Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak to jest dopaść jednego z najgroźniejszych, najbardziej nieuchwytnych seryjnych morderców i gwałcicieli? Rąbka tajemnicy uchyla w swojej książce amerykański śledczy Paul Holes, który zasłynął dzięki schwytaniu – po śledztwie trwającym 20 lat! – przestępcy znanego jako Golden State Killer.
Rozwiązywanie zagadek kryminalnych to dla Holesa coś więcej niż satysfakcjonująca praca, więcej niż misja – to niemal obsesja, która zrodziła się z głębokiej niezgody na cierpienie niewinnych ludzi. Dlatego poświęcał niemal każdą wolną chwilę na odkurzanie akt niewyjaśnionych spraw, a dzięki swojej wiedzy i determinacji dokonał tego, co nie udało się nikomu przed nim: wytropił przestępców, którzy żyli już w przekonaniu, że popełnili zbrodnię doskonałą.
W tej książce dzieli się własnymi doświadczeniami nie tylko po to, by przybliżyć kulisy pracy śledczego, ale też aby pokazać, w jaki sposób tego rodzaju praca i wszystko, co z nią związane, odciska trwały ślad na psychice, życiu osobistym i rodzinnym. Kiedy na co dzień walczy się ze złem, przenika ono do wnętrza, dręczy i zmusza do zadawania sobie wielu pytań. Jedno z nich brzmi: „Czy to wszystko jest warte swojej ceny?”.
Dla Holesa odpowiedź jest jedna.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 352
Prolog
GRUDZIEŃ 2019
Zamawiam kolejnego burbona, bez niczego. To szklaneczka, która ma włączyć zasilanie. Sam bowiem nie wiem, jak się tu znalazłem, w tym miejscu, w tym punkcie. Najpierw siedziałem przy kolacji i drinkach ze znajomymi, rozmawiając o mojej najnowszej starej sprawie – młoda dziewczyna została zgwałcona i uduszona po jej licealnym balu walentynkowym – a następnym, co kojarzyłem, było to, że wszyscy pakujemy się do ubera, żeby jechać. Tylko dokąd? Nie miałem pojęcia. Coś się ze mną ostatnio dzieje. Za dużo piję. Pościel jest cała mokra, gdy budzę się z koszmarów o gnijących trupach. Zdarza mi się, patrząc na kobietę, nie tyle widzieć piękno ciała, co dokonywać jej autopsji, warstwa po warstwie, jakby leżała na stole sekcyjnym. Czasem martwe kobiety stają mi też przed oczami w chwilach intymnych i wtedy wysiadam.
Ludzie stale mnie pytają, jak to jest, że umiem się odciąć od potworności mojej pracy. Po części zawdzięczam to wrodzonej zdolności do szufladkowania myśli, zamykania ich w mentalnych pudełkach dostępnych jedynie wtedy, gdy tego potrzebuję. Reszta wynika z doświadczenia i praktyki, a tych miałem aż nadto. Makabra staje się na tyle swojska, że potrafię się dystansować nawet od najbardziej przerażających szczegółów tej roboty. Jatki klasyfikuję w mózgu w kategorii „nauka”. Przypuszczam, że każdy może uodpornić się na coś, czego się naogląda, nawet na widok trupów, a dla mnie to widok nieobcy od czasu studiów, kiedy to godzinami studiowałem obrazy śmierci w podręcznikach medycyny sądowej.
Tyle że prawdziwe życie, oczywiście, nie jest czarno-białe jak tamte książkowe ilustracje. Z jednej strony mam to szczęście, że przypadł mi w udziale sprawny analityczny umysł. Z drugiej strony, gdy idzie o niewinne ofiary, serce mi krwawi. Rozwiązywanie spraw kryminalnych jest dla mnie czymś więcej niż tylko wyzwaniem dla tropiciela lub łączeniem elementów zagadki naukowej. Myśl o cierpieniu dobrych ludzi doprowadza mnie za każdym razem na skraj obsesji. Zawsze jednak szczyciłem się umiejętnością trzymania emocji na uwięzi na potrzeby pracy.
Dopiero od niedawna wydaje mi się, że cały ten tłumiony mrok zaczyna się przelewać. Tama pęka. Kruszeję, i to szybko. No i ląduję w takim oto miejscu, w barze przy Hollywood Boulevard, znanym jako Jumbo’s Clown Room. Tak, właśnie ten lokal. Wewnątrz cały w czerwieni. Czerwone ściany. Czerwone podłogi. Czerwony bar. Czerwone światła. Zamawiam kolejnego drinka i łykam go duszkiem, próbując zapomnieć o ostatniej sprawie, z której nie mogę się otrząsnąć.
Carla Walker była nastolatką, pełną życia i zapału, miała metr pięćdziesiąt wzrostu, w oczach iskierki i wszystko jeszcze przed sobą. Patrząc tylko na jej zdjęcie, mógłbym przypuszczać, że ma dziewięć lat, nie siedemnaście. Na fotografiach z miejsca zbrodni leży w opuszczonym tunelu dla krów. Jej głowa jest przekrzywiona w moją stronę, a oczy są zamknięte. Nosek ma maleńki. Wyraz twarzy przeczy zdziczeniu, którego doświadczyła w ostatnich chwilach swojego życia. Wydaje się beztroska niczym śpiąca lalka. Ma na sobie tę samą błękitną sukienkę w groszki, wykończoną koronką, w której pocałunkiem pożegnała się z rodzicami, jadąc na licealny bal walentynkowy. Tyle że ta sukienka, zdarta z niej i starannie ułożona na obnażonych piersiach, pozostawia niższe partie ciała całkiem nagie. Dwie niebieskie spinki pozostały na swoim miejscu, ale piękne jasnorude włosy są w nieładzie i ubłocone. Cienkie maźnięcia błękitu na powiekach, w których dopasowanie do koloru sukienki włożyła, jak mi mówiono, mnóstwo wysiłku, skaził brud. Plamy spermy, ciemnofioletowe sińce wokół szyi oraz stłuczenia rąk i nóg opowiadają o przerażającej śmierci. Studiując jej obrażenia, wyobrażam sobie, co się wydarzyło. Młodziutka Carla została brutalnie pobita, zgwałcona i uduszona, a jej ciało, przeciągnięte przez drut kolczasty, porzucono jak śmieci gdzieś na pustkowiu, gdzie przeleżało blisko cztery dni.
Do rozwikłania sprawy morderstwa Carli nie jest dziś ani trochę bliżej niż wtedy, gdy go dokonano, w 1974 roku. A po czterdziestu pięciu latach wciąż jątrzą się spowodowane nim rany. Młodszy brat Carli, Jim Walker, kiedy zabito mu siostrę, miał dwanaście lat. Teraz jest odrobinę starszy ode mnie. Po tym, jak ostatnio postanowiłem przyjrzeć się tej dawnej sprawie, spotkałem się z Jimem na przedmieściu Fort Worth. Powiedział mi, że gdy już dorobił się prawa jazdy, zwykł wykradać się na miejsce zbrodni i spędzać noce w tamtym tunelu, czekając na pojawienie się zabójcy Carli. Było w Jimie coś takiego, co łamało mi serce, i łapałem się na tym, że rozmawiając z nim, tłumię w sobie łzy. Po tak długim czasie ból na jego twarzy jest tak świeży, jakby utracił siostrę zaledwie wczoraj. Powiedział mi, że jeszcze gorzej znieśli to ich rodzice. Cierpieli w milczeniu aż do śmierci. Matka zachowała zdjęcie Carli i dotykała go co rano po przebudzeniu. Na swój sposób mówiła córce „dzień dobry”. Tak właśnie jest z tymi tragediami. Niosą tak wiele ofiar. Mnóstwo złamanych życiorysów. Mrowie rozdartych rodzin. Powrót do normalności jest względny, blizny nigdy nie znikają, a ból stale czyha tuż, tuż. Nie sposób tak żyć.
Obiecałem rodzinie Carli, że zrobię co w mojej mocy, żeby rozwikłać sprawę jej zabójstwa. Spokoju mogła im dostarczyć jedynie świadomość, kto i dlaczego ją zabił. A kiedy pojechałem do tamtego tunelu, obiecałem też Carli, że będę niestrudzenie pracował nad schwytaniem jej mordercy. To moje zobowiązanie wobec niej. Ludzie sądzą, że umysł mam ściśle analityczny, ale przebywanie na miejscu przestępstwa ma dla mnie też wymiar duchowy. Nie poprzestaję na wchodzeniu w umysły sprawcy i ofiary, choć to kluczowe dla mojego procesu rozwiązywania zbrodni. Jednam się z ofiarą.
Tak było również w przypadku Carli.
Tunel, w którym została porzucona, to ustronne miejsce, przejście pod jedną z dróg w wiejskich rejonach Teksasu, około piętnastu kilometrów od jej liceum i domu rodzinnego.
Stojąc dokładnie w tym miejscu, w którym złożono jej ciało, jestem jakby świadkiem całej tej potwornej napaści. Widzę sprawcę nachylającego się nad Carlą, jego oczy opętane podnieceniem, gdy ściąga jej majtki i zadziera biustonosz nad piersi, w szale rozrywając jej sukienkę. Widzę też ją samą – źrenice rozszerzone, serce łomocze, oddech przyspieszony i płytki. Adrenalina krąży po jej ciele, w pełni uruchomił się tryb strachu – walka, ucieczka lub paraliż – ale jest zbyt drobna i niedostatecznie silna, żeby przeciwstawić się napastnikowi. On, krzywiąc się, chwyta ją rękoma za szyję. Zaczyna ściskać dziewczynę, podczas gdy ona łapie go za dłonie i przedramiona, usiłując zmniejszyć napór. Wpijając się na próżno w ten morderczy uścisk, kaleczy też paznokciami własną skórę. Carla niewątpliwie wie, że jej życie się kończy. Nic, co zrobi, jej nie ocali. Organizm się wyłącza. Zewnętrzne żyły szyjne zaczynają się zapadać, ale serce nadal wpompowuje tętnicami krew do mózgu, powodując potężny wzrost ciśnienia wewnątrz głowy. Badania sugerują, że na tym etapie ofiary w ciągu sześciu do dziesięciu sekund tracą przytomność, jednak według sprawców znacznie więcej czasu – bo kilka minut – może upłynąć, zanim ofiara umrze.
Niemal czuję to, jak Carla łapie ostatni oddech. Klękam i dotykam miejsca, gdzie spoczywała jej głowa.
– Jestem tu dla ciebie – mówię. – Nie wiem, czy uda mi się rozwiązać twoją sprawę, ale obiecuję, że dołożę wszelkich starań.
Wiem, że tej obietnicy mogę dotrzymać.
W Jumbo’s Clown Room robi się coraz głośniej. Eksploduje muzyka, a na scenę wspinają się kobiety w skąpych bikini. Jedne tańczą na rurach rozstawionych wokół baru. Inne uwodzicielsko wiją się na podłodze, zgarniając banknoty rzucane tam i przez mężczyzn, i przez kobiety. Nie podważam dobrych intencji właścicieli lokalu, ale źle to wygląda, niegodnie. Patrzeć nie mogę na te tancerki. Zastanawiam się, co mają z życia. Obawiam się, że tylko narażają się na niebezpieczeństwo. Uświadamiam sobie, że to nie miejsce dla mnie – co ja tutaj robię? – i sygnalizuję reszcie towarzystwa, że wychodzę. Gdy wkładam marynarkę, mój wzrok pada na jedną z tancerek. Ma może z dwadzieścia lat, więc mniej niż starsza z moich córek, i pełznie w moim kierunku przez scenę. Patrzę na nią i widzę jej poturbowane zwłoki, porzucone w błotnistym rowie. Ciarki mnie przechodzą, a zaraz potem wyjmuję studolarówkę, zwijam ją w rulonik i wyciągam w jej kierunku.
– Proszę – mówię, kiedy nachyla się, żeby wziąć tę kasę. – Uważaj na siebie. – Mina kusicielki znika z twarzy i widzę jedynie prawie dziewczynkę.
Wstawszy od baru, wychodzę chwiejnie na Hollywood Boulevard i łapię taksówkę.
– Dokąd jedziesz, koleżko? – pyta taryfiarz, gdy wsuwam się na tylne siedzenie.
W obłęd – myślę, ocierając łzy. Po prostu w jebany obłęd.
1
Kres drogi
MARZEC 2018
Moja była żona mawiała, że ta robota jest jak kochanka, która liczy się dla mnie bardziej niż ktokolwiek inny. Tętniły mi w uszach tamte dawne rozmowy w napiętej atmosferze, gdy stałem w swoim biurze, pakując resztę rzeczy. Paul, zagubiłeś się… My cię potrzebujemy… Nawet kiedy jesteś, tak naprawdę cię nie ma. Lori pod wieloma względami miała rację. Nie angażowałem się w życie naszej rodziny – ani wtedy, ani teraz – a przynajmniej nie tak, jak by tego chcieli. I jak sam bym tego chciał. Praca nigdy nie była dla mnie po prostu robotą. Stanowiła powołanie, cel niezbędny do życia jak powietrze i woda. Przez niemal trzydzieści lat przedkładałem prowadzone sprawy ponad wszystko inne. Zawsze było jakieś miejsce zbrodni, które należało odwiedzić; jakiś drapieżca, którego trzeba było dorwać. Najwięcej szczęścia dostarczało mi drążenie niewyjaśnionych zbrodni. Wprost nie potrafiłem oprzeć się wyzwaniu, jakim była próba wykrycia czegoś, na co nikt jeszcze nie wpadł. I oto znajdowałem się u kresu kariery, która pochłonęła całe moje dorosłe życie. U kresu czasu, który upłynął w okamgnieniu.
Omiatając wzrokiem swoje biuro, puste półki, nagi blat biurka, wziąłem głęboki oddech. Co czułem? Czyżby niepewność? Czy oszukiwałem siebie, uznając, że emerytura to nic takiego? Że wreszcie będę miał czas się wziąć do nauki gry na gitarze i jazdy na rowerze górskim po skalistych trasach? Że znajdę coś innego, co da mi poczucie sensu?
Moje biuro mieściło się w zabudowaniach hrabstwa w przemysłowym mieście Martinez w kalifornijskim East Bay. Słońce dopiero wyzierało zza widnokręgu, a ja już piąłem się po schodach na drugie piętro budynku sądu karnego. Specjalnie przyszedłem tak wcześnie, żeby zabrać swoje rzeczy przed pojawieniem się moich współpracowników. Zawsze byłem skrycie uczuciowy, zwłaszcza w kwestii tego, co się kończy, i przeszłości. Parę dni temu podjechałem pod pierwszy dom, którego byłem właścicielem, i zaparkowałem na ulicy. W 1992 roku, kiedy z moją pierwszą żoną kupowaliśmy go, był zupełnie nowy. To w nim nauczyłem się, jak zajmować się domem. Na tyłach dobudowałem taras, posadziłem też drzewka, które teraz sięgały ponad dach. Siedząc w samochodzie, niemal widziałem siebie w tamtym salonie, bawiącego się z moją pierworodną, Renee, jeszcze za małą, by mogła siedzieć. Przywoływałem w wyobraźni jej szeroki bezzębny uśmiech i radosne gaworzenie, gdy szykowałem stos poduszek utrzymujący ją w pionie. Teraz sama ma małą córeczkę.
Nigdy nie miałem siebie za skorego do płaczu, ale ostatnio czasem znienacka łzy same napływały mi do oczu. Tak też było tamtego dnia, gdy odjeżdżałem spod mojego dawnego domu. Jeszcze jeden powód, by zabrać, co moje, i wynieść się z miasta, zanim zjadą się współpracownicy. Czyżbym w wieku pięćdziesięciu lat stawał się sentymentalnym staruszkiem? Mój tatko zmiękł na starość, z wolna zmieniając się z oziębłego wojskowego, który mnie wychował, w figlarnego dziadunia posyłającego moim dzieciom zabawne miny. Ja obiecałem sobie do końca swych dni pozostać stoikiem, ale z tym miejscem naprawdę się zżyłem. Nie byłem pewien, czy zdecydowałbym się odejść z pracy, gdyby nie kalifornijski system emerytalny, czyniący pozostanie w niej czymś finansowo nieodpowiedzialnym. Odkąd skończyłem dwadzieścia dwa lata, niemal każdy dzień przeżyłem i przepracowałem tu, pod kopułą siedziby władz hrabstwa Contra Costa. Tutaj rozegrały się najistotniejsze rozdziały opowieści o mnie. Każdy krok na drodze mojej kariery. Wszystkie wzloty i upadki mojego pierwszego małżeństwa. Narodziny pierwszej dwójki moich dzieci. Spotkanie mojej drugiej żony, Sherrie. Przyjście na świat naszych syna i córki. Dziesiątki rozwikłanych spraw zabójstw. A inne, jeszcze nierozwiązane, jechały teraz ze mną do domu na twardym dysku.
Jutro moje biuro, historycznie zarezerwowane dla kogoś wybranego do nadzorowania spraw zabójstw w imieniu prokuratora okręgowego, zostanie przekazane mojemu następcy. Ten zapełni puste półki, na których rozrastał się mój zbiór książek na temat technik śledczych, zabójstw na tle seksualnym i seryjnych morderców. Usiądzie przed ekranem komputera, ustawionym przeze mnie pod takim kątem, by przechodzący nie widzieli makabrycznych scen zbrodni, tak często na nim wyświetlanych. Może znajdzie czas na zmycie wieloletniego brudu z okna wychodzącego na deltę rzeki Sacramento. Migotanie jej wody było hipnotyczne, chociaż ja ledwie to zauważałem. Zawsze zanadto pochłaniała mnie praca.
Moja jurysdykcja rozciągała się na setki kilometrów kwadratowych rejonu zatoki San Francisco. Przy populacji przekraczającej milion mieliśmy swój znaczny udział we współczynniku przestępczości. Cztery nasze miasta figurowały na opracowanej przez FBI liście stu najniebezpieczniejszych miejscowości w Kalifornii. Pracowałem nad setkami zabójstw, ale ostatnie kilka lat upłynęło mi niemal wyłącznie na odkopywaniu dawnych spraw. Każda zbrodnia godzi w bliskich ofiary, którym pozostaje życie w udręce po morderstwie. Nic nie motywowało mnie bardziej niż myśl, że zabójca ma tę swobodę, by wieść normalne życie, chociaż zniszczył tak wiele istnień.
W naszych stronach nigdy nie brakowało złoczyńców, a z jakiegoś powodu część najgłośniejszych zbrodni ostatnich czasów miała miejsce w hrabstwie Contra Costa. W 2003 roku woda w odstępie doby wyrzuciła na nasz brzeg ciała Laci Peterson i jej nienarodzonego syna Connera, cztery miesiące po tym, jak mąż Laci, Scott, cisnął jej zwłoki w lodowato zimne wody zatoki San Francisco. Z matką i dzieckiem miałem styczność w prosektorium i nawet przy całym moim doświadczeniu w obcowaniu ze złem było to coś, czego nigdy nie zapomnę. Kiedy Laci padła ofiarą mordu, Connera dzielił od narodzin niespełna miesiąc. Co za bestia zabija żonę w połowie dziewiątego miesiąca ciąży, a potem jest w stanie żyć ze świadomością, że betonowymi bloczkami przykuła ją i swojego nienarodzonego syna do dna zimnego oceanu?
Sześć lat później w naszej jurysdykcji, dwieście siedemdziesiąt kilometrów od domu ofiary, znaleziono Jaycee Dugard, która w 1991 roku w wieku jedenastu lat padła ofiarą głośnego uprowadzenia ze szkolnego przystanku autobusowego w South Lake Tahoe. Jak się okazało, żyła w skupisku namiotów i przybudówek na ogrodzonym podwórzu wprost za domem porywaczy, zwyrodnialca Phillipa Garrido i jego żony Nancy. Wówczas już dwudziestodziewięcioletnia Jaycee była matką dwóch córek Garrido. Przez osiemnaście lat przebywała tuż pod naszym nosem. Mój kumpel, detektyw John Conaty, był ze mną tam na miejscu niedługo po tym, jak uwolniono kobietę i jej małe dzieci.
– Jak, u diabła, to przeoczyliśmy? – zapytał, przypatrując się okrutnym, parszywym warunkom, w których Jaycee była zmuszona spędzić osiemnaście lat. Ja tylko pokręciłem głową. Brakowało mi słów.
Przez lata trafiało mi się mnóstwo dziwnych spraw. Nawet gdy nie mnie one przypadały, to jeśli uznałem, że mogę coś w nie wnieść – czy to za sprawą mojego doświadczenia kryminologicznego, czy dociekliwości śledczej – zawsze znajdowałem sposób, by się w nie włączyć. Uważałem, że mogę dostrzec coś, co ktoś inny przeoczył. Nie z arogancji, ale dlatego, że nie dawałem za wygraną. Moja obecna żona i jej poprzedniczka wytykały mi przesadną wiarę w siebie i w swoje umiejętności. Rzekłbym, że coś w tym jest. Kiedy trzeba, potrafię dać niezłe przedstawienie, ale z natury jestem introwertykiem, i to boleśnie opornym, gdy idzie o relacje interpersonalne. Postawcie mnie na jakimś przyjęciu twarzą w twarz z sąsiadką, a będzie mnie skręcało. Siedząc w towarzystwie w restauracji, stronię od rozmów. Jestem jak Charlie z powieści Chbosky’ego, który trzyma się z boku. A że występuję przed licznymi grupami słuchaczy? Kiedy zaczynałem, paraliżowało mnie to. Teraz jest już lepiej, bo nabyłem sporo doświadczenia, wypowiadając się na temat głośnych śledztw, w których uczestniczyłem. Nadal jednak przed wejściem na scenę muszę sobie chlapnąć burbona.
Najbardziej u siebie czuję się, gdy pracuję z głową zanurzoną w aktach. Wiem, że jestem dobry w tym, co robię, i że mogę rozwiązać nawet najtrudniejsze sprawy, na których inni się wyłożyli. Nigdy nie ufałem niczyim przeczuciom odnośnie do zabójstw. „Przemyślę to”, mawiałem, nie kryjąc sceptycyzmu. Mój instynkt jest stworzony do tego typu pracy i prawie zawsze się nim kieruję. Wiele natomiast trzeba, żebym przekonał się do podszeptów i koncepcji innych osób. Rozumiem, że można doszukiwać się w tym przejawów egotyzmu, i bywało, zwłaszcza gdy zaczynałem, że nie cieszyłem się przez to popularnością. Weterani kryminologii, ilekroć uznali, że jako żółtodziób posuwam się za daleko, bez wahania mi to uzmysławiali. Regularnie słyszałem: „To nie twoja działka”, po czym, wzruszając jedynie ramionami, na całego angażowałem się w dochodzenie.
Tak wiele spraw zredukowanych jest teraz do postaci plików na twardym dysku wielkości paczki papierosów. Gdy o tym pomyśleć, to na swój sposób jest to zabawne: pozostałości mojej długiej i szacownej kariery w służbie prawu zamknięte w pudełku trzydzieści osiem na trzydzieści na dwadzieścia pięć. Wrzuciłem tam ten dysk wraz z książką o seryjnych mordercach, ofiarowaną mi przez rodziców na urodziny dwadzieścia pięć lat temu, kiedy dopiero zaczynałem. W kartonie znalazły się też miseczka, widelec i łyżka, służące mi przy wszystkich posiłkach przy biurku, oraz skórzana podkładka z logo producenta sprzętu laboratoryjnego, nader użyteczna podczas tych długich dni, które kończyły się drzemką na stanowisku pracy.
Oderwawszy kawałek z rolki taśmy pakowej, szykowałem się do zaklejenia tego pudła, kiedy coś przyciągnęło mój wzrok. Poranne słońce odbijające się w szkle ramki do zdjęć zwróciło moją uwagę na mały zbiór fotografii rodzinnych na komodzie koło mnie. Niemal o nich zapomniałem. Były to radosne pamiątki, od dawna jednak przesłonięte biurową papierologią i teczkami zabójstw. Moje ulubione zdjęcie powstało dekadę temu, kiedy mój najmłodszy syn Ben był jeszcze brzdącem. Zrobiono je od tyłu, gdy we dwóch wychodziliśmy z oficjalnej imprezy, tak zwanej odprawy oddziałów: ja idę w swoim mundurze biura szeryfa, w wojskowym kapeluszu, zielonej kurtce i spodniach khaki, a mój malec w pasiastej koszulce polo i krótkich spodenkach wymachuje rączkami, usiłując dotrzymać mi kroku.
Zastygłem, badając wzrokiem to zdjęcie, przez upływ czasu wyblakłe. Mój najstarszy syn Nathan, z pierwszego małżeństwa, właśnie skończył dwadzieścia trzy lata, a ja dopiero próbowałem bliżej go poznać. Uczyłem się, jak trudnym zadaniem jest pogłębianie więzi z własnym dzieckiem poprzez cotygodniowe rozmowy telefoniczne, zaczynające się i kończące opowiastkami o grach wideo. Jak mógłbym oczekiwać od syna rozmów o rzeczach ważnych, skoro nie było mnie przy nim w ważnych dla niego momentach? Nathan powiedział mi kiedyś, że nawet nie pamięta, bym z nimi mieszkał – taki był mały, gdy się wyprowadziłem. Ben był dzieckiem z drugiego małżeństwa, ale obawiałem się, że dla niego i dla jego siostry Juliette byłem równie nieobecny emocjonalnie jak dla moich pierwszych dzieci. Czy żałowałem, że nie było mnie z nimi, gdy uczyły się jeździć na rowerze lub budziły się ze złego snu? Ostatniego dnia w pracy dopiero zaczynałem sobie uświadamiać konsekwencje przedłożenia kariery zawodowej nad wszystko inne. Wychowując dzieci, które mam z Sherrie, mam już więcej wiedzy niż za czasów dorastania Nathana i Renee. Nabyłem jej wraz z wiekiem i coraz większą dojrzałością, ale pod wieloma względami wcale się nie zmieniłem. Moja druga żona, Sherrie, ma pretensje o to samo, o co moja pierwsza żona Lori dwadzieścia pięć lat temu. Sherrie, podobnie jak Lori, dopatruje się w mojej małomówności zobojętnienia, co nijak nie oddaje prawdy. Powiedziała mi, że nigdy nie wie, co sobie myślę. Mówi, że nawet przebywając w domu, jestem „nieobecny”. Nic, tylko zamykam się w sobie. Czemu nie mógłbym poświęcać trochę czasu wieczorami na granie w planszówki z nią i z dzieciakami? Próbowałem, ale już po kilku minutach gry wiercę się w fotelu. Poprzesuwam trochę pionków na planszy lub porzucam kostką kilka razy, a już mój umysł zbacza ku którejś z moich spraw. Nie potrafię tego ukryć. Myśli zdradza ruch ust.
– Znowu odpłynąłeś – stwierdziła Sherrie któregoś wieczoru, gdy rozmawiała z dziećmi przy kolacji, a ja udawałem zainteresowanie. – W ogóle nie słuchasz – dodała. – Memłasz wargami jak jakiś stuknięty staruch.
Jedyny znany mi sposób budowania więzi z młodszymi dziećmi to ten sam co w przypadku starszej dwójki. Zabieranie ich na dwór, żeby porzucać piłką. Tak jak w Cat’s in the Craddle, piosence Harry’ego Chapina, tej, w której ojciec zanadto jest zajęty dochodzeniem do czegoś, żeby jeszcze zwracać uwagę na syna. Chłopak dorasta, a ojciec odchodzi na emeryturę. Pewnego razu dzwoni do syna, mówiąc mu, że chciałby się z nim spotkać. Tamten odpowiada: „Też chciałbym, tato, jeśli znajdę czas…”. A ojciec sobie uświadamia: „Jest całkiem taki jak ja. Mój synek wdał się we mnie”. Ściska mnie w gardle, ilekroć to słyszę. Za bardzo trafia w punkt. Kiedy niedawno zrobiliśmy sobie z moją starszą córką Renee pieszą wycieczkę, wypytywała mnie o moje małżeństwo z jej matką, Lori.
– Dlaczego nas zostawiłeś? – spytała. – Co poszło nie tak?
Usiłowałem ją zapewnić, że zawsze będę kochał jej matkę, ale po prostu byliśmy za młodzi na związek małżeński i z czasem nasze drogi się rozeszły. Podkreśliłem, że nie dotyczyło to w żadnym wypadku ani jej, ani Nathana. Miałem nadzieję, że oboje wiedzą, jak bardzo ich kocham.
– A jednak, tato – odpowiedziała – ciebie po prostu nigdy nie było.
Upychając w pudle oprawione zdjęcie moje i Bena, ostatni raz obrzuciłem biuro spojrzeniem. Przeganiając wszelkie emocje towarzyszące pożegnaniu, zgasiłem światło i zamknąłem za sobą drzwi. To było całe moje życie – pomyślałem. Z pudłem pod pachą i gulą w gardle wyszedłem korytarzem na schody, a stamtąd na Ward Street, usytuowaną w sektorze administracyjnym miasta. Teraz była to już cząstka mojej przeszłości. Biuro szeryfa, gdzie zaczynałem. Biblioteka z książkami z działu kryminologii, gdzie na podłodze odsypiałem nocną pracę wykonywaną na miejscu zbrodni albo ślęczenie nad aktami spraw do wczesnych godzin rannych. Sąd, w którym zeznawałem dziesiątki razy. Areszt, na którego siłowni spędzałem przerwy obiadowe. Biuro prokuratora okręgowego, gdzie upłynęło mi kilka ostatnich lat. Wszystkie swoje stanowiska w organach ścigania zajmowałem właśnie w Martinez, miejscu narodzin bohatera, Joego DiMaggio. To miasto trochę dawało w kość i od prowincjonalnego Vacaville, w którym mieszkałem, różniło się jak noc od dnia, ale było dla mnie domem.
Jutro czeka mnie wypełnienie pliku papierów i pouczanie przez FBI, co mi wolno, a czego nie jako szeregowemu obywatelowi. „Nie masz prawa ujawniać informacji »ściśle tajnych«. Musisz chronić swoje źródła”. Zdam broń oraz służbowy samochód i oficjalnie pożegnam się z egzekwowaniem prawa. Potem przyjdzie pora na to, aby pomyśleć o następnym rozdziale mojego życia. Zanim jednak zamknę ten obecny, pozostaje mi jeszcze jedna rzecz do zrobienia.
2
Ostatni akt
Dochodziło południe, kiedy w końcu zawinąłem się z Martinez, z całą karierą zapakowaną w pudełko na siedzeniu obok. Jasne popołudniowe słońce skrywała zasłona smogu, tak samo jak wiosną 1990 roku, kiedy po studiach jechałem tu na swoją pierwszą rozmowę o pracy dla hrabstwa. Pamiętam, jak przejechałem nad lśniącym nurtem delty Sacramento półtorakilometrowym metalowym mostem, zjechałem ku industrialnemu pejzażowi rafinerii i kominów zionących dymem i pomyślałem, że pogrążam się w piekle. Krajobraz zbytnio się od tamtej pory nie zmienił.
Krętą drogą przez rafinerię Shell i Benicia Bridge zmierzałem na północ, ku międzystanowej drodze 80. Przy odrobinie szczęścia ruch na niej powinien wczesnym popołudniem być niewielki, ale na zatłoczonych kalifornijskich trasach szczęście nigdy nie dopisuje. Od celu dzielił mnie jeszcze szmat drogi. Serwisy radiowe trajkotały o Stormy Daniels i o jakimś raporcie głoszącym, że Amerykanie przybierają na wadze. Zbytnio nie gustuję w radiowej gadaninie i nie zdziwiłbym się, gdybym został uznany za osobę apolityczną, więc wyborem numer jeden była dla mnie playlista na iPodzie. Muzyka to dla mnie terapia. Różna, zależnie od nastroju. Kiedy byłem wkurzony po jakiejś domowej sprzeczce lub zatargach w pracy, odpalałem heavy metal. W zeszłym tygodniu była to Metallica, po tym jak pewna pani świadek w sprawie niewyjaśnionego zabójstwa wsiadła na mnie, że nękam ją w domowych pieleszach. Raczej nie wdaję się w konflikty. Wychowując się w rodzinie wojskowego, na dodatek ultrakatolickiej, człowiek uczy się ukrywać emocje (co, jak się przekonałem, nie służy pielęgnowaniu związków), dlatego zwykle odreagowywałem na siłowni lub, jak w przypadku tamtej wzburzonej pani świadek, puszczając metal na pełen regulator i bębniąc palcami w kierownicę. Przeważnie jednak skłaniałem się ku odprężającym balladom z lat siedemdziesiątych – wiecie, Billy Joel, Jim Croce, Neil Diamond, tego typu klimaty.
Nie znosiłem poczucia braku kontroli, a tu całe moje życie miało zacząć zmierzać ku nieznanemu. Wystawiłem na sprzedaż swój dom w Vacaville i gdy tylko został sprzedany, przeniosłem się z rodziną poza swój stan, do Kolorado, żeby cieszyć się górami. Na tym etapie nie byłem pewien, jaką pracą się zajmę. Myślałem o pójściu na swoje, o biurze detektywistycznym Paula Holesa, a ponieważ dzięki moim głośnym sprawom często pokazywano mnie w mediach, producenci telewizyjni napomykali o konsultacjach w sprawie tego czy owego kanału kryminalnego bądź serwisu informacyjnego. Nic jednak nie było pewne i ta niepewność działała mi na nerwy. A że od dziecka cierpiałem na ataki paniki, w opanowaniu lęków pomagała mi muzyka.
Kiedy mój samochód mozolnie sunął autostradą, a lewa noga bębniła o jego podłogę, usiłowałem przewinąć listę do Tiny Dancer Eltona Johna, mojej piosenki wszech czasów. Pretty eyed, pirate smile… you must have seen her dancing in the sand… and now she’s in me… tiny dancer in my hand. Podgłośniłem i zacząłem śpiewać, tak jak często robię, gdy odczuwam niepokój, a jestem sam. Po czterech, może pięciu powtórkach i gdy upłynnił się ruch na drodze, lęk zaczął ustępować.
Jak zdarzało się często w nieco spokojniejszych chwilach, powędrowałem myślami, co było nieuchronne, ku Golden State Killerowi (Zabójcy ze Złotego Stanu), zamaskowanemu maniakowi, który gwałcił i mordował, gdzie popadło, w całym naszym stanie, nijak nie dając się złapać. Niewyjaśnione sprawy pasjonowały mnie; ta zaś była wręcz moją obsesją. Zbijała z tropu wszystkich śledczych, którzy w nią wnikali – a były ich, wierzcie mi, setki. Przez ponad czterdzieści lat w próby rozwiązania tej sprawy wpompowano więcej zasobów niż w jakiekolwiek inne śledztwo w dziejach Kalifornii, a i tak pozostała tą niewyjaśnioną. Powracałem do niej wielokrotnie od tego dnia w 1994 roku, kiedy to jako ciekawski nieopierzony kryminolog natknąłem się na nią w zakurzonej szafce w naszej bibliotece kryminologicznej. Niejedyna to sprawa, której nie udało mi się rozwikłać, a do każdej podchodziłem bardzo osobiście. Ta jednak ciążyła mi bardziej od innych – głównie dlatego, że sprawca przechytrzył parę najbardziej lotnych umysłów z branży śledczej. I byłem przekonany, że nadal gdzieś czyha. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych siał terror psychiczny w całym stanie swoimi drobiazgowo zaplanowanymi napaściami. Włamywał się do domów w środku nocy, wiązał przerażone ofiary, brutalnie atakował zarówno mężczyzn, jak i kobiety, niekiedy na oczach ich małych dzieci, by z czasem przejść do mordowania, czego preferował dokonywać przez zatłukiwanie ciężkimi narzędziami. Facet był sadystą psychicznym. „Jeśli będziesz sprawiał problemy, porąbię dzieciaki. Przyniosę ci ucho któregoś” – zagroził pewnemu mężczyźnie przed zabraniem jego żony do innego pokoju, by ją kilkukrotnie zgwałcić. Do 1986 roku, kiedy jego ataki raptownie ustały, zabił co najmniej dwanaście osób i z całym okrucieństwem zgwałcił przeszło pięćdziesiąt kobiet.
Niektórzy sądzili, że umarł, ale nie ja. Wyobrażałem sobie, że wiedzie cichy żywot na jakimś zamieszkiwanym przez klasę średnią przedmieściu, gdzieś, gdzie nikt nie podejrzewa, że sąsiaduje z seryjnym mordercą. Skurwysyn albo miał szczęście, albo lisi umysł, a zapewne jedno i drugie. Większość ludzi daje wiarę mitowi, że seryjni mordercy nie są w stanie się powstrzymywać, a są w stanie i to robią. Jedni mają długie okresy uśpienia, inni całkiem zaprzestają swojej zbrodniczej działalności, zwykle dlatego, że łatwo mogliby wpaść lub chęć zabijania zastąpiło im coś innego – hobby, nowe małżeństwo, założenie rodziny. Albo po prostu się zestarzeli. Wariactwo, prawda? Zawsze dręczyła mnie myśl, że ten człowiek gdzieś sobie żyje – jeździ swoim samochodem, chodzi na zakupy, bawi się na rodzinnych obiadach, i to po tym, jak tylu ludziom zniszczył życie. I prawdopodobnie śmieje się z nas wszystkich, że nie zdołaliśmy go złapać.
Zanim Michelle McNamara, moja późniejsza przyjaciółka i powierniczka, nadała mu w artykule z 2013 roku miano Golden State Killera (Zabójcy ze Złotego Stanu), był znany jako Original Night Stalker (Nocny Łowca), a jeszcze wcześniej jako East Area Rapist (Gwałciciel z East Area), w skrócie: EAR. Przydomki ewoluowały wraz z nasilaniem się jego przestępczej działalności, od włamań na tle fetyszystycznym, poprzez brutalne gwałty w środku nocy, po morderstwa. Przyswajał sobie te określenia, posługując się nimi, by z nas drwić. Pamiętam stare nagranie rozmowy telefonicznej, jeszcze z czasów EAR-a, gdy ktoś dzwoniący na centralę w Sacramento przedstawił się jako on.
– Tu East Area Rapist, wy durne fiuty – mówił do słuchawki. – Dziś w nocy znów porucham. Uważajcie.
Głos był groźny. Zuchwały. Drwiący. Bezczelny.
Puszczam to na okrągło.
– Wiesz o istnieniu tego nagrania? – zapytałem Kena Clarka, detektywa z wydziału zabójstw biura szeryfa w Sacramento, człowieka, który poświęcił temu śledztwu mnóstwo czasu.
– Jasne – potwierdził.
– Myślisz, że to on?
– Prawdopodobnie.
– Poważnie mnie wkurza – przyznałem.
– No pewnie – stwierdził Clark. – O to mu chodziło.
Po dwóch latach od tamtego telefonu z 1977 roku jego zabawa w kotka i myszkę przerodziła się w morderstwo.
Przez dwie dekady z hakiem drążenia tej nierozwiązanej sprawy miałem do czynienia z udręką matek i ojców, synów i córek, a także braci i sióstr części jego ofiar. Studiowałem zdjęcia miejsc jego sadystycznych zbrodni. Godzinami słuchałem relacji kobiet i mężczyzn, którym z łaski Boga lub dzięki niepohamowanej odwadze udało się przeżyć jego bezlitosne napaści. To, co im zrobił, dręczyło ich nawet dziesiątki lat później.
Niedawno zadzwoniła moja komórka. Kobieta na drugim końcu linii zdawała się bliska załamania.
– Wiem, że on wróci, żeby mnie dopaść, więc wynoszę się do Meksyku – powiedziała. Od nocy, kiedy włamał się do jej domu i sterroryzował całą rodzinę, minęło trzydzieści lat. To tacy ludzie nieustannie motywowali mnie do tropienia sprawcy i to oni liczyli na to, że go dorwę. „Wiemy, że to ty tego dokonasz” – słyszałem to tak wiele razy.
Za nic nie chciałem jej zawieść. Ani nikogo z nich. Sprawę Golden State Killera, inaczej GSK, uczyniłem priorytetem kilku ostatnich lat mojej kariery. Przeanalizowałem tysiące policyjnych notatek oraz zeznań świadków i przeprowadziłem rozmowy praktycznie z każdym, kto miał związek z jego sprawą, a nadal żył. Obsesja ta rozciągała się nawet na weekendy – nieważne, czy kosiłem trawnik, czy bawiłem się z dziećmi. Nawet w Boże Narodzenie, gdy reszta domowników rozpakowywała prezenty, moją głowę zaprzątał GSK. A kiedy późną nocą przetrząsałem komputerowe bazy danych w poszukiwaniu tropów i kreśliłem profile geograficzne zbrodni, usiłując określić położenie jego bazy wypadowej, ta sprawa przewijała się w mojej głowie jak niekończący się film. Jego ofiary nawiedzały mnie w snach.
Wśród nich była Mary, jedna z najmłodszych ofiar. Miała pójść do ósmej klasy, kiedy w 1979 roku wdarł się w jej życie. Była zaledwie trzynastolatką, jeszcze miała za rodzinnym domem dziecinny domek do zabawy, a jej hobby była gra w klasy. Tamtego lata, o czwartej nad ranem, włamał się do jej domu w Walnut Creek przez rozsuwane oszklone drzwi. Wkradł się do jej pokoju, gdy ojciec i siostra spali w pomieszczeniach obok. Obudziło ją to, jak siadał na niej okrakiem z nożem przy jej gardle.
– Obyś była dobra – powiedział strasznym szeptem. Nie zrozumiała, o co mu chodzi. Ściągnął z niej kołdrę i brutalnie ją zgwałcił w jej ślicznej różowej sypialni z jednorożcami wymalowanymi na ścianach. Kiedy wreszcie sobie poszedł, Mary, zanim uwolniła nogi z więzów, odczekała prawie godzinę. Zagroził, że zabije jej rodzinę, jeśli się odezwie, więc chciała mieć pewność, że już go nie ma. Jeszcze z pętami na nadgarstkach pobiegła obudzić ojca. Nawet po latach miała w uszach jego krzyk i słowa skierowane do siostry: „Ściągnij jej to!”. Niedługo potem Mary zapytała starszą siostrę swojej przyjaciółki: „Jestem jeszcze dziewicą?”.
Trzy lata po napaści znalazła ojca martwego w łóżku. Uznała, że pękło mu serce. Dla mnie to było niewątpliwe. Sam mam dwie córki. Nie jestem pewien, czy przeżyłbym ból i żal, że nie zdołałem obronić swoich dzieci. Mary została ograbiona z dziewictwa i bezpowrotnie straciła spokój ducha. Przez resztę życia oglądała się za siebie, zastanawiając się, czy on gdzieś tam nie czyha, obserwując ją.
Ta bestia odebrała tak wiele tak wielu osobom. Z pewnością trzeba wystawić jej za to rachunek. Obawiałem się, że gdy przejdę na emeryturę, nikt nie przejmie po mnie pałeczki. Dochodzenie ponownie wyląduje w szafie i pójdzie niemal całkiem w zapomnienie – jak wtedy, gdy na nie trafiłem – a ludzie, którzy liczyli, że rozwikłam tę sprawę, nigdy mi nie wybaczą. Co się stanie z tymi, którym gwałciciel zrujnował życie? Jak i czy w ogóle odnajdą tę odrobinę spokoju, która bierze się z wiedzy?
Tak wiele razy przez te lata sądziłem, że jestem bliski rozwiązania tej sprawy, by potem przeżyć gorycz rozczarowania, gdy badanie DNA dowodziło, że się myliłem. Ostatni raz nastąpiło to ledwie parę tygodni wcześniej i mocno mnie przybiło. Odkryłem istnienie w genetyce genealogicznej triangulacji odcinków DNA, procesu mogącego określać relacje biologiczne poprzez łączenie profili DNA – a taki w przypadku GSK mieliśmy – z poszukiwaniami na stronach płatnych serwisów genealogicznych. Zainteresowało mnie to, gdy dowiedziałem się, jak skuteczne okazało się przy zidentyfikowaniu po latach dziewczynki porzuconej we wczesnym dzieciństwie. Nie wiedzieliśmy, kim ona jest ani skąd pochodzi, a była za mała, żeby pamiętać coś, co by nam pomogło. Przez całe lata staraliśmy się odkryć jej tożsamość tradycyjnymi metodami i zawsze kończyło się to fiaskiem. Potem, podczas telekonferencji dotyczącej innej sprawy, usłyszałem, że wreszcie ją zidentyfikowano, wykorzystując właśnie triangulację odcinków DNA. Zastanowiło mnie, czy to samo narzędzie nie naprowadziłoby nas na Zabójcę ze Złotego Stanu.
Pracując z małą grupą zadaniową śledczych i analityków oraz z tym samym utalentowanym genealogiem, który pomagał przy tamtej sprawie, przez kilka miesięcy porównywaliśmy profile DNA i studiowaliśmy drzewa genealogiczne, by wyodrębnić garstkę tropów wiodących do GSK. Dzięki procesowi eliminacji ograniczyliśmy tę listę do grupki mężczyzn będących z grubsza w odpowiednim wieku i mieszkających w Kalifornii w czasie ataków. Potem zawęziliśmy nasze poszukiwania jeszcze bardziej, opierając się na rysopisach podanych przez część ofiar.
Ja skupiłem się na podejrzanym, który wydał mi się najbardziej prawdopodobny, i ostatnie kilka tygodni dzielących mnie od emerytury poświęciłem badaniu jego osoby. Był to robotnik budowlany z Kolorado, którego profile osobisty i geograficzny w znacznej mierze odpowiadały ustalonym dla Zabójcy ze Złotego Stanu.
– Sądzę, że mamy tego typa – powiedziałem do kumpla z FBI, Steve’a Kramera. – Jego posrany wujek był gwałcicielem. To pewnie u nich rodzinne.
Byłem absolutnie pewien, że trafiłem, i przygotowywałem się już na zwieńczenie tej sprawy i całej mojej kariery. Tymczasem zadzwonił do mnie Kramer z informacją, że wyniki badania DNA siostry tego robotnika wykazały, że nie jest siostrą GSK, i to wyeliminowało go z kręgu podejrzanych. Rozłączyłem się i głowa opadła mi na biurko. Byłem zdruzgotany. W tamtej chwili pogodziłem się z faktem, że mój ostatni strzał w Zabójcę ze Złotego Stanu okazał się chybiony.W grę wchodził jeszcze jeden facet. To dopasowanie dotyczyło kogoś, kto w ciągu czterdziestu lat poprzednich dochodzeń ani razu nie pojawił się na radarze. Jego nazwisko, podobnie jak gościa z Kolorado, wyskoczyło dlatego, że po zastosowaniu triangulacji drzew genealogicznych naprowadziły na niego profile DNA kuzynostwa drugiego i trzeciego stopnia. Ci dalecy kuzyni, którzy zarejestrowali się w prywatnych serwisach badających pokrewieństwo, nie mieli pojęcia, że ich profile wykorzystano w ramach prób wytropienia osławionego seryjnego mordercy. Wstępne badania przeprowadziłem niedługo po swoim ostatnim rozczarowaniu i ten człowiek po części odpowiadał przyjętym kryteriom. Był mniej więcej odpowiedniego wzrostu, miał metr osiemdziesiąt. Liczył siedemdziesiąt dwa lata, nieco więcej, niż założyłem dla tego zabójcy, ale to go nie wykluczało. Mieszkał na przedmieściach Sacramento, czyli mniej więcej tam, gdzie według moich przewidywań powinien mieszkać zabójca. Nazywał się Joseph DeAngelo i, co dość ciekawe, był niegdyś gliną. Mimo to wiele się po nim nie spodziewałem. Miewałem już podejrzanych, na których wskazywały znacznie mocniejsze dowody, i wszystkich wykluczyły testy DNA. Jakie było prawdopodobieństwo, że z tym gościem wyjdzie inaczej? Gdyby oprzeć się na moich teoriach na temat GSK, trzeba by stwierdzić, że podejrzany z Kolorado pasował o wiele bardziej.
Było około czternastej trzydzieści, kiedy zjechałem z międzystanowej drogi 80 na Antelope Road, główną arterię łączącą galerie handlowe, sieciowe restauracje i osiedla mieszkaniowe Citrus Heights. Dom został w lusterku wstecznym godzinę drogi za mną. Działałem jakby na autopilocie. Nawet nie zwolniłem. Wiedziałem, że przy Josephie DeAngelo musiałbym głębiej pokopać, ale że był to mój ostatni dzień, powiedziałem sobie, że wykorzystam czas na pewien przystanek. Robiłem tak we wszystkich moich sprawach – sprawdzałem, gdzie podejrzany mieszka i pracuje, żeby wyrobić sobie jakieś pojęcie, z kim mam do czynienia.
Citrus Heights rozciąga się na dwóch tysiącach pięćdziesięciu kilku kilometrach kwadratowych hrabstwa Sacramento. To fajne miejsce do życia. Jest czyste i bezpieczne, są tu parki i boiska piłkarskie, jest mrowie placówek sieci handlowych i gastronomicznych zaopatrujących kwitnący rynek nieruchomości. Panują tu małomiasteczkowe tradycje, jest więc na przykład darmowe kino plenerowe w sobotnie wieczory. DeAngelo posiadał dom na osiedlu z lat siedemdziesiątych, otoczonym innymi osiedlami, zazwyczaj ze zwodniczym Estates (majątki ziemskie) w nazwie. To rewir standardowych domków porozdzielanych drewnianymi płotkami, oferującymi jedynie pozory wyodrębnienia. Skręciwszy z Antelope, brnąłem przez gmatwaninę przecinających się uliczek ze ślepymi zaułkami, betonowymi chodnikami i żółtymi znakami upominającymi kierowców, by uważali na dzieci na drodze, aż wreszcie zobaczyłem Canyon Oak Drive. Po odszukaniu numeru 8316 zatrzymałem się przy krawężniku naprzeciw tego niczym niewyróżniającego się domu. Drzwi garażowe były zamknięte. Na podjeździe stało zaparkowane volvo typu sedan i przyczepa z łódką rybacką. Moją uwagę zwrócił wygląd otoczenia. Nawet na tak schludnym osiedlu, gdzie pełno było przejawów dumy posiadania, jego podwórko się wyróżniało. Było do przesady zadbane, a trawa idealnie przystrzyżona. Żadnych wystających źdźbeł. Z jakiegoś powodu, zapewne ze względów dekoracyjnych, właściciel z rozmysłem, choć pozornie przypadkowo, umieścił na trawniku przed domem trzy pokaźne głazy. Cofnąłem się trochę, próbując zerknąć na podwórko za domem, potem ponownie podjechałem do przodu, zaparkowałem i wyłączyłem silnik. Żaluzje miał opuszczone, ale wiedziałem, że jest w środku. Po tak wielu latach przesiadywania przed domami podejrzanych po prostu wie się takie rzeczy. To przeczucie, do którego człowiek z czasem nabiera zaufania.
Nieprzeparcie ciągnęło mnie, żeby podejść pod drzwi. Powinienem zwyczajnie pójść tam i się przedstawić. Myśli gnały jedna za drugą, a niepokój znów narastał. Siedząc tam, rozpatrywałem możliwe scenariusze.
Według pierwszego z nich idę do drzwi frontowych i pukam. Joe mi otwiera.
Przedstawiam się.
– Dzień dobry, jestem Paul Holes, z ramienia hrabstwa Contra Costa badam zamknięte sprawy kryminalne. Przyjrzałem się pewnej serii niewyjaśnionych zdarzeń i…
Spogląda na mnie z zaciekawieniem, ale nie podejrzliwie. Z miejsca łapiemy kontakt, jak to w służbach mundurowych. Zaprasza mnie do środka.
– Może kawę? – pyta.
– Nie, dzięki. Nie pijam.
– No to piwo?
Po kilku łykach i luźnej rozmowie na temat pracy policyjnej i tego, jak bardzo się ona zmieniła od czasów, gdy był w czynnej służbie, wyjaśniam, że jego nazwisko wypłynęło w dochodzeniu. Wydaje się zaskoczony, ale zbytnio się nie przejął.
– Zdaje się, że to pana szczęśliwy dzień – mówię. – Pański daleki krewny udostępnił swoje DNA jednemu z serwisów genealogicznych i okazał się spokrewniony z osobą, której szukam. Niewykluczone, że pan też jest odległym krewniakiem mojego poszukiwanego.
Kiwa głową.
– Aha. To jak mogę panu pomóc?
– Potrzebna mi tylko próbka DNA. – Trochę mi niezręcznie prosić policjanta o dowód, że nie jest bezwzględnym seryjnym mordercą. Z drugiej strony, mając tę próbkę, będę mógł go oficjalnie wykluczyć z kręgu podejrzanych i nikt już nie będzie go nachodził.
– Rozumiem – odpowiada. – Nie ma sprawy.
Trochę obśmiewamy absurdalność tej sytuacji. Pobieram próbkę, przepraszam za zawracanie głowy i wychodzę.
Tak kończę swój udział w tej sprawie.
W grę wchodzi jednak też inna możliwość, zgodnie z którą DeAngelo to Zabójca ze Złotego Stanu. Według tego scenariusza już popełniłem durny błąd. Przesiedziałem kilka minut przed jego domem w swoim służbowym samochodzie. Każdy glina, nawet były, rozpoznałby w tym pojeździe nieoznakowany wóz organów ścigania. Jeżeli jest tym mordercą, to mogę się domyślać, do czego jest zdolny. Nie sposób powiedzieć, co zrobi, jeśli poczuje się osaczony. Wie, że tu jestem. Jest przebiegłym seryjnym drapieżcą. Orientował się w tym, co jego ofiary oglądały w telewizji, dokąd chodziły do pracy czy szkoły, czyj mąż przebywał poza miastem, czyi rodzice robili sobie wieczorne wypady i kiedy ci ludzie kładli się spać.
W tym scenariuszu nie ulega wątpliwości, że już zobaczył przez żaluzje zaparkowany samochód. Kiedy zbliżam się do jego domu, rozpoznaje mnie dzięki wywiadom w mediach, których w związku z jego sprawą przez lata udzieliłem mnóstwo. Gdy dochodzę do frontowych drzwi, jest już uzbrojony. Może je otworzyć i zastrzelić mnie, zanim zdążę się odezwać. Albo zaprosi do siebie, żeby wzbudzić zaufanie, przeprosi na chwilę, a potem zajdzie od tyłu i roztrzaska mi głowę.
Nikt się o tym nie dowie. Nie wiedzą, gdzie jestem. Nie zgłosiłem tego przez radio. Nie zadzwoniłem do domu. Po prostu opuściłem biuro i wylądowałem tutaj.
Biorę głęboki oddech, żeby uporządkować umysł. Co mnie naszło, żeby myśleć o zbliżeniu się do tego faceta? Jeśli jest GSK i uświadomi sobie, że go namierzamy, narazi to całe dochodzenie. A gdy uzna, że znalazł się w potrzasku, zabije mnie.
Trzeba się stąd zabierać – mówię sobie, uruchamiając silnik. Za wcześnie na to. Nie chcę przecież zawalić sprawy. Za mało jeszcze wiem o tym DeAngelo.Odpalam samochód i nakazuję sobie ruszyć. Nie odjechałem jeszcze za przecznicę, a już zaczynam wątpić w słuszność swojej decyzji. Możliwe, że właśnie zawaliłem. Byłem tam i powinienem pobrać DNA. Miałbym przynajmniej dodatkową porcję danych genealogicznych dla mojego zespołu. A co, jeśli DeAngelo jest tym mordercą? Byłem pod samym domem. Dlaczego nie podszedłem do drzwi?
Powrót do Vacaville wydawał się trwać wieki. Gryzł mnie żal. Właśnie schrzaniłem zawinięcie mojego ostatniego podejrzanego w sprawie, która wciąż mi się wymykała. Jeżeli zagadka Zabójcy ze Złotego Stanu doczeka się kiedyś rozwiązania, stanie się to bez mojego udziału. Miałem poczucie klęski. Ci, którzy uszli z życiem, widzieli we mnie ostatnią szansę na sprawiedliwość, a ja ich zawiodłem. Moja praca skończy się blamażem.
Zanosiło się na rozczarowujący finał całkiem niezłej zawodowej kariery.
3
Początki
1968–1989
Większość ludzi nazwałaby mnie samotnikiem. Mało kto zbliżyłby się do mnie na tyle, by dostrzec we mnie kogoś więcej niż gościa rozwiązującego zagadki zbrodni. Nie dlatego, żebym nie chciał się odsłaniać, odmawiał ludziom wejrzenia w to, jaki jestem. Trudno mi się otworzyć. Chyba nie bardzo wiem, jak to jest nie zamykać się wewnątrz siebie. Tę cechę wyrobiłem sobie już jako dziecko – za bardzo się nie zbliżać i nie czuć się za swobodnie, bo ilekroć do tego dochodziło, następowały przenosiny i musiałem wszystko zaczynać od nowa. Mój tata służył w lotnictwie i nigdzie nie zagrzewaliśmy miejsca. Od dnia moich narodzin w 1968 roku w bazie sił powietrznych MacDill w Tampie do ukończenia przeze mnie liceum Vanden w Fairfield w Kalifornii w 1986 roku przeprowadzaliśmy się przynajmniej z tuzin razy. Na zapamiętane skrawki dzieciństwa w dużej mierze składają się pożegnania z nauczycielami i kolegami, których ledwie miałem szansę poznać. Skorupą ochronną zacząłem się otaczać w siódmej klasie, z bólu po utracie mojego pierwszego przyjaciela, gdy tatę znów przeniesiono, tym razem z San Antonio do Kalifornii, do bazy sił powietrznych Travis.
Odtąd większość wolnego czasu spędzałem w domu, bo z trudem przychodziło mi dostrojenie się do mojego nowego otoczenia w Travis. Wtedy też odkryłem serial telewizyjny Quincy. Główną rolę grał w nim Jack Klugman. Był zrzędliwym lekarzem medycyny sądowej z Los Angeles, który wiecznie pakował się w kłopoty, wtykając nos w dochodzenia dotyczące zabójstw i niezawodnie rozwiązując wszystkie sprawy. Pamiętam, jak pierwszy raz obejrzałem go w akcji. Lekcje już miałem odrobione, więc siedząc na podłodze w dużym pokoju, skakałem po kanałach naszego pierwszego kolorowego telewizora, konsoli RCA, gdy na ekranie pojawił się srogo wyglądający mężczyzna w lekarskim fartuchu, stojący nad zwłokami młodej dziewczyny. Tę biedaczkę ktoś zamordował i porzucił na śmietniku. Patrzyłem, wytrzeszczając oczy, jak Quincy kursował pomiędzy kostnicą, laboratorium i miejscem zbrodni, ścinając się z głównym dochodzeniowcem i znajdując dowody, które policja przeoczyła. Po niespełna godzinie Quincy samodzielnie rozwikłał zagadkę, wykrył mordercę i uratował życie siostrze zmarłej. Potem pilnowałem tego, by w środy zawsze wcześnie odrabiać lekcje. A że miałem dryg do nauk ścisłych, myślałem sobie: To mógłbym robić. Pójdę na medycynę i zostanę takim prawdziwym Quincym.
A że coraz bardziej dokuczało mi osamotnienie, podjąłem próbę dopasowania się do innych dzieci w szkole, ulepienia z siebie kogoś, kogo, jak sądziłem, chciano we mnie widzieć. Moja umiejętność szybkiego oceniania ludzi, a potem dostrajania do nich swojego sposobu bycia pozwalała mi łapać kontakt z najróżniejszymi ekipami. Potrafiłem zadawać się zarówno z cieszącymi się największą popularnością dziewczynami, jak i z mózgowcami, mięśniakami, nerdami czy ćpunami, ale wszystkim tym znajomościom brakowało głębi i znaczenia. Po prostu wtapiałem się w nie. Był to mechanizm obronny, ale jednocześnie traciłem z oczu to, jaki jestem naprawdę. Narastające w środku niepewność i niepokój doprowadziły mnie do pierwszego ataku paniki. Miałem piętnaście lat i byłem przy basenie klubu oficerskiego w bazie. W moim kierunku szły dwie dziewczyny, a mnie, ni stąd, ni zowąd, ogarnęła fala żaru. Nie mogłem złapać tchu. Wszystko działo się tak szybko. Twarz pokrył mi rumieniec, a skóra zrobiła się wilgotna. Świat mi się zamazał. Dziewczyny przeszły dalej, a ja opadłem na chodnik, słysząc w uszach łomot serca, i cały się skuliłem. Po długiej chwili objawy te ustąpiły, ale byłem wykończony i przerażony. Co takiego mi się przytrafiło?
Początkowo zatajałem całe to zdarzenie. Nie chciałem zmartwić mojej mamy ani sprawić zawodu tacie. Kiedy w końcu im o tym powiedziałem, zabrali mnie do psychologa, który leczył mnie ze stresu ćwiczeniami głębokiego oddychania. Na początku lat osiemdziesiątych zaburzenia lękowe uogólnione wciąż były w diagnostyce medycznej nowinką. Później dowiedziałem się, że miewaliśmy już w rodzinie zaburzenia psychiczne. Matka przez większość życia borykała się z zaburzeniami odżywiania, a mojemu bratu dokuczają objawy zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych. Jeśli o mnie chodzi, najbardziej zmagam się z lękiem społecznym. W sytuacjach społecznych nigdy nie czułem się swobodnie. Sądzę, że mój mózg widzi w nich zagrożenie, bo budzą potężne obawy, narażając mnie na wstyd lub odtrącenie. Towarzyszyło mi to przez całe życie, a teraz umiem przewidywać chwile mogące wywołać te ataki – pewniakiem byłaby tu luźna rozmowa z nieznajomą – i staram się zawczasu od nich wykręcić. Na wzięcie się w garść potrzebuję chwili. Tyle się na swój temat nauczyłem, ale była to podróż wymagająca czasu i wysiłku. Tak sobie radzę. Gdybym od razu wiedział to, czego przyszło mi się potem nauczyć, zdołałbym oszczędzić sobie sporo bólu. Wiecznie spodziewając się okropnych napadów lękowych, nie sposób być beztroskim dzieciakiem.
Starałem się na własną rękę poskramiać ten strach, ale mimo upływu lat nic nie wskazywało na to, żebym nad nim panował. W 1983 roku w liceum zacząłem chodzić z czirliderką imieniem Kim. Była o dwa lata starsza ode mnie i to z nią wszedłem w swój pierwszy poważny związek. Mocno się zabujałem. Kim wyraźnie dała mi do zrozumienia, że chciałaby mieć chłopaka futbolistę, wstąpiłem więc do drużyny. O futbolu pojęcia nie miałem – moim sportem było pływanie – ale że chciałem być z nią, to się dostroiłem. Odwołując się do dawno wyrobionego mechanizmu przystosowania, starałem się spełnić jej oczekiwania i stałem się wyczynowcem, a więc kimś, kogo według mnie pragnęła.
Kim i ja stanowiliśmy przeciwieństwa. Ja, wychowany w ultrakatolickiej rodzinie i do tego nieśmiały, doświadczenie z dziewczynami miałem zerowe. Kim była towarzyska i żyła po swojemu. Jej rodzice do wychowywania podchodzili liberalnie, sprowadzając je do nielicznych wymogów i masy zaufania. Kim mogła powiedzieć, że jedziemy się „poprzytulać”, a jej matce nawet nie drgnęła powieka. Mieliśmy po naście lat i zakochałem się w niej po uszy. Byłem jednak introwertykiem, udającym przed dziewczyną kogoś innego i ukrywającym te swoje cechy, przez które moim zdaniem zerwałaby ze mną. Utrzymywanie pozorów było trudne i bolesne, a moje ataki paniki się nasilały. Objawiały się zwykle, zanim przypomniałem sobie o oddychaniu. Przez usilne ukrywanie tego, co uważałem za swoją słabość, czułem się jeszcze bardziej nieswojo, podatny na wszelkie napady. Złowrogie błędne koło.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki