Nikczemny narrator - Juliusz Machulski - ebook + książka

Nikczemny narrator ebook

Juliusz Machulski

2,0
50,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nowa powieść Juliusza Machulskiego! Warszawa, lipiec 1993 roku, Kamil Hubeny, scenarzysta i reżyser, przyjeżdża na urlop z Nowego Jorku do Warszawy. Liczy, że nawiąże współpracę z dawnym kolegą, reżyserem Erykiem Mokronowskim. Na miejscu dowiaduje się o serii brutalnych morderstw członków ekipy filmowej sprzed 20 lat, do której należał także Eryk. Mokronowski prosi Kamila, by wykorzystał swe detektywistyczne umiejętności i poprowadził śledztwo, gdyż reżyser boi się, że będzie następną ofiarą… Czy Hubeny poradzi sobie z rozwiązaniem tej sprawy? Znakomity, rozpoznawalny humor Juliusza Machulskiego w książce, której nie da się odłożyć. „Nikczemny narrator” to niesamowicie wciągająca, retrospektywna opowieść, ze szczegółowo nakreślonymi sylwetkami ludzi, zdarzeniami i wątkami świata filmowego z tamtych lat. Czysta przyjemność czytania. Borys Szyc Trudno się Państwu będzie od tego oderwać! Maciej Stuhr

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 627

Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Nikczemny narrator

Copyright © 2024 by Juliusz Machulski

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Copyright © 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Marysia Machulska

Redakcja: Agnieszka Hałubiec

Korekta: Iwona Wyrwisz, Izabela Sieranc, Marta Chmarzyńska

ISBN: 978-83-8230-812-9

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2024

Prolog

Wczoraj, kiedy chciałem wrócić do czytanej przed laty książki Johna Kennedy’ego Toole’a Sprzysiężenie osłów, znalazłem w niej, w charakterze zakładki, rachunek z nieistniejącej już wegetariańskiej warszawskiej restauracji Nowe Miasto na milion pięćset tysięcy złotych. Nieco ponad sto złotych dzisiaj. Rachunek wystawiony został pierwszego sierpnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego trzeciego roku, a na jego odwrocie napisano dwa wyrazy zakończone pytajnikiem: ACIO AZOT? W książkę wetknięta była także pocztówka przedstawiająca Teatr Chiński Graumana na bulwarze Hollywood.

Ciarki mi przeszły po plecach. Szczególnie na widok treści pocztówki, o której istnieniu zapomniałem. Wydawało mi się, że uwolniłem się już od tej sprawy, ale ten wyblakły rachunek i kartka z Hollywood przypomniały mi to wszystko, co się wtedy wydarzyło.

Działo się to w czasach, kiedy o filmach mówiło się, że się je kręci, a nie nagrywa, i były one ciekawsze od swoich zwiastunów. W czasach, gdy filmów zasługujących na Oscara było, odwrotnie niż dzisiaj, o wiele więcej niż oczekujących na nie złotych statuetek.

Przez ponad trzydzieści lat, które upłynęły od tamtego upalnego lata, wszystko się zmieniło, ale książka Johna Kennedy’ego Toole’a była jedną z niewielu rzeczy, które dotrwały ze mną do dziś.

Byłem wówczas trzydziestotrzyletnim scenarzystą, który miał na koncie scenariusze do dwóch udanych filmów i paradoksalnie żadnych propozycji, by pisać następne. Tak czasem bywa. Przez kolejne lata napisałem parę powieści przerobionych z własnych niechcianych scenariuszy. Powieści nie były bestsellerami, ale po latach młodsi koledzy reżyserzy dostrzegli w nich jakiś oldskulowy urok i z jednej powstał film, a z drugiej serial. Ale tamtego feralnego lata, gdy wydawało mi się, że już nigdy nie wrócę do zawodu scenarzysty, te dziwne słowa, zapisane na restauracyjnym rachunku, odmieniły moje życie.

W ciągu miesiąca przeżyłem coś, co później stało się scenariuszową kanwą mojego reżyserskiego debiutu. Scenariusz inspirowany tamtymi wydarzeniami okazał się na tyle intrygujący, że Jerzy Kawalerowicz, ówczesny szef Studia Filmowego „Kadr”, dał mi szansę, abym spróbował swoich sił jako reżyser. Film, który powstał, może nie był genialny, ale dość oryginalny na tle rodzimej twórczości filmowej i otworzył mi drzwi do dalszej zawodowej kariery. Wtedy nie chciałem pakować do scenariusza wszystkiego, co się wówczas wydarzyło. Nie chciałem kręcić filmu z kluczem, by nie urazić żyjących, bo jak to bywa z branżowymi opowieściami, każdy od razu domyśliłby się, kto jest kim. Być może wtedy po prostu zabrakło mi jaj. Może gdybym wówczas był odważniejszy, nie bawił się w kamuflowanie i nie zamiatał pod dywan rozpoznawalnych szczegółów, film byłby bardziej popularny? Ale wybrałem bezpieczniejszą drogę i wygodniejsze życie. Stało się, jak się stało. Nie powiem, żebym tego jakoś specjalnie żałował. Od tamtej pory jako reżyser nakręciłem siedem filmów według własnych scenariuszy i napisałem w sumie sześć kryminalnych powieści. Uważam to za niezły tie-breakowy wynik, sześć do siedmiu na korzyść scenariuszy, i jako zawodowy opowiadacz historii mogę uznać się za spełnionego. Dzisiaj, kiedy w skrytości ducha uważam się za filmowca w stanie spoczynku, nie zależy mi na opinii tak zwanego środowiska i jak mówi pokolenie mojej córki, mam na wszystko wywalone, zdecydowałem się napisać, co wtedy tak naprawdę się stało.

Przez chwilę zastanawiałem się też, czy może gdybym wówczas postąpił inaczej, gdybym nie był tak beztroski i skupiony na swoich sprawach, udałoby mi się kogoś uratować? Może gdybym wcześniej uwierzył, że przeczucie mojego przyjaciela nie myliło? Gdybym nie udawał gniewnego erudyty, który cały świat ma w dupie, bo sam wie wszystko najlepiej, może oni by żyli? A przynajmniej może nie wszyscy z nich byliby martwi? I szybko sobie odpowiedziałem. Nie! Nie było w tym grama mojej winy. Nic się nie dało zrobić, to musiało się stać. A więc zacznijmy.

Trzydzieści jeden lat temu, w lipcu, po półrocznej nieobecności w kraju „wróciłem do tego miasta radosny i umierało wszystko, czego dotknęła moja niefrasobliwa dłoń…”, że pozwolę sobie w skrócie sparafrazować pastora Hale’a z legendarnej sztuki Czarownice z Salem Arthura Millera.

4 lipca 1993 (niedziela)

1

Mówi się, że wszystko, co najgorsze zaczyna się w poniedziałek. Otóż nie. Cała ta gównoburza z dziewięcioma pogrzebami bez żadnego wesela zaczęła się w niedzielę czwartego lipca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego trzeciego roku. Wcześniej przez całą noc balowałem w Hard Rock CafenaTimes Square w Nowym Jorku. Świętowałem z moimi studentami zakończenie roku akademickiego, gdyż oni koniecznie chcieli mnie pożegnać z przytupem. Dimitri DeJean, ciemnoskóry student o karaibskich korzeniach, ze łzami w oczach błagał, bym został chociaż na następny dzień, który był Dniem Niepodległości Stanów Zjednoczonych, ale po wiadomości zostawionej przez Eryka na automatycznej sekretarce nie mogłem postąpić inaczej. Zwłaszcza że Kryśka po raz kolejny przełożyła termin przylotu do mnie, przez co zrozumiałem, że czy chcę, czy nie chcę, muszę wpaść do Polski na kilka tygodni, by dowiedzieć się, o co chodzi. Prosto z balangi, na którą wziąłem spakowaną walizkę, pojechałem na lotnisko Kennedy’ego i wsiadłem na pokład lotowskiego boeinga cztery-siedem-cztery. Po dziewięciogodzinnym locie z Zacharym Breaux w słuchawkach i pijanym polonusem na siedzeniu obok wypełzłem z samolotu o ósmej rano czasu warszawskiego wymięty i półprzytomny, by przesiąść się do autobusu dowożącego pasażerów do hali przylotów.

Mój rodak z Greenpointu, który w ciągu całego rejsu co pół godziny dolewał sobie do coli wódkę z zakitranej butli, jednocześnie dla odwrócenia uwagi upominając stewardesę: „Pragnę zauważyć, że ten samolot wymaga generalnego remontu”, był już tak pijany, że zaraz po osunięciu się ze schodów trapu położył się na płycie lotniska obok autobusu i zasnął.

Po kilkuminutowej bezowocnej próbie podjętej przez stewardów w celu odklejenia zmęczonego biedaka od asfaltu autobus ruszył, zostawiając śpiącego rodaka do dyspozycji służb lotniska.

Dźwigałem w plecaku nowy nabytek: Smith Corona Personal Word Processorwraz z drukarką, na którym podczas lotu, na kwadratowej dyskietce, szlifowałem swój scenariusz, który jeszcze ze Stanów wysłałem Erykowi, aby być gotowym na spotkanie z nim. Ten najnowszy elektroniczny wynalazek fenomenalnie zastępował mi starą i wierną, ale upierdliwą w obsłudze czechosłowacką maszynę do pisaniaConsul, a przede wszystkim szalenie ułatwiał nie tyle pisanie, co edytowanie. Smith coronabyła jak ferrari po wszystkich maszynach do pisania, które dotąd znałem, lecz kupiona w Stanach Zjednoczonych miała jeden szkopuł: brak polskich znaków diakrytycznych. I prawie tyle samo czasu co pisanie zajmowało mi przerabianie liter na polskie. Dodawanie ręcznie tych wszystkich kropek i ogonków, żeby uzyskać ż, ź, ą, ę, ć, ó, ł, ń, ś, doprowadzało mnie do tłumionej wściekłości. Po raz nie wiadomo który zdałem sobie sprawę, jak bardzo język polski jest ortograficznie niepotrzebnie skomplikowany. Po skserowaniu tekstu i poprawkach mogłem go z czystym sumieniem wysłać Erykowi i czekając na odzew, w międzyczasie uczyć amerykańskich studentów, jak się pisze scenariusze filmowe.

W styczniu owego roku nowojorski Hunter College zaproponował mi, bym przez semestr wykładał scenariopisarstwo, w momencie kiedy od dawna nie mogłem nikogo przekonać, by z tego, co napisałem, powstał film. Oczywiście Amerykanie zaprosili mnie nie dlatego, że byłem taki dobry, tylko ich pierwszy wybór, czyli mój mentor i nestor scenarzystów polskich Janusz Leski, nie chciał po raz kolejny uczyć za oceanem i zaproponował mnie na swoje miejsce. Fundacja Kościuszkowska, która pośredniczyła w tym układzie, nie miała wyjścia i zgodziła się na mnie niejako jak na „kota w worku”, nie sprawdzając nawet, czy mój angielski jest wystarczająco dobry, aby prowadzić wykłady na bądź co bądź prestiżowej uczelni.

Jak to się mówi, głupi ma szczęście i dzięki Leskiemu mroźną zimę spędziłem w mieście, które nigdy nie śpi. Hunter Collegeusytuowany na Manhattanie pomiędzy alejami Park i Lexington był miejskim, pięciobudynkowym campusem z dwudziestoma tysiącami studentów i mną, wizytującym profesorem na Wydziale Filmowym. Miałem wykładać przez jeden semestr, ale studenci, a chyba i faculty, czyli grono pedagogiczne, tak mnie polubili, że po sześciu miesiącach zaproponowano mi przedłużenie kontraktu do końca roku. Krystyna, moja żona, która miała dolecieć do mnie niezwłocznie jeszcze w styczniu, z miesiąca na miesiąc przekładała wylot. W Warszawie trzymały ją, jak mówiła, niezwykle pilne sprawy służbowe, czyli kolejne premiery Teatru XXI Wieku, w którym była kierownikiem literackim. Premiery w tym czasie odbyły się dwie, a nie widzieliśmy się przez pięć i pół miesiąca.

„Taka robota!” – odpowiadała w słuchawkę na swoje usprawiedliwienie moja żona.

Wracałem do Polski na przerwę semestralną ze sprawiającym ulgę biletem powrotnym w kieszeni oraz wielokrotną wizą amerykańską z zezwoleniem na pracę w USA w paszporcie.

Wracałem z duszą na ramieniu, bo wiedziałem, że czeka mnie kilka poważnych spraw do załatwienia. Osobistych i zawodowych. Nie spodziewałem się jednak, że pojawi się ta nadzwyczajna, która sprawi, że już nigdy nie będzie tak jak dawniej.

Kiedy wyszedłem z hali odpraw na zewnątrz, myślałem, że Kryśka będzie na mnie czekać, jak obiecała, ale nigdzie nie mogłem jej wypatrzyć. Nie przyszła? Ostatnia wiadomość, którą zostawiła na automatycznej sekretarce, brzmiała: „Wyjdę po ciebie na Okęcie i będziemy musieli porozmawiać”. Wypowiedziała to spokojnym głosem, co wróżyło, że rozmowa nie będzie spokojna. Stałem więc cierpliwie w hali przylotów, rozglądając się za żoną z nadzieją, która rozpływała się w lipcowym słonecznym poranku.

– Przepraszam, czy pan Kamil Hubeny?

Damski głos wyrwał mnie z zamyślenia. Odwróciłem się i prawie wpadłem na dziewczynę, która podeszła do mnie od tyłu. Za blisko stanęła.

– To zależy, kto pyta – odpowiedziałem wyświechtanym dialogiem z podrzędnych kryminałów. Przez chwilę obawiałem się, że z Krysią coś się stało i dziewczyna jest heroldem tej złej wieści.

– Jestem Nelia, asystentka Eryka Mokronowskiego. Eryk prosił mnie, żebym wyszła po pana.

Przez chwilę wydawało mi się, że powiedziała: „Eryk prosił mnie, żebym wyszła za pana”, ale to tylko przemęczony mózg przeinaczał niektóre fragmenty rzeczywistości. Przede mną stała smagła, może dwudziestopięcioletnia wysoka okularnica z burzą kręconych blond włosów, które odrzuciła na lewą stronę. Zza okularów patrzyły na mnie niebywale jasne tęczówki jak u psa husky. Lśniły w nich wszystkie pragnienia świata.

Mimo że ubrana w za dużą skórzaną kurtkę i sprane dżinsy, była bardzo atrakcyjna. Fuckable, jak by powiedział mój student Dimitri.

Co to za imię „Nelia”? Już nie pierwszy raz zauważyłem, że to pokolenie przedstawiało się tylko imieniem albo nawet przezwiskiem, jakby nazwisko nie miało znaczenia. Musiałem być niewiele od niej starszy, sześć, może osiem lat, ale pamiętałem czasy, kiedy przedstawiano się imieniem i nazwiskiem, a w kręgach bardziej oficjalnych tylko nazwiskiem. Choć ta nowomoda mi nie przeszkadzała.

– Eryk prosił, żeby pana podrzucić, gdzie pan chce, a potem zaprasza na lunch.

– Myślałem, że jest w zdjęciach?

– Jest. Ale zrobił sobie przerwę. Specjalnie na pana przylot.

Tego się nie spodziewałem i mimo że staram się nie być wylewny, tym razem nie wytrzymałem i powiedziałem:

– Jestem wzruszony.

Bo naprawdę byłem. Po raz pierwszy od bardzo dawna Erykowi tak zależało na spotkaniu ze mną. Byłem tym mile połechtany, choć stąpająca twardo po ziemi połowa mnie podpowiadała, że pod tą niespodziewaną serdecznością może czaić się coś jeszcze. Eryk był moim przyjacielem sprzed lat, z podwórka na Rakowcu w dzielnicy Ochota. Obaj marzyliśmy o reżyserii filmowej. Eryk, trzy lata ode mnie starszy, dostał się do szkoły filmowej pierwszy. Ja po maturze też spróbowałem, ale jak się okazało, reżyseria to były za wysokie progi. Odpadłem po drugim etapie trwających tydzień egzaminów. Zdałem więc potulnie na polonistykę. Ale Eryk nie zapomniał o mnie i zapraszał do współpracy nad etiudami, które robił w szkole. Jedna z nich pod tytułem Gorączka mleka dostała nawet jakieś wyróżnienie na Festiwalu Etiud Szkół Filmowych w Tours we Francji. Wytrwałość i praca nad sobą spowodowały, że dwa lata później pokonałem „szklaną górę”, jaką był egzamin wstępny na Wydział Reżyserii Filmowej i Telewizyjnej Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej imienia Leona Schillera w Łodzi. Eryk wtedy był rok po dyplomie i zadebiutował tak olśniewająco, że uznałem, że nie będę się z nim ścigał w konkurencji reżyseria filmowa i skupiłem się na tym, aby zostać scenarzystą. Najwidoczniej nie miałem wpisanego w DNA genu ryzyka, czy raczej współzawodnictwa. Za to mój kod genetyczny obfitował w zdrowy rozsądek, dystans i niechęć do wyzwań, co Kryśka nazywała wygodnictwem. Wtedy określiła to mianem znieczulicy, dziś powiedziałaby, że mam zespół Aspergera, o którym w Polsce w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim mało kto słyszał. Dodawała jeszcze, żeby mnie kompletnie pogrążyć, że moim żywiołem jest bezruch.

Dziś to nie jest częsta cecha wśród absolwentów Wydziału Reżyserii, z których każdy ma ego przerośnięte jak prostata. Co mają przerośnięte absolwentki Szkoły, nie wiem. W Łodzi wmawiano nam, że kształcą nas na artystów, ergo: wszystko, co potem zrobimy, jest sztuką. Na szczęście miałem za dużo wymagań wobec siebie, by podpisywać się pod takim mottem. Wiedziałem, że artystą pewnie nie będę, ale mogę za to postarać się, żeby zostać przyzwoitym rzemieślnikiem. Przysiadałem fałdów i kiedy tylko mogłem, pisałem. Traciłem przez to całonocne balangi w łódzkim SPATiF-ie czy żeńskim akademiku na ulicy Ciesielskiej, a liczba zaliczonych koleżanek z Wydziału Aktorskiego, w przeciwieństwie do osiągnięć moich kolegów z roku, była bliska zeru. Miałem za to odwrotnie proporcjonalny wynik, jeśli chodzi o liczbę napisanych scenariuszy. Na czwartym roku było ich już sześć, a kilka z nich Erykowi tak się spodobało, że zrobiliśmy razem dwa filmy, które okazały się hiciorami trafiającymi w box offisie ponad milion widzów. Po czym dwa następne filmy Eryk zrealizował według scenariuszy mojego największego konkurenta Edka Mazura. Nie miałem pojęcia dlaczego. I aby dodać obelgę do zranienia, nagle zaczął mnie unikać. Pomyślałem nawet, że już nigdy razem nie będziemy pracować. Było to dla mnie kompletnie niezrozumiałe, bo przeczące zasadzie, że drużyny po zwycięskich meczach się nie zmienia. Pomimo zasady, że zawodowy scenarzysta nie dotyka maszyny do pisania, zanim nie ma podpisanej umowy, zacząłem jak nowicjusz pisać scenariusz, jak mówią w Hollywood, on speculation, co znaczy, że za darmo i na własne ryzyko. Miałem nadzieję, że tekst jest tak dobry, że rozkocham nim Eryka w sobie na nowo. Zatytułowałem go neoromantycznie: Torsje i bez uprzedzenia wysłałem mu, dołączając mój nowojorski numer telefonu.

I gdy nagle tydzień temu zadzwonił, pytając, kiedy wracam, i przepraszając, że scenariusza nie przeczytał do końca, bo kręci film, ale pierwsze dwadzieścia stron bardzo mu się podobało, podskoczyłem z radości, że moja strategia zadziałała. Żegnając się, dodał, że chciałby się ze mną jak najszybciej, po tym jak przylecę, spotkać, a słowa: „To sprawa życia i śmierci!”, którymi zakończył rozmowę, odebrałem jedynie jako nadmiar retoryki. Fakt, że wysłał po mnie na lotnisko swoją asystentkę, napawał czymś więcej niż otuchą. Scenariusz najwyraźniej mu się spodobał. Nie mogło być innej przyczyny.

Nelia próbowała sięgnąć po moją walizkę.

– Pomogę panu.

– Chyba pani żartuje! Daję radę, póki co. – Przerzuciłem rączkę samsonite’a do lewej ręki i przeturlałem bagaż za plecami, uniemożliwiając okularnicy jego przejęcie.

– Może mówmy sobie po imieniu? – zaczęła z innej beczki.

– O! Szybka pani… szybka jesteś! Okej! – zgodziłem się, żeby nie wypaść na zgreda.

– Nelia jestem – powiedziała, wyciągając rękę.

– To już wiem. – Podałem jej swoją. – Nelia to to samo co Noëlia?

– Nie. To zdrobnienie od Kornelii.

– No dobra. Jestem Kamil.

– Wiem, jak masz na imię. Za mną, Kamil! – zakomenderowała.

Myślałem, że trochę przesadza z bezpośredniością. Najwyraźniej zdawała sobie sprawę, że może sobie na to pozwolić. Miała świadomość, że gdyby była mniej ładna, takie spoufalanie by nie przeszło. Wiedziałem, że Eryk lubi temperamentne dziewczyny, i przypuszczałem, że to jego nowa zdobycz. Ciekaw byłem, z kim po mnie przyjechała. Najczęściej był to filmowy kierowca „Groszek”, którego zatrudniało kierownictwo produkcji Eryka. Ksywa „Groszek” wzięła się od koloru poloneza, którym jeździł. Ale nie! Nelia podprowadziła mnie do granatowego nissana sunny, a to było auto Eryka! Czyli miałem rację. Śpią ze sobą.

– O? Nawet pożyczył ci nissana?

– Co? – Nie zrozumiała w pierwszej chwili. – Nie! To mój wóz! Odkupiłam od Eryka. On ma teraz forda mondeo.

No to już byłem pewny, że sypiają ze sobą, i gwizdnąłem z podziwem, bardziej nad podbojem Eryka niż marką jego nowego auta. I dla niepoznaki dodałem:

– No, no! Samochód roku!? Pięknie!

Nelia wydęła usta.

– To nic nie znaczy. Cztery lata temu samochodem roku był fiat tipo.

Najwidoczniej znała odpowiedzi na wszystkie pytania. Otworzyła bagażnik, wrzuciłem walizkę do środka, a plecak ze smith coroną zatrzymałem przy sobie, tuląc go do piersi. Przez chwilę wahałem się, czy usiąść z przodu, czy z tyłu, ale Nelia klepnęła ręką siedzenie obok.

– Wskakuj!

Nie obcyndalała się, ale mnie to nie przeszkadzało, bo nie lubię zbędnych ceregieli. Usiadłem z przodu i zapiąłem pas.

– Dokąd jedziemy najpierw? – spytała.

– Ja do domu. Na Bernardyńską. Na Czerniaków.

– Wiem, gdzie mieszkasz.

Oczywiście Nelia była dobrze przygotowana. Ciekaw byłem, czym mnie jeszcze zaskoczy. Nie dała długo na to czekać.

– Eryk prosił, żebyś tylko zostawił bagaż i dołączył do niego.

– Aha? A mogę chociaż umyć ręce? – Przyznam się, że chciałem nieco zaszpanować bystrymi ripostami, jak na scenarzystę przystało.

– Jasne! – Nelia była wspaniałomyślna. – Mogę poczekać z pięć minut.

– Naprawdę? O! To super, ale może to potrwać dłużej, bo pewnie żona na mnie czeka.

– Spoko wodza! Pani Krystyna też tam będzie.

W tym momencie poczułem się, jakbym dostał nieoczekiwanym sierpowym w skroń.

– Co takiego? – Chwilę trwało, zanim odzyskałem równowagę. – Gdzie będzie?

– W wegetariańskiej knajpie na Nowym Mieście – odpowiedziała, jakby to była najzwyklejsza rzecz pod słońcem.

– I Eryk, i Krysia razem? – Jeśli to prawda, to w tym momencie piekło zamarzło. – Jakim cudem? Dlaczego akurat tam?

– Bo ty podobno nie jesz mięsa?

– Pytałem, dlaczego oni na mnie tam razem czekają!

Wydawało mi się zawsze, że Kryśka i Eryk więcej niż „nie przepadali” za sobą. Jej nie podobał się brak zasad moralnych Eryka, a Erykowi jej pryncypialność. Kiedy umawiałem się z Erykiem u nas, Kryśka wychodziła z domu spotkać się z koleżanką.

– Wszystkiego się dowiesz na miejscu. Dobra, to jedźmy przez dom – zgodziła się łaskawie Nelia, skręcając na południe, w Racławicką.

Marzyłem tylko o tym, żeby się wykąpać i położyć. Głowa napierdalała mi jak nigdy dotąd, a ostatni amerykański advilzażyłem dwie godziny wcześniej w samolocie. Nic nie pomógł. Ostatni tydzień pożegnań, najpierw z kolegami profesorami, potem ze studentami, nie był bezkarny.

– Nie masz czegoś na ból głowy? – spytałem, kiedy pruliśmy, przecinając ulicę Komarowa na czerwonym świetle. – Zdaje się, że było czerwone?

Nelia, nie zwracając na to uwagi, sięgnęła do bocznego schowka i wyciągnęła stamtąd fiolkę aspiryny Bayera, i ciągle prowadząc, jedną ręką zanurkowała pod siedzenie po plastikową butelkę mazowszanki. Połknąłem pastylkę, popijając wodą, nie spuszczając oka z drogi przed sobą. Dziewczyna prowadziła pewnie, choć nieco agresywnie. Trzymając się kurczowo tak zwanej cykorrączki, poczułem, że głowa ze strachu przestaje mnie boleć.

– Hej! Niki Lauda! Nie musimy się tak spieszyć! – Nie chciałem, żeby zabrzmiało to, jakbym się bał, ale chyba tak zabrzmiało.

– Co? Ja zawsze tak jeżdżę – rzuciła. – Widziałeś coś fajnego ostatnio w kinie w En-Łaj-Si? – zagadnęła Nelia, wyprzedzając na odległość lakieru szarego trabanta.

Sekundę trwało, zanim domyśliłem się, że chodzi jej o Nowy Jork i że nonszalancko wymawia po angielsku pierwsze litery nazwy New York City.

– Nie! – To była reakcja bardziej na sytuację drogową, a nie na moje przeżycia kinomana.

– A Jurassic Park już widziałeś? – Wyjątkowo zatrzymała się na świetle.

– Tak! – odpowiedziałem z ulgą w głosie, że przez chwilę będzie bezpiecznie. Nie trwało to długo, bo razem ze zmieniającym się światłem wystartowała jak rakieta.

– I co? Fajny?

– Nie! – Z powodu sytuacji na drodze wolałem odpowiadać krótko.

– Podobno walą na niego drzwiami i oknami.

Gdy dwa tygodnie wcześniej w dniu otwarcia filmu poszedłem do kina, z trudem dostałem bilet w multipleksie Village Cinemana pierwszy poranny seans. O dziesiątej rano wszystkie sale były już wypełnione po brzegi.

– Przede wszystkim gówniarze na to walą.

– To dlatego mówisz, że niefajny?

– Po pierwsze, to jest o dinozaurach, po drugie, słaby scenariusz…

Nelia prychnęła, jakby spodziewała się takiej odpowiedzi.

– Każdy scenarzysta tak mówi, ale zdaje się, że Stevenowi nie o scenariusz tutaj chodziło.

Najwyraźniej była też po imieniu ze Spielbergiem.

– Oczywiście, że nie. Chodziło mu o jak największą liczbę widzów.

– Czyli dopiął swego!

„Jedzmy gówno, miliony much nie mogą się mylić”, pomyślałem, a powiedziałem:

– Spokojnie! Czekam na Listę Schindlera.

– To dopiero może być horror science fiction. – Nelia się roześmiała. – Co oni wiedzą o Holokauście?

Musiałem zareagować pryncypialnie.

– Nie zapominaj, że twój kumpel Steven nie bez powodu chciał nakręcić to w Polsce, a nie na terenie Universal Studios.Od strony autentyczności to pewnie będzie w porządku, bo mieli polską ekipę. Allan Starski nie pozwoliłby na Holokaust z papier mâché.

– To się okaże, jeśli scenariusz nie będzie do dupy. Trzy ostatnie filmy Stevena takie były.

Podobało mi się jej bezkompromisowe podejście do kina mistrzów. Nelia kinomanka przepytywała mnie dalej.

– A pojawił się podobno jakiś genialny reżyser o włoskim nazwisku.

Byłem nieco roztargniony, gdy Nelia, startując spod świateł z lewego pasa, skręciła w prawo w Puławską przed nosem niepewnie ruszającego poloneza.

– Genialny reżyser? Chyba złamałaś przepisy?

– Jak, do ciula pana, można tak wolno ruszać! – odpowiedziała najpierw na moje drugie pytanie, a potem na pierwsze: – Amerykanin z włoskim nazwiskiem. Coś jak Tintoretto?

Wreszcie zaskoczyłem, kogo miała na myśli.

– Chodzi ci pewnie o Quentina Tarantino?

– Tak! – Nelia strzeliła palcami! – Tarantino!

I uśmiechnęła się przebiegle. Wiedziałem, że to niemożliwe, żeby nie pamiętała tego nazwiska, tylko najwidoczniej chciała mnie sprawdzić.

– Widziałem Reservoir Dogs, trudno to przetłumaczyć na polski. Rezerwuarowe psy?

– Po polsku będzie się to nazywało Wściekłe psy. Już zapowiadali premierę. Rzeczywiście jest taki dobry, jak mówią?

Postanowiłem przetrzymać ją chwilę w niepewności.

– Nie jest dobry… – odpowiedziałem.

– Nie? – Zerknęła na mnie podejrzliwie i wydęła usta. – Czy wam, filmowcom, kiedykolwiek spodobał się cudzy film? Ty też jesteś wyznawcą hasła: „Jak sobie nie nakręcę, to nie mam co oglądać”?

Wytrzymałem sarkazm, bo chciałem się z nią jeszcze przez chwilę podrażnić.

– Reservoir Dogs nie jest dobrym filmem – zawiesiłem głos – jest genialnym filmem!

– Naprawdę? – Teraz Nelia spojrzała na mnie z prawdziwym zainteresowaniem.

– To najoryginalniejsze, co widziałem w kinie od lat – przytaknąłem z przekonaniem.

To była prawda do tego stopnia, że zainspirowany sceną z zakrwawionym Timem Rothem napisałem scenariusz Torsji. A na Reservoir Dogs poszedłem jeszcze trzy razy. Przedtem zdarzyło mi się to tylko z Ojcem chrzestnym, którego widziałem w kinie ośmiokrotnie. Gdy oglądałem Rezerwuarowe psy po raz pierwszy, szczęka mi opadła zaraz po logo Miramaxu i w tej pozycji dotrwała do końca seansu. Prawdopodobnie tak musieli się czuć widzowie, którzy pół wieku wcześniej oglądali Obywatela Kane’a Orsona Wellesa. Oba te filmy, każdy w swoim czasie, przewietrzyły hollywoodzkie kino od piwnic po strych. Tarantino uwspółcześnił i podkręcił nieco formułę Jeana-Luca Godarda, który uważał, że film musi mieć początek, środek i koniec, choć niekoniecznie w takiej kolejności.

– Serio? Łał! Nie mogę się doczekać! – Nelia zatrąbiła na staruszkę, która nie zdążyła przejść przez ulicę, mimo że światło dla nas było jeszcze żółte.

– A co się teraz czyta w Nowym Jorku?

Rozkojarzony i zapatrzony w starszą panią, która przypomniała mi nieżyjącą babcię, zapytałem niezbyt inteligentnie:

– Pytasz o książki?

– Nie! O fusy z kawy. Są jakieś nowości?

Dziewczyna zaczynała mnie już trochę irytować, ale ponieważ głowa pomimo aspiryny nadal mi napierdalała, bo słowo „bolała” było zbyt odległe od stanu rzeczy, nie miałem siły jeszcze się z nią kłócić. Postanowiłem być wyrafinowany i rzucić tytułem kompletnie u nas nieznanym.

– Z nowości najlepsza jest wznowiona właśnie staroć Johna Kennedy’ego Toole’a, A Confederacy of Dunces, co można przetłumaczyć jako: Konfederacja głu…

– Sprzysiężenie osłów! Jest już u nas! Czytałam! – wykrzyknęła Nelia z satysfakcją.

Zatkało mnie. Ta informacja mnie z jednej strony zaskoczyła, a z drugiej napełniła dumą, że nasi wydawcy dotrzymują kroku Ameryce.

– Fantastyczna! Ten bohater Ignatius J. Reilly to taka mieszanka Don Kichota z Flipem i Flapem, Tomaszem z Akwinu i Obłomowem!

– Z kim?

– Którego nie znasz? Kichota? Obłomowa? Czy Tomasza z Akwinu?

Puściłem mimo uszu kolejną zaczepkę, bo chyba ból lekko ustał, więc spróbowałem być miły.

– Naprawdę? Już przetłumaczyli?

– No! Mamy wolny rynek i brak cenzury. A wiesz, że autor popełnił samobójstwo?

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, że wiem, zasypała mnie informacjami, które znałem ze wstępu do amerykańskiego wydania.

– Nikt nie chciał tej powieści i autor tego nie wytrzymał. Ale jego matka tak wierzyła w książkę, że zanosiła ją kolejnym wydawcom, aż wreszcie szef wydawnictwa w Luizjanie z litości zgodził się przeczytać rękopis i tak się nią zachwycił, że natychmiast książkę wydał. A potem, po śmierci syna, matka odebrała w jego imieniu Nagrodę Pulitzera.

– Wiem – uciąłem – czytałem przedmowę. Niektóre matki są takie, że zależy im na twórczości synów…

Nelia niezrażona pytała dalej:

– A czego się dziś słucha w Stanach?

– Jeśli lubisz jazz, to Groovin’ Zacharego Breaux… – Chciałem ją zagiąć kolejnym nazwiskiem, którego nie mogła znać.

– Groovin’? To album z zeszłego roku! Tam tylko jeden numer, Coming home, baby, jest niezły – przerwała mi Nelia. Jak widać z nowościami płytowymi była bardziej na bieżąco niż ja.

– No proszę! To też znasz?… To może ty mi powiedz, co słychać w Nowym Jorku, bo niedługo tam wracam. Na jaki musical warto pójść? – Chciałem pokazać, że nawet z bólem głowy w konkurencji „sarkazm” mam mistrzowski, czarny pas.

– Musical? Jaja sobie robisz? Ja bym raczej poszła na Oleannę Davida Mameta z Williamem Macym i Rebeccą Pidgeon.

– Z kim? – spytałem tonem, w którym podziw mieszał się z wkurwem.

– Z Rebeccą Pidgeon, żoną Mameta.

– Widzę, że jesteś chodzące Who’s who in NYC. Zrzucili cię z Nowego Jorku specjalnie dla mnie?

– Tak jakby – wyszczerzyła się w uśmiechu, z którym było jej do twarzy. – Mam ciotkę w New Jersey. Z werandy przez rzekę widzi Manhattan. Niedługo się do niej wybieram.

– Aha!? Ulżyło mi…

– You’re coming home, baby! – przerwała mi Nelia.

– Co masz na myśli? – Nie zrozumiałem w pierwszej chwili.

– To à propos Zacharego Breaux. Wróciłeś do domu.

Nowojorskie aktualności kulturalne Nelii tak mnie zaskoczyły, że dopiero teraz dotarło do mnie, że dojechaliśmy właśnie pod mój blok.

Dziewczyna zatrzymała auto tuż przy parkingu, a ja szybko wyskoczyłem z walizką, wyciągając z plecaka klucze. Zauważyłem, że moje miejsce parkingowe jest puste. Kryśka wzięła audi? Ale jej citroena też nie było. Hm…

Otworzyłem drzwi na klatkę schodową i wszedłem na drugie piętro.

Mieszkanie zmieniło się nieco od mojego wyjazdu. Wchodząc, poczułem jakiś nowy zapach. Nie był nieprzyjemny, tylko nowy. Miętowo-waniliowy. W przedpokoju pojawiła się boazeria, a w sypialni nowa tapeta. W przeciwieństwie do żony nie znosiłem desek na ścianie. Kryśka wykorzystała mój wyjazd, żeby dopiąć swego. Wyobraziłem sobie nawet, jak pomaga w tym jej ojciec złota rączka. Nie lubiłem teścia za jego hałaśliwą i nadgorliwą obecność w naszym życiu. Był kierownikiem sklepu Baltona na Pradze i wydawało mu się, że z racji przebywania w otoczeniu zachodnich produktów ma prawo eksterytorialności. Czuł się jak kiedyś Berlin Zachodni w NRD i dawał nam, a tak naprawdę to dawał mi odczuć, że jako tak zwana głowa domu kompletnie sobie nie radzę.

Zostawiłem walizkę w holu, a plecak zaniosłem do swojego pokoju… który już chyba nie był moim pokojem. W każdym razie tu też zaszła zmiana. Krystyna zmieniła tapetę, a plakaty z moich filmów zniknęły. Na półce obok książek, które dobrze znałem, pojawiły się nowe. Po włosku? Ani ja, ani jak mi się do dziś wydawało, Krystyna nie znaliśmy tego języka. Wszedłem do łazienki i zacząłem myć ręce, cały czas myśląc: co tu się dzieje? Rozejrzałem się podejrzliwie, szukając wzrokiem jakiejś zapomnianej, dodatkowej szczoteczki do zębów czy maszynki do golenia. Nic takiego nie było. Tylko kosmetyki Kryśki. Zauważyłem, że za to pojawiły się nowa waga i nowa suszarka do włosów. Jeszcze raz przeleciałem wzrokiem po wnętrzu. A jednak!… Deska klozetowa była podniesiona. Toczyliśmy o to z Krystyną boje od pierwszego dnia zamieszkania razem. To raczej niemożliwe, że to ja ją tak zostawiłem, wyjeżdżając pół roku wcześniej. Hm… Chyba już wiedziałem, co mnie czeka. Wychodząc, na wszelki wypadek zabrałem ze sobą plecak i walizkę.

Widząc mnie turlającego bagaż z powrotem, Nelia podniosła brwi, ale nic nie powiedziała.

Odpowiedziałem jej ciężkim spojrzeniem, a dziewczyna bez słowa otworzyła bagażnik, jakby nie potrzebowała wyjaśnień.

2

Jadąc na Nowe Miasto, rozglądałem się po długo niewidzianej stolicy. Na pewno przybyło jej budowlanych dźwigów. Od dawna uważałem, że Warszawa to miasto, które ciągle się staje, a nigdy nie jest. Wjechaliśmy do Śródmieścia. Odświeżone partery kamienic ze sklepami i kawiarniami promieniowały kapitalizmem, ale od pierwszego piętra w górę nadal trwał siermiężny, peerelowski komunizm. Podjeżdżając pod wegetariańską restaurację o wszystko mówiącej nazwie Nowe Miasto, zauważyłem moje czerwone audi zaparkowane na Zakroczymskiej. Kryśka rzeczywiście nim przyjechała. Albo nie!? Dwa samochody dalej zauważyłem jej ciemnobordowego citroena AX. Przyjechała dwoma samochodami naraz? Ktoś jej pomógł? Nie miałem czasu się zastanowić, bo Nelia zatrzymała się nagle.

– No dobra, będę tu czekać na ciebie.

– Nie musisz. Widziałem tam swój samochód.

– Nigdy nic nie wiadomo. Przypilnuję bagażu.

Poszedłem za jej radą, bo nie chciałem wparować do restauracji z walizką i plecakiem. Ostrożnie wszedłem do środka. Eryka nie zauważyłem, za to Kryśka siedziała przy stoliku na wprost wejścia. Na mój widok wstała i uśmiechnęła się smutno. Zrewanżowałem się jej takim samym uśmiechem. Podszedłem i objąłem ją. Wydawało mi się, że nie może się doczekać, aż wypuszczę ją z ramion.

– Cześć – powiedziała.

– Cześć – powtórzyłem i usiłowałem ją pocałować w usta. Nadstawiła policzek. Wszystko układało się w logiczną całość. Tak wyglądało nasze gorące powitanie po prawie sześciu miesiącach niewidzenia się.

W restauracji grała cicho nastrojowa muzyka. Dlatego lubiłem tu przychodzić.

– Miles Davis? – podniosłem palec w stronę głośnika Bose.

Bo to był na pewno Miles Davis z filmu Windą na szafot. Trąbka chrypiała i brzmienie miała magiczne. Jedyne w swoim rodzaju. W rodzaju Milesa Davisa. Jako miłośnik jazzu i kinoman wiedziałem, że chrypa trąbki zawdzięcza swój odcień przypadkowi. Podczas nagrania kawałek naskórka oderwał się z wargi trębacza i ugrzązł w ustniku. Tknięty genialnym przeczuciem Miles pozwolił, żeby tak zostało. Nic nie poprawiał. Dzięki temu kawałek Dîner au motel brzmi właśnie tak. Coś gra, a coś charczy i graniu przeszkadza, a jakby pomaga.

– A wiesz, że kiedy Miles nagrywał to w Studio Le Poste w Paryżu, przypadkowo…

Krystyna najwyraźniej miała to gdzieś, nawet jeśli Miles Davis wstałby z grobu i grał do wegetariańskiego kotleta przy naszym stoliku.

– Nie jesteś głodny? Zamów sobie coś – powiedziała, bo chyba uznała, że coś tak oryginalnie troskliwego należy powiedzieć na początek rozmowy. Spojrzałem na zegarek. Była za dwadzieścia dwunasta.

– Na moim biologicznym zegarze prawie szósta rano. Chyba zjem śniadanie.

Kryśka popatrzyła przez okno na rynek Nowego Miasta. Tak naprawdę miała gdzieś to, co mówię i czy coś zamówię. Mogłem długo opowiadać o Milesie, jazzie czy filmie. Kryśka nie lubiła jazzu ani filmu i jak się okazało, także nie lubiła mnie. Do tego ostatniego miała zresztą najwięcej powodów.

– To miło, że oprócz kuchni dbają o jakość muzyki… – nie dawałem za wygraną.

Żadnej odpowiedzi. Jakbym był sam.

– Hej! – Uśmiechnąłem się. – To ma być tak zwany powitalny brunch?

– Raczej brunch-co-robić-dalej? – odparowała.

Przeczucie mnie nie myliło. To miał być brunch wóz albo przewóz. Zauważyłem, że skubie skraj ekologicznego obrusa ze słomy. Po chwili przerwała i zaczęła mi się przyglądać, jakby chciała mnie przeniknąć wzrokiem. Kiedyś właśnie w tych zielonych oczach się zakochałem. Ale wtedy patrzyły inaczej.

Coś czułem, że męka ma się dopiero zacząć.

– No mów, Krysiu. Wydobądź wreszcie ten sekret enigmy z oparów tajemnicy.

Wtedy nagle się uśmiechnęła. Naprawdę. Prawie zwaliło mnie z nóg. Zapomniałem, że to potrafi. Dawno już nie ćwiczyliśmy uśmiechów. Przynajmniej uśmiechów do siebie. Właściwie wtedy to zakochałem się nie w jej oczach, a w uśmiechu.

Zjawiła się zestresowana kelnerka z plakietką „Uczennica” i zamówiłem sojową polędwicę. Jeszcze dobrze nie odeszła, gdy Krystyna powiedziała do mnie.

– Jestem w ciąży.

W pierwszej chwili się ucieszyłem. Niezbyt szczerze, ale czułem, że tak wypadało. W drugiej chwili zrozumiałem, że chyba moje przeczucie właśnie się sprawdza. Ale wiedziałem, że zanim do końca pozbędę się nadziei, że się mylę, powinienem zapytać.

– Czemuś mi nic nie powiedziała? Nic nie widać, a to musi być, który miesiąc? Szósty?

– Szósty… – przytaknęła

No proszę! Pomyślałem, że jednak się myliłem.

– …tydzień – dodała. – Ósmy właściwie.

Teraz zapanowała długa i zrozumiała cisza, w której jak elektryczną iskrą przebiegło mi przez mózg telegraficzne ogłoszenie, że jeszcze jest czas, by ciążę przerwać. Wiedziałem, że Kryśka czeka, aż coś jej odpowiem, ale mimo że zawodowo zajmowałem się pisaniem dialogów, nie przychodziło mi do głowy nic szczególnie dowcipnego. Nie miałem riposty. Krystyna patrzyła na mnie tak, jakby to, co powiedziała, wyjaśniało wszystko. I w sumie nie było nic więcej do powiedzenia. Jeśli komuś wydaje się, że w takich chwilach jest się jak walnięty obuchem wół, to źle się mu wydaje. Ja poczułem ogromną ulgę, że to, czego od kilku miesięcy nie mogłem rozwikłać, samo się rozwiązało. Często tam w Nowym Jorku zastanawiałem się, dlaczego nie przyjeżdża. Nie mogła? Czy nie chciała? Teraz już wiedziałem i się uśmiechnąłem.

Prawdę mówiąc, ja nigdy nie chciałem mieć dzieci, więc miała prawo dopiąć swego. Seks zresztą nigdy nie był dla niej zabawą, tylko misją mającą na celu poczęcie nowej duszyczki.

Po każdym miłosnym zbliżeniu, choć techniczne słowo: kopulacja byłoby bardziej na miejscu, kładła się na plecach i kazała mi trzymać jej nogi wysoko uniesione. Wszystko po to, żeby te pieprzone plemniki łatwiej trafiły do tej cholernej komórki jajowej. W takich razach było mi jeszcze smutniej niż zazwyczaj. Muszę przyznać, że to jej katolickie wychowanie zawsze mnie wkurwiało. Braliśmy ślub w kościele, choć ja miałem dyspensę z kurii jako niewierzący, i to był błąd. Błąd, że w ogóle w tak młodym wieku brałem ślub, a nie że byłem ateistą. „Zawsze są rozwody”, pomyślałem sobie na pocieszenie w dniu weselnym, co nie bardzo rymowało się z baśniową konkluzją – „A potem żyli długo i szczęśliwie”.

Głośno odetchnąłem i uśmiechnąłem się nawet, obserwując jej podnoszące się ze zdziwienia brwi.

– Ty nic nie zamówiłaś? – zapytałem.

– Na długo przyjechałeś? – odpowiedziała pytaniem, w którym czułem pragnienie, by odpowiedź brzmiała: na krótko.

– Na miesiąc – wyznałem z dość szerokim uśmiechem.

Pokiwała głową z namysłem, jakby układała sobie w myślach harmonogram na dni mojego pobytu.

– Możesz zatrzymać się w naszym mieszkaniu, jeśli nie masz gdzie mieszkać.

W „naszym mieszkaniu”, powiedziała kurtuazyjnie, bo przynajmniej raz na miesiąc przypominała mi, a raczej wypominała, że to ona załatwiła przydział na to mieszkanie i w zasadzie jest ono bardziej jej mieszkaniem. Bo rzeczywiście, jeszcze za komuny, dzięki znajomościom jej ojca, co do którego miałem podejrzenia, że jest tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa, dostaliśmy przydział na czteropokojowe mieszkanie w nowym budownictwie dla nomenklatury na Czerniakowie. Ja później załatwiłem założenie telefonu. No, ale jak przypuszczałem, telefon pozostanie w mieszkaniu.

– Nie, dziękuję. Mam gdzie mieszkać – odpowiedziałem, mimo że miałem tylko dwie możliwości: hotel lub mieszkanie Teresy, czyli mojej matki. Krystyna, najwidoczniej zaskoczona moim spokojem, trwała w pełnym zaciekawienia stuporze, czekając na czytelniejszą reakcję z mojej strony. Sprytnie wybrała miejsce publiczne na to wyznanie. Znając mnie, wiedziała, że nie będę chciał robić scen. Zresztą i tak bym nie robił.

– Postarajmy się załatwić to szybko i bezboleśnie – powiedziała Kryśka i wyciągnęła z torby kopertę.

– Jasne. Jak ludzie cywilizowani – nadałem głosowi rzeczowy ton.

Przesunęła kopertę po obrusie, jakby to była zapłata za wizytę duszpasterską. Tyle że w środku nie było pieniędzy.

– Domyślam się, że to pozew. A rozwód będzie bez orzekania o winie? – Uśmiechałem się.

– Tak – odpowiedziała Krysia.

– Ale wina jest twoja?

Pokręciła głową.

– Nic nie dzieje się bez przyczyny. Miałam nadzieję, że nie będziemy wchodzili w szczegóły. Wszystko załatwię. Nawet nie musisz pojawiać się w sądzie.

Czułem, że bardzo nie chciała, żebym się pojawił. Pewnie bała się, że zacznę świrować jak tutaj. A ja to robiłem z premedytacją, by ją rozzłościć, i na ogół mi się udawało. Skinąłem głową, w gruncie rzeczy szczęśliwy, że tak to wszystko poukładała.

– No genialnie! Z tobą tylko się rozwodzić!

Naprawdę musieliśmy być w sobie bardzo zakochani. Kiedyś, oczywiście.

Kryśka także kiwnęła głową, jakby najtrudniejszy punkt agendy był odhaczony.

A po chwili dodała:

– Nie chcesz wiedzieć, kto jest ojcem?

„O? Jednak bonus zachowała na koniec”, pomyślałem.

– A na co mi ta wiedza? – Autentycznie miałem to gdzieś. Chyba rzeczywiście z tym aspergerem nie przesadzała. Na swoje usprawiedliwienie dodam, zachowując wszelkie proporcje, że aspergera stwierdzono także u Mozarta, Einsteina i Hitchcocka.

– Naprawdę nie chcesz wiedzieć? – dopytywała z niedowierzaniem.

– Nie. Wolę myśleć, że to niepokalane poczęcie – odparowałem i sam się zdziwiłem, że przyszła mi do głowy tak kurewsko dobra riposta. Kazałem ją sobie zapamiętać, by użyć kiedyś w scenariuszu. Skrzywienie zawodowe wzięło górę. – Oddasz mi kluczyki? Widziałem, że przyjechałaś tu dwoma samochodami.

– Ależ oczywiście!

Kryśka sięgnęła na powrót do torebki. Wyjęła kluczyki i dowód rejestracyjny. Wyciągnąłem po nie rękę, ale Kryśka położyła je na kopercie z pozwem.

To były kluczyki od AX-a.

– Dlaczego nie audi?

– Pomyślałam, że skoro za miesiąc wracasz, a ja jestem w ciąży, to może wystarczy ci mniejszy samochód?

Popatrzyłem na nią dłuższą chwilę. Nigdy nie poznajemy się lepiej niż w momencie, kiedy dochodzi do podziału majątku przy rozwodzie. Postanowiłem być large.

– Niech ci będzie.

– Dziękuję – powiedziała z ulgą.

– To super. Pozwolisz, że teraz zjem w samotności? – Byłem bardziej wkurwiony o to, że zamieniła auta, niż że jest w ciąży.

– Oczywiście. Ja już skończyłam. – Wstała.

Chciałem być dżentelmenem do końca.

– Siedź, dopij kawę, a ja się przesiądę.

– Nie. Już lecę. – Kryśka wzięła ostatni łyk i położyła na stole milionowy banknot z Reymontem.

– Nie wygłupiaj się. Twoją kawę też udźwignę.

– Nie. Tak będzie lepiej. I zadzwoń do swojej matki. Wydzwania do mnie, dopytując, kiedy do niej przyjdziesz.

Kryśka pochyliła się, jakby chciała mnie pocałować, ale teraz ja się odsunąłem. Kiwnęła ze zrozumieniem głową i powiedziała:

– Bądź szczęśliwy.

– Będę! – Potrząsnąłem z przekonaniem głową.

Krysia wyszła, a ja zabrałem się za sojową polędwicę. Powiedziałem sobie, że nad tym, czego się przed chwilą dowiedziałem, będę się zastanawiał, jak zjem. Byłem cholernie głodny.

I powoli przestawała mnie boleć głowa.

3

Jedząc powoli, rozglądałem się po restauracji. Po nowojorskiej różnorodności w kolorze skóry wszyscy dookoła wydawali mi się jednakowi. Płaskie, słowiańskie twarze, często z wąsami. Takie same owczarki nizinne! „Jak oni się rozpoznają?” – pomyślałem.

Sojowa polędwica smakowała jak prawdziwa. Zadowolony skończyłem i zacząłem rozglądać się za kelnerką, by zamówić kawę.

Gdy filiżanka stała przede mną, wtedy pojawił się Eryk. Jak zwykle uśmiechnięty, opalony i zadowolony z życia, czego koledzy reżyserzy nigdy nie mogli mu darować. Miał na sobie niebieską koszulę, jakąś obłędną irchową kurtkę i czarne dżinsy. W jednej ręce dźwigał torbę z przenośnym telefonem, tak zwanym kopytem, w drugiej zrolowany miesięcznik „Film”. Walnął mnie nim w plecy, a potem krzyknął:

– Chodź tu, ty gadzino!

I przyciągnął mnie do siebie, gdy wstałem. Wiedziałem, że w jego słowniku to najbardziej czułe określenie.

Uścisnęliśmy się. Nie widziałem go od co najmniej roku i zauważyłem, że ten jego uśmiech jak z reklamy pasty do zębów jest dziś inny. Właściwie to wyraz oczu był inny. Błyszczało w nich coś więcej niż znana mi dotychczas optymistyczna pewność siebie. To był, jak by powiedział poeta, jaskółczy niepokój. Eryk odstawił kobylasty telefon na krzesło obok, położył filmowy magazyn na stole i klapnął ciężko naprzeciwko mnie.

Uśmiechnął się jeszcze raz szeroko, kamuflując wahanie, które trwało ułamek sekundy, i skinął na kelnerkę, która przyniosła mu kawę z drugiej sali.

– Cappuccino? – spytał mnie.

Kiwnąłem głową, nie dlatego, że lubiłem tę kawę z mlekiem, a raczej to mleko z kawą, tylko dlatego, że lubiłem słowo „cappuccino”, które od niedawna zagościło w naszym języku.

Moja ewidentna słabość do słów i języków obcych powoduje czasem, że zamawiam nie to, na co mam ochotę, tylko to, czego nazwa, jak mi się wydaje, fajnie brzmi. We Francji z powodu nazwy pijam trzy razy dziennie une noisette, a w Hiszpanii un cortado, mimo że nie przepadam za tymi rodzajami kawy, które w Polsce noszą swojską nazwę espresso macchiato.

Piliśmy chwilę w milczeniu, spoglądając co chwila na siebie. Najwidoczniej każdy z nas miał nadzieję, że zacznie ten drugi.

– Widziałeś tam coś ciekawego? – zaczął wreszcie Eryk stereotypowym pytaniem. – W sensie w kinie? Coś, co zapamiętasz dłużej niż na czas powrotu do domu?

Oczekiwałem, że powie coś na temat mojego nowego scenariusza, który wysłałem mu FedExem tydzień wcześniej. Nigdy tak długo nie czytał moich scenariuszy. Najczęściej dzwonił jeszcze tego samego dnia wieczorem. Skoro nic nie mówił, mogło to znaczyć, że rzeczywiście nie miał czasu przeczytać do końca. I nawet byłby usprawiedliwiony. Nie mógł, bo miał zdjęcia.

– Tak – odpowiedziałem – jest jeden film, który na zawsze zapamiętam i to nie tylko z powodu samego filmu.

– No? – zainteresował się Eryk.

– Falling down – Upadek Joela Schumachera z Michaelem Douglasem i Robertem Duvallem. Film o facecie na krawędzi załamania nerwowego, który pod wpływem kolejnych codziennych wkurwów, pod koniec dnia zamienia się w terrorystę strzelającego do ludzi. Nie widziałem Michaela Douglasa w tak dobrej roli. I wyobraź sobie, że z kina wszedłem prosto do metra na górnym Manhattanie, a tam było pełno policji. Nigdy ich tylu naraz w metrze nie widziałem. Kiedy wróciłem do domu i włączyłem telewizor, okazało się, że był zamach na World Trade Center! Samochód z materiałem wybuchowym został wysadzony w garażu północnej wieży. Sześciu zabitych, tysiąc osób rannych. To był piątek, dwudziesty szósty lutego.

– A, tak! – przyznał Eryk. – Słyszeliśmy, że w zimie działo się coś takiego.

– Nowojorczycy zachowywali się wspaniale, pomagali sobie nawzajem. To było straszne, ale burmistrz powiedział, że po tym doświadczeniu nic takiego nie może się powtórzyć.

– I się nie powtórzy. – Eryk kiwnął głową z przekonaniem.

– A wiesz, jak wpadli?

Pokręcił głową.

– Z pazerności. Żal im było czterystu dolarów, za które wynajęli vana, do którego upchnęli trotyl. I jeden z tych terrorystów zwrócił się do wypożyczalni, żeby mu oddali kaucję, że niby mu ukradli wypożyczony samochód. A FBI już tam na niego czekało.

Eryk pokręcił głową z niedowierzaniem i uważnością wystającego gwoździa. Znowu zapadła wymowna cisza. Coś mi mówiło, że Torsje niezbyt przypadły mu do gustu. A szkoda, bo uważałem, że to najlepszy scenariusz, jaki napisałem od dłuższego czasu. Skoro on nic nie mówił, zacząłem ja.

– I jak?

– Co „i jak?” – Zerknął na mnie niby z roztargnieniem.

– Jak przyjąłeś Torsje?

Eryk chyba czekał na to pytanie, bo uśmiechnął się tak, jakby się wstydził, że zostało zadane. Przejechał ręką po okładce „Filmu”, wyprostowując ją. Z okładki ze zmysłowym uśmiechem na rozchylonych ustach patrzyła na nas popularna aktorka Edyta Tutak.

– Zoba, jak one wszystkie na tych zdjęciach zachęcająco się uśmiechają! Jakby chciały się grzmocić!

Wiedziałem, że akurat z tą aktorką Eryk miał fling, czyli przelotny romans, co było mi obojętne, ale to, że Eryk uciekł od tematu scenariusza, już nie.

– No, ta to akurat się chce. Sam wiesz najlepiej.

– Co? – zareagował z opóźnieniem. – Eee… no co ty! Nic nie było. No może raz, ale to dawno i nieprawda…

Odwrotnie niż przeciętny facet Eryk umniejszał swoje podboje, ale teraz mnie to nie interesowało. Chciałem wiedzieć, czy spodobał mu się mój scenariusz.

– Jak ci się podoba mój scenariusz?

– Szczerze? – Westchnął.

– No a jak? Tylko szczerze! – powiedziałem z udawaną szczerością.

Eryk nabrał powietrza w płuca, zanim odpowiedział. Zanosiło się na dłuższą recenzję.

– Nie podoba mi się ten twój bohater. Boję się, że skoro ja go nie polubiłem, widzowie też go nie polubią… On jest taki… wiesz, taki trochę…

– Ale który bohater? – Nie zrozumiałem. – Tam jest czwórka równoważnych postaci.

– No właśnie, żadna z nich mi się nie podoba – powiedział zakłopotany.

Nie chciałem mu pomagać, więc zastygłem w pozie pełnej oczekiwania na to, co powie dalej.

– Wszyscy są tacy trochę nikczemni. Te kobiety, które kupczą swoim ciałem…

Wydawało mi się, że Eryk albo nie doczytał scenariusza, albo myli go z jakimś innym. Albo to nie jest ten Eryk, którego znałem.

– Nikczemny? Kto jest nikczemny?

– Bohater! I jest nie tyle nikczemny, co zły. Z tego, jak się zachowuje i mówi, widzę, że jest bardzo zły! Jest złym człowiekiem. I dlatego mam mieszane uczucia.

Zaskoczył mnie. Byłem pewien, że nawet jeśli główny bohater mógł się nie podobać na początku, to na końcu, kiedy odkupi swoje winy, polubimy go. Ja w każdym razie go lubiłem.

– Ale mówisz o Łukaszu, Szczurze czy Arturze? – Nie byłem pewien.

– O jednym, drugim i trzecim – odparł Eryk, jak mi się zdawało, trochę na odczepnego.

– Ja chciałem, żebyśmy Szczura na początku nie lubili, a potem, jak uratuje życie koledze, to go pokochali. Scenariusz właśnie jest o tym! O walce dobra ze złem, które jest w nim. I na końcu to, co dobre, w nim zwycięża, choć on poświęca się niejako…

– Walka dobra ze złem? Okej! Tylko, bracie, gdzie tu jest to dobro? Dziewięćdziesiąt stron scenariusza to zło, na dziesięć stron dobra!? I w ogóle powiem ci, że jakieś to wszystko strasznie nieprzyjemne. Nie niemoralne czy obrazoburcze, tylko nieprzyjemne. A najgorsze, że jako czytelnik, czy raczej przyszły widz, nie jestem zgorszony, ale znudzony. Ten twój bohater to trochę taki pretensjonalny debil, snobistyczny besserwisser. Te kochanki, małolaty jako demony seksu, ta żona, co niby nie umie robić laski? Czemu to wszystko ma służyć? Strasznie to wszystko negatywne. Napisz coś pozytywnego. Dla ludzi, jak kiedyś!

Tym zakończył i zupełnie mnie zdruzgotał. Ból głowy powrócił. Już wiedziałem, że Eryk nie przeczytał mojego scenariusza.

Torsje opowiadały o dwóch dniach czwórki przyjaciół z liceum, którzy spotykają się z okazji dziesięciolecia matury. Łukasz jest chirurgiem ortopedą, Artur nauczycielem matematyki w liceum, Milena policjantką, a Hanka pielęgniarką instrumentariuszką w miejscowym szpitalu. Po libacji, która jest także pożegnaniem, bo Łukasz wylatuje za dwa dni do USA na staż, odradza się stara miłość Mileny i Łukasza, a to, co było tylko młodzieńczą sympatią ze skradzionymi pocałunkami, po dziesięciu latach zostaje skonsumowane. Nad ranem w drzwiach Mileny staje Artur. Źle się czuje, bo ma kulę w brzuchu. Nie chce powiedzieć, co się stało, a Łukasz wie, że Artur musi być jak najszybciej operowany, inaczej umrze. Artur zaklina, by nie zawiadamiali policji. Po burzliwej naradzie postanawiają, że z pomocą Hanki, która ma dyżur w szpitalu, Łukasz zrobi przyjacielowi operację po cichu, na własną rękę, nie zawiadamiając policji, choć policjantka Milena ma z oczywistych powodów z tym problem. Pomaga im też w tym piąty kolega z klasy, Szczur, który czuje się odpowiedzialny, bo ma niejaki udział w tym, co się stało z Arturem. Taki był punkt wyjścia. Zdawałem sobie sprawę, że fabuła filmu toczy się czasem na granicy prawdopodobieństwa, ale robiłem wszystko, żeby tej granicy nie przekroczyć. Było w nim dużo zwrotów akcji i brak happy endu. A tytułowe torsje to według Łukasza sposób na oczyszczenie się z całego życiowego syfu dookoła. Z postkomunizmu, neokapitalizmu i tak zwanej wolności, która właśnie wybuchła. „I jest jeden sposób, żeby się odtruć i wyzdrowieć: wyrzygać się!” – mówi w pewnym momencie Łukasz. – „I albo się wyrzygamy i oczyścimy, albo zdechniemy”.

Tak enigmatycznie brzmiała filozoficzna doktryna Łukasza.

– Jesteś pewien, że chodzi ci o mój scenariusz? – spytałem.

– No, a o co…? – Eryk rozejrzał się niepewnie.

– Ale tam nie ma żony, która nie umie robić laski… – powiedziałem zrezygnowany.

– Nie? – speszył się Eryk. – A mnie się wydawało… Jak się nazywa twój scenariusz?

– Torsje – powiedziałem i popatrzyłem na ścianę przede mną, a potem przez okno. Gołębie na rynku Nowego Miasta już tak bardzo mnie nie rozczulały. Nagle dotarło do mnie, że Warszawa jest beznadziejnym grajdołem. I ta nie wiadomo dla kogo wymyślona hipsterska knajpa od czapy! Kelnerki nie były już takie ładne. Zauważyłem, że jedna ma dużą diastemę, a druga się garbi. Dlaczego udawał, że przeczytał, skoro nie przeczytał? I po co te uwagi mogące przeciąć materac? O co to całe zamieszanie? Zacząłem się zastanawiać, czy da się przebukować bilet na wcześniejszy powrót. I nagle bardzo zachciało mi się spać. Ziewnąłem. Trochę ze zmęczenia, bardziej z nerwów.

– Torsje? Poczekaj, poczekaj! – Eryk nie przestawał główkować. – Pomyliło mi się, bo ktoś mi dał też scenariusz pod tytułem Mdłości.

– Pewnie Jean-Paul Sartre. – Nie chciałem oszczędzać mu sarkazmu. – Jakby co, Torsje mogą być sequelemMdłości.

Eryk przytrzymał mnie jeszcze chwilę spojrzeniem, jakby zastanawiał się, czy nie przesadził. A potem wybuchnął śmiechem. Nie do końca szczerym, jak mi się zdawało.

– Gotcha! Ale cię nabrałem! Więcej wiary w siebie, gadzino! Torsje to genialny scenariusz! A przede wszystkim tytuł mi się podoba.

– Naprawdę? – Wydawało mi się, że to jest jakiś jego wybieg, żeby… No właśnie, żeby co? – To oczywiście tytuł roboczy… – dodałem.

– Nie, nie, nie! Zostawimy taki tytuł jako prowokację.

– Wydaje mi się, że dystrybutor na to nie pójdzie.

– Wiesz, co mi może zrobić dystrybutor? – Eryk wydął wargi.

Eryk był dotąd jak król Midas, bo wszystko, co robił, zamieniało się w złoto, nie słuchał nikogo.

– Kupuję twój scenariusz na pniu! Jak tylko skończę to, co robię, zaczynam Torsje! – wydawało mi się, że brzmiał szczerze. Przynajmniej chciałem w to wierzyć.

– Marzyłem, aby zrobić film o kimś, kto jest złem wcielonym, a potem przeżywa odkupienie!

Trochę przedobrzył, ale chwyciłem się brzytwy tego udawanego entuzjazmu. Nawet przestawałem żałować, że nie zostałem w Nowym Jorku. Chociaż wiedziałem, że Eryk nie ma już tej siły sprawczej co kiedyś i nawet gdyby nie kłamał, mówiąc „kupuję”, to naprawdę znaczy tylko tyle, że ma nadzieję, że któreś ze studiów filmowych to kupi. A od kupna scenariusza do jego realizacji jest jeszcze długa droga przez mękę. Na wszelki wypadek wolałem się szeroko uśmiechnąć.

– No, dzięki. To najlepsza wiadomość od czasu upadku komuny! – Brnąłem w to udawanie szczerości. – To może przynajmniej zapłacę za obiad? – powiedziałem.

Eryk przytrzymał moją rękę, która już sięgała po rachunek.

– Bez jaj. Pamiętaj. Kiedykolwiek jesteśmy razem w knajpie, zawsze ja płacę. Jestem ci to winien do końca świata.

Mimo wszystko zdziwiła mnie taka hojność. Może chciał mi zrekompensować tę trwającą od trzech lat ciszę, która zaległa między nami. Chciałem, żeby wiedział, że to doceniam.

– Dzięki, że chciałeś mnie zobaczyć, że jak mówisz, tekst ci się spodobał, że wysłałeś po mnie tę Nelię asystentkę. Naprawdę jestem ci bardzo wdzięczny…

Eryk przerwał mi.

– A wiesz, że Nelia ma talent? Kończy reżyserię w Łodzi, a jej trzecioroczna etiuda wygrała w zeszłym roku festiwal w Tours, tam, gdzie my wtedy?

– Naprawdę? I zdolna, i ładna? Takie rzeczy się zdarzają?

Sukcesy zawodowe Nelii zaimponowały mi i jeszcze bardziej ją polubiłem. Miałem na końcu języka, żeby zapytać, czy są parą, ale z jakiegoś powodu nie spytałem.

– Jak widzisz. Poproś ją, żeby ci pokazała te swoje Ostatnie sto metrów do raju.

– Okej. Nie omieszkam – odpowiedziałem i ziewnąłem na całą szerokość szczęki.

Eryk zauważył już, że śpię na siedząco.

– Dobra tam! Widzę, że już śpisz. To szybko powiem ci, o co mi chodzi.

Miałem nadzieję, że „szybko” to nie czcza obietnica. Choć Eryk, znany z mówienia długą frazą, nie mógł jej dotrzymać.

– Chciałem cię zobaczyć – zaczął – bo bardzo cię… potrzebuję.

Tego się spodziewałem. To było to coś ukryte pod jego szampańskim humorem na wynos. Pokiwałem pokornie głową w oczekiwaniu.

– Nie tylko jako scenarzystę – powiedział zajęty wciskaniem ćwiartki cytryny w butelkę piwa Corona. Nie mogłem tego nie skomentować.

– Nie musisz wciskać tej cytryny. Tu nie ma os.

– Czego nie ma? – Eryk nie zrozumiał.

– Os. Tej cytryny nie dodaje się dla smaku czy fasonu…

– Nie? – Eryk miał wyraz twarzy, jakbym powiedział, że Ziemia nie jest okrągła.

– Nie. Oni… To znaczy Meksykanie robią tak, żeby do środka nie wpadła im osa niechcący… Bo łyk piwa z osą… sam rozumiesz.

– Naprawdę? – Popatrzył na mnie z niedowierzaniem. – No weź! A ja myślałem, że to taki coolerski meksykański styl!

Pokręciłem głową i sam zacząłem mocować się z zapakowanym w wąską papierową tulejkę cukrem. Zawsze wkurwiałem się na te głupie saszetki, które nie dawały się rozedrzeć, a jak już się udało, to potem cukier wybuchał na cały stolik i gości obok.

Eryk wyciągnął rękę.

– Daj! Tym razem ja mam dla ciebie niusa. Wiesz, że ten facet, co wymyślił te jebane saszetki, popełnił samobójstwo?

– Nie dziwię się. Sam się prosił! Nie mógł rozerwać torebki, którą sam wymyślił – odpowiedziałem z satysfakcją.

Ponieważ wybrałem wersję, że Erykowi scenariusz naprawdę się spodobał, napięcie natychmiast opadło, poczułem błogość i myślałem już tylko o tym, żeby położyć się spać. Tylko gdzie? Na Bernardyńską nie wróciłbym za żadne skarby.

– Gościu nie mógł pogodzić się z tym, że wszyscy próbują rozdzierać tę paskudę tak jak ty teraz, zamiast po prostu ją złamać… Pyk!

Eryk jednym ruchem przełamał cukrową pałeczkę i brązowy cukier posypał się prosto do kawy.

– Genialnie proste! – skwitował.

– You live you learn – powiedziałem, żeby coś powiedzieć. – Ale z tym jego samobójstwem to są jaja?

Eryk nie odpowiedział, bo zamyślił się nagle i zamknął usta, chowając swoim zwyczajem wargi do środka. Przesiedział tak z tymi wargami dobre kilkanaście sekund. Zacząłem się obawiać, że coś mu dolega, ale przerwał stupor i wreszcie otworzył usta.

– No, dobra. Musiałem się z tobą spotkać, bo chcę cię prosić o przysługę. Nie filmową… – dodał po chwili.

– Wal śmiało. – Nie mogłem powstrzymać się od ziewnięcia, mającego zatuszować zdenerwowanie, które powróciło. Scenariusz mu się nie podoba, tylko czegoś chce. Czego?

– Ty umiesz pisać te kryminały, gadzino! – zaczął Eryk.

– No, dzięki. Jestem zbyt zmęczony, by wystarczająco mocno podkreślić, jak bardzo doceniam ten komplement.

– …najlepiej w Polsce. Masz łeb jak Conan Doyle albo Le Carré.

– Miło, że tak mówisz, ale nie przesadzaj. Piszących kryminały jest dziś jak psów… Przecież na przykład ten… – Próbowałem rzucić jakimś nazwiskiem, ale żadne nie przychodziło mi do głowy. – Albo ta… – Jak na złość nie mogłem nic wymyślić. – No, może masz rację? – Poddałem się wreszcie.

– No widzisz! – Eryk się roześmiał. – I dlatego mam dla ciebie zadanie.

– Chcesz, żebym coś zmienił w scenariuszu? Albo dodał? – Z trudem powstrzymałem się, żeby nie jęknąć.

– Co? Nie! Dlaczego? – Eryk widocznie myślami był w innym temacie. – Moje zadanie jest z rodzaju detektywistycznego…

– Aha. – „A jednak przeczucie mnie nie myliło. Nie o scenariusz tu chodzi”, pomyślałem i zamieniłem się w słuch napięty do granic nerwowych możliwości.

Eryk spojrzał na mnie jeszcze raz i nabrał powietrza w płuca. Zanosiło się na długą gadkę.

– Wyobraź sobie, że ja jestem Brigid O’Shaughnessy, a ty Sam Spade… – powiedział Eryk i zastygł w oczekiwaniu, co ja na to.

Zmarszczyłem brwi. Co on, kurwa, plecie? Jaki Sam Spade? Nie żebym nie znał tych postaci z książki Sokół maltański Dashiella Hammetta czy jej filmowej adaptacji w reżyserii Johna Hustona. O’Shaughnessy, grana przez Mary Astor, przychodzi do Humphreya Bogarta, prywatnego detektywa Spade’a, ze zleceniem odnalezienia jej zaginionej siostry. Ale gdzie Rzym, a gdzie filmowy klasyk z tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku?

– A!… Chodzi ci o to, że przychodzi baba do detektywa? – Próbowałem obrócić to w żart. – Jeśli tak, to już wolę być jak Jake Gittes.

Jake Gittes był prywatnym detektywem, który pojawił się ponad trzydzieści lat później w filmie Romana Polańskiego Chinatown.

– Wolisz Chinatown? Okej, to mogę być panią Mulwray.

– Po prostu wolę Nicholsona niż Bogarta…

– A ja Faye Dunaway od Mary Astor. Niech ci będzie…

Już trochę miałem dosyć tych rozmów rodem z dyskusyjnych klubów filmowych. Eryk znowu schował wargi do środka. Najwyraźniej nie wiedział, jak zacząć.

– Od jakiegoś czasu dzieją się dziwne rzeczy…

– Dziwne? – zapytałem wyczekująco. – To znaczy jak dziwne?

– Pamiętasz filmZabić króla Bohdana Zadurowicza?

Zmarszczyłem brwi. Co ma film piernik do dzisiejszego wiatraka? Zabić króla to była propagandowa chała nakręcona w latach siedemdziesiątych, gdy filmowcy jeden przez drugiego prześcigali się w podlizywaniu Edwardowi Gierkowi, pierwszemu sekretarzowi Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Roiło się wtedy od historycznych kolorowych smarków z nosa jak Gniazdo o Mieszku Pierwszym czy Kazimierz Wielki. Zdziwiło mnie, dlaczego Erykowi chce się mówić o tej starej ramocie.

– Oczywiście, że widziałem. Tego się nie da odzobaczyć.

Eryk popatrzył na mnie jakby z pretensją, że nie traktuję go poważnie.

– Czworo ludzi z tamtej ekipy już nie żyje – powiedział grobowym głosem.

– Już nie żyje? – powtórzyłem. – I to jest takie dziwne? Ile to lat temu było? Dwadzieścia?

– Piętnaście. – Eryk spojrzał mi głęboko w oczy. Był bardzo serio, gdy powiedział: – Mnie chodziło o tych, co zmarli w ciągu ostatniego miesiąca…

Po plecach przebiegł mi nieprzyjemny dreszcz. W filmie z lat siedemdziesiątych po takich słowach zabrzmiałby złowieszczy akcent muzyczny. Ciągle nie rozumiałem, do czego Eryk zmierza, ale czułem, że nie będzie mi się podobało, jak już się dowiem. Próbowałem odsunąć ten moment.

– No popatrz… co za smutne zbiegi okoliczności?

A ponieważ Eryk nie potwierdził ani nie zaprzeczył, musiałem dopytać.

– Myślisz, że to nie są przypadki?

– No właśnie nie są. – Eryk pokręcił głową. – Boję się, że nie są.

I rzeczywiście widać było, że się naprawdę boi.

– Kto… – szukałem słowa – …odszedł? – spytałem ostrożnie, bo pragnąłem, żeby mnie to średnio obchodziło.

Eryk rozczapierzył lewą dłoń i trzymał ją przez chwilę przede mną. Wolałem się nie odzywać. Czekałem. Wreszcie zaczął odliczać prawą dłonią, zamykając palce w lewej. Zaczął od małego palca.

– Najpierw, siódmego czerwca, zginął Stefan Augustynowicz, po nim czternastego czerwca Ludwik Chowaniec – zgiął serdeczny palec – dziewiętnastego czerwca Ludka Irzyk – zagiął środkowy palec – a dwudziestego pierwszego czerwca Bolo Obrembski. – Schował palec wskazujący.

– O Ludwiku słyszałem i o Ludce. Ale nie wiedziałem, że Stefan nie żyje.

– Bardzo smutno skończył. Potem ci opowiem.

– A kto to jest Obrembski?

– Kaskader. Miał ksywę „Smoku”.

– To mów od razu, że „Smoku”!

W filmie, mówiąc o kaskaderach, nigdy nie używało się ich imion ani tym bardziej nazwisk, bo się ich nie znało. Znało się tylko ich ksywki.

– Hm… – Nie wiedziałem, jak się wyplątać z tych opowieści z dreszczykiem. – Oczywiście szkoda tej czwórki, ale czemu cię to tak przejmuje? Takie czasem jest życie. W miesiąc umiera czworo, a potem przez pół roku nikt.

– Bo nikt z nich nie umarł śmiercią naturalną…

Eryk uparł się, by wytrącać mi z rąk argumenty. Broniłem się do końca.

– Tak też bywa, ale dlaczego ciebie to martwi?

– Bo pracowałem jako asystent Zadurowicza przy tym filmie! Razem z nimi wszystkimi!

Rzeczywiście! Teraz przypomniałem sobie, że Eryk był jeszcze w Szkole Filmowej, kiedy dostał od Zadurowicza propozycję asystowania. Ja wtedy miałem rok do matury. To była jego pierwsza zawodowa praca przy tym arcyknocie o królu Walezjuszu. Pamiętam, jak bardzo był wtedy z tego dumny.

– I co? Myślisz, że to kara boska za nieudany film? – Postanowiłem bagatelizować sprawę do końca. – Gdyby tak było, to kto by się ostał w tej kinematografii?

Eryk machnął ręką.

– Nie żartuj. Już wtedy wiedziałem, że to kaszana. Byłem na trzecim roku reżyserii, potrzebowałem kasy, a przede wszystkim musiałem zaliczyć asystenturę przed debiutem.

– Daj spokój. Nie musisz się tłumaczyć, chłopie! Kiedy to było?!

– W siedemdziesiątym ósmym… A teraz ludzie z tamtej ekipy padają jak muchy…

I wtedy już wiedziałem, że wpadłem jak śliwka w gówno, ale udawałem, że nie mam pojęcia, co się święci.

– A jak ja mógłbym ci pomóc?

– Tłumaczyłem ci. – Eryk odchrząknął. – Masz łeb do detektywistycznych historii. Mógłbyś rozwiązać tę zagadkę?

– Zagadkę? Jaką zagadkę? – Dalej rżnąłem głupa, choć już wiedziałem.

– No, czy to przypadek, czy ktoś za tym stoi?

Bez względu na okoliczności mile to łechtało moje ego opowiadacza kryminalnych historii, ale musiałem zasiać mu trochę wątpliwości.

– Nie przeceniasz mnie trochę? – spytałem kokieteryjnie.

– Nie. – Popatrzył mi w oczy i chyba mówił prawdę.

– Eryk, ale ty tak na serio? – Ciągle nie wierzyłem, że to się dzieje.

– Śmiertelnie serio. Jeśli wiedziałbym, jaki jest sens tych… – szukał słowa – …tych nieszczęśliwych wypadków…

– Ale to co innego wymyślać własne zagadki kryminalne, co innego rozwiązywać cudze! Jeśli to są zagadki, a nie przypadek. Jedno i drugie to zadania raczej dla policji.

– Nie mogę pójść z tym na policję. – Skrzywił się. – Co im powiem?

– To, co mnie!

– Jakie mam dowody? Wyśmieją mnie. I podejrzewam, że zrobiliby wszystko, aby mnie zbyć.

– To weź prywatnego detektywa. Podobno już się tacy pojawili na rynku.

– Nie chcę, żeby to się rozniosło. Nie będę się zwierzał obcemu człowiekowi. A może to tylko strachy na Lachy?

– Moim zdaniem to strachy na Lachy. – Starałem się włożyć w tę wypowiedź całą szczerość, na jaką było mnie stać.

– Tym bardziej byłoby mi potem wstyd. A ciebie się nie wstydzę.

– I dlatego wybrałeś mnie? – Musiałem się roześmiać. – Bo się mnie nie wstydzisz?

– Jest więcej powodów. Po pierwsze, przyjaźń. Dzieciństwo na Rakowcu i krew przelana w wojnach z Okęciem zobowiązuje. Po drugie, jak już ci mówiłem, masz wyjątkowy łeb do tych łamigłówek. Po trzecie: last but not least. Znasz środowisko, a ja nie mam czasu wprowadzać cywilów w to wszystko. Tłumaczyć im, co to „syndrom kanapki”, „amerykańska kaseta”, „mastershot”, czy tym podobne niuanse.

„Syndrom kanapki” służył do testowania związków na planie. Ukuliśmy tę definicję z Erykiem. Chodziło o to, że gdy na przykład asystentka charakteryzatorki podczas przerwy w ujęciach pyta niezwiązanego z jej pionem artystycznym, na przykład drugiego operatora kamery: „Chcesz kanapkę?”, to znaczy, że mają romans. Przynajmniej przez okres zdjęciowy.

Natomiast „amerykańska kaseta” była w użytku, kiedy aktorka czy aktor domagali się powtórzenia ujęcia, czyli dubla, a reżyser nie chciał tracić taśmy, bo był zadowolony z tego, co już ma, i mówił do operatora: „Zróbmy to ujęcie na amerykańskiej kasecie”. Asystent kamery zakładał wtedy kasetę bez taśmy, aktorzy grali sobie, co chcieli. Ich ego było ukojone, a film nie tracił cennego negatywu Kodaka. Metr taśmy, czyli dwie sekundy filmu, kosztował dolara. Taśma filmowa kupowana za dewizy, jak to się wtedy mówiło, była najdroższą pozycją w budżecie każdego filmu w czasach PRL-u.

„Mastershot” natomiast to było ujęcie przewodnie, od którego zaczynało się kręcenie każdej sceny. Kiedy się miało treść, a więc akcję sceny zamkniętą w jednym ujęciu, można było myśleć o dokręcaniu w bliższych planach, krótszymi ujęciami, tak zwanych przebitek z reakcjami i dialogami bohaterów.

Spróbowałem lekceważenia jako ostatniej deski ratunku.

– Olej to, Eryk. Coś mi mówi, że to paskudne wprawdzie, ale tylko przypadki.

Eryk zmarszczył brwi niezadowolony z mojego oporu.

– A ja jestem przekonany, że te cztery pogrzeby to nie przypadek, i boję się, że mogę zagrać główną rolę w następnym.

Zrozumiałem nagle, że nie zadałem najważniejszego pytania.

– A poza tobą? Nikt z tamtej ekipy nie martwi się o swój los? Zostało jeszcze kilkoro żywych do zabicia, nie?

Eryk nie kupił żartu. Widziałem, że był autentycznie spanikowany.

– Pomóż mi – poprosił. – Jestem w zdjęciach, więc nie mam do tego głowy.

Rzuciłem sobie następne koło ratunkowe: nieobecność.

– Ale wiesz, że ja wkrótce wyjeżdżam do Stanów?

– Kiedy?

– Mam bilet na pierwszego sierpnia.

– To jeszcze kupa czasu!

– Dwadzieścia osiem dni.

– Wystarczająco dużo, żeby to rozkminić. To aż cztery poniedziałki! – Zaczął coś rachować w myślach.

– A co poniedziałki mają do tego? – Nie rozumiałem, a wszystko w moim organizmie krzyczało, żebym uciekał.

– Bo to się dzieje najczęściej w poniedziałek. Tylko Ludka umarła w sobotę.

Nadal wyglądał na autentycznie wystraszonego. Ciągle miałem nadzieję, że Eryk tylko tak dobrze gra i na końcu znowu powie: Gotcha! Ale po co by mu to było? Nie wiedziałem, jak to odebrać. Podejrzewałem znowu jakąś zasadzkę. „Zaraz! Coś tu się nie zgadza!” – pomyślałem.

– Zaraz! – powiedziałem. – Coś tu się nie zgadza! Skoro mówisz, że Ludka zmarła dziewiętnastego czerwca w sobotę, a „Smoku” dwudziestego pierwszego w poniedziałek, to pomiędzy są tylko dwa dni! Skoro mówisz, że co tydzień i że w poniedziałek, to już się nie zgadza. A poza tym dwudziestego ósmego czerwca powinien być następny trup, a nie było? – W myślach poklepałem się po ramieniu, że mimo jet lagu i zmęczenia potrafię wychwycić takie rzeczy.

Eryk widocznie był tego samego zdania.

– Dobry jesteś! – Popatrzył na mnie z uznaniem. – No, może nie zawsze to musi być co tydzień i poniedziałek, ale cztery osoby zginęły w dziwnych okolicznościach w ciągu miesiąca! To nie przypadek, tylko oczywisty fakt!

Teraz już prawie byłem pewien, że to nieszczęśliwe wypadki, i wiedziałem, jak się z tego wykręcić.

– Nie ma nic równie mylącego jak „oczywisty fakt”. Słuchaj. Jeśli twoja teoria jest trafna, to poczekajmy na kolejną ofiarę, co? Powinna się pojawić lada moment? Wtedy pogadamy. Chyba że mnie wkręcasz? – spytałem jeszcze raz na wszelki wypadek, choć wiedziałem, że jakakolwiek odpowiedź mnie nie zadowoli.

– Jestem śmiertelnie poważny i śmiertelnie zmartwiony. – W jego oczach była autentyczna prośba. Chyba pierwszy raz widziałem go proszącego mnie o coś. Może mówił prawdę?

To znaczy, że się boi i jest zmartwiony, ale ciągle wydawało mi się, że histeryzuje.

– No nie wiem, nie wiem… – zacząłem ostrożnie. – Kiedy piszę kryminał, to z góry wiem, kto zabił, i dopiero wymyślam od końca fabułę, żeby dojść do tego, jak to się stało. Ja nie rozwiązuję zagadek, Eryk! Ja konstruuję zagadki! To zupełnie co innego, kiedy od początku wiesz, kto zabił.

Widząc, że nie odmawiam, Eryk na powrót się zapalił.

– To jeszcze lepiej! Jeśli ktoś umie rozebrać na części kałasznikowa, to także umie go z powrotem złożyć! Tu cztery trupy już masz. A znajdowanie motywów to właśnie takie cofanie się od kłębka do początku nitki.

– Kiedy to właśnie jest najtrudniejsze – powiedziałem. – I jeszcze raz cię zapytam. Dlaczego tylko ty tak się tym martwisz? W ekipie było ze czterdzieści osób, nikt więcej się tym nie przejął?

– Nie wiem… – Widziałem, że Eryk ociągał się z odpowiedzią. – Nie rozmawiałem z innymi. Nie mam kiedy, przecież robię film. Ty z nimi pogadaj. O to właśnie proszę.

– Hm… – Czułem szóstym zmysłem, że Eryk coś ukrywa. – Boisz się o siebie, bo cztery osoby zginęły w ciągu miesiąca? I niczego nie ukrywasz?

Mówiąc to, popatrzyłem mu prosto w oczy.

Eryk uciekł wzrokiem.

– Co miałbym ukrywać? – zapytał trochę zbyt zaczepnie.

Czyli coś ukrywał.

– Nie wiem, co miałbyś ukrywać, ale jeślibyś ukrywał, to sam wiedziałbyś najlepiej co.

Skoro mam być detektywem, to muszę wiedzieć wszystko.

– Nie dostałeś jakichś sygnałów? Listów z pogróżkami?

Eryk znowu się zawahał, jakby przypominał sobie, dostawał czy nie? A potem zdecydowanie pokręcił głową.

– Nie.

Siedzieliśmy tak w ciszy przez chwilę. Eryk westchnął i popatrzył na mnie, rozważając pewnie, jaki argument będzie dla mnie nie do odrzucenia. Wreszcie wyrzucił z siebie pytanie, którego się po nim nie spodziewałem.

– Dużo ci tam płacą?

– W Stanach? Pytasz o stypendium?

Eryk kiwnął głową, a ja przez sekundę wahałem się, czy mu powiedzieć. Ale w końcu to nie była żadna tajemnica.

– Dwanaście tysięcy dolarów.

– Za miesiąc?

– Nie, no… Za