Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy formuła uniwersytetu jest dziś zagrożona? Na czym powinna polegać jego misja? W czym tkwi jego siła i znaczenie?
W książce O niebo lepiej ksiądz profesor Antoni Dębiński odpowiada na te pytania także na podstawie własnych doświadczeń, poniekąd sam staje się bohaterem własnej opowieści. Odsłania przed nami poszczególne stopnie akademickiego wtajemniczenia, oprowadzając nie tylko po swoim KUL-u dwóch kadencji rektorskich, nie tylko po prawie rzymskim, którym żyje na co dzień, ale także po Lublinie, swoim mieście, gdzie mieszka i pracuje. Ujawnia też kulisy trudnych decyzji życiowych i personalnych.
Odpowiada na pytanie, czy nauka musi być uwikłana w politykę, wyjaśnia, jak to jest podlegać jednocześnie władzy ministerstwa i Watykanu. Tłumaczy, dlaczego medycyna na uniwersytecie jest normą, a nie ekstrawagancją, punktuje przykłady obecności prawa rzymskiego w naszym życiu, odpowiada na pytanie, według jakiego prawa sądzony był Jezus z Nazaretu, wymienia zasługi naszych rodaków dla konstytucji amerykańskiej, świętego Izydora dla Internetu czy wpływ zaborców Rzeczypospolitej na rozwój polskiej kultury prawnej. Niespodzianek jest wiele i dlatego też O niebo lepiej można wpisać na listę lektur obowiązkowych nie tylko dla miłośników Lublina czy KUL-u, ale wszystkich, którym leży na sercu kształt polskiej nauki i kultury.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 259
Gabriela Wilczyńska: „Częściej było mi żal, że mówiłem, nigdy, że milczałem”…
Antoni Dębiński: O! To jedna z moich ulubionych maksym, która po łacinie brzmi: Saepius locutum numquam me tacuisse penitet. Jej autorem jest Publiliusz Syrus, rzymski aktor i aforysta, niezwykła postać w literaturze starorzymskiej.
A jednak zgodził się ksiądz profesor na rozmowę.
Bo, po pierwsze, nie jestem aktorem. A poza tym — że powtórzę za profesorem Wojciechem Łączkowskim, nieżyjącym już prawnikiem — „nigdy wcześniej nie miałem tylu lat”. Kiedy profesor uznał, że jakoś nikt nie kwapi się do tego, by przeprowadzić z nim wywiad, postanowił sam zadawać sobie pytania i sam na nie odpowiadać. I tak powstały jego wspomnienia.
Gotów byłby ksiądz podążyć taką drogą?
Niewykluczone…
Dobrze się ksiądz ze sobą dogaduje?
Chyba nie najgorzej. Jestem cierpliwym słuchaczem (śmiech).
Ale dość często zerka ksiądz na zegarek…
Przyznaję. To moja przywara. Zresztą jedna z wielu…
A inne?
O! Pewnie ujawnią się w czasie naszej rozmowy (śmiech).
Żali się ksiądz?
A po co? Zresztą, kto chciałby tego słuchać?
Narzeka?
Raczej nie. Nie lubię biadolenia. Tym bardziej, że zwykle sami jesteśmy częścią rzeczywistości, na którą narzekamy.
Usprawiedliwia się ksiądz?
Też staram się tego unikać. Rozgrzeszanie siebie jest ucieczką przed przyznaniem się do błędu czy porażki, a przecież te też są częścią naszego życia. Ważne jest, w jaki sposób z nich się podnosimy, uporczywe usprawiedliwianie może prowadzić do tego, że będziemy trwać w iluzji.
A więc jest szansa, że odpowie ksiądz na wszystkie pytania?
Zobaczymy (śmiech). W każdym razie deklaruję taki zamiar. Chociaż stale dzwoni mi w uszach przestroga przypisywana Świętemu Tomaszowi z Akwinu: „Panie, zachowaj mnie od zgubnego nawyku mniemania, że muszę coś powiedzieć na każdy temat i przy każdej okazji”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Ze ścian błękitnego rektoratu KUL-u spogląda na nas szesnastu duchownych w rektorskich togach. Ani jednej kobiety.
To prawda, panowie zmonopolizowali ten urząd. Ale KUL nie stanowi pod tym względem wyjątku. Tendencja jest widoczna w każdym innym uniwersytecie w Polsce. Trzeba jednak zauważyć i to, że od jakiegoś czasu sytuacja powoli zaczyna się zmieniać. Za mojej kadencji w kolegium rektorskim KUL-u były trzy panie prorektor. I ten trend został utrzymany. Z punktu widzenia wizerunku uczelni ma to niemałe znaczenie. Przede wszystkim odzwierciedla rzeczywisty udział pań w życiu naszej uczelni, ale jest ważne również dlatego, że zdecydowanie przełamuje pokutujący jeszcze do niedawna stereotyp, jakoby KUL miał być jakąś wersją wyższego seminarium duchownego. Zmianę widać także w obsadzie rad wydziałów czy instytutów. Kiedy rozpoczynałem pracę w uniwersytecie, w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, w radzie mojego macierzystego Wydziału Prawa pań było niewiele. Na niektórych posiedzeniach obecna była jedynie profesor Alicja Grześkowiak. Ten okres mamy za sobą. Zmiana jest widoczna.
„Panie prorektor”, a nie „prorektorki”? Nie lubi ksiądz feminatywów?
Używam ich, to zupełnie naturalne. Przecież język jest tworem żywym, dynamicznym i stara się nadążać za życiem, za nowymi zjawiskami w polityce, kulturze, nauce. Jakie jest to tempo zmian, w jaki sposób się przekształca, najlepiej widać właśnie w erze mediów totalnych, kiedy w jednej chwili możemy mieć dostęp do morza narracji, postów, informacji, podcastów, blogów. Ale niektóre żeńskie formy rzeczowników ciągle budzą zdziwienie czy sprzeciw, mój także. Aby nie szukać daleko, słowa „rektorka”, „prorektorka”, „profesorka” czy „doktorka” w świecie uniwersyteckim to pewne novum, odejście od konwencji. Brzmią i obco, i niewdzięcznie. Wcale nie mam przy tym pewności, czy pani prodziekan mojego macierzystego wydziału chciałaby, abym zwracał się do niej: „pani dziekanko”. Pół biedy z formą żeńską od rzeczownika „magister”. Być może dałoby się — choć z dużym bólem — przełknąć „magistrę” albo „magisterkę”. Co jednak zrobić z żeńskimi formami od słowa „naukowiec”? Naprawdę trudno sobie wyobrazić, żeby normą szybko miałyby się stać forma „naukowczyni” czy — jeszcze gorzej — „naukowca”. Niewykluczone jednak, że to niebawem nastąpi. Wszak według profesora Witolda Doroszewskiego jednym z kryteriów poprawności języka jest stopień rozpowszechnienia określonej formy. Wiele wskazuje na to, że właśnie ta zasada bierze górę na innymi, choćby formalno-logicznymi, historycznymi czy estetycznymi.
Swego czasu rektorem KUL-u pewnie mogłaby zostać profesor Zyta Gilowska.
Bez wątpienia. Byłaby to znakomita kandydatura, aczkolwiek nie wiem, czy pani profesor sama zechciałaby się tego podjąć, mimo że jej kariera polityczna i uniwersytecka dają powody, aby zakładać, że świetnie by sobie poradziła. Była nie tylko znakomitym profesorem i błyskotliwym naukowcem — co podkreślano także w słowach ostatniego pożegnania — ale również bezkompromisowym politykiem i działaczem samorządowym, dbającym o dobro wspólne. Wydaje się, że w przypadku Zyty Gilowskiej kluczem do jej osobowości była wiara, to ona kształtowała jej codzienne wybory, nie tylko prywatne, ale też zawodowe. Przecież z tego powodu wolnorynkowe przekonania premier Gilowskiej miały precyzyjnie zdefiniowany profil, określany liberalizmem chrześcijańskim Michaela Novaka czy Mirosława Dzielskiego. Bezpośrednio z wiary wyprowadzała też własną definicję samorządu terytorialnego, który w myśl katolickiej nauki społecznej nie może tracić z oczu zasady pomocniczości, wyrażanej słowami: „Tyle władzy, na ile to konieczne, tyle wolności, na ile to możliwe, oraz tyle państwa, na ile to konieczne, tyle społeczeństwa, na ile to możliwe”.
Jak ksiądz zapamiętał panią profesor?
Jako niezwykle energiczną: chodziła szybko, mówiła szybko. Nie był to jednak przypadek osoby, o których mówi się, że słowo czasem wyprzedza myśl. Była niezwykle zdyscyplinowana w słowach i konstrukcji wypowiedzi. Bardzo imponowała mi też jej religijność, nienachalna, powiedziałbym nawet, że bardzo intymna. Nie narzucała otoczeniu własnych przekonań, które były przecież znane. Kiedy wertowała książki, niekiedy wypadały z nich tak zwane święte obrazki Rity czy Hildegardy z Bingen, bo do tych dwóch świętych miała szczególną słabość, i ona te obrazki cierpliwie wkładała z powrotem między kartki.
O swojej wierze w ogóle nie wspominała?
Pozwalała sobie na to jedynie w rozmowach z bliskimi współpracownikami, także przy omawianiu kwestii naukowych czy dotyczących spraw publicznych. Daje to podstawy, by sądzić, że życie zawodowe Zyty Gilowskiej było dowodem na to, że Boga można spotkać nawet na ścieżkach ekonometrii. Nieraz powracała do sceny z filmu Pokuta gruzińskiego reżysera Tengiza Abuładzego. Otóż, kiedy jedna z bohaterek dowiaduje się, że droga, o którą pyta, nie prowadzi do kościoła, zdumiona zaczyna mamrotać pod nosem: „A na co komu droga, która nie prowadzi do świątyni?…”.
Do sterów KUL-u nie udało się dotąd przebić także żadnej osobie świeckiej.
Na pewno jednak, wcześniej czy później, do tego dojdzie. Tu znów daje o sobie znać przede wszystkim siła tradycji czy raczej ciężar przyzwyczajeń. Nie bez znaczenia jest także historia naszego uniwersytetu. W pierwszych latach jego istnienia o wyborze rektora decydował bowiem episkopat, precyzyjniej mówiąc, specjalna komisja biskupów do spraw KUL-u, zatem naturalnymi kandydatami byli duchowni. Wraz ze stopniowym uzyskiwaniem uprawnień akademickich, bo częściowe przyznano w 1933 roku, pełne w roku 1938, uniwersytet, zachowując autonomię, na niektórych polach musiał się podporządkowywać ustawodawstwu państwowemu, w tym również w sprawie trybu wyboru rektora: należało przyjąć, że wyłania go senat uczelni. Tak było już w 1933 roku, kiedy to właśnie nowy rektor został wybrany przez senat. Nie zmieniło to jednak praktyki, że stery uczelni powierzano duchownym.
Kto więc zgłasza kandydaturę?
Zgodnie ze statutem może to zrobić wielki kanclerz oraz członkowie senatu (grupa co najmniej trzech osób). Senat tworzą demokratycznie wybrani przedstawiciele wszystkich grup pracowników naukowych poszczególnych wydziałów i instytutów, a także reprezentanci studentów i doktorantów. Procedura wyboru jest również określona w statucie. Rektor wybierany jest spośród nauczycieli akademickich z tytułem naukowym profesora. Uchwalając ostatni statut KUL-u, przyjęliśmy zasadę, że rektora uczelni nadal będzie wybierał senat, czyli stosunkowo małe grono osób, a nie kolegium elektorów, jak to się dzieje na innych uniwersytetach. Wcześniej jeszcze powołuje się komisję wyborczą, potem jest głosowanie i — jak to zwykle bywa — wygrywa osoba z największą liczbą głosów.
Wygrywa, co nie znaczy, że zostaje rektorem. Decyzję senatu muszą jeszcze zatwierdzić dwie wysokie instancje.
Tak jest w istocie. Zwycięzca wyłoniony w głosowaniu zostaje rektorem elektem. To też wynika ze statutu uczelni. Potem wybór zatwierdza wielki kanclerz KUL-u, którym jest każdoczesny arcybiskup lubelski, a następnie Stolica Apostolska.
Czy kiedyś pojawił się czarny dym, znak, że kandydat nie zyskał akceptacji „góry”?
Nie przypominam sobie, aby taka sytuacja kiedykolwiek miała miejsce. Owszem, zdarzało się, że na objęcie funkcji rektora nie godziły się władze PRL-u. Tak było choćby w przypadku księdza profesora Józefa Pastuszki, którego służba bezpieczeństwa zaliczyła „do najbardziej reakcyjnych profesorów KUL-u, wiernie i posłusznie wykonujących nakazy prymasa Wyszyńskiego”. Podobnie było w wypadku księdza Władysława Smolenia. Jego kandydaturę odrzucono, zręcznie zasłaniając się przedwojennym statutem, który został zatwierdzony przez Wojciecha Świętosławskiego, sanacyjnego ministra Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Władze oświatowe Polski Ludowej, permanentnie łamiąc lub kompletnie ignorując ów dokument, w sposób przebiegły wykorzystały zapis, zgodnie z którym senat miał prawo wybierać rektora jedynie spośród profesorów zwyczajnych. Ksiądz Smoleń podówczas był docentem, zatem wobec formalnego sprzeciwu ministerstwa szkolnictwa wyższego urzędu objąć nie mógł.
Spośród piętnastu sportretowanych poprzedników, do którego księdzu najbliżej?
Wszystkich darzę atencją, niektórych podziwiam. Niewątpliwie szczególne miejsce zajmuje w moim myśleniu ksiądz Idzi Benedykt Radziszewski. Człowiek na miarę wyzwań i czasu; inteligentny, sprawny, o analitycznym umyśle, z jednej strony wielki wizjoner, z drugiej zaś twardo stąpający po ziemi realista. Uniwersytet katolicki w Lublinie to całkowicie jego pomysł. Idea powstała pod koniec pierwszej wojny światowej, a Radziszewski zrobił wszystko, by ją zrealizować. Celnie identyfikował ówczesne potrzeby społeczne, ale też konsekwentnie dążył do urzeczywistnienia pomysłu. KUL jest jego dziełem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Myśl o powołaniu KUL-u do życia ma petersburski rodowód.
Istotnie, idea zrodziła się w Petersburgu, podobnie jak wiele innych ważnych inicjatyw Polaków w rzeczywistości rosyjskiego zaboru. Idzi Radziszewski był tam rektorem Cesarskiej Rzymskokatolickiej Akademii Duchownej, jak zresztą szybko się okazało — ostatnim. Na to stanowisko został mianowany w 1914 roku. Uczelnia powstała w mieście nad Newą w 1842 roku na mocy decyzji Mikołaja I o przeniesieniu z Wilna tamtejszej Akademii Duchownej, która z kolei została utworzona na bazie Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Wileńskiego, zlikwidowanego przez władze carskie w 1832 roku. Zatem w historii naszego uniwersytetu znajdziemy także gałąź wileńską. Powracając zaś do akademii petersburskiej, warto dodać, że była to uczelnia mała, studiowało na niej około pięćdziesięciu, nie więcej niż sześćdziesięciu alumnów. I z tego powodu jej oficjalna nazwa, Cesarska Rzymskokatolicka Akademia Duchowna, przez niektórych uważana była za zbyt pompatyczną. Niezależnie od tego było to miejsce, gdzie gwarantowano dosyć wysoki poziom nauczania, chociaż, rzecz jasna, uczelnia znajdowała się częściowo pod koncesją caratu. Na owe czasy była to jedyna instytucja naukowa, w której duchowni Kościoła rzymskokatolickiego z terenów całego zaboru rosyjskiego mogli odebrać wyższe wykształcenie teologiczne. Szacuje się, że w okresie siedemdziesięciu sześciu lat jej funkcjonowania dyplom otrzymało ponad tysiąc duchownych. W okresie pierwszej wojny światowej u jej sterów stał Radziszewski.
Swego czasu ruszył ksiądz w podróż śladami pierwszego rektora.
Odbyłem ją programowo. Miała kilka etapów, rozłożonych w czasie. Zbliżał się jubileusz stulecia naszego uniwersytetu, zbierałem materiały do monografii o Radziszewskim, odwiedzałem więc najważniejsze miejsca, w których żył i działał. Na początku pojechałem do położonej w okolicach Łodzi miejscowości Bratoszewice, gdzie przyszły profesor i rektor KUL-u przyszedł na świat. Tam też spędził dzieciństwo.
Jaki był jego dom rodzinny?
Idzi urodził się jako syn nauczyciela tamtejszej szkoły elementarnej, w rodzinie patriotycznej i głęboko religijnej. Z domu wyniósł też wielki szacunek dla nauki. Warto podkreślić, że z tej skromnej, wielodzietnej rodziny Radziszewskich trzech synów zostało profesorami, w tym dwóch włożyło gronostaje rektorskie. Paweł, który studiował w Uniwersytecie Jagiellońskim, był geologiem i profesorem Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie. Z kolei Ignacy, ukończywszy studia w Instytucie Technologicznym w Petersburgu, został inżynierem hydrologii, profesorem i rektorem Politechniki Warszawskiej. Idzi, przyszły rektor lubelskiej wszechnicy, w domu rodzinnym został hojnie wyposażony w przymioty ducha i intelektu, talenty, które w życiu będzie pomnażał. W świat ruszył z Bratoszewic.
Najpierw do Płocka, potem dalej na północ…
Po ukończeniu ośmioletniego Gimnazjum Gubernialnego w Płocku (dzisiejsza „Małachowianka”) w 1889 roku udał się do Włocławka, gdzie w seminarium duchownym rozpoczął studia filozoficzno-teologiczne. Jego talent i pracowitość szybko zostały zauważone i młodego alumna wysłano do Petersburga, do wspomnianej już akademii duchownej, gdzie trafiali jedynie najzdolniejsi seminarzyści, bo liczba miejsc była ograniczona i regulowana przez państwo. Tam kontynuował studia, które trwały cztery lata. To był zarazem pierwszy kontakt młodego człowieka z tak zwanym wielkim światem. Petersburg był wtedy miastem wielokulturowym, ważnym punktem na mapie świata, a od czasów Piotra I stolicą rosyjskiego imperium. Z Petersburga Radziszewski powrócił do Włocławka, gdzie w swoim macierzystym seminarium pracował jako wykładowca psychologii i filozofii. Przez kilka lat był także rektorem tej placówki. Powołał do życia czasopismo teologiczno-naukowe „Ateneum Kapłańskie”, zostając jego pierwszym redaktorem naczelnym. Warto dodać, że tytuł ukazuje się do dziś.
Z Włocławka, śladami Radziszewskiego, podążył ksiądz do Belgii.
Do belgijskiego Lowanium (Leuven), gdzie Radziszewski kontynuował swoje studia. Jak wspominał po latach — Lowanium go pociągało i dlatego wybrał prestiżowy Wyższy Instytut Filozoficzny tamtejszego uniwersytetu. Tam zdobywał wiedzę i odebrał europejskie szlify akademickie. Rozprawę doktorską po łacinie De ideae religionis genesi in evolutionisimo Darvino-Spenceriano (Geneza idei religii w teorii Ch. Darwina i H. Spencera) napisał pod kierunkiem księdza profesora Dezyderego Merciera, późniejszego kardynała i prymasa Belgii. Przyjaźń z belgijskim mentorem połączy zresztą Radziszewskiego do końca życia, co potwierdza dość bogata korespondencja. Następnie świeżo upieczony doktor odbył objazd po najważniejszych naukowych ośrodkach europejskich, między innymi w Anglii i Francji. Nie ominął także Rzymu i Wiednia, aby — jak napisał we wspomnieniach — przyjrzeć się tamtejszym uniwersytetom. Później przekonamy się, że belgijski etap życia, a więc i studia, i wyjazdy naukowe, staną się kapitałem, z którego Radziszewski będzie stale czerpał. Zdobyta wówczas wiedza, a także obserwacje i doświadczenie okażą się ważnym źródłem inspiracji dla wielu inicjatyw i aktywności przyszłego rektora KUL-u.
A Petersburg?
Tam również zameldowałem się w ramach programowej podróży. Zależało mi, by zajrzeć do siedziby dawnej Akademii, która leży na Wyspie Wasylewskiej, w delcie Newy, przy ulicy Pierwszej Linii. Obecnie w klasycystycznym budynku w kształcie litery „U”, z dość obszernym dziedzińcem, mieści się Wydział Filologiczny Uniwersytetu im. Aleksandra Hercena. Elewacja wygląda zupełnie przyzwoicie, ale dobry nastrój szybko zostaje utemperowany stanem wnętrz. Przygnębiające wrażenie robi szczególnie dawna kaplica Świętego Jana Kantego, dziś zupełnie nieużytkowana, jak martwa. Wnętrze zostało ogołocone z jakichkolwiek elementów sakralnych. Z oryginalnego wyposażenia zachowały się jedynie kryształowe żyrandole, gdzieniegdzie można dostrzec resztki malowideł, poczerniałe powierzchnie luster pokrywa gęsta sieć spękań.
Są inne ślady działalności Radziszewskiego nad Newą?
Trop prowadzi do neoklasycystycznego kościoła Świętej Katarzyny przy Newskim Prospekcie, który historycznie był pierwszą świątynią katolicką w dawnej stolicy imperium carów. Przed wybuchem rewolucji październikowej było to dla Polaków ważne miejsce na mapie Petersburga. Nie tylko dlatego, że tam odbył się pierwszy pochówek Stanisława Augusta Poniatowskiego, ostatniego króla Rzeczypospolitej Obojga Narodów, zanim po stu czterdziestu latach jego szczątki ostatecznie sprowadzono do Polski. W okresie pobytu Radziszewskiego kościół tętnił życiem. Działało przy nim wiele instytucji, organizacji i stowarzyszeń, między innymi gimnazjum Świętej Katarzyny, katolicka szkoła średnia realizująca model kształcenia klasycznego, która była dla tamtejszej Polonii ostoją katolicyzmu i polskości, miejscem kształtującym ducha kolejnych pokoleń. Warto dodać, że przez kilka lat internatem przy gimnazjum kierowała Urszula Ledóchowska, założycielka Urszulanek Serca Jezusa Konającego, nazywanych urszulankami szarymi, dzisiaj święta Kościoła katolickiego.
Radziszewski regularnie spotykał się tam z Polonią?
Kościół był jednym z głównych miejsc na mapie wędrówek rektora. Radziszewski odprawiał tam nabożeństwa i tam też spotykał się z Polakami. Późniejsze losy świątyni, jak zresztą niemal wszystkich w ZSRS, okazały się dramatyczne. W 1938 roku kościół został splądrowany i zdewastowany. W latach siedemdziesiątych urządzono w nim salę koncertową, potem przyszedł pożar, następnie przez jakiś czas pomieszczenia służyły za magazyn Muzeum Historii Religii i Ateizmu, którego główna siedziba mieściła się w pobliskim soborze Kazańskiej Ikony Matki Bożej. Ale w 1991 roku parafia Świętej Katarzyny została reaktywowana, a w kolejnym roku budynek na powrót oddano Kościołowi rzymskokatolickiemu, przywracając mu dawną świetność.
Mając w Petersburgu kontakty, rektor mógł liczyć na znajomości.
Miasto znał dosyć dobrze. Nie był tam po raz pierwszy. Wcześniej — jak już wspominałem — kilkanaście lat przed objęciem funkcji rektora znalazł się tam jako student. Dobrze wiedział, jak się tu poruszać, do których drzwi pukać. I to doświadczenie bardzo mu się przydało w 1918 roku. Znał tamtejszą Polonię, wcale zresztą liczną, która żyła nadzieją, że Polska odzyska suwerenność. O takich koincydencjach mówi się, że są cudownym zrządzeniem losu, że ktoś znajduje się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. Myśl o tym, żeby założyć katolicką uczelnię, pojawiła się przecież w sytuacji, kiedy w Rosji rodził się nowy porządek, a w Europie dogasała wojna.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki