Nietypowa Matka Polka 2 - Nietypowa Matka Polka - ebook + audiobook

Nietypowa Matka Polka 2 ebook

Nietypowa matka polka

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W świecie pełnym kłamstwa i wirtualnej fikcji postawiła na naturalność, brak nadęcia i humor doprawiony szczyptą zdrowego rozsądku, który wraz ciętym językiem, zmysłem obserwacji i charyzmatyczną osobowością zgromadził tysiące fanów w sieci.

Jej teksty bywają lekkie, łatwe i przyjemnie, ale nie brakuje też felietonów poruszających tematy ważne czy kontrowersyjne.

Przeczytajcie więc między innymi o tym, że autorka prowadzi samochód niczym kierowca wyścigowy i jest do tego wspaniałym pilotem i doradcą swego męża za kierownicą. O eksperymentalnym makijażu, który wzbudził sensację na ulicy. Ale też o kosztach sławy i rozpoznawalności. O tym, dlaczego zwierzęta zasługują na szacunek. Czego nie należy robić dziecku. I na czym polegał patriarchat kiedyś i teraz.

Oto drugi tom felietonów Nietypowej Matki Polki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 218

Oceny
4,3 (63 oceny)
40
7
10
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Katarzyna-86
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Po przeczytaniu zaledwie 16 pierwszych stron stwierdzam, że ta część (podobnie zresztą jak pierwsza) jest świetna.Można nieźle się ubawić śledząc losy głòwnej bohaterki😂😂😂😂😂😂gorąco polecam na chłodne jesienne wieczory.........
10
Dzoaneczka

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacyjna
00
Agao15

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, znakomite riposty i świat widziany z przymrużeniem oka 🙂
00

Popularność




Wstęp

Na zdję­ciu nr 1 jest moja pra­bab­cia ze swoją sio­strą. Uwiel­biam tę fotę. Patrzę na nią i tak sobie myślę o tym, jak ludzie defi­niują szczę­ście i od ilu czyn­ni­ków, według nich, to szczę­ście zależy.

Ja to chyba jed­nak jestem ludzką wer­sją uprosz­czoną. Od zawsze byłam mini­ma­listką. Nie kręcą mnie sława, bogac­two i dobra nabyte, nie bawi spek­ta­ku­larna kariera. Szczę­ście mam w sobie. Póki jest zdro­wie, póki jest co do gara wło­żyć, póki mam dach nad głową – nie narze­kam. Mam wszystko to, co dla mnie naj­waż­niej­sze – mam miłość. Kocham i jestem kochana. Od dwu­dzie­stu lat mam swo­jego Siarę, mojego męża, przy­ja­ciela, kom­pana w podróży raz na wozie, a raz pod, ojca czwórki naszych synów, z któ­rych naj­star­szy, Don Juan, ma dziś już sie­dem­na­ście lat (na­dal nie mogę w to uwie­rzyć!). Młod­szy o dwa lata, zwany jest piesz­czo­tli­wie Szarą Emi­nen­cją. Kolejni to sied­mio­letni Sti­fler i trzy­letni Sze­re­gowy.

Mam przy­ja­ciół, któ­rzy rów­nież wli­czają się do grona mojej rodziny i któ­rzy są dla mnie sza­le­nie ważni, bo przy­jaźń – podob­nie jak miłość – jest jedną z kar­dy­nal­nych war­to­ści w moim życiu.

Nie pędzę za świa­tem. Raczej spo­koj­nie chłonę każdą chwilę, delek­tu­jąc się nią. Roz­pie­rają mnie przy tym radość, duma i wdzięcz­ność do losu, że jestem taką szczę­ściarą. Nie śmia­ła­bym czuć ina­czej, bo gdzieś z tyłu głowy mi się tele­pie, że nic nie jest nam dane na zawsze. A w życiu nie wygrywa ten, kto ma naj­lep­szą pracę, naj­więk­szy talent, naj­po­kaź­niej­sze dobra albo kto jest wyjąt­kowo cud­nej urody. W życiu wygrywa ten, kto umie się cie­szyć tym, co ma.

ZDJĘ­CIE NR 1: W życiu wygrywa ten, kto umie się cie­szyć tym, co ma.

Część 1

Część 1

Nie­ty­powa

Nauka jazdy

Skoń­czy­łam 36 lat i nie mam prawa jazdy. Jakoś tak wyszło. Całe życie miesz­ka­łam w cen­trum mia­sta, nad morzem, wszę­dzie mia­łam zawsze bli­sko, a gdzieś dalej i tak jeź­dzi­li­śmy tylko w week­endy, więc pro­wa­dził Siara. Ja mu tylko poma­ga­łam, wie­cie takie stan­dar­dowe:

– UWA­ŻAJ! DZIECKO!

– Słodki Bobrze, gdzie?!

– Tam, ten maluch, na placu zabaw z matką. Ale zawsze może poko­nać ten płot, sześć­set metrów trawy, prze­sko­czyć żywo­płot i wbiec ci pod koła! Sam wiesz, jak dzieci szybko bie­gają!

Siara nie­stety jest nie­wdzięczny i uważa, że moje uwagi pod­czas jazdy wcale mu nie poma­gają. A nawet wręcz odwrot­nie! Taki afront i taka bez­czel­ność! No i stale się w samo­cho­dzie kłó­cimy. Nic na to nie pora­dzę, że mój mąż woli nie­bez­pieczną, bra­wu­rową jazdę i nie zwal­nia nawet, gdy widzi na polu na przy­kład krowę. A wszy­scy wiemy, że takie pół kilo­me­tra trawy plus skok przez elek­trycz­nego pastu­cha, drugi przez rów i sruuu pod koła, to są dla takiej krowy nano­se­kundy! Ale nie! Po co być ostroż­nym?!

I to był wła­śnie pierw­szy argu­ment, który prze­ma­wiał za tym, że powin­nam sobie trzep­nąć prawko.

Dru­gim była prze­pro­wadzka na to cho­lerne angiel­skie zadu­pie. Mam pra­wie dwie mile w jedną stronę do cen­trum. I od razu zazna­czam, że dzien­nie walę sro­gie kilo­me­try i lubię cho­dzić. W słońcu. A przy­naj­mniej, gdy jest ładna pogoda, a nie, kuźwa, gdy pizga pozio­mym desz­czem!

Trze­cim była nie­po­ko­jąca zbież­ność mię­dzy pew­nym jego­mo­ściem a mną, który też nie ma prawka, jest nie­wy­soki i lubi koty. To chyba nawet prze­chy­liło szalę.

Wyro­bi­łam sobie zatem pro­vi­sio­nal licence, czyli takie tym­cza­sowe prawko, hono­ro­wane w Anglii, które upo­waż­nia mnie do jeż­dże­nia po uli­cach, ale tylko w towa­rzy­stwie osoby, która ma nor­malne prawo jazdy. Załą­czy­ła­bym tu zdję­cie w celach edu­ka­cyj­nych, ale na fotce wyglą­dam jak star­sza sio­stra Ottisa Toole’a. O dziwo. Bo prze­cież na żywo to jak milion dolców.

Tak czy siak, skoro mam to tym­cza­sowe prawo jazdy, to jeż­dżę.

Jeż­dżę po uli­cach. Po kra­węż­ni­kach. Po par­kingu Tesco już nie jeż­dżę, bo facet od wóz­ków jest na mnie cięty.

Jestem jesz­cze zestre­so­wana odro­binę, ale już wiem, że będę dobrym kie­rowcą. W ogóle to czuję więź z innymi kie­row­cami. Takie wie­cie – bra­ter­stwo kie­row­nicy. Oni mają samo­chody, ja mam punto, ale jeste­śmy w jed­nym gangu. Nor­mal­nie tak się ostat­nio wczu­łam, że jak sta­li­śmy w korku i jakiś facet za mną krzyk­nął: „Ty pipo!”, to otwo­rzy­łam okno i też krzyk­nę­łam: „Wła­śnie! Ty pipo!”. A wtedy Siara powie­dział: „Zamknij to okno. To było do cie­bie. Jesteś pierw­sza”.

Ale mnie to nie zraża. Wiem, że będę dobrym kie­rowcą choćby dla­tego, że jak praw­dziwy kie­rowca blu­zgam na wszyst­kich tak, że nawet sta­rusz­kom nie prze­pusz­czę. Zresztą sta­ruszki są naj­gor­sze. Zwłasz­cza irlandz­kie, bo po pię­ciu latach na obczyź­nie, na­dal nie rozu­miem, co mówią. Powiem Wam tak: ja raz w życiu słu­cha­łam mojego męża takiego kom­plet­nie nawa­lo­nego. Nie mie­li­śmy jesz­cze wtedy dzieci, wró­ci­li­śmy z imprezy, poło­ży­łam go na kana­pie, a on do mnie zawo­łał takie dziwne:

– Heap­sal maga­bon!

Kurwa, jak w Har­rym Pot­te­rze!

Ale nic to. Ni­gdy nie tracę zim­nej krwi.

– Ania – pod­po­wie­dzia­łam mu zatem.

Ale ten dalej:

– Heap­sal maga­bon!

– Her­baty? – zaczę­łam zga­dy­wać. – Nie? Wody? Coli? W ogóle pić chcesz? Kanapkę? Serek? Kaba­nosa? Miskę? Wia­dro? „Dzien­nik Bał­tycki”?

A ten się nie pod­daje:

– Heap­sal maga­bon. – Patrzy na mnie bła­gal­nym wzro­kiem, widzi, że nic nie jarzę, więc spina się cały, aż mu żyły wyszły na czole, i nagle, już cał­kiem nor­mal­nie, prze­ma­wia: – Pilot mi się w dupę wżyna!

Od tego czasu uzna­łam, że pier­dolę, nie zga­duję. No więc jak kie­dyś taka jedna irlandzka sta­ruszka zrów­nała się ze mną, poka­zała mi, że mam szybę opu­ścić, to opu­ści­łam. Ona coś tam wtedy powie­działa do mnie z uśmie­chem, no więc też się uśmiech­nę­łam sze­roko do niej, poki­wa­łam głową i poje­cha­łam. Z tym uśmie­chem i kiwa­niem głową to jest taki trik i naprawdę każdy Polak na obczyź­nie Wam to potwier­dzi – jak się nie zro­zu­mie, co mówi tuby­lec, to się po pro­stu uśmie­cha i kiwa głową. Ja wiem, co sobie myśli­cie, że prze­cież można spy­tać: „Słu­cham?” albo „Pro­szę?”, ale wtedy by się czło­wiek nara­ził, że ktoś sobie pomy­śli, że się nie gada w tym narze­czu. I cała repu­ta­cja psu w dupę!

Fakt, że pewne ryzyko się z tą metodą wiąże – ja się tak kie­dyś zapi­sa­łam na kolo­no­sko­pię. Ale wie­cie, co mówią – kto nie ryzy­kuje, ten nie pije szam­pana!

No więc ta pani coś tam mi z uśmie­chem powie­działa, ja się też uśmiech­nę­łam, poki­wa­łam głową i przy­znaję, ze dopiero dwa skrzy­żo­wa­nia dalej, jakoś mi się jej słowa w logiczną całość uło­żyły i się kap­nę­łam, że mi takiego dissa poci­snęła, że Emi­nem by się nie powsty­dził!

Naj­gor­sze, że byłam już tak daleko od niej, że nawet nie wie­dzia­łam, w którą stronę mam jechać, żeby odpo­wie­dzieć. No ludzie! Co to za czasy, że-by sta­ruszki dis­so­wały innych ludzi z gangu?! Jak tak można?! Ale gwoli spra­wie­dli­wo­ści muszę dodać, że ja w tej dzie­dzi­nie też ostat­nio nabra­łam nowych umie­jęt­no­ści. Do tej pory nawet nie wie­dzia­łam, że można two­rzyć zda­nia wie­lo­krot­nie zło­żone skła­da­jące się z samych blu­zgów. A można. Serio. Mogę udo­wod­nić, tylko wpu­ście mnie na podwójne rondo.

Wie­lo­krot­nie powta­rza­łam, że ner­wowy rocz­nik jestem i wszystko mnie wkur­wia, a za kie­row­nicą wkur­wia mnie wszystko pięć razy bar­dziej. Nor­mal­nie zamie­niam się w taką kulkę nega­tyw­nej ener­gii. Takiego Gizma nakar­mio­nego po pół­nocy. No jest źle i zdaję sobie z tego sprawę, ale naprawdę nic na to nie pora­dzę, że abso­lut­nie wszystko mnie drażni.

I choć nor­mal­nie nie mam poję­cia, jak Wy to robi­cie, że swo­bod­nie trzy­ma­cie kie­row­nicę w jed­nej ręce, drugą zmie­nia­cie biegi, kon­tro­lu­je­cie rów­no­cze­śnie pręd­ko­ścio­mierz, lusterka, no i drogę, tak jak, nie daj Bóbr, ktoś na mnie zatrąbi, to też jakoś nie mam z tym pro­blemu. Jesz­cze sobie zębami tę kie­row­nicę przy­trzy­mam, żeby prze­su­nąć dwu­krot­nie pal­cem pod okiem, ener­gicz­nie, bo zde­ner­wo­wana jestem.

Wąskie drogi też mnie draż­nią.

Jadę moim czoł­giem i zawsze za bli­sko albo kra­węż­nika, albo środka drogi. Siara przez pięć lat ani razu nie był tu zhal­to­wany przez poli­cję. Ja już dwa razy. Za dru­gim razem od razu wie­dzia­łam, o co im cho­dzi, więc zanim poli­cjant zdą­żył się ode­zwać, to szybko powie­dzia­łam: „Nie jestem pijana, jeż­dżę zyg­za­kiem, bo macie za wąskie drogi i nie mogę się zde­cy­do­wać, czy wolę móc pokle­pać prze­chod­niów po ple­cach, czy jed­nak przy­bi­jać pią­teczki z kie­row­cami z dru­giego pasa”. Naprawdę nie mam poję­cia, dla­czego to wyja­śnie­nie go nie prze­ko­nało.

Kolejna rzecz – drażni mnie, jak ktoś mi zaj­mie rodzinne miej­sce par­kin­gowe. To te szer­sze, bo w te węż­sze, zwy­kłe, nie zawsze potra­fię się wci­snąć. Zna­czy w sumie to potra­fię, ale mam dość wysia­da­nia bagaż­ni­kiem. Mam swoją god­ność!

Draż­nią mnie kie­rowcy, któ­rzy „sie­dzą mi na dupie”. Widzi jeden z dru­gim, że mam nakle­jone L z przodu i z tyłu. I nic się nie przej­muje.

Świa­tła na górce, aku­rat czer­wone, staję pierw­sza, a za mną usta­wia się kolejny i nawet metra odstępu, kuźwa, mię­dzy nami nie zostawi. Dosłow­nie nasze zde­rzaki się doty­kają. Nawet nie wie­cie, jak mnie stre­suje rusza­nie z górki w takich warun­kach. Taki hemo­roid – samo­bójca za mną – to ma tam wyje­bane! A ja za każ­dym razem ruszam z piskiem, bo boję się sto­czyć. Pół dzielni myśli, że to szare punto to pro­wa­dzi Domi­nic Toretto!

Rowe­rzy­ści mnie wku­rzają. Noście, do cho­lery, odbla­ski! Życie wam nie­miłe, czy jak?! Jak wam się nie chce w te pie­przone odbla­ski zain­we­sto­wać, to przed wyj­ściem na rower sobie pomy­śl­cie, że JA TAM GDZIEŚ KRĄŻĘ!

No i crème de la crème – naj­bar­dziej wkur­wia mnie Siara. I to do tego stop­nia, że już sobie ostat­nio w samo­cho­dzie naszą roz­prawę roz­wo­dową wyobra­ża­łam:

– Dla­czego powódka wnosi o roz­wód? – pyta sąd.

– A bo, Wysoki Sądzie, ja się uczę jeź­dzić, no i nie ukry­wajmy, że ner­wowa nieco jestem, a ten zamiast mil­czeć, to cały czas gada. W domu to potrafi być jak ta żona Lota. W samo­cho­dzie za to, kurna, jak Max Kolonko. Pier­dzieli koco­poły, choć twier­dzi, że „mówi, jak jest”! Den­tystka mnie opier­dala, bo już od ści­ska­nia szczęki, żeby się nie­uprzej­mie do niego nie odzy­wać, bo to wraż­liwe i deli­katne jak mały kur­cza­czek, ście­ram trzo­nowce. Więc pro­szę go grzecz­nie: „Na litość Bobra, zamilcz, męż­czy­zno!”. A on co robi? On mi mówi, że ja się nie­po­trzeb­nie tak spi­nam, on to dawno zauwa­żył, że ja jestem strasz­nie ner­wowa i posta­no­wił mnie zre­lak­so­wać. No to mu mówię, że nie może wysiąść, bo ja nie mogę jesz­cze jeź­dzić bez doświad­czo­nego kie­rowcy. A on na to: „Nie, głu­pia. Muzykę relak­su­jącą przy­go­to­wa­łem” i jesz­cze dodaje: „Ten album ma naj­wyż­sze noty wśród inter­nau­tów”. No to tak jeż­dżę. Po wąskiej dro­dze, od kra­węż­nika do linii, z hemo­ro­idami-samo­bój­cami z tyłu, opę­ta­nymi irlandz­kimi sta­rusz­kami z przodu, mijają mnie nie­ozna­ko­wani cykli­ści, obok mnie sie­dzi Max Kolonko, a z radia ptaki drą mordy i ktoś napier­dala cyklicz­nie w gong, aż mi rezo­nuje we łbie, a po kwa­dran­sie słu­cha­nia pie­przo­nego szumu wodo­spadu zawsze chce mi się sikać!

Królu złoty, stry­jenko kochana, tak to wła­śnie wygląda.

I jesz­cze te jego komen­ta­rze!

Mia­łam go pod­wieźć do ban­ko­matu, więc pod­jeż­dżamy, wszystko po dro­dze ele­gancko, ład­nie i spo­koj­nie zro­bi­łam. No ale jak już sta­nę­łam, nie przy­trzy­ma­łam sprzę­gła i mi samo­chód – wia­domo – zgasł. Jak gasł, to szarp­nął, oczy­wi­ście mnie to wkur­wiło, więc sie­dzę już z opad­niętą powieką.

Czy on mi dzię­kuje, że nie musiał zasu­wać z buta?

Czy on mnie uspo­kaja?

Czy on cho­ciaż udaje, że nie zauwa­żył?

Nie! On jesz­cze na mnie z ryjem:

– Co ty robisz?!

No, kurwa, ludzie! Prze­cież to naj­głup­sze pyta­nie, jakie możesz zadać, sie­dząc całą drogę obok i będąc cze­goś świad­kiem. Więc ja mu na to tra­dy­cyj­nie:

– Napie­przam na szy­dełku stringi dla rysiów!

Jego to za chuja nie zbija z tropu, więc cią­gnie:

– Zgasł ci!

Mnie też mało co zbija z tropu, więc ja rów­nież cią­gnę:

– Ło cię! O ja pier­dzielę! A niech to gęś kop­nie! Fak­tycz­nie! Taki spo­strze­gaw­czy jesteś, że się aż boję, co jesz­cze odkry­jesz?! Czego się dziś jesz­cze dowiem?! Że w Waty­ka­nie mieszka papież?

To całą drogę powrotną nic już nie mówił. Tylko robił miny i wzdy­chał. Jak­bym, kurwa, jechała z Jimem Car­reyem cier­pią­cym na astmę!

Fakt, że mnie cza­sem też ponie­sie. Na ten przy­kład ostat­nio mi mówi:

– O, w tym miej­scu jest przy­kład takiego nie­prze­my­śla­nego znaku wła­śnie. Ogra­ni­cze­nie do pięć­dzie­się­ciu, a tuż za zakrę­tem – rondo. Nie sądzę, żeby kto­kol­wiek wszedł na rondo powy­żej, no mak­sy­mal­nie, trzy­dzie­stu.

No to mu odpo­wia­dam:

– Chal­lenge accep­ted!

Ale już tak nie robię, bo mi o mało co tę łapkę znad okna wyrwał i się pra­wie popła­kał.

A teraz, od jakie­goś tygo­dnia, jak pro­wa­dzę to mnie nagrywa. Nie mam poję­cia, po co to robi. Na pamiątkę? Dla kum­pli? Do tego sądu na tę sprawę roz­wo­dową? Dla poli­cji, że też jest ofiarą tej nauki jazdy? Nie wiem. Samo to nagry­wa­nie by mi nie prze­szka­dzało, ale on myśli chyba, że jest Kry­styną Czu­bówną, więc pro­wa­dzi nar­ra­cję. I tak na ostat­nim fil­miku sły­szymy:

– Dojeż­dżamy do świa­teł. Całą drogę moja żona jechała, jak ten… no…

– Hamil­ton – mówię.

– Nie. Jak Ste­vie Won­der. Ale trzeba przy­znać, że to jed­nak kie­rowca z sąsied­niego pasa w pew­nym momen­cie zaje­chał jej drogę. Wła­śnie się z nim na świa­tłach zrów­nuje. Coś tam do sie­bie krzy­czą i… Chwi­leczkę… Nie jestem pewien, czy… Tak, zdaje się, że będzie pró­bo­wała poka­zać mu dupę.

– Nie­prawda! – krzy­czę, siłu­jąc się z roz­por­kiem. – Wyłącz to nagry­wa­nie!

– Myślę, że jesz­cze będzie z niej…

– Hołow­czyc! – pre­cy­zuję.

– Nie. Ozzy Osbo­urne.

Cza­sem myślę sobie, że może kie­dyś będę miała wnuki. A może nie. Ale jeśli jed­nak będę miała, to oby wtedy nikomu nie przy­szło do głowy, aby poka­zać im bab­cię na fil­mi­kach…

Zdję­cie

Nie­mal nie mam zdjęć w rodzin­nym albu­mie, to ja zawsze jestem foto­gra­fem. Tak wolę, bo Siara nie jest dobry w te klocki. Choćby czło­wiek był Anją Rubik, to i tak u Siary na zdję­ciu wyj­dzie naj­wy­żej jak ofiara spię­cia w inku­ba­to­rze. Po Czar­no­bylu. W szoku poura­zo­wym. I klap­kach Kubota. Na skar­petki.

Oko­licz­no­ści przy­rody były cudne. Piękna pogoda, las, jezioro, po któ­rym malow­ni­czo pły­wały łabę­dzie i kaczki.

„Tego nie da się spier­dzie­lić” – pomy­śla­łam i popro­si­łam: – Zrób mi zdję­cie do albumu.

Kuc­nę­łam, tak tro­chę wysta­wi­łam jedną raciczkę, żeby wyda­wała się dłuż­sza. Jak zwy­kle. Popra­wi­łam włosy. Wcią­gnę­łam brzuch, wypię­łam cycki. Spraw­dzi­łam, czy boczki nie wystają. Czy się nie gar­bię. Czy mi tyłek nie wisi. Czy stóp nie kośla­wię. Czy sobie maki­jażu nie roz­ma­za­łam. Syno­wie spraw­dzili, czy na zębach nic nie mam. I w końcu mówię:

– Gotowa, byle szybko, bo tak długo nie wytrzy­mam w tej spon­ta­nicz­nej i natu­ral­nej pozy­cji.

Zda­nia dobrze nie skoń­czy­łam, a on mówi:

– Już!

No to się roz­la­łam z powro­tem jak Jabba i żeśmy poszli.

A wczo­raj to mi kum­pela zdję­cia poroz­wie­szane w swoim domu poka­zy­wała, co prze­lało czarę gory­czy, bo my swoje foty w ram­kach uak­tu­al­niamy już co naj­mniej od pół roku i jakoś ni­gdy skoń­czyć nie możemy. Jedną ramkę to mamy taką, że każdy ma w niej swoje indy­wi­du­alne zdję­cie.

I wła­śnie przy kasie byłam, bo mi się skoń­czyło mleko do kawy, gdy Siara zadzwo­nił do mnie z pyta­niem:

– A Twoje to jakie tam wrzu­cić?

Nie waha­łam się ani chwili!

– To znad jeziora. Wyglą­dam tam jak Cindy Craw­ford w mło­do­ści. Jak bogini. Jak michałki, ale te kla­syczne, nie koko­sowe. Jak milion dolców.

Wcho­dzę na chatę i czuję, jak mi bez­wied­nie to mleko z ręki wypada.

Oto oczom mym uka­zuje się – jedyne, jak się potem oka­zało – zdję­cie nr 2, na któ­rym z dur­no­wa­tym uśmie­chem w pozy­cji na Mały­sza sram do jeziora!

Mój­ty­pa­nie­bo­brze!!!

ZDJĘ­CIE NR 2: Oko­licz­no­ści przy­rody były cudne. Piękna pogoda, las, jezioro, po któ­rym malow­ni­czo pły­wały łabę­dzie i kaczki. „Tego się nie da spier­dzie­lić” – pomy­śla­łam i popro­si­łam: – Zrób mi zdję­cie do albumu.

Bra­cia mniejsi

Dwa­dzie­ścia pięć lat temu posta­no­wiono ulec mojemu kapry­sowi i kupić mi cho­mika. W skle­pie zoo­lo­gicz­nym eks­pe­dientka pole­ciła nam, żeby wziąć od razu dwa, bo cho­miki to zwie­rzątka stadne i jeden mógł czuć się samotny. Tak twier­dziła. Wybra­łam rudo-bia­łego i czar­nego, oba samce, bo moją matkę mie­li­śmy posta­wić przed fak­tem doko­na­nym, a wie­dzia­łam, że wystar­cza­jąco się wściek­nie o dwa cho­miki, więc wola­łam nie ryzy­ko­wać, że z cza­sem miałby być ich cały miot. Bar­dzo szybko czarny cho­mik pozba­wił rudo-bia­łego oka, a wete­ry­narz wytłu­ma­czył mi, że cho­miki to samot­nicy. Fakt, że do tego wci­śnięto nam dwa różne gatunki (cho­mika dżun­gar­skiego i syryj­skiego) nie popra­wił sytu­acji, gdy zna­la­zły się w jed­nej klatce. Mia­łam jede­na­ście lat, byłam naiwna, myśla­łam, że świeże sianko, woda, mar­chewka, dwa domki, koło­wro­tek i sporo miło­ści wystar­czą im do szczę­ścia.

Kuzyn miał szyn­szylę. Już w pierw­szym mie­siącu ucie­kła ze źle zabez­pie­czo­nej klatki i zabrała się do obgry­za­nia kabli, na sku­tek czego została pora­żona prą­dem. Stra­ciła obie łapki i chyba prze­stała się podo­bać jego dzie­ciom, bo zaraz po tym wyda­rze­niu poja­wiła się u jed­nego z nich „aler­gia” i szyn­szylkę trzeba było oddać „do dobrego domu”.

Jedyny pies w moim życiu, któ­rego się nie bałam (bo ja się boję psów), to bul­te­rier z naszego rodzin­nego domu. Byłam wtedy nasto­latką. To był naprawdę uro­czy psiak. Piękny brzy­dal, mądry głu­pol. Cho­dził za mną krok w krok, a gdy pochy­la­łam się nad wanną, żeby umyć głowę, wci­skał pysk pod prysz­nic i pił z niego wodę. Moja matka kupiła go z hodowli pole­ca­nej przez Zwią­zek Kyno­lo­giczny. Poznała jego psią matkę i psa, który ją pokrył. Wizyta w hodowli prze­bie­gła wzo­rowo. Wszystko cud­nie, pięk­nie, na wysoki połysk. Nasz pies zmarł na wadę serca, nie dożył nawet roku. Zroz­pa­czona mama poje­chała do hodowcy od razu, nie­spo­dzie­wa­nie, żeby podzie­lić się z nim tą tra­giczną wia­do­mo­ścią – w końcu wada serca u psa z jego miotu powinna go zain­te­re­so­wać. To, co zastała na miej­scu, nie wyglą­dało już jak z obrazka. Stare cię­żarne suki, jak się póź­niej oka­zało bar­dzo scho­ro­wane, zardze­wiałe klatki, puste miski z wodą, brak koj­ców, obraz nędzy i roz­pa­czy. Mama prze­pro­wa­dziła pry­watne śledz­two. Dowie­działa się, że te suki kryte są przez spo­krew­nione psy, a psich malu­chów z róż­nymi wadami było znacz­nie, znacz­nie wię­cej. Przed­sta­wi­ciel Związku Kyno­lo­gicz­nego, z któ­rym mama podzie­liła się wów­czas tymi infor­ma­cjami, nabrał wody w usta. Kazano jej, wyra­ża­jąc się w spo­sób nieco bar­dziej kul­tu­ralny, spa­dać. Dziś mama twier­dzi, że ni­gdy nie kupi­łaby już psa z hodowli. Jest tyle prze­peł­nio­nych schro­nisk. Tyle psich mord do poko­cha­nia.

Mój naj­star­szy syn ma szes­na­ście lat. Napi­sał prośbę do tutej­szego schro­ni­ska, żeby przy­jęto go na wolon­ta­riat już teraz, a nie, gdy będzie miał osiem­na­ście lat. Czeka na odpo­wiedź, mam nadzieję, że będzie pozy­tywna, bo od małego kocha psy. Śmia­li­śmy się z Siarą kie­dyś, że ktoś w końcu wezwie do nas opiekę spo­łeczną, bo nasze kil­ku­let­nie dziecko cho­dziło swego czasu z apa­ra­tem foto­gra­ficz­nym po podwórku i zacze­piało sąsia­dów „psia­rzy”, żeby zro­bić ich pupi­lom zdję­cie. Potem syn te zdję­cia kata­lo­go­wał, pod­pi­sy­wał. Gdy prze­pro­wa­dzi­li­śmy się tu, cho­dził na drugi koniec mia­sta do mojej kum­peli, żeby wypro­wa­dzać jej psiego sta­ruszka. Nie robił tego za pie­nią­dze, moż­li­wość obco­wa­nia ze zwie­rzę­ciem była dla niego wystar­cza­jącą zapłatą.

Dwa dni temu, pod­czas naszego codzien­nego spa­ceru zna­leź­li­śmy mar­twą ryjówkę. Pod­niósł ją deli­kat­nie i poło­żył z boku, na tra­wie. Powie­dział do mnie:

– Wiesz, żeby jej nikt nie roz­dep­tał.

Poki­wa­łam głową. Wiem. Rozu­miem. To sza­cu­nek. Sza­cu­nek do zwłok małej ryjówki. Głu­pie? Nie dla mnie. Dla niego też nie. Od małego zbie­rał z ulicy śli­maki. Wie­cie, żeby ich nikt nie roz­dep­tał.

Widzie­li­śmy też gościa z kakadu na ramie­niu. Papuga miała przy­wią­zaną do nóżki cie­niutką smycz.

– Papugi są piękne! – powie­dział mój syn.

– Chciał­byś mieć kie­dyś taką? – spy­ta­łam.

– Nie. Nie mógł­bym jej tego zro­bić – odpo­wie­dział.

Nie jem mięsa. Nie jem, ale też nie zaglą­dam nikomu do tale­rza i nie wyzy­wam od mor­der­ców zna­jo­mych, któ­rzy mi kebsa zapro­po­nują. To był mój świa­domy wybór, do któ­rego doj­rze­wa­łam dość długo. Nie pła­ka­łam, gdy umie­rali niektó­rzy ludzie z mojego oto­cze­nia. Pła­ka­łam, gdy dowie­dzia­łam się, co potrafi zro­bić czło­wiek nie­któ­rym hodow­la­nym (i dzi­kim) zwie­rzę­tom (zdję­cie nr 3). Przy czym nie uwa­żam się za jakąś wielką miło­śniczkę zwie­rza­ków – nie cią­gnie mnie do obco­wa­nia z każ­dym żyjąt­kiem, gła­ska­nia, doty­ka­nia, zresztą tak naprawdę więk­szo­ści zwie­rząt zwy­czaj­nie się boję. Tak już mam. Zatem to nie tyle miłość, co sza­cu­nek do „braci mniej­szych”.

Nauczy­łam się łapać pająki i wyno­sić je na dwór. Potem oswo­iłam z nimi dzieci, teraz w naszej łazience drugi tydzień mieszka sobie jeden. Nikomu nie wadzi. Choć ręcz­niki zawsze deli­kat­nie strze­puję przed uży­ciem, dla pew­no­ści, bo chyba nie jestem jesz­cze gotowa na pająka na twa­rzy.

Ale ja nie o pają­kach, nie o szyn­szy­lach, nie o tych moich nie­szczę­snych cho­mi­kach czy pseu­do­ho­dow­lach chcia­łam napi­sać. To nie miał być też tekst pro­pa­gu­jący wege­ta­ria­nizm, ani nic z tych rze­czy. Chcia­łam Was pro­sić o odro­binę reflek­sji. I odpo­wie­dze­nie sobie na pyta­nie, czy nam, ludziom, nie prze­wraca się przy­pad­kiem w czte­rech lite­rach? I czy opi­su­jąc bestial­stwo nie powin­ni­śmy przy­pad­kiem, zamiast słowa „zezwie­rzę­ce­nie”, wymy­ślić syno­nim nawią­zu­jący jed­nak do ludzi. Oba­wiam się, że w wielu sytu­acjach bar­dziej by paso­wał.

ZDJĘ­CIE NR 3: Nie pła­ka­łam, gdy umie­rali nie­któ­rzy ludzie z mojego oto­cze­nia. Pła­ka­łam, gdy dowie­dzia­łam się, co potrafi zro­bić czło­wiek nie­któ­rym hodow­la­nym (i dzi­kim) zwie­rzę­tom.

Samo­dzielna

Zaczęło się cał­kiem nie­win­nie. Prze­cież wie­cie, że u mnie zawsze się tak zaczyna.

Siara wyszedł przed dom i obsta­wił swój oraz sąsiada samo­chód pustymi kani­strami, żebym mogła swo­bod­nie ćwi­czyć. Zazna­czę, że sąsiad nie wyglą­dał, jakby miał coś prze­ciwko, a sprawę moni­to­ro­wał, bo od kiedy uczę się jeź­dzić, to nie wie­dzieć czemu non stop stoi w oknie.

W ogóle ostat­nio dużo się o nim dowie­dzia­łam, oka­zało się, że jest bar­dzo reli­gijny, bo czę­sto sto­jąc w tym oknie żegna się. Ale to w porządku gościu jest i chyba wszy­scy go lubią, poza jesz­cze innym sąsia­dem, któ­remu ten pierw­szy pró­bo­wał pod­pier­dzie­lić miej­sce par­kin­gowe, jak naj­da­lej od mojego. Wiem, bo jak u nas zawsze cia­sno i nie ma gdzie sta­nąć, tak pew­nego dnia stał samo­chód Siary, mój, potem długo, długo żaden, a dalej dwóch sąsia­dów się kłó­ciło. Doce­niam, że są kochani i chcieli mi zro­bić wię­cej miej­sca do ćwi­czeń, ale w grun­cie rze­czy nie jest mi ono potrzebne, bo świet­nie sobie radzę. A jak sobie nie radzę świet­nie i się cze­goś wystra­szę, to zamy­kam oczy i wci­skam gaz, żeby mieć to już za sobą. Ponie­waż nikt z nas nie chce, żebym miała cokol­wiek pod sobą, zauwa­ży­łam, że jak nor­mal­nie u nas się dzie­ciaki przed domami bawią, tak gdy tylko prze­krę­cam klu­czyki w moim punto, to jakby na ulicę wyje­chała czarna wołga. Wszystko pusto­szeje. Nawet koty spier­da­lają, prze­py­cha­jąc się mię­dzy sobą w drzwiach. Dziwne. No, ale nie sku­piajmy się na tym.

Skupmy się, dziew­czyny, na tym, dla­czego nie należy ćwi­czyć z mężem.

Po pierw­sze dla­tego, że oni strasz­nie ner­wowi są!

Wsia­dam, zapi­nam pasy, prze­krę­cam klu­czyk, nie ruszam od razu, bo muszę dobrze spraw­dzić, czy mi w dupkę wygod­nie, żeby mnie potem nic nie roz­pra­szało, wia­domo. A ten już prze­wraca oczami. Włą­czam radio. Radio się nie włą­cza. W gło­wie odno­to­wuję, żeby spy­tać na mojej stro­nie, czy nikt nie ma na zby­ciu radia do punto. Nie musi być ory­gi­nalne, ważne, żeby paso­wało sty­lówą. Nie wiem, walk­man jakiś z komu­nii mógłby się nadać, czy tam inny boom­box.

– Możemy ruszać? – pyta Siara.

– Nie możemy, bo mi jakoś strasz­nie duszno.

– To po co włą­czy­łaś ogrze­wa­nie?

Hmmm… ogrze­wa­nie… w takim razie radio może działa.

Ruszam. Taka jestem dzielna, że w oku czuję rzęsę, a nic nie mówię. Wytrzy­mam. Po dro­dze mijam dom sąsiada, macham mu z uśmie­chem, on się żegna. Jadę dalej. A im dalej jadę, tym bar­dziej Siara pod­nosi mi ciśnie­nie. Po pierw­sze tym, że tak się ner­wowo trzyma tego dynksa nad sie­dze­niem pasa­żera. Co chwilę mi sufit dotyka i tylko cze­kam aż zerwie tę pod­su­fitkę. Taka pod­su­fitka do punto to musi z trzy dychy kosz­to­wać, ale co tam! Roc­ke­fel­ler, to go stać, może zry­wać!

Dru­gim powo­dem, dla któ­rego nie należy uczyć się jeź­dzić z mężem, jest fakt, że taki mąż cią­gle cze­pia się i wymą­drza.

– Skręć w prawo.

Kie­run­kow­skaz. Skrę­ci­łam.

– Źle skrę­casz!

– Na litość Bobra, jak można „źle skrę­cać”?! Jaśnie panu się nie podoba, bo nie weszłam, dri­ftu­jąc bocz­kiem w zakręt?

– Wła­ści­wie to tak wła­śnie weszłaś…

– No, słu­cham. Koła były pro­ste? Kie­run­kow­skazu nie wrzu­ci­łam? No, jak można „źle skrę­cać”? No jak?

– To było lewo.

I tak cały czas się wymą­drza. Osza­leć można, więc w końcu mówię:

– Poróbmy coś innego, bo już to bez­sen­sowne jeż­dże­nie w kółko mnie wku­rza.

– Dobry pomysł. Poćwiczmy par­ko­wa­nie rów­no­le­głe tyłem.

– Dobra! – powie­dzia­łam.

– Głu­piaś! – wykrzyk­nęły moje kole­żanki chó­rem, gdy im potem o tym opo­wia­da­łam.

Skąd mogłam wie­dzieć, co to zna­czy?!

– Wyrów­naj się z jed­nym z samo­cho­dów, mię­dzy któ­rymi zamie­rzasz par­ko­wać. Lusterko w lusterko. Chyba, że masz krót­szy samo­chód, to wtedy zrów­naj wasze dupy.

Popa­trzy­łam na niego.

– Wyrów­naj dupy samo­cho­dów – dopre­cy­zo­wał, po czym dodał: – W zasa­dzie ty zawsze pod­jeż­dżaj z myślą, że dupy samo­cho­dów muszą być wyrów­nane. Chyba że aku­rat na miej­scu par­kin­go­wym stoi hulaj­noga, to wtedy z całą nią się możesz wyrów­nać.

Popa­trzy­łam na niego.

– Nie­ważne. Wiesz co, naj­le­piej będzie, jak ja ci pokażę, jak to się robi, bo ina­czej się niczego nie nauczysz. Zamieńmy się miej­scami.

Zamie­ni­li­śmy się. Ta cho­lerna rzęsa draż­niła mi dalej oko, więc je potar­łam, a gdy otwo­rzy­łam, to się oka­zało, że już zapar­ko­wa­li­śmy.

– Widzia­łaś? Już rozu­miesz?

– O, jak ja już rozu­miem! O, jak ja już rozu­miem bar­dzo!

O dziwo, wyczuł iro­nię po pierw­szym zda­niu.

– Dobra, to jesz­cze raz. Nie trzyj oczu przez chwilę, tylko patrz!

Nie tar­łam. Po pro­stu mru­ga­łam. I zapar­ko­wa­li­śmy mię­dzy tymi mru­gnię­ciami.

– Sku­ma­łaś już, o co cho­dzi?

– O, jak ja bar­dzo już sku­ma­łam! O, jak bar­dzo!

Potarł rękoma głowę.

– Wiesz co, tak, to ty się nie nauczysz. Ja wyjdę i będę cię instru­ował, co masz robić.

Wyszedł. I od razu atmos­fera się roz­luź­niła, więc spo­koj­nie mogłam się przej­rzeć w lusterku, żeby wyjąć w końcu tę jebaną rzęsę. I jak tak spoj­rza­łam w to lusterko, to zoba­czy­łam coś pięk­nego!

Sie­bie!

Ale nie tylko!

Zoba­czy­łam morze miło­ści. Morze!

Zoba­czy­łam pra­wie dwu­me­tro­wego typa, który robi łapami jakieś młynki, kręci głową, ugina kolana, macha­jąc rękoma i je pro­stuje. Coś tam poka­zuje pal­cem. Jak pier­dol­nięty! A ja i tak go kocham! Czyż to nie wspa­niałe?!

Koniec koń­ców pod­szedł, otwo­rzył mi szybę na maksa i zaczął krzy­czeć:

– Trzy­sta sześć­dzie­siąt stopni kie­row­nicą w prawo, czyli do płotu! Cofasz! Jesz­cze! Jesz­cze z pół metra! Dobra! Stój! Teraz odbi­jasz! Jesz­cze! Trzy­sta sześć­dzie­siąt stopni kie­row­nicą w lewo, czyli od płotu! Jedziesz! Nie, nie, nie! Do tyłu, kurwa! Tak! Teraz dobrze! Jesz­cze kawa­łek! Stój! Stójjj! To był taki dobry kani­ster… Odjedź kawa­łek do przodu! Kawa­łek mówię! Ty nie wiesz, co to zna­czy kawa­łek?! Stój! Wyrów­naj koła! Nie w tę stronę! Dobrze! Ręczny! Zgaś sil­nik.

Wcho­dzimy do domu, na progu wita nas Szara Emi­nen­cja i pyta, jak było, na co Siara:

– Mama pierw­szy raz sama zapar­ko­wała rów­no­le­gle tyłem.

– O, jak ja sama pierw­szy raz zapar­ko­wa­łam rów­no­le­gle tyłem! O, jak bar­dzo samo­dziel­nie!

Torba

Śmiem twier­dzić, że wszyst­kie naj­więk­sze awan­tury zawsze są przez Siarę, ale od początku…

W nie­dzielę poje­cha­li­śmy na plażę, tro­chę odpo­cząć po naprawdę emo­cjo­nu­ją­cej koń­cówce tygo­dnia. Do wyjazdu co chwilę spraw­dza­li­śmy, na któ­rym miej­scu jest moja książka w „naj­le­piej sprze­da­wa­nych” w Empiku i nie­zmier­nie jara­li­śmy się wysoką pozy­cją. Pierw­sza była Kaśka Nosow­ska, potem Remek Mróz, dalej Dziew­czyna w oknie, ja, a za mną baweł­niana torba na zakupy.

Tutaj na plaży jest zupeł­nie ina­czej niż w Pol­sce. Po pierw­sze: dobrze jest zorien­to­wać się w lokal­nym roz­kła­dzie dnia, bo pruje się takie 50 mil na ten przy­kład, led­wie się zapar­kuje, dzie­ciaki w biegu zakła­dają kółka, rękawki, oku­lary, ten cały pla­żowy osprzęt. Leci­cie się wyką­pać, a tam, kurna, odpływ! I póź­niej czło­wiek sie­dzi jak ten debil dwie godziny w masce, płe­twach, z rurką i patrzy na błoto.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki