50,00 zł
Przezabawna czarna komedia retro. Jeremi Felicki właśnie zaczął pracę jako kierowca w MSW. W niedzielę 13 sierpnia 1961 roku zawozi ministerialną delegację do siedliska Gadastruga na Kaszubach. Tam towarzysz Karol Podkalicki ma otrzymać Order Budowniczych PRL, ale nie może go przyjąć, bo…nie żyje. Jego zwłoki leżą w schronie przeciwatomowym, a nad nimi wisi małpa. Ta książka jest tak inna niż wszystkie współczesne kryminały, że nie przeczytać jej byłoby prawdziwą zbrodnią! Krzysztof Varga
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 493
Wisząca małpa
Copyright © 2023 by Juliusz Machulski
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Copyright © 2023 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt graficzny okładki: Marysia Machulska
Redakcja: Agnieszka Hałubiec
Korekta: Marta Chmarzyńska, Iwona Wyrwisz, Izabela Sieranc
ISBN: 978-83-8230-585-2
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail: [email protected]
www.soniadraga.pl
www.postfactum.com.pl
www.facebook.com/PostFactumSoniaDraga
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2023
Są rozmowy telefoniczne, które chciałoby się zakończyć, zanim się zaczęło. Najczęściej te w okolicach piątej nad ranem. Dzwonek telefonu wyrwał mnie z samego środka snu, w którym Wanda wreszcie mi uległa. Telefon stał przy łóżku na wyciągnięcie ręki. Musiałem być dostępny zawsze. Dwadzieścia pięć godzin na dobę, osiem dni w tygodniu.
Nie dotknąłem jeszcze ręką słuchawki, ale i tak wiedziałem, że to on. Słuchawka kaszlała na mnie dobre kilkanaście sekund, a zanim zdążyłem powiedzieć „słucham”, z odmętów charczeń i sapań usłyszałem głos Pietrzykowskiego. Mojego szefa.
– Jedziesz dziś za mnie… Za pół godziny odbierz wóz z firmy…
Nie tak zamierzałem spędzić swój wolny dzień w środku sierpniowych upałów. Czekały basen na Legii i kino z Wandą. To były moje priorytety.
– Ale, szefie… – próbowałem oponować dla zasady raczej niż z wiarą w sukces.
– Jedziesz, wracasz i raportujesz do mnie. Chyba że się całkiem rozłożę… – Kaszel urwał koniec zdania. – Kurwa, żeby w lecie złapać zapalenie płuc?
– Dokąd mam jechać?
– Wszystkiego się dowiesz w firmie…
Pietrzykowski odłożył słuchawkę, nie dając mi czasu nawet na „Tak jest!”.
„Zaraz, zaraz – pomyślałem – to chujowo tracić letnią niedzielę w rozgrzanym pudle auta, ale z drugiej strony skoro wóz miał prowadzić sam szef, to znaczy, że nie jest to byle jaka przejażdżka”. W sumie to wyróżnienie! Pietrzykowski miał co najmniej kilku kierowców ochroniarzy starszych stażem i stopniem. Ale wybrał akurat mnie. Mimo że tego nie pokazywał, musiał mnie chyba jakoś lubić. Koledzy mówili, że przypominam mu brata, który zginął w powstaniu. Miał tyle lat co ja dziś. No, może…
Zlazłem z kozetki i na palcach podszedłem do drzwi prowadzących na korytarz. Żeby dotrzeć do łazienki, musiałem przejść przez pokój, gdzie spała babcia.
Użyłem całego swojego profesjonalnego kunsztu, by klamka nie zaskrzypiała, ale przez mrożoną szybę spostrzegłem, że wieczna harcerka oczywiście już nie śpi. Uśmiechnięta, w ciemnej spódnicy i fartuszku nałożonym na sweterek własnej roboty, patrzyła wzrokiem, który obiecywał spełniać wszystkie moje życzenia. Byłem jej ulubionym wnuczkiem. Co nie było trudne, bo byłem jej jedynym wnuczkiem.
– Coś ważnego, skoro alarm o świcie?
– Dzień dobry, babciu. Szef się rozchorował, mam go zastąpić za kółkiem…
– Zastąpić szefa? To nie w kij dmuchał! Musi mieć do ciebie zaufanie. – Babcia była mistrzynią pozytywnego myślenia.
– Nie wiem, czy musi, ale ma…
– Chcesz jajecznicę, Remuś?
Pytanie było zgoła retoryczne.
– Poproszę. Z trzech jajek.
Otworzyłem szafę. Na dzisiejszy wyjazd zamiast bieliźnianych bawełnianych majtek wybrałem płócienne spodenki, specjalnie uszyte przez babcię. Podpatrzyłem w jakimś amerykańskim filmie, że Clark Gable nie nosi rozciągniętych majtasów, jak my w Peerelu, tylko zgrabne szorty. Naszkicowałem ich wykrój i tak długo męczyłem babcię, aż uszyła mi dwie pary. W nich czułem się bardziej światowo, a przede wszystkim przewiewnie. Wieczorem mam się spotkać z Wandą i wtedy kto wie? Może ważniejsze będzie nie kogo, ale z czego będę się rozbierał.
Pięć minut później kończyłem niezrównaną jajecznicę babci Jasi. Ona w tym czasie szczotką czyściła moją służbową dwurzędówkę. Szybko zawiązałem granatowy krawat w niebieskie prążki. Babcia wbrew moim protestom pomogła mi założyć marynarkę.
– Sam ubiera się tylko lokaj. – To była jej kompletnie rozbrajająca dewiza.
Potem podała mi skórzaną teczkę. Nie sprawdzając, wiedziałem, że w środku są kanapki z szynką, termos z herbatą i to coś jeszcze.
– A wiesz, kiedy wrócisz? – zapytała standardowo, a ja standardowo odpowiedziałem:
– To tajemnica służbowa, babciu.
– No tak, przepraszam…
– …ale tobie ją zdradzę. Późnym wieczorem, chyba że się okaże, że jeszcze później…
Babcia uśmiechnęła się najcieplejszym z uśmiechów, którym zawsze mnie raczyła na odchodnym. Nagle coś mi się przypomniało.
– Muszę jeszcze do ubikacji!
Babcia zapaliła światło i otworzyła drzwi do łazienki. Zamknąłem je szczelnie za sobą. Podniosłem deskę klozetową i zdjąłem marynarkę. Powiesiłem ją na haczyku na ręczniki. Kucnąłem i obluzowałem kafelek w najbardziej oddalonym od hydrauliki rogu łazienki. Ze spreparowanej w tajemnicy przed babcią skrytki wyjąłem szelki z kaburą i pistolet. Założyłem szelki, na to marynarkę, a pistolet wsunąłem do tylnej kieszeni spodni. Potem spuściłem wodę w toalecie, umyłem i wytarłem ręce. Tak jak przypuszczałem, babcia stała przed drzwiami łazienki.
– Będę czekała z kolacją. Chcesz pierożków z jagodami?
– Czy chcę? To pytanie retoryczne. Cały dzień będę o tym myślał! To mi osłodzi ten wyjazd! – zawołałem entuzjastycznie.
– Ale jakby co… – Babcia się zawahała.
– Jakby co, to tak, jak się umówiliśmy…
– Tandem? – spytała z łagodnym uśmiechem.
Kiwnąłem głową.
– Takiego tandemu jak my dwoje nie ma w naszej części Europy, włączając w to nawet Jugosławię.
Uśmiechnąłem się i puściłem do babci oko. Potem ucałowałem ją w policzek i w rękę.
Przytuliła mnie do piersi jak zawsze z całej siły i wspiąwszy się na palce, pocałowała w czoło. A ja jak zawsze pogłaskałem ją po włosach i uśmiechnąłem się na pożegnanie do zdjęcia mamy przy lustrze. Wyszedłem. Dopiero na korytarzu przełożyłem służbowego walthera PPK z tylnej kieszeni spodni do kabury na piersi. Nie chciałem, by babcia wyczuła broń, ściskając mnie na pożegnanie. Nie chciałem jej martwić. Pomyślałaby może, że to niebezpieczny wyjazd.
I jak zwykle nie byłaby w błędzie. Sam zresztą wówczas nie wiedziałem, że właśnie zaczął się najważniejszy dzień mojego życia.
Na szczęście do pracy miałem blisko. Dziesięć minut spacerkiem. Szybkim krokiem pięć minut. Podpisałem się w książce zleceń, odebrałem kartę wozu i wyciągnąłem rękę do Zaliwskiego po kluczyki. Tym razem trzymał je tak, jakby mi nie chciał ich wydać.
– No co jest?
– Wiesz, kogo będziesz wiózł? – spytał z chytrym uśmieszkiem.
– Zaraz się pewnie dowiem…
– I gdzie będziesz wiózł?
– Dokąd – poprawiłem go odruchowo, ale Zaliwski i tak tego nie zauważył, bo patrzył na mnie jakby z zazdrością. A może to było politowanie?
– Gadastruga. – Nie wiem, dlaczego wypowiedział tę nazwę szeptem.
Tym razem ja się zawahałem, cofając lekko wyciągniętą po kluczyki rękę. O Gadastrudze marzyli wszyscy kierowcy w firmie. I jednocześnie bardzo obawiali się tam jechać. Wiadomo było, że w Gadastrudze zawsze wydarza się coś nieprzewidzianego, ale odkąd stała się prywatnym siedliskiem towarzysza Podkalickiego, nikt jej nie odwiedzał. Widząc moje wahanie, Zaliwski z westchnieniem jak po utracie kogoś bliskiego wepchnął mi kluczyki w dłoń.
– A teraz na Krótką.
Nie musiałem pytać po kogo. Na Krótkiej mieszkał tylko jeden człowiek z naszej firmy. Człowiek legenda, pułkownik Henke. Gadastruga plus Henke oznaczało tylko jedno: sprawę najwyższej wagi państwowej.
Czarna wołga już na mnie czekała. To był nowy model, jakiego jeszcze nie prowadziłem. Zauważyłem, że zniknęła czerwona gwiazda z atrapy wozu. Zrozumiałem, że towarzysze radzieccy przygotowywali się na eksportowy podbój rynków zachodnich. Podszedłem do auta i pogłaskałem figurkę jelenia na przedniej klapie. Dobrze, że ją zostawili. Chodziły słuchy, że nowe wołgi będą już bez jelenia. Otworzyłem drzwi, wyjąłem z teczki kanapki i termos i włożyłem do schowka przy kierownicy, żeby mieć pod ręką. Potem zapiąłem teczkę i wsadziłem ją do bagażnika, po czym zasiadłem za kierownicą. Jeden rzut oka wystarczył, by docenić to, że mechanicy z fabryki Gorkiego tym razem bardziej się postarali.
Tablica rozdzielcza pokryta była sztuczną skórą. Nie będzie odblasków jak w jej blaszanej poprzedniczce.
Zaliwski, jakby nie chciał rozstać się z wozem, stanął obok. Opuściłem korbką boczną szybę.
– Coś jeszcze powinienem wiedzieć?
– To zupełnie nowa maszyna. Nie wiem, co staremu przyszło do głowy, żeby ci ją powierzyć. Ma silnik luxtorpeda, osiemdziesiąt koni, więc nie szarżuj.
Mówił coś jeszcze o jej zaletach, a ja już cieszyłem się, że będę mógł prowadzić to cudo. Położyłem ręce na kierownicy i nie mogłem się nie uśmiechać. Kątem oka zauważyłem dodatkowy pedał obok sprzęgła. Zaliwski wsadził głowę do środka wozu.
– To pompka do spryskiwaczy szyb.
Nie udało mi się powstrzymać gwizdu podziwu.
– A jak! – Wysunął głowę na zewnątrz i wyszczerzył się, jakby on to wymyślił. – Powoli podbijamy Zachód!
– Podbijamy. – Włączyłem silnik. Stado osiemdziesięciu mechanicznych koni zarżało gotowe do drogi.
– Powodzenia! – Zaliwski klepnął dach nade mną, a ja podniosłem boczną szybę z powrotem.
Gdy podjeżdżałem do szlabanu przy bramie wyjazdowej, z budki strażnika wyszedł wysoki mężczyzna w ciemnym garniturze i okularach przeciwsłonecznych. Zamachał do mnie, jakby zatrzymywał taksówkę. Ponieważ szlaban nie był podniesiony, i tak musiałem stanąć, i dopiero wtedy go poznałem. Major Poletyło nie był lubiany. I były ku temu powody. Wyglądał, co tu dużo mówić, paskudnie. Trochę jak wampir w wykonaniu Beli Lugosiego z filmu Dracula. Nikt o nim nic nie wiedział i to chyba dawało mu przewagę nad nami, o których skrzętnie zbierano informacje i wszyscy wiedzieli wszystko. Major pełnił nie do końca określoną funkcję w resorcie. Niektórzy twierdzili, że jest szefem komórki wewnętrznej bezpieki, takiej milicji w milicji, ale nikt tego nie wiedział na pewno. Za to na pewno pojawiał się zawsze tam, gdzie warto było się pojawić. Mówiło się o nim, że wie, gdzie stoją konfitury. Mówiło się również, że major jest człowiekiem szefa. Jakimś jego kuzynem czy innym krewnym. Podobno lęk, który ogarniał na jego widok młodszych funkcjonariuszy, brał się stąd, że jeszcze kilka lat wcześniej pracował dla Różańskiego i Światły. Miał na sumieniu niejeden złamany nos i wybite zęby. Teraz podszedł do tylnych drzwi, otworzył je i umościł się na tylnym siedzeniu jak pasażer taksówki właśnie. Zalatywało od niego Przemysławką, a to nie były moje ulubione perfumy.
– Przepraszam, towarzyszu majorze, ale powierzono mi zadanie…
– Jedź! – przerwał mi Poletyło.
Dopiero teraz wartownik podniósł szlaban. Ruszyłem, nie pytając o nic więcej. Skoro czekał tu na mnie w niedzielę o szóstej rano, to na pewno wiedział o mojej misji. Starałem się więc nie być zbyt dociekliwy. Bez słowa skręciłem w ulicę wiodącą w stronę Krótkiej i dalej pod kamienicę pułkownika Henkego. Poletyło milczał, co tylko utwierdziło mnie w przypuszczeniach, że wie o wszystkim i jest tu służbowo.
– I uważaj, bo Jasiu może być dziś wkurwiony… – odezwał się po dwóch minutach ciszy.
– Jasiu? – zapytałem odruchowo i od razu opieprzyłem się w myślach, bo przecież wiedziałem, jak pułkownik ma na imię.
– Ten, po kogo jedziesz…
„Po którego jedziesz” – poprawiłem go w myślach, ale powiedziałem coś innego:
– Pan pułkownik Henke? Może być wkurwiony? Dlaczego? – Prawdę mówiąc, nieco się przestraszyłem. Nigdy nie wiozłem pułkownika Henkego i nie chciałem, żeby pierwszy raz był wtedy, kiedy on jest akurat wkurwiony. Próbowałem polemizować. – Skąd pan major wie? Dzień się dopiero zaczął. Jest osiem po szóstej. – Zerknąłem na zegarek.
Poletyło nie zniżył się do opierdolenia mnie za bezczelność, za to zauważył moje zerknięcie na cyferblat.
– Masz Błonie? Niezła marka!
– Niezła marka? – Jeszcze nikt tak o moim zegarku nie powiedział.
– Dorównuje szwajcarskim. Skąd masz?
– Prezent na dwudzieste urodziny.
– Od narzeczonej?
– Od babci…
– Od babci… – Poletyło kiwnął głową i nie wiedzieć czemu westchnął – Wiesz, jaki dziś dzień?
– No, trzynasty…
– Trzynasty sierpnia!
Nie chciało mi się wierzyć, że pułkownik Henke może być przesądny. Wydawało mi się, że to on stawia światu swoje warunki i to świat musi się wyrabiać z Henkem, a nie Henke ze światem, ale na wszelki wypadek jednak zapytałem:
– Pułkownik jest aż tak przesądny?
– Nie chodzi o trzynastkę, tylko o dzisiejszą datę.
– Zawsze jest wkurwiony trzynastego sierpnia?
– Od siedemnastu lat…
– Od… – Policzyłem szybko w pamięci. – Od czterdziestego czwartego?
– Jesteś świeży, to nie wiesz.
– A co powinienem wiedzieć? – zapytałem ostrożnie.
– Siedemnaście lat temu zginęły jego żona i ośmioletnia córka…
Byłem świeży, ale kojarzyłem szybko. To musiało być to! Data, której żaden warszawiak nie zapomni. Trzynastego sierpnia tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku, w czasie powstania, na Kilińskiego wyleciał w powietrze transporter opancerzony nazwany potem czołgiem pułapką.
– Czołg pułapka? – spytałem. – Ta masakra, gdzie zginęło tyle osób?!
Poletyło nie potwierdził ani nie zaprzeczył. Pomyślałem, że pudło, że przedobrzyłem z gorliwością. A wtedy przemówił:
– Trzysta osób zginęło, a dwie z nich były dla Henkego najważniejsze. Tydzień trwało, zanim Jasiu dowiedział się, że podstawiony czołg pochodził z trzysta drugiego batalionu pancernego Waffen SS. Następnego tygodnia potrzebował, by wyśledzić, gdzie stacjonują. I pod koniec sierpnia, w nocy, razem z kumplami zrobił kanałami desant na tyły Niemców na placu Bankowym. Tam szkopy miały bazę, namioty. Większość z nich spała. Jego ludzie wyszli z włazów, po cichu rozstawili karabiny maszynowe.
– Tak? – Słuchałem z przejęciem.
– Z batalionu Waffen SS został pluton.
Znałem tę historię, nie wiedziałem tylko, że stał za nią Henke.
– Ach, to był pan pułkownik!?
To zdarzenie obrosło legendą, ale myślałem, że taktycznym motywem było odciągnięcie uwagi Niemców od przebijania się naszych ze Starówki do Śródmieścia. Nie przypuszczałem, że Jan Henke miał swój jeszcze ważniejszy powód.
– W dowództwie Armii Krajowej musieli być z niego dumni – starałem się zakończyć rozmowę patriotyczną puentą.
– Nie mieli wyjścia, choć on nie był z AK.
Zamurowało mnie.
– Nie z AK? A skąd?
– Znikąd. Powstaniec sobiepan. Chociaż pewnie bliżej mu było do Armii Ludowej, bo to przedwojenny socjalista.
Nie zdążyłem zapytać, co spowodowało, że z taką kartą powstańczą Henke znalazł się w naszej firmie, bo zauważyłem, że pułkownik czeka już na nas przed bramą swojej kamienicy. Niezbyt wysoki, krępy, wyglądał trochę jak przyczajony bokser albo zapaśnik. Ubrany w ciemny dwurzędowy garnitur, a ciemnobrązowy krawat w bordowe paski dodawał mu dyskretnej elegancji. W ręku trzymał pokryty wiśniową skórą dyplom i niewielkie pudełko tego samego koloru. Kiedy się zatrzymałem, Poletyło przesunął się na siedzenie za moimi plecami, robiąc pułkownikowi miejsce.
Henke pochylił się i zajrzał do auta. Przez sekundę zastanawiał się pewnie, dlaczego na miejscu jego stałego kierowcy siedzi jakiś gówniarz.
Wyskoczyłem z wozu, podbiegłem do tylnych drzwi i otworzyłem je pułkownikowi. Henke rzucił okiem na Poletyłę na tylnym siedzeniu, a potem popatrzył na mnie przeciągle. Zrozumiałem, że to odpowiednia chwila, by się przedstawić.
– Towarzyszu pułkowniku, podchorąży Felicki Jeremi melduje się na służbie! Będę miał dziś honor pełnić funkcję pańskiego kierowcy i oficera ochrony.
– Honor? Kto dziś tak mówi? – Spojrzał na mnie spod ciężkich powiek.
– Chciałem powiedzieć zaszczyt! – poprawiłem się szybko. – Zaszczyt, że będę mógł osłaniać towarzyszowi pułkownikowi plecy.
Najwyraźniej pułkownik miał mój honor i zaszczyt w dupie.
– Gdzie Pietrzykowski?
– Chory. Wyznaczył mnie na zastępstwo.
– Masz być moim ochroniarzem? – Pułkownik nie mógł w to uwierzyć i patrzył na mnie jeszcze dłuższą chwilę, jakby się zastanawiał, co dalej ze mną zrobić. Potem sam sobie otworzył drzwi z przodu, usiadł na miejscu obok kierowcy i trzasnął drzwiami.
Nie wiedziałem, jak powinienem zareagować.
Henke zmarszczył brwi i zerknął na mnie.
– Długo będziesz tak stał? – zapytał.
Zamknąłem tylne drzwi i obiegłem samochód, wracając na swoje miejsce. Usiadłem za kierownicą. Henke poprawił słuchawkę na radiotelefonie, położył dyplom z pudełkiem na półce pod deską rozdzielczą i spojrzał na mnie pytająco. Ruszyłem. Mieliśmy do zrobienia ponad czterysta kilometrów. Siedlisko Gadastruga leżało na terenie przedwojennych Niemiec. Wtedy nazywało się Schnattenbach, było ukrytą siedzibą Abwehry kilkaset metrów od dawnej granicy i podobno ulubionym miejscem spotkań jej szefa, admirała Canarisa.
Licznik wołgi pokazał, że przejechaliśmy trzysta trzydzieści sześć kilometrów. Samochód spisywał się, jak przystało na najwyższe osiągnięcie radzieckiej techniki. Nie jechał, a płynął. Dawno nie miałem takiej przyjemności z jazdy. Wyprzedziłem niezliczoną ilość pojazdów, mnie natomiast nie dał rady nikt. Zawrotna prędkość stu dwudziestu ośmiu kilometrów na godzinę była nieosiągalna dla wyprzedzanych aut zwykłych śmiertelników. Poletyło od razu za Warszawą zdjął marynarkę i zapadł w sen. Chrapał strasznie, co najwyraźniej nie przeszkadzało pułkownikowi. We wstecznym lusterku widziałem, jak przy każdym oddechu niedopięta kabura z tetetką unosi się miarowo na szerokiej piersi Poletyły. Henke siedział obok mnie z zamkniętymi oczami. Wiedziałem, że nie śpi, bo co pewien czas otwierał jedno oko i zerkał na trasę.
Zatrzymał nas dopiero szlaban na przejeździe kolejowym w Nieszowie. Patrzyłem na długi sznur towarowych wagonów jadących na wschód. Na każdym z nich wielkie czerwone litery RWPG oznajmiały, że to pociąg przyjaźni „Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej”. Zawsze mnie zastanawiało, czy rzeczywiście wzajemnej i czy rzeczywiście pomocy? Poletyło widocznie się przebudził, bo usłyszałem, jak rozwija skrót po swojemu.
– „Rosji Wszystko Polsce Gówno”!
Zatkało mnie. Nie to, żebym sam był jakoś bardzo oddany przyjaźni ze Związkiem Radzieckim, ale taki żart z ust funkcjonariusza wyższego stopnia, w obecności funkcjonariusza niższego stopnia, zakrawał na kpinę. Albo prowokację. Nie zareagowałem. Henke oczywiście też nie. Skrzywił się tylko i ścisnął dłońmi skronie. Poletyło gwizdnął przeciągle.
– Ja pierdolę, ale długi!! Wszystko nam z tej Polski do kacapów wywiozą!
– Do kacapów…? – wyrwało mi się niechcący.
– Kacapów to nawet towarzysz Wiesław nie lubi. Nie wierzy im – dorzucił Poletyło.
Ja tymczasem nie wierzyłem własnym uszom. Dlaczego towarzysz Wiesław, czyli pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej Władysław Gomułka miałby nie lubić kacapów?!
Ciekaw byłem, czy pułkownik zareaguje na to „bluźnierstwo”, a jeśli zareaguje, to w jaki sposób? Moja ciekawość natychmiast została zaspokojona. Henke przestał ściskać głowę i obejrzał się do tyłu na Poletyłę.
– Towarzysz Wiesław nie wierzy kacapom, tak jak papież nie wierzy w Boga. Masz coś może na ból głowy?
Już chciałem się pochwalić, że ja mam, ale Poletyło nie wiadomo skąd wyciągnął pigułki z krzyżykiem i podał Henkemu.
– No pewnie, że nie wierzy! Ten Jaś Dwudziesty Trzeci to przecież inteligentny facet, choć katolik!
Henke wycisnął z celofanowego opakowania dwie tabletki i wrzucił sobie do ust. Zreflektowałem się natychmiast i sięgnąłem ręką do schowka.
– Mam herbatę w termosie, jeśli towarzysz pułkownik…
Henke machnął ręką, że nie trzeba. Spojrzałem na niego, korzystając z chwili, kiedy zamknął oczy. Wiedziałem, że ma pięćdziesiąt lat, ale wyglądał starzej. Przypominał mi Jeana Gabina z Murów Malapagi. Nic na to nie poradzę, że każdego muszę skojarzyć z jakimś aktorem z filmu. Łatwiej mi wtedy rozpoznać życiowe sytuacje. Henke wyglądał jak wzorzec tajemniczego mężczyzny z przeszłością. Przed wojną był inspektorem śledczym. Podobno jednym z najlepszych w Warszawie. A w czasie powstania no to już wiadomo… Po wojnie, zanim przeszedł do firmy, pracował w dochodzeniówce Milicji Obywatelskiej. I był na tyle dobry, że wpadł w oko jakiemuś ważniakowi ze Służby Bezpieczeństwa, który zaproponował, żeby przeszedł do kontrwywiadu. Ponieważ jak można się domyślić, Henke nie przepadał za Niemcami, a to właśnie agenci Gehlena stawali się coraz większym problemem dla firmy, zgodził się przejść do SB. Ale zawsze unikał zadań związanych z Departamentem III, czyli walki z działalnością antypaństwową, lub X, czyli inwigilacją. Ponieważ szanowano go za profesjonalizm, nikt nie robił mu z tego powodu kłopotów. Nawet Poletyło.
Kolejowy dzwonek podnoszonego szlabanu oderwał mnie od rozmyślań o pułkowniku. Przekręciłem kluczyk w stacyjce i ruszyliśmy. Zostało nam jeszcze jakieś sześćdziesiąt kilometrów.
Wprawdzie to Poletyło chciał się wysikać, ale ja też skwapliwie skorzystałem z okazji. Henke stał oparty o wołgę nieruchomo jak Indianin. Gdyby nie tlący się w ustach papieros, myślałbym, że nie ma w nim życia. Spoglądał na mnie ciągle niczym na jakieś dziwne zjawisko. Jak na kogoś, kto jest nie na swoim miejscu. Na wszelki wypadek wycofałem się za kierownicę. Mimo woli zerknąłem na wiśniowe pudełko. Henke stał tyłem do mnie, sięgnąłem więc ostrożnie jedną ręką i nie ruszając pudełka z miejsca, otworzyłem je. W środku zabłyszczał na rubinowo i złoto Order Budowniczych Polski Ludowej. Najwyższe cywilne odznaczenie państwowe.
– Napatrzyłeś się!? – usłyszałem Henkego i natychmiast zatrzasnąłem wieko.
Pułkownik cały czas stał do mnie tyłem! Miał oczy dookoła głowy?
– Przepraszam… Nigdy nie widziałem z bliska… – Że też mnie podkusiło z tym wścibstwem! I żeby wyglądało to bardziej pozytywnie, dodałem: – Towarzysz Podkalicki to był jakiś kozak w czasie wojny, zdaje się?
– Bo? – odburknął pułkownik.
– No… bo ten medal… order…?
– To, co było w czasie wojny, się nie liczy. To jest order za nowe czasy. – Henke odwrócił się i jeszcze raz zmierzył mnie wzrokiem. – Skądś ty się w ogóle wziął?
– No, już mówiłem, w zastępstwie za chorego…
– Ile w służbie? – przerwał mi pułkownik.
– Jedenaście miesięcy – odpowiedziałem.
– Długo nie pobędziesz…
Z krzaków wyszedł major Poletyło, zapinając rozporek. Był bez marynarki i kiedy pochylił się, żeby wsiąść z tyłu do wołgi, pistolet wysunął mu się z kabury. Major z małpią zręcznością, o jaką nigdy bym go nie podejrzewał, złapał broń w locie i uchronił przed upadkiem.
– Kurwa, muszę uważać z tą jebaną kaburą! – zaklął. – Już kiedyś gnat mi wypadł i niechcący zastrzelił psa!
Wydawało mi się, że powinienem jakoś na to zwierzenie zareagować.
– Pańskiego psa? Jaka szkoda… – błysnąłem współczuciem.
– Nie! No, psa! W sensie milicjanta! – wytłumaczył ze zniecierpliwieniem.
Myślałem, że się przesłyszałem. Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć.
– O Boże! – wypaliłem wreszcie. – To miał pan pecha!
– Ja? – zdziwił się Poletyło. – To on miał pecha! Młody gówniarz. Nieskończone dziewiętnaście lat. Mieczysław Skuś się nazywał, nomen omen. Mnie nic się nie stało.
– Nie było dochodzenia? – ciągle zapominałem gryźć się w język. Wyprawa do Gadastrugi to nie był czas na poufałe pogawędki z przełożonymi. Na szczęście pułkownik nie był małostkowy, by zwracać mi uwagę. Palił papierosa, nie patrząc w naszą stronę. Albo raczej miał te gadki w dupie. Za to Poletyło stał się bardzo rozmowny.
– Kto by miał na to czas. To było zaraz po wojnie w Bieszczadach, w walce z reakcją. Spisało się wypadek jako straty własne, matka dostała po chłopaku rentę i wydawało się, że po sprawie. Ale nie udało się zwalić tego na banderowców, bo jakiś gnój z oddziału, kolega zabitego z tej samej wiochy, wygadał matce, jak było naprawdę. Trochę się rzucała, ale postraszyło się babę i się zamknęła.
Nie byłem tym zaskoczony, więc tylko kiwnąłem głową i obiecałem sobie, że już nie wyrwę się głupio z niczym, póki starszy stopniem mnie o coś nie zapyta.
– Jaką masz broń? – zapytał nagle major.
– Walthera PPK – odpowiedziałem skromnie.
Poletyło gwizdnął z podziwu.
– Masz walthera? To lepiej niż ja! Jak żeś go, chłopie, zdobył? Na wrogu?
Nie lubiłem się tym chwalić, ale chyba nie miałem wyjścia.
– W zeszłym roku wygrałem spartakiadę gwardyjską demoludów w strzelaniu z broni krótkiej. Walther był główną nagrodą.
– Oż ty w mordę! – zareagował Poletyło. – Słyszałeś, Jasiu, kogo tu mamy. Sokole Oko!
Henke nie odpowiedział. Ciekawe, jak by Poletyło zareagował, gdyby się dowiedział, że wygrałem również w szachach. A może wszystko to wiedział, tylko odgrywał przede mną komedię?
– A czemu się nie chwalisz, że wygrałeś też w szachach? – spytał z chytrym uśmiechem.
Wiedział, skurczybyk! I odgrywał komedię.
– Mamy bardzo dobrego kierowcę, a do tego inteligentnego ochroniarza, Jasiu!
Henke odwrócił się i otaksował mnie wzrokiem. Chwilę to trwało, ale nie zauważyłem, żeby w jego oczach moje akcje poszły w górę.
– Zgłodniałem – powiedział nagle Poletyło i zwrócił się do Henkego: – Masz jakieś kanapki? – Pytanie oczywiście zawisło w próżni. Pułkownik nawet na niego nie spojrzał, za to major popatrzył na mnie. – A ty?
– Kanapki? Mam… oczywiście!
Babcine kanapki mogły mnie uratować. W sekundę wyszarpnąłem obie ze schowka. Jedną podałem Poletyle, drugą wyciągnąłem w stronę Henkego.
Pułkownik udał, że tego nie zauważył.
– Zuch! Długo u nas? – Poletyło wbił zęby w bułkę, drugą ręką biorąc ode mnie kanapkę dla Henkego.
– Jedenaście miesięcy… – Sięgnąłem do schowka. – Mam też herbatę w termosie.
Poletyło kiwnął głową aprobująco. Rozsiadł się na swoim miejscu. Nalał sobie herbaty aż po gwint zakrętki termosu.
– Oby tak dalej, a czeka cię kariera… – Zerknął na Henkego. – O tego chłopaka się nie martwimy, co, Jasiu?
Henke zgasił niedopałek o podeszwę buta i wsiadł do auta.
– W drogę – powiedział cicho.
Chyba wolałem niechęć Henkego niż komplementy Poletyły.
Ruszyliśmy. Major czuł się na tylnej kanapie jak w wagonie restauracyjnym.
– A wiesz, Jasiu, czemu zawdzięczamy tę miłą krajoznawczą wycieczkę? – Major oczywiście nie usłyszał odpowiedzi, bo też jej nie wyczekiwał. – Krótkiej pamięci towarzysza Wiesława!
Zastrzygłem uchem.
– Towarzysz Wiesław zapomniał wpisać Podkalickiego na listę odznaczonych! Dwudziestego drugiego lipca wszyscy odebrali ordery tylko nie nasz jubilat. Teraz, by zatrzeć tę wpadkę, zapierdalamy z odznaką pięćset kilometrów, żeby towarzysza Karola, członka Biura Politycznego KC PZPR, nie urazić!
Henke milczał prawie minutę, zanim zebrał się na odpowiedź:
– Skąd ty bierzesz te rewelacje, Stefan?
– Ma się swoje oczy i uszy.
– I takie głupoty pierdolisz przy młodym kierowcy?
– Kiedy to prawda, a młody kierowca to przecież nasz sprawdzony towarzysz! – Poletyło klepnął mnie w plecy ciut za mocno.
Henke widocznie poczuł się w obowiązku dodać sprostowanie:
– Głupoty pierdolisz. Tak było pomyślane od początku. Podkalicki miał dostać order w dniu urodzin. Sam o to prosił Gomułkę. Żeby nie musiał przyjeżdżać do Warszawy.
– Podkalicki miał urodziny wczoraj, a my jedziemy dziś. A skoro ty tak mówisz, to pewnie mój informator jest do dupy… – skonkludował cicho Poletyło i zamilkł.
Po piętnastu minutach jazdy przez las popękany asfalt zamienił się w szutrową nawierzchnię, a parę chwil później zatrzymałem wołgę pośrodku polany przed rozwidleniem. Wydawało mi się, że droga w prawo wygląda lepiej, ale wolałem spytać.
– Gdzie teraz?
Henke pochylony nad notesem nawet nie spojrzał na drogę.
– W lewo…
Wrzuciłem jedynkę i skręciłem w lewo.
– Byłeś tam kiedyś, Jasiu? – Poletyło znów dał znać o sobie.
Henke nie odpowiedział.
– Czyli byłeś! – Major wyraźnie się ożywił. Odkręcił korbką szybę po swojej stronie i z wychyloną głową lustrował las. – I po chuj było się budować w takiej głuszy?
Wydało mi się, że to idealna chwila, żeby pochwalić się wiedzą.
– Gadastruga to poniemieckie siedlisko. Nazywało się Schnattenbach. Mieszkał tutaj von jakiś tam, a przed samą wojną była tu stacja Abwehry, kilkaset metrów od dawnej granicy z Niemcami.
Poletyło spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
– Młody kolega widzę encyklopedysta?
Przyjąłem to jako komplement.
– Mają tam wszystko, co potrzeba, nawet kaplicę! – dodałem.
Henke spojrzał na mnie beznamiętnie, więc żeby odpowiedzieć na niezadane pytanie, dorzuciłem szybko:
– Mówili nam o tym na kursie przygotowawczym.
Pułkownik nic nie powiedział, natomiast Poletyło natychmiast złapał mnie za słowo.
– Kaplicę? Jesteś może wierzący, chłopie?
To pytanie lekko mnie spłoszyło, więc skłamałem:
– Nie! No skąd?!
– To źle. Bo w coś trzeba wierzyć. Na przykład w naszą ludową ojczyznę?
Poletyło zawiesił pytanie, czekając pewnie, jak szybko zareaguję.
– Nie, no w nią wierzę! – odparłem natychmiast.
Chyba jednak spóźniłem się o kilka sekund z odpowiedzią, bo Poletyło zmrużył oczy i cicho zapytał:
– A w sojusz ze Związkiem Radzieckim?
– Oczywiście, że wierzę!
– I jego przodującą rolę w świecie?
– Także! – I żeby to udowodnić, dodałem: – A lot Jurija Gagarina w kosmos napawa mnie dumą.
To akurat było prawdą. Kiedy w kwietniu Gagarin wylądował po swoim kosmicznym locie, miałem prawdziwą satysfakcję. Do końca nie wiem dlaczego. Oczywiście nie dlatego, że wyprzedził w kosmosie Amerykanów. Byłem raczej dumny z tego, że człowiek może dokonać takich rzeczy. Niech to będzie nawet radziecki człowiek. Byłem dumny z naszego gatunku po prostu. Gdyby ode mnie zależała ewolucja homo sapiens, ludzkość nie wyszłaby jeszcze z etapu zbieractwa. Na etap myślistwa raczej zabrakłoby mi odwagi.
Chyba przedobrzyłem, bo Poletyło nagle stał się nieufny.
– Dlaczego Gagarin cię dumą napawa?
Musiałem trochę opakować mój entuzjazm.
– No, bo pierwszy człowiek w kosmosie był nasz! Wyprzedził Alana Sheparda, imperialistę z Ameryki, o dwa miesiące.
Choć tak naprawdę to bardziej cieszyłem się z Sheparda.
Henke westchnął i mruknął pod nosem coś, czego nie usłyszałem. Widziałem w lusterku, że Poletyło patrzy na mnie znacząco, a potem zwraca się do Henkego.
– A ciebie, Jasiu? Jurij Gagarin? Napawa dumą?
Henke milczał dobre pięć sekund, zanim odpowiedział:
– Łeb mi pęka, Stefan! Wiem, po co mi cię tu dodali, ale się odpierdol.
Poletyło wybuchnął śmiechem.
– Przecież to zgrywy są, Jasiu! Wiem, że jesteś socjalistą jeszcze sprzed wojny! Szczery pepeesowiec, jak nasz premier.
Henke nie odpowiedział i Poletyło znów spojrzał na mnie.
– Ale my o tym tu naszym młodym towarzyszu nic nie wiemy. Powiedz coś o sobie!
Takiego pytania się nie spodziewałem. Wiedziałem przecież, że Poletyło musi wiedzieć o mnie wszystko, pewnie nawet to, że jestem członkiem Dyskusyjnego Klubu Filmowego „Zygzakiem”. Więc po co ten cyrk? Czułem, że szykuje jakąś światopoglądową zasadzkę. Zacząłem się jąkać.
– Ale co o sobie…? No, towarzysz Pietrzykowski zachorował, to jestem dziś w zastępstwie za niego…
– To dziś. – Poletyło uśmiechał się przebiegle. – A wczoraj? A przedwczoraj? A rok temu? Skądś ty się w ogóle wziął? Wyglądasz jak dobry uczeń, a nie czekista!
Przełknąłem ślinę.
– Próbowałem zdawać na medycynę, nie udało się. Czekało mnie wojsko, więc zgłosiłem się do służby na ochotnika. Jestem słuchaczem szkoły oficerskiej w Legionowie. Znam się trochę na samochodach i nieźle prowadzę, pewnie dlatego przenieśli mnie do centrali…
Nie powiedziałem wszystkiego, ale jeśli Poletyło wszystko o mnie wiedział, to nie musiałem, a jeśli nie wiedział, to tym bardziej.
– Zdawałeś na medycynę? Brawo – pochwalił mnie major. – Czyli nie boisz się widoku krwi?
Takiego pytania też się nie spodziewałem.
– Nie, no skąd! – odpowiedziałem natychmiast.
– To bardzo dobrze. Czyli w tej firmie też dasz radę. Choć mnie na widok krwi ciągle robi się słabo – wyznał Poletyło. – A zabiłeś już kogoś?
– Nie! No skąd!? – odpowiedziałem kolejny raz.
– Wszystko przed tobą – pocieszył mnie.
– Chciałem na medycynę, żeby raczej ratować ludzi.
– Zuch chłopak! Sprawdzisz się, to pomożemy ci się dostać na medycynę. A twój ojciec? Kim jest?
Wiedziałem, że to podchwytliwe pytanie padnie, mimo że Poletyło doskonale znał odpowiedź.
– Wojskowym. Zawodowym wojskowym. Był.
– Zawodowym wojskowym? W jakiej broni?
– Artylerii. Był rotmistrzem… to jest kapitanem… dowódcą szwadronu artylerii konnej.
– Rotmistrzem artylerii konnej? Czyli za sanacji. A co teraz robi?
– Nie żyje – odparłem ostrożnie. – Zginął na wojnie.
– Gdzie?
– Niemcy zamordowali go w Katyniu – skłamałem podwójnie, bo wiedziałem tylko, że ojciec został uznany za zaginionego gdzieś na Polesiu we wrześniu trzydziestego dziewiątego. Oczywiście wiedziałem tak samo jak Poletyło i Henke, że Katyń to Stalin i towarzysze radzieccy, ale nie chciałem odpowiadać na następne podchwytliwe pytania. Poza tym nie byłem pewien, czy major nie znał mojej teczki osobowej, a na pewno mógł sprawdzić w każdej chwili, więc musiałem powtarzać to, co napisałem w życiorysie.
– Hmm… – Poletyło jakby się zatroskał. – A matka? Zaraz! – Major nagle coś sobie przypomniał i zakrył usta w niemym zachwycie. – Czy ty czasem nie jesteś ten chojrak, co postawił się w szkole przełożonemu i ma za karę odpracować u nas za kierowcę i ochroniarza?!
Jednak Poletyło wiedział wszystko.
– No, tak… To ja… – przyznałem się.
– Coraz lepiej! Jasiu, wiesz kogo my tu mamy? Resortową gwiazdę!
Nie znosiłem takich gadek, ale pułkownik oczywiście nie reagował, więc major ciągnął:
– A przypomnij mi, o co poszło?
Chciałem się jakoś wykręcić, wiedziałem jednak, że z nim to się nie uda, powiedziałem więc prawdę.
– Miałem nieporozumienie z instruktorem Szczepanikiem… – wyznałem cicho.
– A! Tak! – Poletyło klepnął się w udo z uciechy. – Teraz sobie przypomniałem! Dałeś mu w ryj, czy coś takiego?
– Nie! Tylko odepchnąłem, a on zahaczył nogą o kosz na śmieci i się przewrócił…
– Tak czy owak, brawo! Nie znoszę chujka. – Major autentycznie się ucieszył. – A co on zrobił?
– Wstał i złożył na mnie raport…
– Nie! Pytam, co zrobił, zanim go przewróciłeś?! To ciekawsze.
– Zachował się źle wobec pewnej dziewczyny, to znaczy kobiety…
– Aaa! Dżentelmen do tego! Masz u mnie plus! – Klepnął mnie w plecy.
Myślałem, że na tym koniec, ale niestety Poletyło znowu sobie coś przypomniał.
– Czekaj, czekaj! Czy ty czasem nie kręcisz z córką naczelnika wydziału paszportów? To była ona?
W dupę kopany, wiedział wszystko!
– Tak… – odpowiedziałem jednocześnie na dwa pytania – …ale nie wiem, czy kręcę, po prostu się spotykamy.
– Jasiu! My tu mamy naprawdę specjalnego gościa! Z takim kierowcą i ochroniarzem od razu raźniej się czuję! – rzucił Poletyło z entuzjazmem. A może po prostu zakpił?
Jedyna korzyść z tego przesłuchania była taka, że nie musiałem wyjaśniać pułkownikowi, dlaczego tu jestem. Już chciałem otworzyć usta, żeby coś powiedzieć, gdy niespodziewanie odezwał się Henke:
– Daj mu już spokój, co, Stefan?! Czasy się zmieniły! Mamy lata sześćdziesiąte! Stalin, kurwa, dawno umarł!
Poletyło zamilkł na chwilę. Ale nie na długo.
– Czy miałeś na myśli, Jasiu: „Stalin” przecinek „kurwa umarł”? Czy „Stalin kurwa umarł” bez przecinka? – zapytał chytrze Poletyło.
– Zaraz ci kurwa bez przecinka jebnę! – odparł cicho pułkownik i widać było, że może dotrzymać obietnicy.
– No, już dobrze, już się nie złość… – Major wycofał się pokornie, a do siebie mruknął: – No zmieniły się czasy, niestety.
– Łeb mi napierdala, nie możemy jechać chwilę w milczeniu?!
– Proszek nie pomógł?
– Nie! – Henke tym jednym słowem zakazał dalszej gadki.
Widziałem w lusterku, jak Poletyło kiwa potulnie głową. Jechaliśmy w milczeniu aż do Gadastrugi.
Była za pięć dziesiąta. Udało mi się przejechać ponad czterysta kilometrów w niecałe cztery godziny, wliczając w to postój na siku. Wydawało mi się, że to bardzo dobry wynik, ale na próżno oczekiwałem wyrazów uznania. Z drugiej strony wiedziałem, że w naszej firmie nie ma pochwał za dobrą robotę, łatwo było natomiast o opierdol za byle potknięcie.
Od dwóch minut prowadziłem wołgę wzdłuż długiego parkanu z solidnych metalowych prętów, zwieńczonego drutem kolczastym. Gadastruga musiała być olbrzymim terenem. Wreszcie za ogrodzeniem zaczęły ukazywać się kolejno zabudowania gospodarcze ze sterczącym wśród nich szpiczastym dachem kaplicy, a trochę dalej na łagodnym wzniesieniu rozparła się szeroko jednopiętrowa willa z gankiem i kolumnami. Przy dozwolonych przez komunistyczne prawo jedenastu metrach kwadratowych na mieszkańca poniemieckie siedlisko robiło wrażenie – zwolnionego od tych ograniczeń – peerelowskiego Soplicowa z pruską architekturą.
Przy bramie wjazdowej stał parterowy domek dla służby, pełniący widocznie także funkcję stróżówki. Wyłonił się z niego niski, acz krzepki mężczyzna ubrany jak dziewiętnastowieczny ekonom, w bryczesy, sztylpy oraz myśliwską marynarkę założoną na białą koszulę i z fularem pod szyją. Przypominał Ericha von Stroheima w Bulwarze Zachodzącego Słońca. Na widok naszej wołgi rozpłynął się w uśmiechu.
– Witamy! Witamy! Czekamy wszyscy. Nie przypuszczaliśmy, że tak wcześnie towarzysze przyjedziecie!
„Ekonom” otworzył potężną bramę, podniósł szlaban i wpuścił nas do środka. Zrobiłem rundkę wokół rozłożystego dębu, który rozsiadł się pośrodku klombu, i wjechałem na placyk, służący za parking dla samochodów. A było na co popatrzeć. Obok skromniejszych aut jak moskwicz 407 i wartburg 311 przed gankiem stała ogromna limuzyna GAZ13, czyli czajka. Ciekaw byłem, kto mógł przyjechać czajką? Wszyscy wiedzieliśmy, że produkowano ją tylko dla wysoko postawionych członków nomenklatury, a i to przede wszystkim tej radzieckiej. Obok czajki stało w cieniu ciemnozielone NSU Prinz na wiedeńskich numerach. „Niezłe towarzystwo” – pomyślałem. Zagraniczna rejestracja była sześciocyfrowa. Polskę zaludniało cztery razy tyle mieszkańców co Austrię, za to na tablicach rejestracyjnych było o dwie cyfry mniej niż u nich. Kolejna gorzka prawda wychodziła na jaw. Mieliśmy o wiele mniej samochodów. I mimo że według radia i gazet moralnie przewyższaliśmy Zachód, to takie proste fakty przypominały o tym, kto jest górą. Przynajmniej mi przypominały. Cały czas czułem, że cywilizacyjnie siedzimy głęboko w dupie świata.
Podjechałem kilkanaście metrów dalej i dopiero teraz ujrzałem samochód moich marzeń! Pod wiatą obok willi stał nowiutki, lśniący volkswagen garbus. Błękitny. Czyż można marzyć o piękniejszym samochodzie? Wysiedliśmy. Chciałem zamknąć wołgę na klucz, ale Henke, nie odwracając się, rzucił w moją stronę:
– Zostań w wozie.
Wróciłem za kierownicę. Odkręciłem szybę i głęboko wciągnąłem powietrze w płuca. Poczułem zapach rozgrzanych na piasku sosnowych igieł i szyszek, żywicy i jeszcze czegoś, co trudno było nazwać, ale co stanowiło o aromatycznej niepowtarzalności tych okolic. Przypomniało mi to pierwszą wizytę nad morzem w leśniczówce Szklana Huta niedaleko Choczewa. Zaraz po wojnie byłem tam z mamą i babcią na bezludnych, długich na kilometry plażach z wydmami. Dla pięciolatka, który pierwszy raz widział morze, taki widok zostaje już w głowie na zawsze. Woda, dzika plaża, wydmy i nikogo dookoła. Potem zawsze dziwiłem się, kiedy zdarzyło mi się wyjechać pod namiot do Jastarni czy Sopotu, skąd tyle ludzi na plaży. Jak w takim tłoku można odpoczywać? Dopiero niedawno dowiedziałem się od babci, że plaża w Choczewie była terenem wojskowym. I tylko dzięki temu, że stary, jeszcze przedwojenny przyjaciel ojca był komendantem miejscowego garnizonu Wojsk Ochrony Pogranicza, mogliśmy tam bezkarnie i bezludnie wylegiwać się na kocach.
Podobno na tej samej plaży Tadeusz Konwicki, mój ulubiony pisarz, nakręcił później film Ostatni dzień lata, który wygrał festiwal w Wenecji trzy lata temu. Swego czasu w kinach film przegapiłem i ciągle go jeszcze nie widziałem, ale był w czołówce moich zaległości do odrobienia. Miałem nadzieję, że DKF „Zygzakiem” niebawem go pokaże.
Dziś jednak na wycieczkę nad morze nie liczyłem. W linii prostej dzieliło mnie od niego z piętnaście kilometrów, ale znany z dzieciństwa zapach był ten sam.
Oderwałem się od wspomnień, bo zobaczyłem, jak von Stroheim wpatrywał się sprytnym oczkiem w dyplom i pudełko w rękach Henkego.
– Cóż za wspaniały prezent urodzinowy! – westchnął przymilnie.
Henke spojrzał nań przeciągle, a Poletyło skorzystał z okazji, żeby pokazać, kto tu rządzi.
– O czym wy, Pławak, mówicie?
– Nooo… o tym odznaczeniu dla towarzysza Karola…
Mój von Stroheim, który jak się okazało, nazywał się dość trywialnie Pławak, przerwał nagle, bo coś zauważył. W ułamku sekundy z przymilnego spaniela przemienił się w owczarka alzackiego. Rzucił się naprzód w stronę ogrodzenia w zacienionej części ogrodu.
Z twarzą przyklejoną do metalowych sztachet stał tam może trzynastoletni wyrostek o płowej czuprynie.
– Uciekaj! Sio! No już, gówniarzu!
Nie wiadomo skąd w ręku von Pławaka pojawił się pejcz, z którego z wielką wprawą strzelił w stronę chłopaka. Gówniarz czmychnął w las. Pławak wrócił do nas już jako spaniel. Jeśli dla Henkego i Poletyły ta zmiana była tak samo dziwna jak dla mnie, to nie dali tego po sobie poznać. Major musiał jednak zapytać:
– Kto to był?
Zarządca machnął lekceważąco ręką.
– A taki Antek od Szoplików, ze wsi. Przyłazi tu podglądać.
– Młody Szoplik, syn stolarza? – zapytał od niechcenia Poletyło.
Czyżby rzeczywiście major znał wszystkich? Pławaka zamurowało.
– Towarzysz go zna? Jakim cudem? – Zmarszczył brwi, jakby zrozumiał niedorzeczność tego pytania. – Ach, przecież…!
Widząc, że Pławak przypomniał sobie, z kim ma do czynienia, Poletyło tylko uśmiechnął się pobłażliwie.
– Niech przyłazi. To inne czasy, Pławak. Tolerujemy obywateli z czworaków. Zwłaszcza że jego ojciec stolarz to dobry fachowiec.
– Przepraszam, macie rację, towarzyszu majorze. – „Ekonom” zaczął się mitygować i stał się nagle bardziej rzeczowy. – Towarzysz Karol pewnie u siebie. Zaraz sprawdzę. Proszę za mną.
W tym momencie zadzwonił radiotelefon w samochodzie. Odruchowo wyciągnąłem rękę po słuchawkę, ale Henke już otwierał drzwi z drugiej strony i ruchem głowy kazał mi wysiąść. Wysiadłem i odszedłem na dwa kroki od auta. Pułkownik odebrał i zatrzasnął drzwi ze swojej strony, ale przez nadal otwarte okno od strony kierowcy słychać było doskonale, co mówi.
– Henke… – Po chwili słuchania kogoś po drugiej stronie zaczął powoli: – Tak jest, towarzyszu premierze… Właśnie przyjechaliśmy… Zamelduję, jak tylko wręczę… – Nagle pułkownik zatrzymał się w pół słowa. – Ach, tak? Zmiana planów? Jasne… Tak jest!
Odłożył słuchawkę i zamyślił się na chwilę. Potarł skronie dłońmi, potem wykręcił jakiś numer.
– Henke. Z kapitanem Umiastowskim… – Czekając, pułkownik patrzył przed siebie jak poeta szukający natchnienia do napisania wiersza. Wreszcie w słuchawce coś zaskrzeczało. – Umiastowski? Czołem – powiedział pułkownik. – Ile czasu potrzebujesz, żeby zebrać ludzi? Yhm. Dobra. A za ile możesz być w Gadastrudze? Dobra… Tylko nie później… Bez odbioru.
Odwiesił słuchawkę na widełki, po czym wrzucił dyplom i pudełko z orderem do schowka przy tablicy rozdzielczej, a wyciągnął stamtąd szybko jakiś metalowy przedmiot, który błysnął w słońcu. Nie zdołałem się dobrze przyjrzeć. Czy mi się zdawało, czy to rzeczywiście były kajdanki?! Aż taka zmiana planów? Henke popatrzył na mnie, jak mi się wydawało, z obawą. Pewnie wolałby, żeby zamiast mnie był tu jego stary druh Pietrzykowski. Potem wsunął kajdanki do kieszeni spodni i wysiadł z wołgi. Pławak zauważył, że Henke nie ma już w ręku dyplomu ani pudełka. Poletyło też to zauważył, ale o nic nie zapytał.
Zarządca pokiwał głową, jakby rozważał coś w duchu i poprowadził ich w stronę willi. Ponieważ tym razem Henke nie kazał mi zostać w aucie, skwapliwie podążyłem za nimi. Coś mi mówiło, że dzień już nie będzie tak przyjemny i że odkładana od tygodni wyprawa do kina na najnowszy przebój Matka Joanna od Aniołów, a także kawiarnia, spacer i może jeszcze coś z Wandą znowu będą musiały poczekać.
Weszliśmy do wnętrza, które mogłoby służyć jako wzór salonu myśliwskiego. Ściany wyściełane tkaniną, o której nie miałem najmniejszego pojęcia, że istnieje, zawieszono swojskimi porożami jeleni, łosi i kozic, a na centralnym miejscu dumnie tkwiły egzotyczne trofea – wypchane głowy gazeli i bawołów. Prawdopodobnie z Afryki. Większości tych biednych zwierząt nie widziałem nawet w zoo.
Pod ścianami salonu, w trzech gablotach jak w muzeum, znajdowała się broń myśliwska. Także biała. Były tu nawet samurajskie miecze.
– O! – zdumiał się Poletyło. – Mają tu katany i tanto!
Nie znałem tych nazw, ale zdaje się, że major wiedział wszystko na każdy temat.
– A nawet wakizashi! – dodał Pławak, wskazując krótszą wersję miecza. – Nie wiem jak panowie, ale towarzysz Karol uwielbia filmy o samurajach! Ja zresztą też! A tym tutaj – zarządca pokazał na wiekowy egzemplarz ze śladami plam na skórzanej pochwie – Kojima-san, ostatni samuraj, popełnił seppuku! – pochwalił się.
Henke spojrzał na niego spod ciężkich powiek, westchnął, ale nic nie odpowiedział.
Zauważyłem z pewnym zdziwieniem, że obok polskich karabeli wisiały szable z widocznym na klindze napisem cyrylicą: Konarmia 1920. Zdobyczne na wojnie polsko-bolszewickiej kozackie szable? W drugiej gablocie leżała poukładana w wyściełanych aksamitem pudełkach broń palna krótka. Rewolwery i pistolety różnego kalibru. Wreszcie w ostatniej, wysokiej witrynie stała myśliwska broń długa. Były tam belgijski sztucer z Liège, chyba jeszcze z powstania styczniowego, a także dwie strzelby skałkowe z inkrustowanymi srebrem kolbami pamiętające pewnie powstanie Mahdiego.
Pławak ruszył w głąb salonu i schodów wiodących na piętro.
– Lecę poszukać towarzysza Karola…
Poletyło popatrzył za nim, po czym podszedł blisko do Henkego i spojrzał mu prosto w oczy.
– Zmiana planów, Jasiu?
Pułkownik nie odpowiedział, ale i nie odwrócił wzroku. Poletyło pokiwał głową i spojrzał na mnie, jakbym to ja był wszystkiemu winien.
Z kuchni na końcu korytarza wyszła wysoka kobieta ubrana jak guwernantka, z siwymi włosami upiętymi w kok. Weszła do salonu, wycierając dłonie w haftowaną chustkę, którą potem schowała w rękawie.
– O! Już panowie są? Dzień dobry! Czy mam podać drugie śniadanie?
Poletyło uśmiechnął się na jej widok.
– Chętnie! Co tam macie?
– Rogaliki, marmolada domowej roboty, jajka faszerowane, jajka po wiedeńsku, wędliny, sery, kawa, herbata – odpowiedziała.
– Dwa jajka po wiedeńsku, jeśli można prosić – rzucił Poletyło, ale Henke zignorował jego zamówienie.
– Dzięki za zaproszenie, ale tym razem chyba nie zdążymy.
– Dlaczego…? – Poletyło nie dawał za wygraną. – To zajmie tylko pięć minut. Ja szybko jem!
– Możesz się wreszcie zamknąć? – Obcesowość Henkego zaskoczyła wszystkich poza nim samym. Major łypnął nań niechętnie, lecz pułkownik niewzruszony patrzył w stronę pojazdów stojących na podjeździe. – Gdzie są pasażerowie tych aut? – zapytał.
Zanim gospodyni zdążyła odpowiedzieć, z góry zszedł Pławak.
– Towarzysza Karola nie ma u siebie… Wszyscy rano wybrali się na grzyby, ale wydawało mi się, że on nie poszedł.
Henke wskazał widoczne przez okno zaparkowane samochody.
– To wszystko urodzinowi goście?
Gospodyni kiwnęła głową.
– Tak.
Poletyło przyglądał się z zainteresowaniem wystawionym w gablotach eksponatom.
– Rozumiem, że jest pozwolenie na każdą sztukę broni palnej tutaj?
Zanim Pławak zdążył zareagować, Poletyło wydał z siebie chichot, który mógł przyprawić o ciarki na plecach.
– To był żart! – wyjaśnił.
Zarządca pokiwał głową i zakręcił się niepewnie, uważając, żeby nie stanąć tyłem do nikogo z nas.
– Towarzysz Karol miał takie piękne okrągłe urodziny! Wczoraj po południu wrócił z zagranicy prosto na przyjęcie… – zaczęła relacjonować gospodyni ze zbyt szerokim, przez co sztucznym, uśmiechem.
Pławak, chcąc podkreślić, kto tu jest gospodarzem, przerwał jej:
– Antosiu, przynieś panom coś do picia. Panowie z drogi, pewnie spragnieni! Zerknę, czy nie ma go nad stawem… Proszę, siadajcie, panowie.
Antonina ruszyła w stronę kuchni, Henke jednak ją zatrzymał.
– Nie ma takiej potrzeby.
– To ja pójdę poszukać. – I stukając obcasami po drewnianej podłodze, Pławak szybkim krokiem wyszedł na dwór.
– Skąd z zagranicy? – Henke wrócił do rozmowy.
– Z Berlina…
– Z Berlina? – zainteresował się Poletyło.
– Tego w NRD – pospieszyła z wyjaśnieniem Antonina. – Pan Karol skończył właśnie pięćdziesiąt lat, ale wygląda na piętnaście lat mniej, prawda?
– Prawda – odparł pułkownik niechętnie.
Tak, to wiedzieli wszyscy. Dbał o siebie do nieprzyzwoitości. Specjalna dieta, ćwiczenia fizyczne, basen, tenis trzymały go w świetnej formie. Przystojny jak filmowy amant, prawdziwy wybraniec losu. Miał wszystko. Władzę, pieniądze i kobiety. Wprawdzie dwie pierwsze sprawy zawdzięczał niesłychanej inteligencji, która sprawiała, że przewidywał to, co się może wydarzyć, dużo wcześniej niż inni, a kobiety nie mogły się oprzeć urokowi zabójczo przystojnego króla świata. Kolejni bonzowie PZPR lubili go mieć w swoim towarzystwie, jako wyjątek od reguły, że wśród prostackich chłopskich gąb nomenklatury jest ktoś o urodzie przedwojennego ziemianina. A do tego ktoś, kto budzi zaufanie.
Dwukrotnie żonaty, był przedmiotem wielu zazdrosnych spekulacji na temat liczby kobiet, które straciły dla niego głowę. Obecnie szczęśliwy ojciec ośmioletniej córeczki i mąż najpiękniejszej kobiety w ludowej ojczyźnie, arystokratki, do której wzdychał sam premier Cyrankiewicz. Właśnie wjeżdża ostatnim modelem volkswagena garbusa i zatrzymuje się przed domem. Podkalicki woli sam prowadzić nawet za cenę zmęczenia. Siedemset kilometrów z Berlina przejechał w siedem i pół godziny, czym też będzie się chwalił przez najbliższy tydzień. Pławak podbiega, by otworzyć drzwi auta. Z garbusa wysiada towarzysz Karol, niedbale przystojny jak Gary Cooper. Na przedramieniu przerzucony ostatni krzyk mody – ortalionowy płaszcz, w drugiej ręce torba pomarańczy. Dla Polaków to zimowy owoc dojrzewający na krótko w okresie Bożego Narodzenia, ale w NRD, dokąd przenikają dostawy z NRF-u, w sklepie dla dyplomatów występuje przez cały rok. Na ganku czeka na niego najpiękniejsza i najlepiej ubrana kobieta w całym obozie socjalistycznym, Diana, de domo Rzewuska. Teraz wita go gorącym pocałunkiem, którego zazdroszczą mu mężczyźni we wszystkich demoludach, łącznie z Kubą, Koreą Północną i Wietnamem. Córeczka Idalia, cała w loczkach jak aniołek, wybiega mu naprzeciw z własnoręcznie przygotowaną laurką i rzuca się tatusiowi na szyję. Czyż może być piękniejszy obrazek szczęścia rodzinnego?
Antonina opowiadała o czymś Henkemu, lecz ja w głowie przewijałem sobie taki właśnie film z przyjazdu towarzysza Karola. Bardzo byłem ciekaw tej Diany, żony trofeum, o której zaletach i urodzie ciągle się w firmie mówiło.
Tymczasem do salonu wrócił Pławak.
– Nigdzie nie mogę go znaleźć. Może jednak poszedł na te grzyby?
Antonina pokręciła stanowczo głową.
– Nie… Byłam przy tym, jak państwo wychodzili. Dałam im koszyk z prowiantem. Pana na pewno z nimi nie było.
– Jedzą, piją, grzyby zbierają i czekają, aż generał Anders wróci zrobić im ojczyznę… – Poletyło podzielił się z nami kolejną złotą myślą, a Pławak na dźwięk nazwiska generała Andersa drgnął przestraszony i spojrzał na Henkego z obawą, jaka będzie jego reakcja.
Ponieważ pułkownik milczał, Pławak czuł się w obowiązku zareagować.
– Jak to generał Anders? Co też towarzysz major?
Henke spojrzał na Poletyłę wymownie, a potem przeniósł wzrok na Pławaka.
– Co chcieliście przez to powiedzieć? – spytał.
Przestraszony Pławak, by zmienić temat, klepnął się z rozmachem w udo.
– Kaplica! Jeszcze tam nie sprawdzałem. To pójdę do kaplicy!
„Ekonom” wybiegł, a Henke utkwił wzrok w dwóch srebrnych coltach będących ozdobą gabloty z bronią krótką.
– Dużo było gości na urodzinach?
Antonina pokręciła głową.
– Nie… Tylko najbliżsi znajomi. Sami swoi.
– Sami swoi? Czyli? – spytał Henke.
– No, przyjaciele, sąsiedzi…
– I wszyscy zostali na noc?
– Tak. Wieczorem była burza. Wydawało się, że tak będzie najlepiej… – odparła gospodyni.
Henke spojrzał na nią badawczo.
– Aha… Czyli wcześniej nie planowali zostać na noc?
– Nie. Tylko ci, którzy mieszkają najdalej.
– Czyli kto?
Z jakiegoś powodu Antonina nie odpowiedziała na to pytanie, zamiast tego zaczęła zupełnie nowy wątek.
– Ale pan Karol to najbardziej ucieszył się, że panienka Sara zdążyła dojechać…
Z jakiegoś powodu Henke nie dopytywał, skąd dojechać zdążyła i co to za panienka Sara. Poletyło ożywił się, popatrzył znacząco na pułkownika, ale ten kolejny raz pozostał nieprzenikniony.
– Panienka Sara? – musiał spytać major.
– I co w tym dziwnego? – zapytał Henke.
Antonina się zawahała.
– No, bo to prawie trzy tysiące kilometrów.
Nadstawiłem uszu. Antonina może nie była panią Danvers z Rebeki Hitchcocka, ale miała jakąś chłodną obojętność, zamaskowaną fałszywą nieśmiałością. Byłem pewien, że gdyby nie było z nami Henkego i jego charyzmy, już dawno by nas stąd wyprosiła.
– Wiemy, że córka towarzysza Karola z pierwszego małżeństwa mieszka w Izraelu. Chce pani powiedzieć, że przyjechała specjalnie na urodziny ojca? – Głos Henkego brzmiał tak bezbarwnie, że wydawać się mogło, że panienka Sara przyjechała z Białej Podlaskiej.
– Tak. Dawno się nie widzieli. Sprawiła mu niespodziankę, bo przyjechała bez uprzedzenia. Pan był z tego powodu bardzo uradowany.
– Nasze relacje polityczne z Izraelem od czasu powstania tego państwa są więcej niż poprawne. Towarzysz Wiesław wielce sobie ceni polską diasporę w tym kraju i jej związki z ludową ojczyzną. Dzięki temu możemy podróżować tam bez przeszkód – przemówił Poletyło, jakby czytał z reklamowego folderu biura podróży dla członków KC PZPR.
Henke nawet na niego nie spojrzał.
– O wilku mowa… – Antonina spojrzała w kierunku schodów, z których schodziła młoda dziewczyna.
„O wilczycy raczej…” – przemknęło mi przez głowę. Sara mogła mieć najwyżej dwadzieścia, dwadzieścia dwa lata. Była wysoka i szczupła. Dość szerokie ramiona sprawiały, że z daleka wyglądała jak chłopiec. Kręcone włosy zaplecione były ściśle we francuski warkocz, jakby nie chciała podkreślać swojej kobiecości. Amerykańskie dżinsy, Lee albo lewisy, opinały wąskie biodra. I tak jak mogłem do każdego dopasować podobnych z wyglądu aktorkę lub aktora, tak w przypadku Sary byłem bezradny. Sara była wyjątkowa. Nigdy nie widziałem tak zjawiskowej dziewczyny niepodobnej do nikogo poza sobą samą. Do tego płynął za nią jakiś nieziemski aromat perfum, których dotąd nie spotkałem.
Uśmiechała się, ale tylko ustami i dolną połową twarzy. W zielonych oczach w kształcie migdałów widziałem głęboki i przejmujący smutek. Wszystko razem powodowało, że była urzekająca. W ręku trzymała grubą książkę. Zobaczywszy nas, na ułamek sekundy zatrzymała się niepewnie, ale zaraz uśmiechnęła się szeroko i podeszła bliżej.
– Dzień dobry panom.
Henke skinął głową i się przedstawił.
– Dzień dobry pani, pułkownik Jan Henke.
– Ach, to pan? – Sara otworzyła szerzej oczy. – Tata mówił mi sporo o panu.
– Doprawdy? Nie muszę więc nic dodawać. – Wydało mi się, że Henke lekko się zmieszał, ale zaraz uśmiechnął się kurtuazyjnie i wskazał na nas. – To moi współpracownicy, major Poletyło i… – Pułkownik obejrzał się i zmarszczył brwi zły na mnie, że powinien mnie przedstawić, a najwyraźniej nie zapamiętał, jak się nazywam.
– Podchorąży Felicki Jeremi! – wykrztusiłem odpowiedź o ton za głośno.
Poletyło zrobił krok do przodu i wyciągnął do kobiety rękę. Sara odruchowo podała mu swoją. Wtedy major z elegancją, o którą nigdy bym go nie podejrzewał, schylił się i ucałował jej dłoń. Sara przeniosła wzrok na mnie i spojrzała mi prosto w oczy. I wtedy… no, właśnie, wtedy się zakochałem! Zaschło mi w ustach, wargi miałem sklejone. Serce zaczęło walić mi tak mocno, że bałem się, że uszkodzi broń w kaburze na piersi. Ukłoniłem się tylko desperacko i najuprzejmiej, jak umiałem. Jeśli istnieje coś takiego jak coup de foudre – uderzenie pioruna – to właśnie mi się to przydarzyło. Teraz mógłbym zostać tu jak najdłużej, byleby Sara była w pobliżu. Natychmiast przestałem się martwić o to, czy uda mi się zadzwonić i uprzedzić Wandę, że dziś z Matki Joanny, a tym bardziej z aniołów, nici. I w ogóle nici z tego, o czym jeszcze kilka godzin temu marzyłem. Kiedy się wyprostowałem, zobaczyłem, że Sara ciągle na mnie patrzy. W jej oczach była ciekawość zmieszana z lekką niechęcią, a może rozbawieniem: co taki koleś wyglądający jak dobry uczeń robi w służbach specjalnych PRL-u?
Znałem ten rodzaj spojrzenia. Szybko opuściłem wzrok. Teraz dopiero zauważyłem, że książka, którą trzymała w ręku, ma angielski tytuł.
– Panowie przyjechali specjalnie aż z Warszawy? W jakim celu? – Sara była uroczo konkretna.
Wtedy zauważyłem, że po raz pierwszy Henke się zawahał. Na sekundę, ale jednak.
– Służbowo… – odpowiedział.
Sara przełożyła sobie to słowo na obecną, konkretną sytuację, bo trwało kilka sekund, zanim skonstatowała:
– Skoro Warszawa wysłała do taty aż pułkownika SB, to musi to być bardzo poważna sprawa?
– W rzeczy samej. – Pułkownik próbował złagodzić odpowiedź bladym uśmiechem.
– Mam nadzieję, że z przyjemnego powodu jest ta wizyta. Tata wczoraj miał urodziny.
– My właśnie z powodu urodzin… – miękko wszedł Poletyło, w jakiś dziwny sposób onieśmielony. Zauważyłem, że patrzy na książkę w rękach Sary – O! To nie po polsku?!
– Nie. Po angielsku. – Sara wytrzymała spojrzenie Poletyły, który nie mógł się zdecydować, czy zganić atlantycką kulturę, czy na odwrót, wyrazić podziw. Zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, Sara najbardziej zmysłowym altem, jaki w życiu słyszałem, oznajmiła: – Napisał ją kuzyn mamy, który mieszka na Brooklynie.
– Na Brooklynie? – zdziwił się nieco przesadnie Poletyło.
– W Nowym Jorku.
– Wiem, gdzie leży Brooklyn – rzucił nieśmiało major, jakby się tłumaczył. – A książka? Jaki nosi tytuł?
Poletyło zdecydowanie zmierzał w stronę podziwu nad zachodnią cywilizacją.
– Catch Twenty Two – odpowiedziała Sara z najbardziej amerykańskim akcentem, jaki słyszałem na żywo.
– Kacztuentytu – powtórzył mimowolnie Poletyło.
– Co można przetłumaczyć jako: haczyk… paragraf dwadzieścia dwa – wyjaśniła Sara. – Wyjdzie dopiero w listopadzie, ale wujcio Heller już mi przysłał egzemplarz autorski.
– A o czym traktuje? Skoro paragraf, to pewnie o jakiejś rozprawie sądowej? – zapytał Poletyło tonem członka klubu książki tygodnia.
– O drugiej wojnie światowej. Ale w ironiczny sposób. Zabawny wręcz. To jest o amerykańskich lotnikach, a tytułowy paragraf to punkt w regulaminie, który mówi, że jeśli ktoś jest chory psychicznie, może odmówić latania na niebezpieczne misje wojskowe. A z drugiej strony, jeśli ktoś odmawia latania na niebezpieczne misje, to znaczy, że jest przy zdrowych zmysłach, a więc nie może odmówić latania. Paradoksalna patowa sytuacja bez wyjścia.
– To można pisać o wojnie… – Poletyło zawahał się, szukając słowa – …na wesołą nutkę?
Major kolejny raz przegapił moment, żeby siedzieć cicho, albo Henke po prostu nie wytrzymał tej „wesołej nutki” i spojrzał na Poletyłę lodowato.
– Dajcie już pani spokój, majorze!
– Zresztą co tam Amerykanie wiedzą o wojnie! – Poletyło próbował wycofać się z twarzą. – Czy ktoś z nich czytał na przykład Kolumbów Bratnego albo Barwy walki Moczara?
Na szczęście dla całej sytuacji głośny warkot dieslowskich silników na zewnątrz przerwał rozmyślania o książkach. Antonina wyjrzała przez okno.
– O? Zdaje się, mamy gości… – powiedziała zaniepokojona.
Henke zerknął na podjazd. W oddali za ogrodzeniem zatrzymał się sztabowy gazik, a za nim ciężarówka pełna żołnierzy. Pułkownik odwrócił się do nas.
– Panie mi wybaczą – powiedział to bardziej w stronę Sary i ruszył do drzwi.
My, chcąc nie chcąc, za nim. Oczywiście wolałbym zostać z Sarą, ale obowiązek zwyciężył i rzuciwszy jej przepraszające spojrzenie, wyszedłem. Sara została z książką w ręce i z niepewnym uśmiechem na ustach. Jakby coś przeczuwała.
Henke szedł na ukos przez trawnik w stronę ogrodzenia, gdzie zatrzymały się wojskowe samochody. Poletyło i ja podążaliśmy dwa kroki za nim. Jak spod ziemi wyrósł Pławak i podbiegł do nas, chcąc dołączyć do naszej trójki.
– W kaplicy też nie ma towarzysza Karola. – Spojrzał w stronę żołnierzy. – Za to mamy wojsko? A co się stało?
Henke, nie odwracając się do niego, rzucił krótko:
– Zostańcie na miejscu!
Pławak zarył obcasami w ziemię tam, gdzie stał, a my podeszliśmy do ogrodzenia.
W łaziku dowodzenia obok kaprala kierowcy siedział z zatroskaną miną przystojny kapitan Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego z zapałką w ustach. Musiał to podpatrzeć w jakimś amerykańskim filmie, bo po co mu była ta zapałka? Kiedy Henke do niego podszedł, wypluł ją, nie otwierając drzwi, wyskoczył z wozu przez burtę gazika i gotowy do raportu poprawił polową bluzę. Pułkownik spojrzał na ciężarówkę, gdzie na drewnianych ławkach siedziało ze dwudziestu żołnierzy. Większość z nich była w moim wieku albo młodsza. Proste wiejskie i proletariackie twarze marzące o powrocie do koszar.
– Szybki jesteś, Umiastowski – pochwalił przybysza Henke.
– Miało być piętnaście minut, jest piętnaście minut, panie pułkowniku. – W głosie kapitana pobrzmiewała zblazowana duma.
– Obstawcie teren.
Umiastowski kiwnął głową.
– Ktoś zbiegł?
– Obstaw teren.
– Myśli pan, że zbieg może stawiać opór?
Pułkownik odpowiedział instrukcją.
– Powiedzcie żołnierzom, że mają zatrzymywać wszystkich, którzy będą szli od strony Gadastrugi. Tych, którzy będą szli do Gadastrugi, mają nie zatrzymywać. O każdym przypadku zatrzymania mają natychmiast informować i czekać na decyzje. Mają słuchać poleceń wyłącznie bezpośrednich przełożonych. Nie wolno im słuchać innych rozkazów, nawet gdyby wydawał je generał albo sekretarz partii. Mają się tak rozstawić, aby widzieli i słyszeli siebie nawzajem, tak aby w każdej chwili koledzy mogli meldować przełożonym, co się dzieje. Ile ci to zajmie?
– To duży areał. Z pół godziny?
– Wyślij kogoś z lornetką na wieżę triangulacyjną, widziałem tu kilka po drodze, i raportuj, jak zakończycie.
– Tak jest.
Umiastowski zasalutował, wskoczył na przednie siedzenie i dał znak kierowcy. Łazik ze zgrzytem wrzucanego biegu ruszył. Ciężarówka ze smutnymi żołnierzami, strzelając z rury wydechowej, potoczyła się wolno za nim.
Staliśmy przez chwilę, nie wiedząc, co dalej. Czekaliśmy na instrukcje Henkego. Ten rozglądał się po okolicznych koronach drzew, jakby tam kogoś szukał. Potem ruszył w stronę willi, więc my też. Pławak czekał pośrodku trawnika, tam gdzie go Henke zatrzymał. Pułkownik szedł, patrząc na drzewo stojące najbliżej domu. To był kasztanowiec. Gruba gałąź, wyraźnie naderwana, wisiała na pasku kory, świecąc białym wnętrzem świeżego złamania.
Stróż poszedł za jego wzrokiem.
– Wczoraj w nocy szalała potworna burza i takie jej pokłosie…
– Myślisz, Pławak, że Podkalicki mógł uciec? – zapytał go nagle Poletyło.
Pławak zaskoczony zatrzymał się w pół kroku.
– Dlaczego pan miałby uciekać? – spytał przestraszony.
Tym razem zdumiał się Poletyło.
– Mówicie na niego „pan”?
Zanim „ekonom” znalazł odpowiedź, Henke złapał go za rękaw.
– Skoro to było kiedyś siedlisko Abwehry, to musi mieć schron.
– Słucham? – Pławak nagle zmylił krok.
– Niedosłyszysz czy chcesz zyskać na czasie? – spytał cicho pułkownik, co jeszcze bardziej przestraszyło zarządcę. – Nie wiesz, co to jest schron?
– A, no tak! Pomieszczenie przysposobione na wypadek…
– Jesteś tak głupi czy tylko udajesz? – Poletyło także potrafił być niemiły.
– …wojny – dokończył zdanie i zanim mógł odnieść się do tego, co powiedział Poletyło, najpierw odpowiedział Henkemu: – Oczywiście! Mamy schron!
– Prowadźcie do schronu.
– Tego przeciwatomowego?
– A jest jeszcze inny? – Henke był już wyraźnie poirytowany.
Pławak kiwnął głową i zrobił zapraszający ruch ręką. Wróciliśmy do salonu myśliwskiego. Antoniny, a tym bardziej Sary już tu nie było. „Ekonom” poprowadził nas w głąb domu, gdzie schodki wiodły do kondygnacji niżej. Do schronu…