego z nich „alergia” i szynszylkę trzeba było oddać „do dobrego domu”.
Jedyny pies w moim życiu, którego się nie bałam (bo ja się boję psów), to bulterier z naszego rodzinnego domu. Byłam wtedy nastolatką. To był naprawdę uroczy psiak. Piękny brzydal, mądry głupol. Chodził za mną krok w krok, a gdy pochylałam się nad wanną, żeby umyć głowę, wciskał pysk pod prysznic i pił z niego wodę. Moja matka kupiła go z hodowli polecanej przez Związek Kynologiczny. Poznała jego psią matkę i psa, który ją pokrył. Wizyta w hodowli przebiegła wzorowo. Wszystko cudnie, pięknie, na wysoki połysk. Nasz pies zmarł na wadę serca, nie dożył nawet roku. Zrozpaczona mama pojechała do hodowcy od razu, niespodziewanie, żeby podzielić się z nim tą tragiczną wiadomością – w końcu wada serca u psa z jego miotu powinna go zainteresować. To, co zastała na miejscu, nie wyglądało już jak z obrazka. Stare ciężarne suki, jak się później okazało bardzo schorowane, zardzewiałe klatki, puste miski z wodą, brak kojców, obraz nędzy i rozpaczy. Mama przeprowadziła prywatne śledztwo. Dowiedziała się, że te suki kryte są przez spokrewnione psy, a psich maluchów z różnymi wadami było znacznie, znacznie więcej. Przedstawiciel Związku Kynologicznego, z którym mama podzieliła się wówczas tymi informacjami, nabrał wody w usta. Kazano jej, wyrażając się w sposób nieco bardziej kulturalny, spadać. Dziś mama twierdzi, że nigdy nie kupiłaby już psa z hodowli. Jest tyle przepełnionych schronisk. Tyle psich mord do pokochania.
Mój najstarszy syn ma szesnaście lat. Napisał prośbę do tutejszego schroniska, żeby przyjęto go na wolontariat już teraz, a nie, gdy będzie miał osiemnaście lat. Czeka na odpowiedź, mam nadzieję, że będzie pozytywna, bo od małego kocha psy. Śmialiśmy się z Siarą kiedyś, że ktoś w końcu wezwie do nas opiekę społeczną, bo nasze kilkuletnie dziecko chodziło swego czasu z aparatem fotograficznym po podwórku i zaczepiało sąsiadów „psiarzy”, żeby zrobić ich pupilom zdjęcie. Potem syn te zdjęcia katalogował, podpisywał. Gdy przeprowadziliśmy się tu, chodził na drugi koniec miasta do mojej kumpeli, żeby wyprowadzać jej psiego staruszka. Nie robił tego za pieniądze, możliwość obcowania ze zwierzęciem była dla niego wystarczającą zapłatą.
Dwa dni temu, podczas naszego codziennego spaceru znaleźliśmy martwą ryjówkę. Podniósł ją delikatnie i położył z boku, na trawie. Powiedział do mnie:
– Wiesz, żeby jej nikt nie rozdeptał.
Pokiwałam głową. Wiem. Rozumiem. To szacunek. Szacunek do zwłok małej ryjówki. Głupie? Nie dla mnie. Dla niego też nie. Od małego zbierał z ulicy ślimaki. Wiecie, żeby ich nikt nie rozdeptał.
Widzieliśmy też gościa z kakadu na ramieniu. Papuga miała przywiązaną do nóżki cieniutką smycz.
– Papugi są piękne! – powiedział mój syn.
– Chciałbyś mieć kiedyś taką? – spytałam.
– Nie. Nie mógłbym jej tego zrobić – odpowiedział.
Nie jem mięsa. Nie jem, ale też nie zaglądam nikomu do talerza i nie wyzywam od morderców znajomych, którzy mi kebsa zaproponują. To był mój świadomy wybór, do którego dojrzewałam dość długo. Nie płakałam, gdy umierali niektórzy ludzie z mojego otoczenia. Płakałam, gdy dowiedziałam się, co potrafi zrobić człowiek niektórym hodowlanym (i dzikim) zwierzętom (zdjęcie nr 3). Przy czym nie uważam się za jakąś wielką miłośniczkę zwierzaków – nie ciągnie mnie do obcowania z każdym żyjątkiem, głaskania, dotykania, zresztą tak naprawdę większości zwierząt zwyczajnie się boję. Tak już mam. Zatem to nie tyle miłość, co szacunek do „braci mniejszych”.
Nauczyłam się łapać pająki i wynosić je na dwór. Potem oswoiłam z nimi dzieci, teraz w naszej łazience drugi tydzień mieszka sobie jeden. Nikomu nie wadzi. Choć ręczniki zawsze delikatnie strzepuję przed użyciem, dla pewności, bo chyba nie jestem jeszcze gotowa na pająka na twarzy.
Ale ja nie o pająkach, nie o szynszylach, nie o tych moich nieszczęsnych chomikach czy pseudohodowlach chciałam napisać. To nie miał być też tekst propagujący wegetarianizm, ani nic z tych rzeczy. Chciałam Was prosić o odrobinę refleksji. I odpowiedzenie sobie na pytanie, czy nam, ludziom, nie przewraca się przypadkiem w czterech literach? I czy opisując bestialstwo nie powinniśmy przypadkiem, zamiast słowa „zezwierzęcenie”, wymyślić synonim nawiązujący jednak do ludzi. Obawiam się, że w wielu sytuacjach bardziej by pasował.
Zaczęło się całkiem niewinnie. Przecież wiecie, że u mnie zawsze się tak zaczyna.
Siara wyszedł przed dom i obstawił swój oraz sąsiada samochód pustymi kanistrami, żebym mogła swobodnie ćwiczyć. Zaznaczę, że sąsiad nie wyglądał, jakby miał coś przeciwko, a sprawę monitorował, bo od kiedy uczę się jeździć, to nie wiedzieć czemu non stop stoi w oknie.
W ogóle ostatnio dużo się o nim dowiedziałam, okazało się, że jest bardzo religijny, bo często stojąc w tym oknie żegna się. Ale to w porządku gościu jest i chyba wszyscy go lubią, poza jeszcze innym sąsiadem, któremu ten pierwszy próbował podpierdzielić miejsce parkingowe, jak najdalej od mojego. Wiem, bo jak u nas zawsze ciasno i nie ma gdzie stanąć, tak pewnego dnia stał samochód Siary, mój, potem długo, długo żaden, a dalej dwóch sąsiadów się kłóciło. Doceniam, że są kochani i chcieli mi zrobić więcej miejsca do ćwiczeń, ale w gruncie rzeczy nie jest mi ono potrzebne, bo świetnie sobie radzę. A jak sobie nie radzę świetnie i się czegoś wystraszę, to zamykam oczy i wciskam gaz, żeby mieć to już za sobą. Ponieważ nikt z nas nie chce, żebym miała cokolwiek pod sobą, zauważyłam, że jak normalnie u nas się dzieciaki przed domami bawią, tak gdy tylko przekręcam kluczyki w moim punto, to jakby na ulicę wyjechała czarna wołga. Wszystko pustoszeje. Nawet koty spierdalają, przepychając się między sobą w drzwiach. Dziwne. No, ale nie skupiajmy się na tym.
Skupmy się, dziewczyny, na tym, dlaczego nie należy ćwiczyć z mężem.
Po pierwsze dlatego, że oni strasznie nerwowi są!
Wsiadam, zapinam pasy, przekręcam kluczyk, nie ruszam od razu, bo muszę dobrze sprawdzić, czy mi w dupkę wygodnie, żeby mnie potem nic nie rozpraszało, wiadomo. A ten już przewraca oczami. Włączam radio. Radio się nie włącza. W głowie odnotowuję, żeby spytać na mojej stronie, czy nikt nie ma na zbyciu radia do punto. Nie musi być oryginalne, ważne, żeby pasowało stylówą. Nie wiem, walkman jakiś z komunii mógłby się nadać, czy tam inny boombox.
– Możemy ruszać? – pyta Siara.
– Nie możemy, bo mi jakoś strasznie duszno.
– To po co włączyłaś ogrzewanie?
Hmmm… ogrzewanie… w takim razie radio może działa.
Ruszam. Taka jestem dzielna, że w oku czuję rzęsę, a nic nie mówię. Wytrzymam. Po drodze mijam dom sąsiada, macham mu z uśmiechem, on się żegna. Jadę dalej. A im dalej jadę, tym bardziej Siara podnosi mi ciśnienie. Po pierwsze tym, że tak się nerwowo trzyma tego dynksa nad siedzeniem pasażera. Co chwilę mi sufit dotyka i tylko czekam aż zerwie tę podsufitkę. Taka podsufitka do punto to musi z trzy dychy kosztować, ale co tam! Rockefeller, to go stać, może zrywać!
Drugim powodem, dla którego nie należy uczyć się jeździć z mężem, jest fakt, że taki mąż ciągle czepia się i wymądrza.
– Skręć w prawo.
Kierunkowskaz. Skręciłam.
– Źle skręcasz!
– Na litość Bobra, jak można „źle skręcać”?! Jaśnie panu się nie podoba, bo nie weszłam, driftując boczkiem w zakręt?
– Właściwie to tak właśnie weszłaś…
– No, słucham. Koła były proste? Kierunkowskazu nie wrzuciłam? No, jak można „źle skręcać”? No jak?
– To było lewo.
I tak cały czas się wymądrza. Oszaleć można, więc w końcu mówię:
– Poróbmy coś innego, bo już to bezsensowne jeżdżenie w kółko mnie wkurza.
– Dobry pomysł. Poćwiczmy parkowanie równoległe tyłem.
– Dobra! – powiedziałam.
– Głupiaś! – wykrzyknęły moje koleżanki chórem, gdy im potem o tym opowiadałam.
Skąd mogłam wiedzieć, co to znaczy?!
– Wyrównaj się z jednym z samochodów, między którymi zamierzasz parkować. Lusterko w lusterko. Chyba, że masz krótszy samochód, to wtedy zrównaj wasze dupy.
Popatrzyłam na niego.
– Wyrównaj dupy samochodów – doprecyzował, po czym dodał: – W zasadzie ty zawsze podjeżdżaj z myślą, że dupy samochodów muszą być wyrównane. Chyba że akurat na miejscu parkingowym stoi hulajnoga, to wtedy z całą nią się możesz wyrównać.
Popatrzyłam na niego.
– Nieważne. Wiesz co, najlepiej będzie, jak ja ci pokażę, jak to się robi, bo inaczej się niczego nie nauczysz. Zamieńmy się miejscami.
Zamieniliśmy się. Ta cholerna rzęsa drażniła mi dalej oko, więc je potarłam, a gdy otworzyłam, to się okazało, że już zaparkowaliśmy.
– Widziałaś? Już rozumiesz?
– O, jak ja już rozumiem! O, jak ja już rozumiem bardzo!
O dziwo, wyczuł ironię po pierwszym zdaniu.
– Dobra, to jeszcze raz. Nie trzyj oczu przez chwilę, tylko patrz!
Nie tarłam. Po prostu mrugałam. I zaparkowaliśmy między tymi mrugnięciami.
– Skumałaś już, o co chodzi?
– O, jak ja bardzo już skumałam! O, jak bardzo!
Potarł rękoma głowę.
– Wiesz co, tak, to ty się nie nauczysz. Ja wyjdę i będę cię instruował, co masz robić.
Wyszedł. I od razu atmosfera się rozluźniła, więc spokojnie mogłam się przejrzeć w lusterku, żeby wyjąć w końcu tę jebaną rzęsę. I jak tak spojrzałam w to lusterko, to zobaczyłam coś pięknego!
Siebie!
Ale nie tylko!
Zobaczyłam morze miłości. Morze!
Zobaczyłam prawie dwumetrowego typa, który robi łapami jakieś młynki, kręci głową, ugina kolana, machając rękoma i je prostuje. Coś tam pokazuje palcem. Jak pierdolnięty! A ja i tak go kocham! Czyż to nie wspaniałe?!
Koniec końców podszedł, otworzył mi szybę na maksa i zaczął krzyczeć:
– Trzysta sześćdziesiąt stopni kierownicą w prawo, czyli do płotu! Cofasz! Jeszcze! Jeszcze z pół metra! Dobra! Stój! Teraz odbijasz! Jeszcze! Trzysta sześćdziesiąt stopni kierownicą w lewo, czyli od płotu! Jedziesz! Nie, nie, nie! Do tyłu, kurwa! Tak! Teraz dobrze! Jeszcze kawałek! Stój! Stójjj! To był taki dobry kanister… Odjedź kawałek do przodu! Kawałek mówię! Ty nie wiesz, co to znaczy kawałek?! Stój! Wyrównaj koła! Nie w tę stronę! Dobrze! Ręczny! Zgaś silnik.
Wchodzimy do domu, na progu wita nas Szara Eminencja i pyta, jak było, na co Siara:
– Mama pierwszy raz sama zaparkowała równolegle tyłem.
– O, jak ja sama pierwszy raz zaparkowałam równolegle tyłem! O, jak bardzo samodzielnie!
Śmiem twierdzić, że wszystkie największe awantury zawsze są przez Siarę, ale od początku…
W niedzielę pojechaliśmy na plażę, trochę odpocząć po naprawdę emocjonującej końcówce tygodnia. Do wyjazdu co chwilę sprawdzaliśmy, na którym miejscu jest moja książka w „najlepiej sprzedawanych” w Empiku i niezmiernie jaraliśmy się wysoką pozycją. Pierwsza była Kaśka Nosowska, potem Remek Mróz, dalej Dziewczyna w oknie, ja, a za mną bawełniana torba na zakupy.
Tutaj na plaży jest zupełnie inaczej niż w Polsce. Po pierwsze: dobrze jest zorientować się w lokalnym rozkładzie dnia, bo pruje się takie 50 mil na ten przykład, ledwie się zaparkuje, dzieciaki w biegu zakładają kółka, rękawki, okulary, ten cały plażowy osprzęt. Lecicie się wykąpać, a tam, kurna, odpływ! I później człowiek siedzi jak ten debil dwie godziny w masce, płetwach, z rurką i patrzy na błoto.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki