Nieuchwytni. Jak rozwiązywałem sprawy z Archiwum X - Paul Holes - ebook

Nieuchwytni. Jak rozwiązywałem sprawy z Archiwum X ebook

Holes Paul

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jak to jest dopaść jednego z najgroźniejszych, najbardziej nieuchwytnych seryjnych morderców i gwałcicieli? Rąbka tajemnicy uchyla w swojej książce amerykański śledczy Paul Holes, który zasłynął dzięki schwytaniu – po śledztwie trwającym 20 lat! – przestępcy znanego jako Golden State Killer.

Rozwiązywanie zagadek kryminalnych to dla Holesa coś więcej niż satysfakcjonująca praca, więcej niż misja – to niemal obsesja, która zrodziła się z głębokiej niezgody na cierpienie niewinnych ludzi. Dlatego poświęcał niemal każdą wolną chwilę na odkurzanie akt niewyjaśnionych spraw, a dzięki swojej wiedzy i determinacji dokonał tego, co nie udało się nikomu przed nim: wytropił przestępców, którzy żyli już w przekonaniu, że popełnili zbrodnię doskonałą.

W tej książce dzieli się własnymi doświadczeniami nie tylko po to, by przybliżyć kulisy pracy śledczego, ale też aby pokazać, w jaki sposób tego rodzaju praca i wszystko, co z nią związane, odciska trwały ślad na psychice, życiu osobistym i rodzinnym. Kiedy na co dzień walczy się ze złem, przenika ono do wnętrza, dręczy i zmusza do zadawania sobie wielu pytań. Jedno z nich brzmi: „Czy to wszystko jest warte swojej ceny?”.

Dla Holesa odpowiedź jest jedna.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 352

Oceny
4,3 (70 ocen)
38
20
9
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
RoksanaLe

Z braku laku…

Niestety według mnie za dużo w tej pozycji wątków autobiograficznych. Nie bardzo interesowały mnie relacje autora z jego obiema żonami, dziećmi, czy opisy wewnętrznych przeżyć. Sięgając po tę książkę oczekiwałam prawdziwego non-fiction, chłodnego sprawozdania z rozwiązanych przez niego spraw, zgodnie z tytułem. Nudnawe wstawki między relacjami ze śledztw dotyczące życia osobistego autora wprawialy mnie w irytację i psuły odbiór spraw - kiedy tylko zagłębiłam się w historię, to po chwili zostawałam zbombardowana opisami życia uczuciowego pana Holes’a. Nie podobała mi się również zaburzona chronologia w tej książce. Zamiast poświecić po kolei dany rozdział poszczególnemu sprawcy, autor wplatał kilka spraw naraz albo „spoilerowal” wynik śledztwa, by kilka rozdziałów dalej wrócić do zbrodni na etapie szukania śladów. Dodatkowo często powtarzał te same wnioski. Ciężko zliczyć ile razy czytałam o tym o ile zbrodni został oskarżony EAR i w ilu hrabstwach działał, jak wiele miał innych pseu...
20
bujczi

Całkiem niezła

Dużo o autorze, mało o sprawach z Archiwum X.
10
martita219

Nie oderwiesz się od lektury

Czyta się bardzo szybko, dużo wątków autobiograficznych, które trochę wybijają z rytmu, ale poza tym pozycja bardzo ciekawa.
00
AStrach

Całkiem niezła

Mieszane odczucia.
00
Gogosiek

Nie oderwiesz się od lektury

dla mnie szczególnie ciekawa ,dwa dni przyjemności czytania ,chociaż tematyka trudna
00

Popularność




Prolog

Pro­log

GRU­DZIEŃ 2019

Zama­wiam kolej­nego bur­bona, bez niczego. To szkla­neczka, która ma włą­czyć zasi­la­nie. Sam bowiem nie wiem, jak się tu zna­la­złem, w tym miej­scu, w tym punk­cie. Naj­pierw sie­dzia­łem przy kola­cji i drin­kach ze zna­jo­mymi, roz­ma­wia­jąc o mojej naj­now­szej sta­rej spra­wie – młoda dziew­czyna została zgwał­cona i udu­szona po jej lice­al­nym balu walen­tyn­ko­wym – a następ­nym, co koja­rzy­łem, było to, że wszy­scy paku­jemy się do ubera, żeby jechać. Tylko dokąd? Nie mia­łem poję­cia. Coś się ze mną ostat­nio dzieje. Za dużo piję. Pościel jest cała mokra, gdy budzę się z kosz­ma­rów o gni­ją­cych tru­pach. Zda­rza mi się, patrząc na kobietę, nie tyle widzieć piękno ciała, co doko­ny­wać jej autop­sji, war­stwa po war­stwie, jakby leżała na stole sek­cyj­nym. Cza­sem mar­twe kobiety stają mi też przed oczami w chwi­lach intym­nych i wtedy wysia­dam.

Ludzie stale mnie pytają, jak to jest, że umiem się odciąć od potwor­no­ści mojej pracy. Po czę­ści zawdzię­czam to wro­dzo­nej zdol­no­ści do szu­flad­ko­wa­nia myśli, zamy­ka­nia ich w men­tal­nych pudeł­kach dostęp­nych jedy­nie wtedy, gdy tego potrze­buję. Reszta wynika z doświad­cze­nia i prak­tyki, a tych mia­łem aż nadto. Maka­bra staje się na tyle swoj­ska, że potra­fię się dystan­so­wać nawet od naj­bar­dziej prze­ra­ża­ją­cych szcze­gó­łów tej roboty. Jatki kla­sy­fi­kuję w mózgu w kate­go­rii „nauka”. Przy­pusz­czam, że każdy może uod­por­nić się na coś, czego się naogląda, nawet na widok tru­pów, a dla mnie to widok nie­obcy od czasu stu­diów, kiedy to godzi­nami stu­dio­wa­łem obrazy śmierci w pod­ręcz­ni­kach medy­cyny sądo­wej.

Tyle że praw­dziwe życie, oczy­wi­ście, nie jest czarno-białe jak tamte książ­kowe ilu­stra­cje. Z jed­nej strony mam to szczę­ście, że przy­padł mi w udziale sprawny ana­li­tyczny umysł. Z dru­giej strony, gdy idzie o nie­winne ofiary, serce mi krwawi. Roz­wią­zy­wa­nie spraw kry­mi­nal­nych jest dla mnie czymś wię­cej niż tylko wyzwa­niem dla tro­pi­ciela lub łącze­niem ele­men­tów zagadki nauko­wej. Myśl o cier­pie­niu dobrych ludzi dopro­wa­dza mnie za każ­dym razem na skraj obse­sji. Zawsze jed­nak szczy­ci­łem się umie­jęt­no­ścią trzy­ma­nia emo­cji na uwięzi na potrzeby pracy.

Dopiero od nie­dawna wydaje mi się, że cały ten tłu­miony mrok zaczyna się prze­le­wać. Tama pęka. Kru­szeję, i to szybko. No i ląduję w takim oto miej­scu, w barze przy Hol­ly­wood Boule­vard, zna­nym jako Jumbo’s Clown Room. Tak, wła­śnie ten lokal. Wewnątrz cały w czer­wieni. Czer­wone ściany. Czer­wone pod­łogi. Czer­wony bar. Czer­wone świa­tła. Zama­wiam kolej­nego drinka i łykam go dusz­kiem, pró­bu­jąc zapo­mnieć o ostat­niej spra­wie, z któ­rej nie mogę się otrzą­snąć.

Carla Wal­ker była nasto­latką, pełną życia i zapału, miała metr pięć­dzie­siąt wzro­stu, w oczach iskierki i wszystko jesz­cze przed sobą. Patrząc tylko na jej zdję­cie, mógł­bym przy­pusz­czać, że ma dzie­więć lat, nie sie­dem­na­ście. Na foto­gra­fiach z miej­sca zbrodni leży w opusz­czo­nym tunelu dla krów. Jej głowa jest prze­krzy­wiona w moją stronę, a oczy są zamknięte. Nosek ma maleńki. Wyraz twa­rzy prze­czy zdzi­cze­niu, któ­rego doświad­czyła w ostat­nich chwi­lach swo­jego życia. Wydaje się bez­tro­ska niczym śpiąca lalka. Ma na sobie tę samą błę­kitną sukienkę w groszki, wykoń­czoną koronką, w któ­rej poca­łun­kiem poże­gnała się z rodzi­cami, jadąc na lice­alny bal walen­tyn­kowy. Tyle że ta sukienka, zdarta z niej i sta­ran­nie uło­żona na obna­żo­nych pier­siach, pozo­sta­wia niż­sze par­tie ciała cał­kiem nagie. Dwie nie­bie­skie spinki pozo­stały na swoim miej­scu, ale piękne jasno­rude włosy są w nie­ła­dzie i ubło­cone. Cien­kie maź­nię­cia błę­kitu na powie­kach, w któ­rych dopa­so­wa­nie do koloru sukienki wło­żyła, jak mi mówiono, mnó­stwo wysiłku, ska­ził brud. Plamy spermy, ciem­no­fio­le­towe sińce wokół szyi oraz stłu­cze­nia rąk i nóg opo­wia­dają o prze­ra­ża­ją­cej śmierci. Stu­diu­jąc jej obra­że­nia, wyobra­żam sobie, co się wyda­rzyło. Mło­dziutka Carla została bru­tal­nie pobita, zgwał­cona i udu­szona, a jej ciało, prze­cią­gnięte przez drut kol­cza­sty, porzu­cono jak śmieci gdzieś na pust­ko­wiu, gdzie prze­le­żało bli­sko cztery dni.

Do roz­wi­kła­nia sprawy mor­der­stwa Carli nie jest dziś ani tro­chę bli­żej niż wtedy, gdy go doko­nano, w 1974 roku. A po czter­dzie­stu pię­ciu latach wciąż jątrzą się spo­wo­do­wane nim rany. Młod­szy brat Carli, Jim Wal­ker, kiedy zabito mu sio­strę, miał dwa­na­ście lat. Teraz jest odro­binę star­szy ode mnie. Po tym, jak ostat­nio posta­no­wi­łem przyj­rzeć się tej daw­nej spra­wie, spo­tka­łem się z Jimem na przed­mie­ściu Fort Worth. Powie­dział mi, że gdy już doro­bił się prawa jazdy, zwykł wykra­dać się na miej­sce zbrodni i spę­dzać noce w tam­tym tunelu, cze­ka­jąc na poja­wie­nie się zabójcy Carli. Było w Jimie coś takiego, co łamało mi serce, i łapa­łem się na tym, że roz­ma­wia­jąc z nim, tłu­mię w sobie łzy. Po tak dłu­gim cza­sie ból na jego twa­rzy jest tak świeży, jakby utra­cił sio­strę zale­d­wie wczo­raj. Powie­dział mi, że jesz­cze gorzej znie­śli to ich rodzice. Cier­pieli w mil­cze­niu aż do śmierci. Matka zacho­wała zdję­cie Carli i doty­kała go co rano po prze­bu­dze­niu. Na swój spo­sób mówiła córce „dzień dobry”. Tak wła­śnie jest z tymi tra­ge­diami. Niosą tak wiele ofiar. Mnó­stwo zła­ma­nych życio­ry­sów. Mro­wie roz­dar­tych rodzin. Powrót do nor­mal­no­ści jest względny, bli­zny ni­gdy nie zni­kają, a ból stale czyha tuż, tuż. Nie spo­sób tak żyć.

Obie­ca­łem rodzi­nie Carli, że zro­bię co w mojej mocy, żeby roz­wi­kłać sprawę jej zabój­stwa. Spo­koju mogła im dostar­czyć jedy­nie świa­do­mość, kto i dla­czego ją zabił. A kiedy poje­cha­łem do tam­tego tunelu, obie­ca­łem też Carli, że będę nie­stru­dze­nie pra­co­wał nad schwy­ta­niem jej mor­dercy. To moje zobo­wią­za­nie wobec niej. Ludzie sądzą, że umysł mam ści­śle ana­li­tyczny, ale prze­by­wa­nie na miej­scu prze­stęp­stwa ma dla mnie też wymiar duchowy. Nie poprze­staję na wcho­dze­niu w umy­sły sprawcy i ofiary, choć to klu­czowe dla mojego pro­cesu roz­wią­zy­wa­nia zbrodni. Jed­nam się z ofiarą.

Tak było rów­nież w przy­padku Carli.

Tunel, w któ­rym została porzu­cona, to ustronne miej­sce, przej­ście pod jedną z dróg w wiej­skich rejo­nach Tek­sasu, około pięt­na­stu kilo­me­trów od jej liceum i domu rodzin­nego.

Sto­jąc dokład­nie w tym miej­scu, w któ­rym zło­żono jej ciało, jestem jakby świad­kiem całej tej potwor­nej napa­ści. Widzę sprawcę nachy­la­ją­cego się nad Carlą, jego oczy opę­tane pod­nie­ce­niem, gdy ściąga jej majtki i zadziera biu­sto­nosz nad piersi, w szale roz­ry­wa­jąc jej sukienkę. Widzę też ją samą – źre­nice roz­sze­rzone, serce łomo­cze, oddech przy­spie­szony i płytki. Adre­na­lina krąży po jej ciele, w pełni uru­cho­mił się tryb stra­chu – walka, ucieczka lub para­liż – ale jest zbyt drobna i nie­do­sta­tecz­nie silna, żeby prze­ciw­sta­wić się napast­ni­kowi. On, krzy­wiąc się, chwyta ją rękoma za szyję. Zaczyna ści­skać dziew­czynę, pod­czas gdy ona łapie go za dło­nie i przed­ra­miona, usi­łu­jąc zmniej­szyć napór. Wpi­ja­jąc się na próżno w ten mor­der­czy uścisk, kale­czy też paznok­ciami wła­sną skórę. Carla nie­wąt­pli­wie wie, że jej życie się koń­czy. Nic, co zrobi, jej nie ocali. Orga­nizm się wyłą­cza. Zewnętrzne żyły szyjne zaczy­nają się zapa­dać, ale serce na­dal wpom­po­wuje tęt­ni­cami krew do mózgu, powo­du­jąc potężny wzrost ciśnie­nia wewnątrz głowy. Bada­nia suge­rują, że na tym eta­pie ofiary w ciągu sze­ściu do dzie­się­ciu sekund tracą przy­tom­ność, jed­nak według spraw­ców znacz­nie wię­cej czasu – bo kilka minut – może upły­nąć, zanim ofiara umrze.

Nie­mal czuję to, jak Carla łapie ostatni oddech. Klę­kam i doty­kam miej­sca, gdzie spo­czy­wała jej głowa.

– Jestem tu dla cie­bie – mówię. – Nie wiem, czy uda mi się roz­wią­zać twoją sprawę, ale obie­cuję, że dołożę wszel­kich sta­rań.

Wiem, że tej obiet­nicy mogę dotrzy­mać.

W Jumbo’s Clown Room robi się coraz gło­śniej. Eks­plo­duje muzyka, a na scenę wspi­nają się kobiety w ską­pych bikini. Jedne tań­czą na rurach roz­sta­wio­nych wokół baru. Inne uwo­dzi­ciel­sko wiją się na pod­ło­dze, zgar­nia­jąc bank­noty rzu­cane tam i przez męż­czyzn, i przez kobiety. Nie pod­wa­żam dobrych inten­cji wła­ści­cieli lokalu, ale źle to wygląda, nie­god­nie. Patrzeć nie mogę na te tan­cerki. Zasta­na­wiam się, co mają z życia. Oba­wiam się, że tylko nara­żają się na nie­bez­pie­czeń­stwo. Uświa­da­miam sobie, że to nie miej­sce dla mnie – co ja tutaj robię? – i sygna­li­zuję resz­cie towa­rzy­stwa, że wycho­dzę. Gdy wkła­dam mary­narkę, mój wzrok pada na jedną z tan­ce­rek. Ma może z dwa­dzie­ścia lat, więc mniej niż star­sza z moich córek, i peł­znie w moim kie­runku przez scenę. Patrzę na nią i widzę jej potur­bo­wane zwłoki, porzu­cone w błot­ni­stym rowie. Ciarki mnie prze­cho­dzą, a zaraz potem wyj­muję stu­do­la­rówkę, zwi­jam ją w rulo­nik i wycią­gam w jej kie­runku.

– Pro­szę – mówię, kiedy nachyla się, żeby wziąć tę kasę. – Uwa­żaj na sie­bie. – Mina kusi­cielki znika z twa­rzy i widzę jedy­nie pra­wie dziew­czynkę.

Wstaw­szy od baru, wycho­dzę chwiej­nie na Hol­ly­wood Boule­vard i łapię tak­sówkę.

– Dokąd jedziesz, koleżko? – pyta tary­fiarz, gdy wsu­wam się na tylne sie­dze­nie.

W obłęd – myślę, ocie­ra­jąc łzy. Po pro­stu w jebany obłęd.

1. Kres drogi

1

Kres drogi

MARZEC 2018

Moja była żona mawiała, że ta robota jest jak kochanka, która liczy się dla mnie bar­dziej niż kto­kol­wiek inny. Tęt­niły mi w uszach tamte dawne roz­mowy w napię­tej atmos­fe­rze, gdy sta­łem w swoim biu­rze, paku­jąc resztę rze­czy. Paul, zagu­bi­łeś się… My cię potrze­bu­jemy… Nawet kiedy jesteś, tak naprawdę cię nie ma. Lori pod wie­loma wzglę­dami miała rację. Nie anga­żo­wa­łem się w życie naszej rodziny – ani wtedy, ani teraz – a przy­naj­mniej nie tak, jak by tego chcieli. I jak sam bym tego chciał. Praca ni­gdy nie była dla mnie po pro­stu robotą. Sta­no­wiła powo­ła­nie, cel nie­zbędny do życia jak powie­trze i woda. Przez nie­mal trzy­dzie­ści lat przed­kła­da­łem pro­wa­dzone sprawy ponad wszystko inne. Zawsze było jakieś miej­sce zbrodni, które nale­żało odwie­dzić; jakiś dra­pieżca, któ­rego trzeba było dorwać. Naj­wię­cej szczę­ścia dostar­czało mi drą­że­nie nie­wy­ja­śnio­nych zbrodni. Wprost nie potra­fi­łem oprzeć się wyzwa­niu, jakim była próba wykry­cia cze­goś, na co nikt jesz­cze nie wpadł. I oto znaj­do­wa­łem się u kresu kariery, która pochło­nęła całe moje doro­słe życie. U kresu czasu, który upły­nął w oka­mgnie­niu.

Omia­ta­jąc wzro­kiem swoje biuro, puste półki, nagi blat biurka, wzią­łem głę­boki oddech. Co czu­łem? Czyżby nie­pew­ność? Czy oszu­ki­wa­łem sie­bie, uzna­jąc, że eme­ry­tura to nic takiego? Że wresz­cie będę miał czas się wziąć do nauki gry na gita­rze i jazdy na rowe­rze gór­skim po ska­li­stych tra­sach? Że znajdę coś innego, co da mi poczu­cie sensu?

Moje biuro mie­ściło się w zabu­do­wa­niach hrab­stwa w prze­my­sło­wym mie­ście Mar­ti­nez w kali­for­nij­skim East Bay. Słońce dopiero wyzie­rało zza wid­no­kręgu, a ja już pią­łem się po scho­dach na dru­gie pię­tro budynku sądu kar­nego. Spe­cjal­nie przy­sze­dłem tak wcze­śnie, żeby zabrać swoje rze­czy przed poja­wie­niem się moich współ­pra­cow­ni­ków. Zawsze byłem skry­cie uczu­ciowy, zwłasz­cza w kwe­stii tego, co się koń­czy, i prze­szło­ści. Parę dni temu pod­je­cha­łem pod pierw­szy dom, któ­rego byłem wła­ści­cie­lem, i zapar­ko­wa­łem na ulicy. W 1992 roku, kiedy z moją pierw­szą żoną kupo­wa­li­śmy go, był zupeł­nie nowy. To w nim nauczy­łem się, jak zaj­mo­wać się domem. Na tyłach dobu­do­wa­łem taras, posa­dzi­łem też drzewka, które teraz się­gały ponad dach. Sie­dząc w samo­cho­dzie, nie­mal widzia­łem sie­bie w tam­tym salo­nie, bawią­cego się z moją pier­wo­rodną, Renee, jesz­cze za małą, by mogła sie­dzieć. Przy­wo­ły­wa­łem w wyobraźni jej sze­roki bez­zębny uśmiech i rado­sne gawo­rze­nie, gdy szy­ko­wa­łem stos podu­szek utrzy­mu­jący ją w pio­nie. Teraz sama ma małą córeczkę.

Ni­gdy nie mia­łem sie­bie za sko­rego do pła­czu, ale ostat­nio cza­sem znie­nacka łzy same napły­wały mi do oczu. Tak też było tam­tego dnia, gdy odjeż­dża­łem spod mojego daw­nego domu. Jesz­cze jeden powód, by zabrać, co moje, i wynieść się z mia­sta, zanim zjadą się współ­pra­cow­nicy. Czyż­bym w wieku pięć­dzie­się­ciu lat sta­wał się sen­ty­men­tal­nym sta­rusz­kiem? Mój tatko zmiękł na sta­rość, z wolna zmie­nia­jąc się z ozię­błego woj­sko­wego, który mnie wycho­wał, w figlar­nego dzia­du­nia posy­ła­ją­cego moim dzie­ciom zabawne miny. Ja obie­ca­łem sobie do końca swych dni pozo­stać sto­ikiem, ale z tym miej­scem naprawdę się zży­łem. Nie byłem pewien, czy zde­cy­do­wał­bym się odejść z pracy, gdyby nie kali­for­nij­ski sys­tem eme­ry­talny, czy­niący pozo­sta­nie w niej czymś finan­sowo nie­od­po­wie­dzial­nym. Odkąd skoń­czy­łem dwa­dzie­ścia dwa lata, nie­mal każdy dzień prze­ży­łem i prze­pra­co­wa­łem tu, pod kopułą sie­dziby władz hrab­stwa Con­tra Costa. Tutaj roze­grały się naj­istot­niej­sze roz­działy opo­wie­ści o mnie. Każdy krok na dro­dze mojej kariery. Wszyst­kie wzloty i upadki mojego pierw­szego mał­żeń­stwa. Naro­dziny pierw­szej dwójki moich dzieci. Spo­tka­nie mojej dru­giej żony, Sher­rie. Przyj­ście na świat naszych syna i córki. Dzie­siątki roz­wi­kła­nych spraw zabójstw. A inne, jesz­cze nie­roz­wią­zane, jechały teraz ze mną do domu na twar­dym dysku.

Jutro moje biuro, histo­rycz­nie zare­zer­wo­wane dla kogoś wybra­nego do nad­zo­ro­wa­nia spraw zabójstw w imie­niu pro­ku­ra­tora okrę­go­wego, zosta­nie prze­ka­zane mojemu następcy. Ten zapełni puste półki, na któ­rych roz­ra­stał się mój zbiór ksią­żek na temat tech­nik śled­czych, zabójstw na tle sek­su­al­nym i seryj­nych mor­der­ców. Usią­dzie przed ekra­nem kom­pu­tera, usta­wio­nym przeze mnie pod takim kątem, by prze­cho­dzący nie widzieli maka­brycz­nych scen zbrodni, tak czę­sto na nim wyświe­tla­nych. Może znaj­dzie czas na zmy­cie wie­lo­let­niego brudu z okna wycho­dzą­cego na deltę rzeki Sacra­mento. Migo­ta­nie jej wody było hip­no­tyczne, cho­ciaż ja led­wie to zauwa­ża­łem. Zawsze zanadto pochła­niała mnie praca.

Moja jurys­dyk­cja roz­cią­gała się na setki kilo­me­trów kwa­dra­to­wych rejonu zatoki San Fran­ci­sco. Przy popu­la­cji prze­kra­cza­ją­cej milion mie­li­śmy swój znaczny udział we współ­czyn­niku prze­stęp­czo­ści. Cztery nasze mia­sta figu­ro­wały na opra­co­wa­nej przez FBI liście stu naj­nie­bez­piecz­niej­szych miej­sco­wo­ści w Kali­for­nii. Pra­co­wa­łem nad set­kami zabójstw, ale ostat­nie kilka lat upły­nęło mi nie­mal wyłącz­nie na odko­py­wa­niu daw­nych spraw. Każda zbrod­nia godzi w bli­skich ofiary, któ­rym pozo­staje życie w udręce po mor­der­stwie. Nic nie moty­wo­wało mnie bar­dziej niż myśl, że zabójca ma tę swo­bodę, by wieść nor­malne życie, cho­ciaż znisz­czył tak wiele ist­nień.

W naszych stro­nach ni­gdy nie bra­ko­wało zło­czyń­ców, a z jakie­goś powodu część naj­gło­śniej­szych zbrodni ostat­nich cza­sów miała miej­sce w hrab­stwie Con­tra Costa. W 2003 roku woda w odstę­pie doby wyrzu­ciła na nasz brzeg ciała Laci Peter­son i jej nie­na­ro­dzo­nego syna Con­nera, cztery mie­siące po tym, jak mąż Laci, Scott, cisnął jej zwłoki w lodo­wato zimne wody zatoki San Fran­ci­sco. Z matką i dziec­kiem mia­łem stycz­ność w pro­sek­to­rium i nawet przy całym moim doświad­cze­niu w obco­wa­niu ze złem było to coś, czego ni­gdy nie zapo­mnę. Kiedy Laci padła ofiarą mordu, Con­nera dzie­lił od naro­dzin nie­spełna mie­siąc. Co za bestia zabija żonę w poło­wie dzie­wią­tego mie­siąca ciąży, a potem jest w sta­nie żyć ze świa­do­mo­ścią, że beto­no­wymi blocz­kami przy­kuła ją i swo­jego nie­na­ro­dzo­nego syna do dna zim­nego oce­anu?

Sześć lat póź­niej w naszej jurys­dyk­cji, dwie­ście sie­dem­dzie­siąt kilo­me­trów od domu ofiary, zna­le­ziono Jay­cee Dugard, która w 1991 roku w wieku jede­na­stu lat padła ofiarą gło­śnego upro­wa­dze­nia ze szkol­nego przy­stanku auto­bu­so­wego w South Lake Tahoe. Jak się oka­zało, żyła w sku­pi­sku namio­tów i przy­bu­dó­wek na ogro­dzo­nym podwó­rzu wprost za domem pory­wa­czy, zwy­rod­nialca Phil­lipa Gar­rido i jego żony Nancy. Wów­czas już dwu­dzie­sto­dzie­wię­cio­let­nia Jay­cee była matką dwóch córek Gar­rido. Przez osiem­na­ście lat prze­by­wała tuż pod naszym nosem. Mój kum­pel, detek­tyw John Conaty, był ze mną tam na miej­scu nie­długo po tym, jak uwol­niono kobietę i jej małe dzieci.

– Jak, u dia­bła, to prze­oczy­li­śmy? – zapy­tał, przy­pa­tru­jąc się okrut­nym, par­szy­wym warun­kom, w któ­rych Jay­cee była zmu­szona spę­dzić osiem­na­ście lat. Ja tylko pokrę­ci­łem głową. Bra­ko­wało mi słów.

Przez lata tra­fiało mi się mnó­stwo dziw­nych spraw. Nawet gdy nie mnie one przy­pa­dały, to jeśli uzna­łem, że mogę coś w nie wnieść – czy to za sprawą mojego doświad­cze­nia kry­mi­no­lo­gicz­nego, czy docie­kli­wo­ści śled­czej – zawsze znaj­do­wa­łem spo­sób, by się w nie włą­czyć. Uwa­ża­łem, że mogę dostrzec coś, co ktoś inny prze­oczył. Nie z aro­gan­cji, ale dla­tego, że nie dawa­łem za wygraną. Moja obecna żona i jej poprzed­niczka wyty­kały mi prze­sadną wiarę w sie­bie i w swoje umie­jęt­no­ści. Rzekł­bym, że coś w tym jest. Kiedy trzeba, potra­fię dać nie­złe przed­sta­wie­nie, ale z natury jestem intro­wer­ty­kiem, i to bole­śnie opor­nym, gdy idzie o rela­cje inter­per­so­nalne. Postaw­cie mnie na jakimś przy­ję­ciu twa­rzą w twarz z sąsiadką, a będzie mnie skrę­cało. Sie­dząc w towa­rzy­stwie w restau­ra­cji, stro­nię od roz­mów. Jestem jak Char­lie z powie­ści Chbo­sky’ego, który trzyma się z boku. A że wystę­puję przed licz­nymi gru­pami słu­cha­czy? Kiedy zaczy­na­łem, para­li­żo­wało mnie to. Teraz jest już lepiej, bo naby­łem sporo doświad­cze­nia, wypo­wia­da­jąc się na temat gło­śnych śledztw, w któ­rych uczest­ni­czy­łem. Na­dal jed­nak przed wej­ściem na scenę muszę sobie chlap­nąć bur­bona.

Naj­bar­dziej u sie­bie czuję się, gdy pra­cuję z głową zanu­rzoną w aktach. Wiem, że jestem dobry w tym, co robię, i że mogę roz­wią­zać nawet naj­trud­niej­sze sprawy, na któ­rych inni się wyło­żyli. Ni­gdy nie ufa­łem niczyim prze­czu­ciom odno­śnie do zabójstw. „Prze­my­ślę to”, mawia­łem, nie kry­jąc scep­ty­cy­zmu. Mój instynkt jest stwo­rzony do tego typu pracy i pra­wie zawsze się nim kie­ruję. Wiele nato­miast trzeba, żebym prze­ko­nał się do pod­szep­tów i kon­cep­cji innych osób. Rozu­miem, że można doszu­ki­wać się w tym prze­ja­wów ego­ty­zmu, i bywało, zwłasz­cza gdy zaczy­na­łem, że nie cie­szy­łem się przez to popu­lar­no­ścią. Wete­rani kry­mi­no­lo­gii, ile­kroć uznali, że jako żół­to­dziób posu­wam się za daleko, bez waha­nia mi to uzmy­sła­wiali. Regu­lar­nie sły­sza­łem: „To nie twoja działka”, po czym, wzru­sza­jąc jedy­nie ramio­nami, na całego anga­żo­wa­łem się w docho­dze­nie.

Tak wiele spraw zre­du­ko­wa­nych jest teraz do postaci pli­ków na twar­dym dysku wiel­ko­ści paczki papie­ro­sów. Gdy o tym pomy­śleć, to na swój spo­sób jest to zabawne: pozo­sta­ło­ści mojej dłu­giej i sza­cow­nej kariery w służ­bie prawu zamknięte w pudełku trzy­dzie­ści osiem na trzy­dzie­ści na dwa­dzie­ścia pięć. Wrzu­ci­łem tam ten dysk wraz z książką o seryj­nych mor­der­cach, ofia­ro­waną mi przez rodzi­ców na uro­dziny dwa­dzie­ścia pięć lat temu, kiedy dopiero zaczy­na­łem. W kar­to­nie zna­la­zły się też miseczka, wide­lec i łyżka, słu­żące mi przy wszyst­kich posił­kach przy biurku, oraz skó­rzana pod­kładka z logo pro­du­centa sprzętu labo­ra­to­ryj­nego, nader uży­teczna pod­czas tych dłu­gich dni, które koń­czyły się drzemką na sta­no­wi­sku pracy.

Ode­rwaw­szy kawa­łek z rolki taśmy pako­wej, szy­ko­wa­łem się do zakle­je­nia tego pudła, kiedy coś przy­cią­gnęło mój wzrok. Poranne słońce odbi­ja­jące się w szkle ramki do zdjęć zwró­ciło moją uwagę na mały zbiór foto­gra­fii rodzin­nych na komo­dzie koło mnie. Nie­mal o nich zapo­mnia­łem. Były to rado­sne pamiątki, od dawna jed­nak prze­sło­nięte biu­rową papie­ro­lo­gią i tecz­kami zabójstw. Moje ulu­bione zdję­cie powstało dekadę temu, kiedy mój naj­młod­szy syn Ben był jesz­cze brzdą­cem. Zro­biono je od tyłu, gdy we dwóch wycho­dzi­li­śmy z ofi­cjal­nej imprezy, tak zwa­nej odprawy oddzia­łów: ja idę w swoim mun­du­rze biura sze­ryfa, w woj­sko­wym kape­lu­szu, zie­lo­nej kurtce i spodniach khaki, a mój malec w pasia­stej koszulce polo i krót­kich spoden­kach wyma­chuje rącz­kami, usi­łu­jąc dotrzy­mać mi kroku.

Zasty­głem, bada­jąc wzro­kiem to zdję­cie, przez upływ czasu wybla­kłe. Mój naj­star­szy syn Nathan, z pierw­szego mał­żeń­stwa, wła­śnie skoń­czył dwa­dzie­ścia trzy lata, a ja dopiero pró­bo­wa­łem bli­żej go poznać. Uczy­łem się, jak trud­nym zada­niem jest pogłę­bia­nie więzi z wła­snym dziec­kiem poprzez coty­go­dniowe roz­mowy tele­fo­niczne, zaczy­na­jące się i koń­czące opo­wiast­kami o grach wideo. Jak mógł­bym ocze­ki­wać od syna roz­mów o rze­czach waż­nych, skoro nie było mnie przy nim w waż­nych dla niego momen­tach? Nathan powie­dział mi kie­dyś, że nawet nie pamięta, bym z nimi miesz­kał – taki był mały, gdy się wypro­wa­dzi­łem. Ben był dziec­kiem z dru­giego mał­żeń­stwa, ale oba­wia­łem się, że dla niego i dla jego sio­stry Juliette byłem rów­nie nie­obecny emo­cjo­nal­nie jak dla moich pierw­szych dzieci. Czy żało­wa­łem, że nie było mnie z nimi, gdy uczyły się jeź­dzić na rowe­rze lub budziły się ze złego snu? Ostat­niego dnia w pracy dopiero zaczy­na­łem sobie uświa­da­miać kon­se­kwen­cje przed­ło­że­nia kariery zawo­do­wej nad wszystko inne. Wycho­wu­jąc dzieci, które mam z Sher­rie, mam już wię­cej wie­dzy niż za cza­sów dora­sta­nia Nathana i Renee. Naby­łem jej wraz z wie­kiem i coraz więk­szą doj­rza­ło­ścią, ale pod wie­loma wzglę­dami wcale się nie zmie­ni­łem. Moja druga żona, Sher­rie, ma pre­ten­sje o to samo, o co moja pierw­sza żona Lori dwa­dzie­ścia pięć lat temu. Sher­rie, podob­nie jak Lori, dopa­truje się w mojej mało­mów­no­ści zobo­jęt­nie­nia, co nijak nie oddaje prawdy. Powie­działa mi, że ni­gdy nie wie, co sobie myślę. Mówi, że nawet prze­by­wa­jąc w domu, jestem „nie­obecny”. Nic, tylko zamy­kam się w sobie. Czemu nie mógł­bym poświę­cać tro­chę czasu wie­czo­rami na gra­nie w plan­szówki z nią i z dzie­cia­kami? Pró­bo­wa­łem, ale już po kilku minu­tach gry wiercę się w fotelu. Poprze­su­wam tro­chę pion­ków na plan­szy lub porzu­cam kostką kilka razy, a już mój umysł zba­cza ku któ­rejś z moich spraw. Nie potra­fię tego ukryć. Myśli zdra­dza ruch ust.

– Znowu odpły­ną­łeś – stwier­dziła Sher­rie któ­re­goś wie­czoru, gdy roz­ma­wiała z dziećmi przy kola­cji, a ja uda­wa­łem zain­te­re­so­wa­nie. – W ogóle nie słu­chasz – dodała. – Mem­łasz war­gami jak jakiś stuk­nięty sta­ruch.

Jedyny znany mi spo­sób budo­wa­nia więzi z młod­szymi dziećmi to ten sam co w przy­padku star­szej dwójki. Zabie­ra­nie ich na dwór, żeby porzu­cać piłką. Tak jak w Cat’s in the Crad­dle, pio­sence Harry’ego Cha­pina, tej, w któ­rej ojciec zanadto jest zajęty docho­dze­niem do cze­goś, żeby jesz­cze zwra­cać uwagę na syna. Chło­pak dora­sta, a ojciec odcho­dzi na eme­ry­turę. Pew­nego razu dzwoni do syna, mówiąc mu, że chciałby się z nim spo­tkać. Tam­ten odpo­wiada: „Też chciał­bym, tato, jeśli znajdę czas…”. A ojciec sobie uświa­da­mia: „Jest cał­kiem taki jak ja. Mój synek wdał się we mnie”. Ści­ska mnie w gar­dle, ile­kroć to sły­szę. Za bar­dzo tra­fia w punkt. Kiedy nie­dawno zro­bi­li­śmy sobie z moją star­szą córką Renee pie­szą wycieczkę, wypy­ty­wała mnie o moje mał­żeń­stwo z jej matką, Lori.

– Dla­czego nas zosta­wi­łeś? – spy­tała. – Co poszło nie tak?

Usi­ło­wa­łem ją zapew­nić, że zawsze będę kochał jej matkę, ale po pro­stu byli­śmy za mło­dzi na zwią­zek mał­żeń­ski i z cza­sem nasze drogi się roze­szły. Pod­kre­śli­łem, że nie doty­czyło to w żad­nym wypadku ani jej, ani Nathana. Mia­łem nadzieję, że oboje wie­dzą, jak bar­dzo ich kocham.

– A jed­nak, tato – odpo­wie­działa – cie­bie po pro­stu ni­gdy nie było.

Upy­cha­jąc w pudle opra­wione zdję­cie moje i Bena, ostatni raz obrzu­ci­łem biuro spoj­rze­niem. Prze­ga­nia­jąc wszel­kie emo­cje towa­rzy­szące poże­gna­niu, zga­si­łem świa­tło i zamkną­łem za sobą drzwi. To było całe moje życie – pomy­śla­łem. Z pudłem pod pachą i gulą w gar­dle wysze­dłem kory­ta­rzem na schody, a stam­tąd na Ward Street, usy­tu­owaną w sek­to­rze admi­ni­stra­cyj­nym mia­sta. Teraz była to już cząstka mojej prze­szło­ści. Biuro sze­ryfa, gdzie zaczy­na­łem. Biblio­teka z książ­kami z działu kry­mi­no­lo­gii, gdzie na pod­ło­dze odsy­pia­łem nocną pracę wyko­ny­waną na miej­scu zbrodni albo ślę­cze­nie nad aktami spraw do wcze­snych godzin ran­nych. Sąd, w któ­rym zezna­wa­łem dzie­siątki razy. Areszt, na któ­rego siłowni spę­dza­łem prze­rwy obia­dowe. Biuro pro­ku­ra­tora okrę­go­wego, gdzie upły­nęło mi kilka ostat­nich lat. Wszyst­kie swoje sta­no­wi­ska w orga­nach ści­ga­nia zaj­mo­wa­łem wła­śnie w Mar­ti­nez, miej­scu naro­dzin boha­tera, Joego DiMag­gio. To mia­sto tro­chę dawało w kość i od pro­win­cjo­nal­nego Vaca­ville, w któ­rym miesz­ka­łem, róż­niło się jak noc od dnia, ale było dla mnie domem.

Jutro czeka mnie wypeł­nie­nie pliku papie­rów i poucza­nie przez FBI, co mi wolno, a czego nie jako sze­re­go­wemu oby­wa­te­lowi. „Nie masz prawa ujaw­niać infor­ma­cji »ści­śle taj­nych«. Musisz chro­nić swoje źró­dła”. Zdam broń oraz służ­bowy samo­chód i ofi­cjal­nie poże­gnam się z egze­kwo­wa­niem prawa. Potem przyj­dzie pora na to, aby pomy­śleć o następ­nym roz­dziale mojego życia. Zanim jed­nak zamknę ten obecny, pozo­staje mi jesz­cze jedna rzecz do zro­bie­nia.

2. Ostatni akt

2

Ostatni akt

Docho­dziło połu­dnie, kiedy w końcu zawi­ną­łem się z Mar­ti­nez, z całą karierą zapa­ko­waną w pudełko na sie­dze­niu obok. Jasne popo­łu­dniowe słońce skry­wała zasłona smogu, tak samo jak wio­sną 1990 roku, kiedy po stu­diach jecha­łem tu na swoją pierw­szą roz­mowę o pracy dla hrab­stwa. Pamię­tam, jak przejecha­łem nad lśnią­cym nur­tem delty Sacra­mento pół­to­ra­ki­lo­me­tro­wym meta­lo­wym mostem, zjecha­łem ku indu­strial­nemu pej­za­żowi rafi­ne­rii i komi­nów zio­ną­cych dymem i pomy­śla­łem, że pogrą­żam się w pie­kle. Kra­jo­braz zbyt­nio się od tam­tej pory nie zmie­nił.

Krętą drogą przez rafi­ne­rię Shell i Beni­cia Bridge zmie­rza­łem na pół­noc, ku mię­dzy­sta­no­wej dro­dze 80. Przy odro­bi­nie szczę­ścia ruch na niej powi­nien wcze­snym popo­łu­dniem być nie­wielki, ale na zatło­czo­nych kali­for­nij­skich tra­sach szczę­ście ni­gdy nie dopi­suje. Od celu dzie­lił mnie jesz­cze szmat drogi. Ser­wisy radiowe traj­ko­tały o Stormy Daniels i o jakimś rapor­cie gło­szą­cym, że Ame­ry­ka­nie przy­bie­rają na wadze. Zbyt­nio nie gustuję w radio­wej gada­ni­nie i nie zdzi­wił­bym się, gdy­bym został uznany za osobę apo­li­tyczną, więc wybo­rem numer jeden była dla mnie play­li­sta na iPo­dzie. Muzyka to dla mnie tera­pia. Różna, zależ­nie od nastroju. Kiedy byłem wku­rzony po jakiejś domo­wej sprzeczce lub zatar­gach w pracy, odpa­la­łem heavy metal. W zeszłym tygo­dniu była to Metal­lica, po tym jak pewna pani świa­dek w spra­wie nie­wy­ja­śnio­nego zabój­stwa wsia­dła na mnie, że nękam ją w domo­wych pie­le­szach. Raczej nie wdaję się w kon­flikty. Wycho­wu­jąc się w rodzi­nie woj­sko­wego, na doda­tek ultra­ka­to­lic­kiej, czło­wiek uczy się ukry­wać emo­cje (co, jak się prze­ko­na­łem, nie służy pie­lę­gno­wa­niu związ­ków), dla­tego zwy­kle odre­ago­wy­wa­łem na siłowni lub, jak w przy­padku tam­tej wzbu­rzo­nej pani świa­dek, pusz­cza­jąc metal na pełen regu­la­tor i bęb­niąc pal­cami w kie­row­nicę. Prze­waż­nie jed­nak skła­nia­łem się ku odprę­ża­ją­cym bal­la­dom z lat sie­dem­dzie­sią­tych – wie­cie, Billy Joel, Jim Croce, Neil Dia­mond, tego typu kli­maty.

Nie zno­si­łem poczu­cia braku kon­troli, a tu całe moje życie miało zacząć zmie­rzać ku nie­zna­nemu. Wysta­wi­łem na sprze­daż swój dom w Vaca­ville i gdy tylko został sprze­dany, prze­nio­słem się z rodziną poza swój stan, do Kolo­rado, żeby cie­szyć się górami. Na tym eta­pie nie byłem pewien, jaką pracą się zajmę. Myśla­łem o pój­ściu na swoje, o biu­rze detek­ty­wi­stycz­nym Paula Holesa, a ponie­waż dzięki moim gło­śnym spra­wom czę­sto poka­zy­wano mnie w mediach, pro­du­cenci tele­wi­zyjni napo­my­kali o kon­sul­ta­cjach w spra­wie tego czy owego kanału kry­mi­nal­nego bądź ser­wisu infor­ma­cyj­nego. Nic jed­nak nie było pewne i ta nie­pew­ność dzia­łała mi na nerwy. A że od dziecka cier­pia­łem na ataki paniki, w opa­no­wa­niu lęków poma­gała mi muzyka.

Kiedy mój samo­chód mozol­nie sunął auto­stradą, a lewa noga bęb­niła o jego pod­łogę, usi­ło­wa­łem prze­wi­nąć listę do Tiny Dan­cer Eltona Johna, mojej pio­senki wszech cza­sów. Pretty eyed, pirate smile… you must have seen her dan­cing in the sand… and now she’s in me… tiny dan­cer in my hand. Pod­gło­śni­łem i zaczą­łem śpie­wać, tak jak czę­sto robię, gdy odczu­wam nie­po­kój, a jestem sam. Po czte­rech, może pię­ciu powtór­kach i gdy upłyn­nił się ruch na dro­dze, lęk zaczął ustę­po­wać.

Jak zda­rzało się czę­sto w nieco spo­koj­niej­szych chwi­lach, powę­dro­wa­łem myślami, co było nie­uchronne, ku Gol­den State Kil­le­rowi (Zabójcy ze Zło­tego Stanu), zama­sko­wa­nemu mania­kowi, który gwał­cił i mor­do­wał, gdzie popa­dło, w całym naszym sta­nie, nijak nie dając się zła­pać. Nie­wy­ja­śnione sprawy pasjo­no­wały mnie; ta zaś była wręcz moją obse­sją. Zbi­jała z tropu wszyst­kich śled­czych, któ­rzy w nią wni­kali – a były ich, wierz­cie mi, setki. Przez ponad czter­dzie­ści lat w próby roz­wią­za­nia tej sprawy wpom­po­wano wię­cej zaso­bów niż w jakie­kol­wiek inne śledz­two w dzie­jach Kali­for­nii, a i tak pozo­stała tą nie­wy­ja­śnioną. Powra­ca­łem do niej wie­lo­krot­nie od tego dnia w 1994 roku, kiedy to jako cie­kaw­ski nie­opie­rzony kry­mi­no­log natkną­łem się na nią w zaku­rzo­nej szafce w naszej biblio­tece kry­mi­no­logicznej. Nie­je­dyna to sprawa, któ­rej nie udało mi się roz­wi­kłać, a do każ­dej pod­cho­dzi­łem bar­dzo oso­bi­ście. Ta jed­nak cią­żyła mi bar­dziej od innych – głów­nie dla­tego, że sprawca prze­chy­trzył parę najbar­dziej lot­nych umy­słów z branży śled­czej. I byłem prze­ko­nany, że na­dal gdzieś czyha. W latach sie­dem­dzie­sią­tych i osiem­dzie­sią­tych siał ter­ror psy­chiczny w całym sta­nie swo­imi dro­bia­zgowo zapla­no­wa­nymi napa­ściami. Wła­my­wał się do domów w środku nocy, wią­zał prze­ra­żone ofiary, bru­tal­nie ata­ko­wał zarówno męż­czyzn, jak i kobiety, nie­kiedy na oczach ich małych dzieci, by z cza­sem przejść do mor­do­wa­nia, czego pre­fe­ro­wał doko­ny­wać przez zatłu­ki­wa­nie cięż­kimi narzę­dziami. Facet był sady­stą psy­chicznym. „Jeśli będziesz spra­wiał pro­blemy, porą­bię dzie­ciaki. Przy­niosę ci ucho któ­re­goś” – zagro­ził pew­nemu męż­czyź­nie przed zabra­niem jego żony do innego pokoju, by ją kil­ku­krot­nie zgwał­cić. Do 1986 roku, kiedy jego ataki rap­tow­nie ustały, zabił co naj­mniej dwa­na­ście osób i z całym okru­cień­stwem zgwał­cił prze­szło pięć­dzie­siąt kobiet.

Nie­któ­rzy sądzili, że umarł, ale nie ja. Wyobra­ża­łem sobie, że wie­dzie cichy żywot na jakimś zamiesz­ki­wa­nym przez klasę śred­nią przed­mie­ściu, gdzieś, gdzie nikt nie podej­rzewa, że sąsia­duje z seryj­nym mor­dercą. Skur­wy­syn albo miał szczę­ście, albo lisi umysł, a zapewne jedno i dru­gie. Więk­szość ludzi daje wiarę mitowi, że seryjni mor­dercy nie są w sta­nie się powstrzy­my­wać, a są w sta­nie i to robią. Jedni mają dłu­gie okresy uśpie­nia, inni cał­kiem zaprze­stają swo­jej zbrod­ni­czej dzia­łal­no­ści, zwy­kle dla­tego, że łatwo mogliby wpaść lub chęć zabi­ja­nia zastą­piło im coś innego – hobby, nowe mał­żeń­stwo, zało­że­nie rodziny. Albo po pro­stu się zesta­rzeli. Wariac­two, prawda? Zawsze drę­czyła mnie myśl, że ten czło­wiek gdzieś sobie żyje – jeź­dzi swoim samo­cho­dem, cho­dzi na zakupy, bawi się na rodzin­nych obia­dach, i to po tym, jak tylu ludziom znisz­czył życie. I praw­do­po­dob­nie śmieje się z nas wszyst­kich, że nie zdo­ła­li­śmy go zła­pać.

Zanim Michelle McNa­mara, moja póź­niej­sza przy­ja­ciółka i powier­niczka, nadała mu w arty­kule z 2013 roku miano Gol­den State Kil­lera (Zabójcy ze Zło­tego Stanu), był znany jako Ori­gi­nal Night Stal­ker (Nocny Łowca), a jesz­cze wcze­śniej jako East Area Rapist (Gwał­ci­ciel z East Area), w skró­cie: EAR. Przy­domki ewo­lu­owały wraz z nasi­la­niem się jego prze­stęp­czej dzia­łal­no­ści, od wła­mań na tle fety­szy­stycz­nym, poprzez bru­talne gwałty w środku nocy, po mor­der­stwa. Przy­swa­jał sobie te okre­śle­nia, posłu­gu­jąc się nimi, by z nas drwić. Pamię­tam stare nagra­nie roz­mowy tele­fo­nicz­nej, jesz­cze z cza­sów EAR-a, gdy ktoś dzwo­niący na cen­tralę w Sacra­mento przed­sta­wił się jako on.

– Tu East Area Rapist, wy durne fiuty – mówił do słu­chawki. – Dziś w nocy znów poru­cham. Uwa­żaj­cie.

Głos był groźny. Zuchwały. Drwiący. Bez­czelny.

Pusz­czam to na okrą­gło.

– Wiesz o ist­nie­niu tego nagra­nia? – zapy­ta­łem Kena Clarka, detek­tywa z wydziału zabójstw biura sze­ryfa w Sacra­mento, czło­wieka, który poświę­cił temu śledz­twu mnó­stwo czasu.

– Jasne – potwier­dził.

– Myślisz, że to on?

– Praw­do­po­dob­nie.

– Poważ­nie mnie wku­rza – przy­zna­łem.

– No pew­nie – stwier­dził Clark. – O to mu cho­dziło.

Po dwóch latach od tam­tego tele­fonu z 1977 roku jego zabawa w kotka i myszkę prze­ro­dziła się w mor­der­stwo.

Przez dwie dekady z hakiem drą­że­nia tej nie­roz­wią­za­nej sprawy mia­łem do czy­nie­nia z udręką matek i ojców, synów i córek, a także braci i sióstr czę­ści jego ofiar. Stu­dio­wa­łem zdję­cia miejsc jego sady­stycz­nych zbrodni. Godzi­nami słu­cha­łem rela­cji kobiet i męż­czyzn, któ­rym z łaski Boga lub dzięki nie­po­ha­mo­wa­nej odwa­dze udało się prze­żyć jego bez­li­to­sne napa­ści. To, co im zro­bił, drę­czyło ich nawet dzie­siątki lat póź­niej.

Nie­dawno zadzwo­niła moja komórka. Kobieta na dru­gim końcu linii zda­wała się bli­ska zała­ma­nia.

– Wiem, że on wróci, żeby mnie dopaść, więc wyno­szę się do Mek­syku – powie­działa. Od nocy, kiedy wła­mał się do jej domu i ster­ro­ry­zo­wał całą rodzinę, minęło trzy­dzie­ści lat. To tacy ludzie nie­ustan­nie moty­wo­wali mnie do tro­pie­nia sprawcy i to oni liczyli na to, że go dorwę. „Wiemy, że to ty tego doko­nasz” – sły­sza­łem to tak wiele razy.

Za nic nie chcia­łem jej zawieść. Ani nikogo z nich. Sprawę Gol­den State Kil­lera, ina­czej GSK, uczy­ni­łem prio­ry­te­tem kilku ostat­nich lat mojej kariery. Prze­ana­li­zo­wa­łem tysiące poli­cyj­nych nota­tek oraz zeznań świad­ków i prze­pro­wa­dzi­łem roz­mowy prak­tycz­nie z każ­dym, kto miał zwią­zek z jego sprawą, a na­dal żył. Obse­sja ta roz­cią­gała się nawet na week­endy – nie­ważne, czy kosi­łem traw­nik, czy bawi­łem się z dziećmi. Nawet w Boże Naro­dze­nie, gdy reszta domow­ni­ków roz­pa­ko­wy­wała pre­zenty, moją głowę zaprzą­tał GSK. A kiedy późną nocą prze­trzą­sa­łem kom­pu­te­rowe bazy danych w poszu­ki­wa­niu tro­pów i kre­śli­łem pro­file geo­gra­ficzne zbrodni, usi­łu­jąc okre­ślić poło­że­nie jego bazy wypa­do­wej, ta sprawa prze­wi­jała się w mojej gło­wie jak nie­koń­czący się film. Jego ofiary nawie­dzały mnie w snach.

Wśród nich była Mary, jedna z naj­młod­szych ofiar. Miała pójść do ósmej klasy, kiedy w 1979 roku wdarł się w jej życie. Była zale­d­wie trzy­na­sto­latką, jesz­cze miała za rodzin­nym domem dzie­cinny domek do zabawy, a jej hobby była gra w klasy. Tam­tego lata, o czwar­tej nad ranem, wła­mał się do jej domu w Wal­nut Creek przez roz­su­wane oszklone drzwi. Wkradł się do jej pokoju, gdy ojciec i sio­stra spali w pomiesz­cze­niach obok. Obu­dziło ją to, jak sia­dał na niej okra­kiem z nożem przy jej gar­dle.

– Obyś była dobra – powie­dział strasz­nym szep­tem. Nie zro­zu­miała, o co mu cho­dzi. Ścią­gnął z niej koł­drę i bru­tal­nie ją zgwał­cił w jej ślicz­nej różo­wej sypialni z jed­no­roż­cami wyma­lo­wa­nymi na ścia­nach. Kiedy wresz­cie sobie poszedł, Mary, zanim uwol­niła nogi z wię­zów, odcze­kała pra­wie godzinę. Zagro­ził, że zabije jej rodzinę, jeśli się ode­zwie, więc chciała mieć pew­ność, że już go nie ma. Jesz­cze z pętami na nad­garst­kach pobie­gła obu­dzić ojca. Nawet po latach miała w uszach jego krzyk i słowa skie­ro­wane do sio­stry: „Ścią­gnij jej to!”. Nie­długo potem Mary zapy­tała star­szą sio­strę swo­jej przy­ja­ciółki: „Jestem jesz­cze dzie­wicą?”.

Trzy lata po napa­ści zna­la­zła ojca mar­twego w łóżku. Uznała, że pękło mu serce. Dla mnie to było nie­wąt­pliwe. Sam mam dwie córki. Nie jestem pewien, czy prze­żył­bym ból i żal, że nie zdo­ła­łem obro­nić swo­ich dzieci. Mary została ogra­biona z dzie­wic­twa i bez­pow­rot­nie stra­ciła spo­kój ducha. Przez resztę życia oglą­dała się za sie­bie, zasta­na­wia­jąc się, czy on gdzieś tam nie czyha, obser­wu­jąc ją.

Ta bestia ode­brała tak wiele tak wielu oso­bom. Z pew­no­ścią trzeba wysta­wić jej za to rachu­nek. Oba­wia­łem się, że gdy przejdę na eme­ry­turę, nikt nie przej­mie po mnie pałeczki. Docho­dze­nie ponow­nie wylą­duje w sza­fie i pój­dzie nie­mal cał­kiem w zapo­mnie­nie – jak wtedy, gdy na nie tra­fi­łem – a ludzie, któ­rzy liczyli, że roz­wi­kłam tę sprawę, ni­gdy mi nie wyba­czą. Co się sta­nie z tymi, któ­rym gwał­ci­ciel zruj­no­wał życie? Jak i czy w ogóle odnajdą tę odro­binę spo­koju, która bie­rze się z wie­dzy?

Tak wiele razy przez te lata sądzi­łem, że jestem bli­ski roz­wią­za­nia tej sprawy, by potem prze­żyć gorycz roz­cza­ro­wa­nia, gdy bada­nie DNA dowo­dziło, że się myli­łem. Ostatni raz nastą­piło to led­wie parę tygo­dni wcze­śniej i mocno mnie przy­biło. Odkry­łem ist­nie­nie w gene­tyce gene­alo­gicz­nej trian­gu­la­cji odcin­ków DNA, pro­cesu mogą­cego okre­ślać rela­cje bio­lo­giczne poprzez łącze­nie pro­fili DNA – a taki w przy­padku GSK mie­li­śmy – z poszu­ki­wa­niami na stro­nach płat­nych ser­wi­sów gene­alo­gicz­nych. Zain­te­re­so­wało mnie to, gdy dowie­dzia­łem się, jak sku­teczne oka­zało się przy ziden­ty­fi­ko­wa­niu po latach dziew­czynki porzu­co­nej we wcze­snym dzie­ciń­stwie. Nie wie­dzie­li­śmy, kim ona jest ani skąd pocho­dzi, a była za mała, żeby pamię­tać coś, co by nam pomo­gło. Przez całe lata sta­ra­li­śmy się odkryć jej toż­sa­mość tra­dy­cyj­nymi meto­dami i zawsze koń­czyło się to fia­skiem. Potem, pod­czas tele­kon­fe­ren­cji doty­czą­cej innej sprawy, usły­sza­łem, że wresz­cie ją ziden­ty­fi­ko­wano, wyko­rzy­stu­jąc wła­śnie trian­gu­la­cję odcin­ków DNA. Zasta­no­wiło mnie, czy to samo narzę­dzie nie napro­wa­dzi­łoby nas na Zabójcę ze Zło­tego Stanu.

Pra­cu­jąc z małą grupą zada­niową śled­czych i ana­li­ty­ków oraz z tym samym uta­len­to­wa­nym gene­alo­giem, który poma­gał przy tam­tej spra­wie, przez kilka mie­sięcy porów­ny­wa­li­śmy pro­file DNA i stu­dio­wa­li­śmy drzewa gene­alo­giczne, by wyod­ręb­nić garstkę tro­pów wio­dą­cych do GSK. Dzięki pro­ce­sowi eli­mi­na­cji ogra­ni­czy­li­śmy tę listę do grupki męż­czyzn będą­cych z grub­sza w odpo­wied­nim wieku i miesz­ka­ją­cych w Kali­for­nii w cza­sie ata­ków. Potem zawę­zi­li­śmy nasze poszu­ki­wa­nia jesz­cze bar­dziej, opie­ra­jąc się na ryso­pi­sach poda­nych przez część ofiar.

Ja sku­pi­łem się na podej­rza­nym, który wydał mi się naj­bar­dziej praw­do­po­dobny, i ostat­nie kilka tygo­dni dzie­lą­cych mnie od eme­ry­tury poświę­ci­łem bada­niu jego osoby. Był to robot­nik budow­lany z Kolo­rado, któ­rego pro­file oso­bi­sty i geo­gra­ficzny w znacz­nej mie­rze odpo­wia­dały usta­lo­nym dla Zabójcy ze Zło­tego Stanu.

– Sądzę, że mamy tego typa – powie­dzia­łem do kum­pla z FBI, Steve’a Kra­mera. – Jego posrany wujek był gwał­ci­cie­lem. To pew­nie u nich rodzinne.

Byłem abso­lut­nie pewien, że tra­fi­łem, i przy­go­to­wy­wa­łem się już na zwień­cze­nie tej sprawy i całej mojej kariery. Tym­cza­sem zadzwo­nił do mnie Kra­mer z infor­ma­cją, że wyniki bada­nia DNA sio­stry tego robot­nika wyka­zały, że nie jest sio­strą GSK, i to wyeli­mi­no­wało go z kręgu podej­rza­nych. Roz­łą­czy­łem się i głowa opa­dła mi na biurko. Byłem zdru­zgo­tany. W tam­tej chwili pogo­dzi­łem się z fak­tem, że mój ostatni strzał w Zabójcę ze Zło­tego Stanu oka­zał się chy­biony.W grę wcho­dził jesz­cze jeden facet. To dopa­so­wa­nie doty­czyło kogoś, kto w ciągu czter­dzie­stu lat poprzed­nich docho­dzeń ani razu nie poja­wił się na rada­rze. Jego nazwi­sko, podob­nie jak gościa z Kolo­rado, wysko­czyło dla­tego, że po zasto­so­wa­niu trian­gu­la­cji drzew gene­alo­gicz­nych napro­wa­dziły na niego pro­file DNA kuzy­no­stwa dru­giego i trze­ciego stop­nia. Ci dalecy kuzyni, któ­rzy zare­je­stro­wali się w pry­wat­nych ser­wi­sach bada­ją­cych pokre­wień­stwo, nie mieli poję­cia, że ich pro­file wyko­rzy­stano w ramach prób wytro­pie­nia osła­wio­nego seryj­nego mor­dercy. Wstępne bada­nia prze­pro­wa­dzi­łem nie­długo po swoim ostat­nim roz­cza­ro­wa­niu i ten czło­wiek po czę­ści odpo­wia­dał przy­ję­tym kry­te­riom. Był mniej wię­cej odpo­wied­niego wzro­stu, miał metr osiem­dzie­siąt. Liczył sie­dem­dzie­siąt dwa lata, nieco wię­cej, niż zało­ży­łem dla tego zabójcy, ale to go nie wyklu­czało. Miesz­kał na przed­mie­ściach Sacra­mento, czyli mniej wię­cej tam, gdzie według moich prze­wi­dy­wań powi­nien miesz­kać zabójca. Nazy­wał się Joseph DeAn­gelo i, co dość cie­kawe, był nie­gdyś gliną. Mimo to wiele się po nim nie spo­dzie­wa­łem. Mie­wa­łem już podej­rza­nych, na któ­rych wska­zy­wały znacz­nie moc­niej­sze dowody, i wszyst­kich wyklu­czyły testy DNA. Jakie było praw­do­po­do­bień­stwo, że z tym gościem wyj­dzie ina­czej? Gdyby oprzeć się na moich teo­riach na temat GSK, trzeba by stwier­dzić, że podej­rzany z Kolo­rado paso­wał o wiele bar­dziej.

Było około czter­na­stej trzy­dzie­ści, kiedy zje­cha­łem z mię­dzy­sta­no­wej drogi 80 na Ante­lope Road, główną arte­rię łączącą gale­rie han­dlowe, sie­ciowe restau­ra­cje i osie­dla miesz­ka­niowe Citrus Heights. Dom został w lusterku wstecz­nym godzinę drogi za mną. Dzia­ła­łem jakby na auto­pi­lo­cie. Nawet nie zwol­ni­łem. Wie­dzia­łem, że przy Jose­phie DeAn­gelo musiał­bym głę­biej poko­pać, ale że był to mój ostatni dzień, powie­dzia­łem sobie, że wyko­rzy­stam czas na pewien przy­sta­nek. Robi­łem tak we wszyst­kich moich spra­wach – spraw­dza­łem, gdzie podej­rzany mieszka i pra­cuje, żeby wyro­bić sobie jakieś poję­cie, z kim mam do czy­nie­nia.

Citrus Heights roz­ciąga się na dwóch tysią­cach pięć­dzie­się­ciu kilku kilo­me­trach kwa­dra­to­wych hrab­stwa Sacra­mento. To fajne miej­sce do życia. Jest czy­ste i bez­pieczne, są tu parki i boiska pił­kar­skie, jest mro­wie pla­có­wek sieci han­dlo­wych i gastro­no­micz­nych zaopa­tru­ją­cych kwit­nący rynek nie­ru­cho­mo­ści. Panują tu mało­mia­stecz­kowe tra­dy­cje, jest więc na przy­kład dar­mowe kino ple­ne­rowe w sobot­nie wie­czory. DeAn­gelo posia­dał dom na osie­dlu z lat sie­dem­dzie­sią­tych, oto­czo­nym innymi osie­dlami, zazwy­czaj ze zwod­ni­czym Esta­tes (majątki ziem­skie) w nazwie. To rewir stan­dar­do­wych dom­ków poroz­dzie­la­nych drew­nia­nymi płot­kami, ofe­ru­ją­cymi jedy­nie pozory wyod­ręb­nie­nia. Skrę­ciw­szy z Ante­lope, brną­łem przez gma­twa­ninę prze­ci­na­ją­cych się uli­czek ze śle­pymi zauł­kami, beto­no­wymi chod­ni­kami i żół­tymi zna­kami upo­mi­na­ją­cymi kie­row­ców, by uwa­żali na dzieci na dro­dze, aż wresz­cie zoba­czy­łem Canyon Oak Drive. Po odszu­ka­niu numeru 8316 zatrzy­ma­łem się przy kra­węż­niku naprze­ciw tego niczym nie­wy­róż­nia­ją­cego się domu. Drzwi gara­żowe były zamknięte. Na pod­jeź­dzie stało zapar­ko­wane volvo typu sedan i przy­czepa z łódką rybacką. Moją uwagę zwró­cił wygląd oto­cze­nia. Nawet na tak schlud­nym osie­dlu, gdzie pełno było prze­ja­wów dumy posia­da­nia, jego podwórko się wyróż­niało. Było do prze­sady zadbane, a trawa ide­al­nie przy­strzy­żona. Żad­nych wysta­ją­cych źdźbeł. Z jakie­goś powodu, zapewne ze wzglę­dów deko­ra­cyj­nych, wła­ści­ciel z roz­my­słem, choć pozor­nie przy­pad­kowo, umie­ścił na traw­niku przed domem trzy pokaźne głazy. Cof­ną­łem się tro­chę, pró­bu­jąc zer­k­nąć na podwórko za domem, potem ponow­nie pod­je­cha­łem do przodu, zapar­ko­wa­łem i wyłą­czy­łem sil­nik. Żalu­zje miał opusz­czone, ale wie­dzia­łem, że jest w środku. Po tak wielu latach prze­sia­dy­wa­nia przed domami podej­rza­nych po pro­stu wie się takie rze­czy. To prze­czu­cie, do któ­rego czło­wiek z cza­sem nabiera zaufa­nia.

Nie­prze­par­cie cią­gnęło mnie, żeby podejść pod drzwi. Powi­nie­nem zwy­czaj­nie pójść tam i się przed­sta­wić. Myśli gnały jedna za drugą, a nie­po­kój znów nara­stał. Sie­dząc tam, roz­pa­try­wa­łem moż­liwe sce­na­riu­sze.

Według pierw­szego z nich idę do drzwi fron­to­wych i pukam. Joe mi otwiera.

Przed­sta­wiam się.

– Dzień dobry, jestem Paul Holes, z ramie­nia hrab­stwa Con­tra Costa badam zamknięte sprawy kry­mi­nalne. Przyj­rza­łem się pew­nej serii nie­wy­ja­śnio­nych zda­rzeń i…

Spo­gląda na mnie z zacie­ka­wie­niem, ale nie podejrz­li­wie. Z miej­sca łapiemy kon­takt, jak to w służ­bach mun­du­ro­wych. Zapra­sza mnie do środka.

– Może kawę? – pyta.

– Nie, dzięki. Nie pijam.

– No to piwo?

Po kilku łykach i luź­nej roz­mo­wie na temat pracy poli­cyj­nej i tego, jak bar­dzo się ona zmie­niła od cza­sów, gdy był w czyn­nej służ­bie, wyja­śniam, że jego nazwi­sko wypły­nęło w docho­dze­niu. Wydaje się zasko­czony, ale zbyt­nio się nie prze­jął.

– Zdaje się, że to pana szczę­śliwy dzień – mówię. – Pań­ski daleki krewny udo­stęp­nił swoje DNA jed­nemu z ser­wi­sów gene­alo­gicz­nych i oka­zał się spo­krew­niony z osobą, któ­rej szu­kam. Nie­wy­klu­czone, że pan też jest odle­głym krew­nia­kiem mojego poszu­ki­wa­nego.

Kiwa głową.

– Aha. To jak mogę panu pomóc?

– Potrzebna mi tylko próbka DNA. – Tro­chę mi nie­zręcz­nie pro­sić poli­cjanta o dowód, że nie jest bez­względ­nym seryj­nym mor­dercą. Z dru­giej strony, mając tę próbkę, będę mógł go ofi­cjal­nie wyklu­czyć z kręgu podej­rza­nych i nikt już nie będzie go nacho­dził.

– Rozu­miem – odpo­wiada. – Nie ma sprawy.

Tro­chę obśmie­wamy absur­dal­ność tej sytu­acji. Pobie­ram próbkę, prze­pra­szam za zawra­ca­nie głowy i wycho­dzę.

Tak koń­czę swój udział w tej spra­wie.

W grę wcho­dzi jed­nak też inna moż­li­wość, zgod­nie z którą DeAn­gelo to Zabójca ze Zło­tego Stanu. Według tego sce­na­riu­sza już popeł­ni­łem durny błąd. Prze­sie­dzia­łem kilka minut przed jego domem w swoim służ­bo­wym samo­cho­dzie. Każdy glina, nawet były, roz­po­znałby w tym pojeź­dzie nie­ozna­ko­wany wóz orga­nów ści­ga­nia. Jeżeli jest tym mor­dercą, to mogę się domy­ślać, do czego jest zdolny. Nie spo­sób powie­dzieć, co zrobi, jeśli poczuje się osa­czony. Wie, że tu jestem. Jest prze­bie­głym seryj­nym dra­pieżcą. Orien­to­wał się w tym, co jego ofiary oglą­dały w tele­wi­zji, dokąd cho­dziły do pracy czy szkoły, czyj mąż prze­by­wał poza mia­stem, czyi rodzice robili sobie wie­czorne wypady i kiedy ci ludzie kła­dli się spać.

W tym sce­na­riu­szu nie ulega wąt­pli­wo­ści, że już zoba­czył przez żalu­zje zapar­ko­wany samo­chód. Kiedy zbli­żam się do jego domu, roz­po­znaje mnie dzięki wywia­dom w mediach, któ­rych w związku z jego sprawą przez lata udzie­li­łem mnó­stwo. Gdy docho­dzę do fron­to­wych drzwi, jest już uzbro­jony. Może je otwo­rzyć i zastrze­lić mnie, zanim zdążę się ode­zwać. Albo zaprosi do sie­bie, żeby wzbu­dzić zaufa­nie, prze­prosi na chwilę, a potem zaj­dzie od tyłu i roz­trza­ska mi głowę.

Nikt się o tym nie dowie. Nie wie­dzą, gdzie jestem. Nie zgło­si­łem tego przez radio. Nie zadzwo­ni­łem do domu. Po pro­stu opu­ści­łem biuro i wylą­do­wa­łem tutaj.

Biorę głę­boki oddech, żeby upo­rząd­ko­wać umysł. Co mnie naszło, żeby myśleć o zbli­że­niu się do tego faceta? Jeśli jest GSK i uświa­domi sobie, że go namie­rzamy, narazi to całe docho­dze­nie. A gdy uzna, że zna­lazł się w potrza­sku, zabije mnie.

Trzeba się stąd zabie­rać – mówię sobie, uru­cha­mia­jąc sil­nik. Za wcze­śnie na to. Nie chcę prze­cież zawa­lić sprawy. Za mało jesz­cze wiem o tym DeAn­gelo.Odpa­lam samo­chód i naka­zuję sobie ruszyć. Nie odje­cha­łem jesz­cze za prze­cznicę, a już zaczy­nam wąt­pić w słusz­ność swo­jej decy­zji. Moż­liwe, że wła­śnie zawa­li­łem. Byłem tam i powi­nie­nem pobrać DNA. Miał­bym przy­naj­mniej dodat­kową por­cję danych gene­alo­gicz­nych dla mojego zespołu. A co, jeśli DeAn­gelo jest tym mor­dercą? Byłem pod samym domem. Dla­czego nie pod­sze­dłem do drzwi?

Powrót do Vaca­ville wyda­wał się trwać wieki. Gryzł mnie żal. Wła­śnie schrza­ni­łem zawi­nię­cie mojego ostat­niego podej­rza­nego w spra­wie, która wciąż mi się wymy­kała. Jeżeli zagadka Zabójcy ze Zło­tego Stanu doczeka się kie­dyś roz­wią­za­nia, sta­nie się to bez mojego udziału. Mia­łem poczu­cie klę­ski. Ci, któ­rzy uszli z życiem, widzieli we mnie ostat­nią szansę na spra­wiedliwość, a ja ich zawio­dłem. Moja praca skoń­czy się bla­ma­żem.

Zano­siło się na roz­cza­ro­wu­jący finał cał­kiem nie­złej zawo­do­wej kariery.

3. Początki

3

Początki

1968–1989

Więk­szość ludzi nazwa­łaby mnie samot­ni­kiem. Mało kto zbli­żyłby się do mnie na tyle, by dostrzec we mnie kogoś wię­cej niż gościa roz­wią­zu­ją­cego zagadki zbrodni. Nie dla­tego, żebym nie chciał się odsła­niać, odma­wiał ludziom wej­rze­nia w to, jaki jestem. Trudno mi się otwo­rzyć. Chyba nie bar­dzo wiem, jak to jest nie zamy­kać się wewnątrz sie­bie. Tę cechę wyro­bi­łem sobie już jako dziecko – za bar­dzo się nie zbli­żać i nie czuć się za swo­bod­nie, bo ile­kroć do tego docho­dziło, nastę­po­wały prze­no­siny i musia­łem wszystko zaczy­nać od nowa. Mój tata słu­żył w lot­nic­twie i ni­gdzie nie zagrze­wa­li­śmy miej­sca. Od dnia moich naro­dzin w 1968 roku w bazie sił powietrz­nych Mac­Dill w Tam­pie do ukoń­cze­nia przeze mnie liceum Van­den w Fair­field w Kali­for­nii w 1986 roku prze­pro­wa­dza­li­śmy się przy­naj­mniej z tuzin razy. Na zapa­mię­tane skrawki dzie­ciń­stwa w dużej mie­rze skła­dają się poże­gna­nia z nauczy­cie­lami i kole­gami, któ­rych led­wie mia­łem szansę poznać. Sko­rupą ochronną zaczą­łem się ota­czać w siód­mej kla­sie, z bólu po utra­cie mojego pierw­szego przy­ja­ciela, gdy tatę znów prze­nie­siono, tym razem z San Anto­nio do Kali­for­nii, do bazy sił powietrz­nych Tra­vis.

Odtąd więk­szość wol­nego czasu spę­dza­łem w domu, bo z tru­dem przy­cho­dziło mi dostro­je­nie się do mojego nowego oto­cze­nia w Tra­vis. Wtedy też odkry­łem serial tele­wi­zyjny Quincy. Główną rolę grał w nim Jack Klug­man. Był zrzę­dli­wym leka­rzem medy­cyny sądo­wej z Los Ange­les, który wiecz­nie pako­wał się w kło­poty, wty­ka­jąc nos w docho­dze­nia doty­czące zabójstw i nie­za­wod­nie roz­wią­zu­jąc wszyst­kie sprawy. Pamię­tam, jak pierw­szy raz obej­rza­łem go w akcji. Lek­cje już mia­łem odro­bione, więc sie­dząc na pod­ło­dze w dużym pokoju, ska­ka­łem po kana­łach naszego pierw­szego kolo­ro­wego tele­wi­zora, kon­soli RCA, gdy na ekra­nie poja­wił się srogo wyglą­da­jący męż­czy­zna w lekar­skim far­tu­chu, sto­jący nad zwło­kami mło­dej dziew­czyny. Tę bie­daczkę ktoś zamor­do­wał i porzu­cił na śmiet­niku. Patrzy­łem, wytrzesz­cza­jąc oczy, jak Quincy kur­so­wał pomię­dzy kost­nicą, labo­ra­to­rium i miej­scem zbrodni, ści­na­jąc się z głów­nym docho­dze­niow­cem i znaj­du­jąc dowody, które poli­cja prze­oczyła. Po nie­spełna godzi­nie Quincy samo­dziel­nie roz­wi­kłał zagadkę, wykrył mor­dercę i ura­to­wał życie sio­strze zmar­łej. Potem pil­no­wa­łem tego, by w środy zawsze wcze­śnie odra­biać lek­cje. A że mia­łem dryg do nauk ści­słych, myśla­łem sobie: To mógł­bym robić. Pójdę na medy­cynę i zostanę takim praw­dzi­wym Quin­cym.

A że coraz bar­dziej doku­czało mi osa­mot­nie­nie, pod­ją­łem próbę dopa­so­wa­nia się do innych dzieci w szkole, ule­pie­nia z sie­bie kogoś, kogo, jak sądzi­łem, chciano we mnie widzieć. Moja umie­jęt­ność szyb­kiego oce­nia­nia ludzi, a potem dostra­ja­nia do nich swo­jego spo­sobu bycia pozwa­lała mi łapać kon­takt z naj­róż­niej­szymi eki­pami. Potra­fi­łem zada­wać się zarówno z cie­szą­cymi się naj­więk­szą popu­lar­no­ścią dziew­czy­nami, jak i z mózgow­cami, mię­śnia­kami, ner­dami czy ćpu­nami, ale wszyst­kim tym zna­jo­mo­ściom bra­ko­wało głębi i zna­cze­nia. Po pro­stu wta­pia­łem się w nie. Był to mecha­nizm obronny, ale jed­no­cze­śnie tra­ci­łem z oczu to, jaki jestem naprawdę. Nara­sta­jące w środku nie­pew­ność i nie­po­kój dopro­wa­dziły mnie do pierw­szego ataku paniki. Mia­łem pięt­na­ście lat i byłem przy base­nie klubu ofi­cer­skiego w bazie. W moim kie­runku szły dwie dziew­czyny, a mnie, ni stąd, ni zowąd, ogar­nęła fala żaru. Nie mogłem zła­pać tchu. Wszystko działo się tak szybko. Twarz pokrył mi rumie­niec, a skóra zro­biła się wil­gotna. Świat mi się zama­zał. Dziew­czyny prze­szły dalej, a ja opa­dłem na chod­nik, sły­sząc w uszach łomot serca, i cały się sku­li­łem. Po dłu­giej chwili objawy te ustą­piły, ale byłem wykoń­czony i prze­ra­żony. Co takiego mi się przy­tra­fiło?

Począt­kowo zata­ja­łem całe to zda­rze­nie. Nie chcia­łem zmar­twić mojej mamy ani spra­wić zawodu tacie. Kiedy w końcu im o tym powie­dzia­łem, zabrali mnie do psy­cho­loga, który leczył mnie ze stresu ćwi­cze­niami głę­bo­kiego oddy­cha­nia. Na początku lat osiem­dzie­sią­tych zabu­rze­nia lękowe uogól­nione wciąż były w dia­gno­styce medycz­nej nowinką. Póź­niej dowie­dzia­łem się, że mie­wa­li­śmy już w rodzi­nie zabu­rze­nia psy­chiczne. Matka przez więk­szość życia bory­kała się z zabu­rze­niami odży­wia­nia, a mojemu bratu doku­czają objawy zabu­rzeń obse­syjno-kom­pul­syw­nych. Jeśli o mnie cho­dzi, naj­bar­dziej zma­gam się z lękiem spo­łecz­nym. W sytu­acjach spo­łecz­nych ni­gdy nie czu­łem się swo­bod­nie. Sądzę, że mój mózg widzi w nich zagro­że­nie, bo budzą potężne obawy, nara­ża­jąc mnie na wstyd lub odtrą­ce­nie. Towa­rzy­szyło mi to przez całe życie, a teraz umiem prze­wi­dy­wać chwile mogące wywo­łać te ataki – pew­nia­kiem byłaby tu luźna roz­mowa z nie­zna­jomą – i sta­ram się zawczasu od nich wykrę­cić. Na wzię­cie się w garść potrze­buję chwili. Tyle się na swój temat nauczy­łem, ale była to podróż wyma­ga­jąca czasu i wysiłku. Tak sobie radzę. Gdy­bym od razu wie­dział to, czego przy­szło mi się potem nauczyć, zdo­łał­bym oszczę­dzić sobie sporo bólu. Wiecz­nie spo­dzie­wa­jąc się okrop­nych napa­dów lęko­wych, nie spo­sób być bez­tro­skim dzie­cia­kiem.

Sta­ra­łem się na wła­sną rękę poskra­miać ten strach, ale mimo upływu lat nic nie wska­zy­wało na to, żebym nad nim pano­wał. W 1983 roku w liceum zaczą­łem cho­dzić z czir­li­derką imie­niem Kim. Była o dwa lata star­sza ode mnie i to z nią wsze­dłem w swój pierw­szy poważny zwią­zek. Mocno się zabu­ja­łem. Kim wyraź­nie dała mi do zro­zu­mie­nia, że chcia­łaby mieć chło­paka fut­bo­li­stę, wstą­pi­łem więc do dru­żyny. O fut­bolu poję­cia nie mia­łem – moim spor­tem było pły­wa­nie – ale że chcia­łem być z nią, to się dostro­iłem. Odwo­łu­jąc się do dawno wyro­bio­nego mecha­ni­zmu przy­sto­so­wa­nia, sta­ra­łem się speł­nić jej ocze­ki­wa­nia i sta­łem się wyczy­now­cem, a więc kimś, kogo według mnie pra­gnęła.

Kim i ja sta­no­wi­li­śmy prze­ci­wień­stwa. Ja, wycho­wany w ultra­ka­to­lic­kiej rodzi­nie i do tego nie­śmiały, doświad­cze­nie z dziew­czy­nami mia­łem zerowe. Kim była towa­rzy­ska i żyła po swo­jemu. Jej rodzice do wycho­wy­wa­nia pod­cho­dzili libe­ral­nie, spro­wa­dza­jąc je do nie­licz­nych wymo­gów i masy zaufa­nia. Kim mogła powie­dzieć, że jedziemy się „poprzy­tu­lać”, a jej matce nawet nie drgnęła powieka. Mie­li­śmy po naście lat i zako­cha­łem się w niej po uszy. Byłem jed­nak intro­wer­ty­kiem, uda­ją­cym przed dziew­czyną kogoś innego i ukry­wa­ją­cym te swoje cechy, przez które moim zda­niem zerwa­łaby ze mną. Utrzy­my­wa­nie pozo­rów było trudne i bole­sne, a moje ataki paniki się nasi­lały. Obja­wiały się zwy­kle, zanim przy­po­mnia­łem sobie o oddy­cha­niu. Przez usilne ukry­wa­nie tego, co uwa­ża­łem za swoją sła­bość, czu­łem się jesz­cze bar­dziej nie­swojo, podatny na wszel­kie napady. Zło­wro­gie błędne koło.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki