O Paniach, Panach i zdarzeniach - Maciej Gutowski - ebook

O Paniach, Panach i zdarzeniach ebook

Maciej Gutowski

4,0

Opis

Barwna gawęda, która przedstawia artystów związanych z Grupą Krakowską. Pod wprawnym piórem przenikliwego obserwatora ożywają postaci tak znane jak Jonasz Stern, Tadeusz Kantor czy Tadeusz Brzozowski.

Książka Macieja Gutowskiego nie jest zwykłą relacją wydarzeń ze świata sztuki – to gawęda, mozaika złożona z na pozór luźno powiązanych ze sobą historii, które pod wprawnym piórem przenikliwego obserwatora ukazują zaskakujące połączenia i opatrzone zostają głębszą refleksją. Ożywają tu przedstawieni w prywatnych sytuacjach artyści związani z Grupą Krakowską – wśród nich Jonasz Stern, Tadeusz Kantor i Tadeusz Brzozowski – a także wielcy badacze jak Karol Estreicher. Uzupełnienie całości stanowi plastyczny język, w którym nie brak zwrotów zaczerpniętych z mowy potocznej. To właśnie między słowami ujawnia się główny zamiar Autora: stworzenie wzbogaconej dygresjami i potraktowanej z przymrużeniem oka pochwały wspomnienia oraz nostalgii.

„To nie była szafa C.S. Lewisa, portal do Narnii; to rozmówca, partner w twórczych poszukiwaniach; mebel, z którego wyprowadzić można ważne pomysły, treści nieoczekiwane. Dwaj ludzie mówiący do szafy – jako twórcze partnerstwo. Nasz z nią trialog (bo nie dialog), choć ona milczy, ale i nie zaprzecza, przychodzi mi do głowy, gdy siadam do lektury tej uroczej książeczki. Nie myślę, broń Boże, jej omawiać ani recenzować, co najwyżej spojrzeć na nią oczyma świadka tamtych czasów. Maciek czytał z życia jak my wówczas z szafy. Na co patrzył? Co było szafą?” – prof. Jerzy Mikułowski Pomorski, fragment wstępu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 208

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jerzy Mikułowski Pomorski

W świecie Maćkowej pamięci

Rozmowa z szafą

Wczesne lata sześćdziesiąte, siedzimy z Maćkiem w moim pokoju na Brackiej. Pokój – kicha na siedem kroków długa, idealny dystans dla perypatetyków, lecz zbyt wąski, by chodzić w nim we dwójkę. Na jednym boku okno, nie na świat, ale na podwórko-studnię, na którym tylko czasami pojawia się życie, i to z nagła, ale bardzo donośnie – „Garnki drutować, naprawiać!” – to wysoki głos, innym razem – „Drzewo w kółkach, drzewo” – nisko. Na drugim końcu pokoju, na prawo od drzwi, wielka szafa dwudrzwiowa, w której trzymam wszystko to, czego w pokoju nie mogę pomieścić. Jesteśmy tu po to, by wymyślić program zajęć dla Stowarzyszenia Miłośników Sztuki. On – bo się na sztuce zna, ja – bo dobrze do tego użyć socjologa, a socjologowie to było wówczas rzadkie ptactwo. Indukujemy się, a nasze pomysły prezentujemy szafie. Tę partnerską rolę mebla odkrywa Maciek. Mówi do mnie i do niej, jakby oczekiwał jej odpowiedzi. Szafa w coraz większym stopniu staje się naszym partnerem. To nie była szafa C. S. Lewisa, portal do Narnii; to rozmówca, partner w twórczych poszukiwaniach; mebel, z którego wyprowadzić można ważne pomysły, treści nieoczekiwane. Dwaj ludzie mówiący do szafy – jako twórcze partnerstwo. Nasz z nią trialog (bo nie dialog), choć ona milczy, ale i nie zaprzecza, przychodzi mi do głowy, gdy siadam do lektury tej uroczej książeczki. Nie myślę, broń Boże, jej omawiać ani recenzować, co najwyżej spojrzeć na nią oczyma świadka tamtych czasów. Maciek czytał z życia jak my wówczas z szafy. Na co patrzył? Co było szafą?

Życie nasze w tamtych czasach składało mu się ze znaczących fragmentów, często tylko skorupek, które dzięki talentom obserwatora nabierały sensu; nieraz jedynie banalnych treści, lecz gdy uruchomiało się wyobraźnię i wrażliwość Autora – odkrywało się przesłania ukazujące tamtego życia filozofię. W tym czasie przaśnego realizmu wokół nas i wyjaławiającego scjentyzmu naukowej myśli ucieczka w anegdotę życia była poezją.

Pewnie to jego czytanie ze skorup było efektem treningu historyka sztuki, gdzie nieraz obserwator więcej wymyśli, niż zobaczy; ta łatwość irytowała wtedy mnie, uczącego się socjologicznego scjentyzmu, a przecież była tak pociągająca, choć jej efekty przekraczały ramy naukowej poprawności.

Anegdoty i facecje

Anegdota znaczy, bo wykracza poza ramy porządku przypisanego, oczekiwanego, nie potwierdza reguły, lecz ją kwestionuje, zaprzecza jej. Nie daje się wmontować w społeczne prawidła, za to odkrywa niepoddające się im ludzkie indywidualności – osobowości, jak pisze Maciek. Gromadził anegdoty, zbierał je jak historyk sztuki, dokumentując ich źródła sumiennie. Poszukiwał na różnych polach: w latach szkolnych i akademickich, w pracy, rodzinie i w życiu w ogóle; wykorzystywał także te, które nagromadziły się wokół szczególnie kreatywnych postaci – i tu znowu: uczonych, artystów i po prostu znajomych.

Anegdoty można nie tylko zbierać, ale też i powoływać do życia, programować. Tworzenie swym własnym postępowaniem anegdot przyjmuje postać facecji. Ludzie angażują się świadomie w anegdotyczną narrację, której są autorami i aktorami. To trudna droga, balansowanie między staniem się zgrywusem, oryginałem czy dziwakiem; każda przesada jest niebezpieczna. Prawdziwy facecjonista ma status oryginała, zgrywus to postać niedojrzała, a dziwak „przejrzała”. Swą nieugiętą postawą daje świadectwo obecności zdrowego rozsądku.

W owych latach, a przecież były one nie tylko groźne, ale i bardzo szare, nijakie, odczuwano potrzebę istnienia facecjonistów. Ich obecność ratowała zdrowie psychiczne otoczenia. Odpowiadała potrzebie, by ktoś wreszcie powiedział to, co wszyscy odczuwają, gdy czekają, by padło konkretne słowo. Jakże to było poszukiwane także we wczesnych latach transformacji, gdy Maciek spisywał swoje anegdoty do książki. Świat się zmieniał, brakowało nam zdrowego rozsądku, tak bardzo potrzebnego. Na facecjonistę czekano, wokół niego zbierało się grono słuchaczy, które spodziewało się jego reakcji. Nawet jej brak był równie znaczący i komentowany. W latach dziewięćdziesiątych facecjoniści byli w użyciu i pełnili swą społeczną służbę. Dziś na polu bitwy został jedynie Stefan Niesiołowski, ale utracił swoją publiczność, a swym weredycznym zachowaniem coraz częściej wywołuje żądania przeprosin u tych, którzy nie wyglądają na to, by wiedzieli, co z takimi przeprosinami zrobić. „Faktu pan i tak nie zmienisz, a po co koło tego tyle ruchu robić” – cytuje Maciek radę daną przez Jonasza Sterna koledze profesorowi obrażonemu za nazwanie go męskim członkiem przez pisarza klozetowego.

„George Bernard Shaw, słynny kpiarz, powiedział, że Mussolini jest genialny” – jak się kiedyś wyrwało komuś w prasie faszystowskiej. Uważajcie z cytowaniem facecjonisty, tu zwanego kpiarzem.

Czemu ludzie obierają drogę facecjonisty? Bo takimi ze swej natury są – to odpowiedź, której się spodziewamy; tylko udają – odpowiedź, której się obawiamy; tacy się starają być – to najbardziej prawdopodobne. Ale granice między tymi trzema możliwościami są trudne do wyznaczenia. Pozwolisz, Czytelniku, że posłużę się własnym przykładem. Gdy na konferencji w Niemczech ambasador brytyjski kurtuazyjnie chwalił moją angielszczyznę, poprosiłem, by się nie dał nabrać, bo ja tylko udaję.

Maciek na pytanie o powody bycia facecjonistą nie odpowiada. Sam nie jest facecjonistą w tej książce, choć z pewnością był nim w życiu. Wystarczy posłuchać, jak go ludzie wspominają. Wielokrotnie się zastrzega, że pisze tylko o tym, co zobaczył, no, może sam sprowokował, albo czego się dowiedział od innych. Ale że nikt nie jest idealny, trochę przekręca, tu kogoś za wcześnie położy do grobu, tam zamieni postacie. W zgromadzonych przez niego relacjach o anegdotach facecje dominują. I to nie tylko dlatego, że ich protagoniści są oryginałami, ale i z innych przyczyn. I chociaż można wynaleźć szereg powodów, dla których ludzie posługują się facecjami, stają się ich bohaterami, dają sobie przez nie przyprawić gębę nawet ich krzywdzącą, to czytelnik zorientuje się, że tkwi w tym jedna przyczyna głęboko osadzona w poczuciu humoru – to jest robione „dla draki”. Czy też, jak odpowiedział mi jeden z potencjalnych bohaterów Maćkowej księgi facecji (potencjalnych, bo go na jej stronach nie znajduję, choć szukałem uważnie pod V) na pytanie, czemu ubiega się o stanowisko prezydenta Krakowa, „Dla jaj, Jurku, dla jaj”.

Życie poprzez facecję, przez świadomie tworzoną anegdotę jest, a w tych latach jeszcze bardziej było, przyjęciem bezpiecznej maski. Bardzo to trudna konkurencja tworzenia wizerunku, bo nie można dać do zrozumienia, że ci na tym zależy, a wszelkie udane wysiłki by stać się bohaterem zabawnej historyjki o sobie samym, serii takich historyjek, a w końcu osobą zlepioną z takich historyjek, oczywiście w ludzkich opowieściach – to prawdziwy sukces. Gdy usłyszysz – mówią o tobie, że podobno kiedyś powiedziałeś, zrobiłeś, to już się możesz cieszyć – wkraczasz w nieśmiertelność. Nie zepsuj tego, do celowości twego działania się nie przyznawaj, nie mów, że tak naprawdę było. Co najwyżej, że może tak, ale nie pamiętasz. Zdobycie laurów facecjonisty to wielki sukces, z którego trochę na wyrost korzystają nauczyciele gimnazjalni i akademiccy; ale dla niektórych z nich to jedyna przyczyna nieśmiertelności.

Śladem Boya

Boy, pisząc panoramę obyczajową Krakowa w Znaszli ten kraj, książeczce zbyt małej, ale jakże popularnej, rozpoczął nowy typ narracji, którym jest ukazywanie w anegdocie tego miasta, niedużego przecież za czasów Autora – a i dziś ono do miana wielkiego nie pretenduje (na przykład negatywny stosunek Krakowa do domów przewyższających w sylwecie miasta wieże kościoła Mariackiego). Każdy taki portret miasta, jego postaci, czy nawet rodzinne wspomnienie, wywołuje głód dalszej opowieści, odkrywającej „co było dalej”. Kolejny tomik w serii. Nie zastąpi tego zapotrzebowania medialne polowanie na celebrytów. Mogłeś być pieszczoszkiem PRL-owskich mediów, możesz być i dzisiejszych, i co potem? Grób i mogiła. Co innego sprostanie wymogom gatunku. Maćkowe pisanie, choć bez boyowskich charakterystyk socjologicznych, jest wyśmienicie osadzone w tej tradycji. Jego galeria charakterów jest co prawda krakowsko-warszawsko-białostocka, ale to ta boyowska penetracja problemu uczyniła tę pierwszą jakże zrozumiałą i umieszczoną w historii tradycji.

Gdy piszę te słowa, Teatr Telewizji emituje spektakl Ja się nie boję Braci Rojek na podstawie Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego i tekstów „Przekroju”. Bracia Rojek to postacie z Zielonej Gęsi, których nazwisko czy podpis – na przykład B. Rojek, było nom de plume przekrojowych redaktorów. Najczęściej samego Eilego, młodych nigdy. Gdy tam przez rok pracowałem, mniej więcej wtedy, gdy rozmawialiśmy z szafą, nigdy nie byłem Rojkiem. Bracia Rojek już wtedy odchodzili, chyba starzeli się. O tym już mało kto pamięta. Widowisko Olgi Lipińskiej ten moment odchodzenia trafnie uchwyciło. I chociaż teksty Gałczyńskiego mówiły o odchodzeniu lat przedwojennych i dokonującej się degrengoladzie PRL-u, to, zrealizowane w roku 2003, zabrzmiało bardzo aktualnie.

Świat anegdoty i facecji z książki Macieja Gutowskiego (zauważcie, tu już nie może być familiarnie – Maćka) znika. Jakże niewiele postaci, do których Autor sam się odnosił, żyje. Twórcy, profesorowie, krewni, przyjaciele odeszli. A ich publiczność została bardzo przetrzebiona. Kto jeszcze wie, o kim mowa, kto znał ich lub choćby widział na ulicy, kupował z nimi w tym samym sklepie, jeździł tym samym tramwajem... Znikły tak nagle miejsca, które, wydawałoby się, będą wieczne. Sceny tamtych wydarzeń. Nie ma już Maćkowego mieszkania na Krupniczej, pokoju na Brackiej z jego szafą; nadto tej całej rozległej galerii kawiarenek, knajpek, barów, klubów i innych miejsc spotkań. Owszem, są inne, nawet piękniejsze, wygodniejsze, lepiej karmiące i pojące. Ale zgrzebność PRL-u to był nieodłączny czynnik klimatu tamtego czasu, bez którego książka robi się trudna do zrozumienia i przeżycia, a może być co najwyżej pokazywana w muzeum epoki. Czy ze ścian takiego muzeum widz odczyta, dlaczego wówczas należało żyć w anegdocie, a chronić się pod maską facecji? Dziś przeciwnie, sam świat stał się tak komiczny, że dla człowieka z Maćkowych facecji byłby nie do wytrzymania.

„Gdyby wszyscy byli mądrzy”, powiedział Szwejk, „to na świecie byłoby tyle rozumu, że co drugi człowiek zgłupiałby od tego”.

Czy Maciek swą książeczką zamyka gatunek „miasto w anegdocie”, ponieważ wszystko dziś jest jedną anegdotą do tego stopnia, że aż nie trzeba wywoływać ich facecją, czy też nastąpi uspokojenie i anegdoty wrócą na dawne miejsce strażniczek zdrowia psychicznego – czas pokaże. Ja nie wątpię, że gatunek się obroni.

Dlatego tych, którzy chcą w jego rozwoju uczestniczyć, zachęcam, by wczytali się w tę narrację i korzystali z rady Macieja Gutowskiego, by znaleźć jakąś starą szafę, siąść przed nią i podjąć dialog.

Maciej Gutowski

Wstęp

Anegdoty te zbierałem w pamięci ze względów towarzyskich, ale i czysto użytkowych. Każdy normalny człowiek na wykładzie trwającym półtorej godziny, choćby nawet ważne sprawy były tematem, nudzi się śmiertelnie. Nie wiem jak dla innych, ale dla mnie, niezależnie od wagi zagadnienia i sposobu podania, piętnaście do dwudziestu minut słuchania czyjegoś monologu jest górną granicą utrzymania uwagi. Potem muszę zacząć gadać albo poddać się marzeniom. Jedyną pociechą w tej drażniącej męce nudy może być opowiedziany przez wykładowcę żart albo anegdota. Zawsze ich mało i zwykle się powtarzają, ale im wykładający ma ich w zanadrzu więcej, tym lepiej.

Warunkiem skutecznego opowiedzenia anegdoty jest jej prawdziwość, dlatego nie pozwalam sobie nigdy na przekazywanie historyjek zmyślonych. Stąd też w anegdotach zasłyszanych staram się podać autora opowieści; oczywiście w pewnym stopniu chodzi tu o prostą uczciwość, bardziej jednak o zaakcentowanie, kto za autentyczność jest osobiście odpowiedzialny. Bo jeśli zasłyszana anegdota okaże się fałszywą, niech nie podważa to wiarygodności zdarzeń przeze mnie samego zaobserwowanych.

Maciej Gutowski

Do spisania moich anegdot namówili mnie studenci, a także niektórzy znajomi. Ale najważniejszą rolę odegrała śmierć Igola Trybowskiego. Wprawdzie moje historyjki nędznie się mają do jego wielkich opowieści, ale i tak stanowią jakąś ilustrację otaczającego życia, które ucieka i przemija. W życiu zaś dokładnie tak samo ważne są sprawy wielkie, jak i bardzo małe. Pamięć o tych pierwszych pozostaje, małe giną prawie całkowicie. Jest to niby zwykła kolej rzeczy, ale coś z tych spraw drobnych czasem udaje się zachować, zwłaszcza w pamiętnikach i spisanych mało poważnych opowieściach. Nie spisał swoich Igol, wielka szkoda. Spróbowałem więc ja je spisać i zamieściłem tu jako Historie Igolowe. Ale, choć słyszałem ich nie mniej niż sto, spamiętałem niestety zaledwie dziesięć. Pomyślałem więc, że jak najwięcej anegdot, także i moich, dobrze będzie ocalić.

Dworzec Gdański w Warszawie, lata 70.

Historie z życia

Pozbierałem sobie różne historie z życia, spisałem na komputerze ich wymyślone robocze tytuły i mam takie uczucie, jakby tekst już powstał. Bo jakżeż często sam projekt przyjmujemy jako skończony czyn. W dosyć skrajnej formie przypadek takiego wyobrażenia znany jest mi z zasłyszanego opowiadania o nieocenionym, wielkim duchem i umysłem, niestety już nieżyjącym malarzu i profesorze warszawskiej ASP, Bogdanie Urbanowiczu. Profesor był dobrym opowiadaczem, zajętym zazwyczaj dokładnie tym, co opowiadał. Wsiadł kiedyś ze swym asystentem do samochodu, spieszyli się bardzo w jakiejś ważnej sprawie. Siadł więc Profesor za kierownicą, ręce na wolancie położył, silnika nawet nie włączył i od razu zaczął mówić o weneckim Biennale, bo niedawno tam właśnie jego praca była eksponowana. Minęło piętnaście minut, minęło dwadzieścia, a Bogdan Urbanowicz nie ruszał, tylko opowiadał i opowiadał. Asystent już się bardzo zaniepokoił, czy zdążą, ale że Profesorowi trudno było przerwać, ciągle milczał. A Profesor opowiadał dalej. W końcu, po ponad pół godzinie, asystent nie wytrzymał i spytał:

– Panie profesorze, czy my nie moglibyśmy już pojechać? Przecież się spóźnimy.

Na to Profesor Urbanowicz aż ręce od kierownicy odjął, w bok na asystenta popatrzył i zawołał z przerażeniem:

– Jak to, to my jeszcze nie jedziemy?!

W moim przekonaniu historia ta jest nie tyle opowieścią o roztargnieniu, ile o wyobraźni. Bogdan Urbanowicz zapewne wprost widział swoje po ulicach jechanie. W latach późniejszych podróżowałem z nim wielokrotnie, tylko że nie samochodem, lecz pociągiem do Białegostoku, gdzie wiele lat przepracowaliśmy razem na Wydziale Architektury. Podróż wspólna była męcząca, bo całą drogę opowiadał, niewiele dając czasu na wytchnienie, ale fascynująca, bo opowiadał rzeczy bardzo ciekawe, bardzo inteligentnie, z uogólniającą refleksją i właśnie z ową niezwykłą grą wyobraźni, która musiała mu blokować prowadzenie samochodu w sensie fizycznym, skoro tak wspaniałą podróż odbywał we własnym umyśle.

Pociąg, w którym spotykaliśmy się, był zaiste szczególny. Nazywał się Pociąg pospieszny Leningrad – Express z Berlina do Leningradu, a właściwie, jak zapowiadała w Białymstoku panienka o uroczym głosie, „z Berlyna do Lenyngradu”. Miał do składu rosyjskich wagonów międzynarodowych, niedostępnych z krajowymi biletami, doczepiony z przodu wagon I klasy kursujący z Warszawy do Kuźnicy Białostockiej. Służył prawie wyłącznie pracownikom naukowym z Filii Uniwersytetu Warszawskiego, Politechniki Białostockiej, Filii Akademii Muzycznej i Wydziału Lalkarskiego Warszawskiej ASP. Wymieniam starannie uczelnie, by ukazać, jak złożone i doborowe towarzystwo w nim jeździło. Pociąg ten w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych był najwygodniejszy, by dojechać na zajęcia, a także nim wracać, bo odchodził z Białegostoku na tyle późno, że wykłady już się kończyły. W każdym nowym rozkładzie jazdy wagony polskie likwidowano i za każdym razem interwencja uczelni jakoś pomagała i przywracano je z powrotem. Wagon ten był zatem jakby „klubem międzyuczelnianym”, w którym wszyscy się wcześniej czy później poznawali, prowadzili rozmowy i dyskusje na ważkie, lecz częściej nieważkie tematy.

W tych latach jeździł także w „Lenyngrad Expressie” inny obok Bogdana Urbanowicza świetny opowiadacz, też już nieżyjący, architekt Zbyszek Czternastek, zabawiający nas znakomicie. Zbyszek lubił jeść i znał się na jedzeniu, o którym potrafił mówić; co zaś cenne, opowiadał nie tylko o potrawach wymyślnych i sztucznych, „bikonciastych”, bo nie był nuworyszem, ale o daniach prostych i podstawowych, dobrze przez tego czy innego kucharza przyrządzonych. Pamiętam, że kiedyś dokładnie w Tłuszczu przypomniał sobie, jak przed wojną w Białymstoku (Zbyszek z Białegostoku pochodził) w niedzielę piekarz Żyd świeże bułeczki do domu przynosił. Jeszcze po piętnastu latach od wysłuchania opowiadania nie zapomniałem, że odmian tych bułeczek było dziewięć, a o każdej odmianie mały poemat Zbyszek stworzył, z pełną ekspresją, minami, gestykulacją, składaniem ust i przymykaniem oczu pyszność smaku akcentując. I, przysięgam, opowieść skończyła się dopiero dokładnie w Łapach, to jest po przeszło dwóch godzinach jazdy, a nas wszystkich podróżujących w przedziale już od Małkini, czyli od połowy drogi, dręczył głód.

Nieprzerwane opowiadanie w pociągu do Białegostoku prowadził także inny pan, zresztą czarujący, ale w tej historii nieprezentujący się stosownie do jego prawdziwego uroku i zasług. Dlatego też, by nie sprawić mu ewentualnie, gdyby przypadkiem te opowieści czytał, przykrości, jego piękne polskie nazwisko zamienię na wymyślone, tyle że równie krótkie, i nazwę go Galem. Ów pan Gal prowadził badania naukowe, których efekty pragnął wprowadzić do realizacji, sądząc może i słusznie, że wielce się do wzbogacenia kraju przyczynią. Do swych osiągnięć zapalony, przekonywał do nich każdego, kogo napotkał, wygłaszając staranny wykład. Wykład ten, skądinąd interesujący, miał trzy wady. Pierwsza kryła się w samym temacie. Otóż owe wspaniałe efekty osiągał przez właściwe wykorzystanie fekaliów. Fakt ten wprawdzie opowieść ubarwiał, ale zarazem jakby wartość jej obniżał, przez dość znaczne odejście od sfery ducha w sferę nazbyt może niskiej codzienności. Po drugie, zafascynowany autor, chociaż jako doświadczony wykładowca doskonale wyczuwał wewnętrzny rytm opowieści i jej dramaturgię, przeceniał jednak talenty intelektualne słuchaczy. Zaczynał bowiem wykład, zanim pociąg ruszył, ekspozycję rozwijał do Tłuszcza (około czterdzieści pięć minut jazdy z Dworca Gdańskiego), meritum referował do Małkini, czasem tylko nieznacznie dłużej, perypetie z władzami w „celach wdrożeniowych”, ubarwione ostatnimi zdarzeniami, prezentował aż do Łap, ostatnie dwadzieścia pięć minut drogi przeznaczał zaś na podsumowanie i retoryczne pytania (razem prawie trzy godziny). Wysłuchanie całości było stąd dla bądź co bądź przeciętnych uczonych zmierzających do Białegostoku sprawą w dużym stopniu nużącą. Wada trzecia opowieści wynikała z nieliczenia się pana Gala z ludzkim dziwnym przyzwyczajeniem niewysłuchiwania tych samych tekstów, choćby i najpiękniejszych, stale i w podobnych okolicznościach. Pan Gal zaś powtarzał opowiadanie co tydzień, a co ciekawsze zawsze szukał przedziału mieszanego: ze znajomymi i nieznajomymi, ponieważ po przywitaniu się z tymi pierwszymi łatwo było od razu zacząć opowieść. Konfiguracje były różne, każdy jednak przynajmniej raz w miesiącu wykładu pana Gala musiał wysłuchać.

Specyfiką wagonów polskich Leningrad Expressu było i to, że stały bodaj z godzinę na Dworcu Gdańskim, nim przyłączono je do składu przybywającego z Berlina. Towarzystwo schodziło się dlatego dość długo. Kiedyś przyszedłem wcześnie. W jednym z przedziałów siedział pan, którego może, ale nie na pewno, znałem z widzenia. Odpowiedział mi zdawkowo „dzień dobry”, widać też mnie właściwie nie znał, i pogrążył się w czytaniu gazety. Ja wyciągnąłem swoją, starannie osłaniając się od strony drzwi, aby przez pana Gala, poszukującego znajomych w celu rozpoczęcia wykładu, nie zostać zauważonym. Po jakimś czasie ów w istocie nieznajomy pan siedzący naprzeciwko mnie odłożył gazetę i powiedział:

– Może pan przestać czytać, Gal już przeszedł.

Co zrozumiałe, później przedstawiliśmy się sobie. Prowadziliśmy rozmowę o niedogodnościach białostockich podróży i uczelniach naszych (pan, o ile pamiętam, pracował, jak się okazało, w Filii Uniwersytetu Warszawskiego), a wychodząc na korytarz zerkali do sąsiedniego przedziału, aby sprawdzić, czy wykład toczy się normalnie… Oczywiście toczył się nadal…

Kiedyś do pociągu wskoczyli w ostatnim momencie, pędząc ze swojego zebrania, fizycy i biolodzy, redaktorzy „Szkiełka i Oka” pod wodzą wybitnego uczonego i organizatora nowego kierunku w Filii Białostockiej Uniwersytetu Warszawskiego, profesora Michała Święckiego.

– Tak – powiedzieli prawie chórem. – Każdy skok jest o metr.

– Oczywiście – zgodzili się po chwili. – Każdy skok jest o metr.

– Czy na pewno? – spytałem.

– Przecież to oczywiste. – Michał popatrzył na mnie z najwyższym zdziwieniem. – Dotąd tego nie zauważyłeś?

– Ale wzwyż czy w dal? – wykrztusiłem, by okazać się chytrym. I to był mój podstawowy błąd.

– Ależ nie ma różnicy. Też pomysł, wszak ziemia jest kulista i dlatego każdy skok jest w dal lub w górę, jak wolisz.

O przyciąganie ziemskie i jego relacje do skoku już nie pytałem, bo dopiero byłbym wpadł.

Nie było nam źle w tym pociągu wyizolowanym z czasu, tak że w końcu zacząłem nawet rozumieć dwu panów idących Rynkiem krakowskim, których spotkał, jeszcze w końcu lat pięćdziesiątych, bardzo znamienity awangardowy artysta Marian Warzecha. Jak dokładnie relacjonował, zdziwiony i rozbawiony, rozmawiali w ten sposób:

– Proszę pana, bo ja najbardziej to lubię: ćwiartkę – i do pociągu, po prostu ćwiartkę – i do pociągu.

Drugi aż się zatoczył z zachwytu, ręce rozłożył i zawołał:

– O to chodzi, o to chodzi!

Tyle że myśmy nie tylko ćwiartki, ale, o ile wiem, wręcz żadnego alkoholu w „Lenyngrad Ekspresie” nie pijali. Co prawda kiedyś jakiś pasażer spoza wyższouczelnianego grona wyciągnął czystą wódkę, „z czerwoną kartką” (jak to się przed laty mówiło ze względu na kolor etykietki) i koniecznie chciał nas częstować, ale odmówiliśmy mu dosyć zimno, bo… obyczaju nie było. Jadący obok mnie, zdaje się polonista z Uniwersytetu Warszawskiego, nachylił się i powiedział:

– No żeby chociaż winiak… ale to paskudztwo.

I źle powiedział, a to dlatego, że widać nauki od górala w średnim wieku z Czorsztyna nie brał. Otóż kiedyś, w połowie lat sześćdziesiątych, spędzając Święta Wielkanocne w Domu Stowarzyszenia Historyków Sztuki w Niedzicy, w Wielki Piątek udaliśmy się całym towarzystwem do Czorsztyna i siedzieliśmy sobie w karczmie przy piwku na tarasie. Koło nas przechodziło dwu górali, jeden drugiego do domu zapraszał, ale widać sumitował się, że płyn nie najlepszego gatunku, bo ten drugi w te się odezwał słowa:

– Ja to i gnojówkę wypiję, byle moc miała.

Jednak w obiektywny sąd górali zbytnio wierzyć nie można. Kiedyś, też w końcu lat sześćdziesiątych, wracałem autostopem z Mszany Dolnej. Pani, która mnie po drodze łaskawie z szosy wzięła (zawsze starałem się jeździć z kobietami – bo bezpieczniej prowadzą, o innych zaletach już nie wspominając), jak się od razu okazało, nie miała drobnych, a ja tylko jednym większym banknotem dysponowałem. Gdy przejeżdżaliśmy przez Skomielną Białą, zobaczyłem na ganku domu przy szosie dość sporą grupkę ludzi. Zatrzymaliśmy się, poszedłem rozmienić, ale nikt na mnie uwagi nie zwrócił, bo dyskusja była poważna i spraw istotnych dotycząca. Chodziło mianowicie o to, iż jedni twierdzili, że na upał lepsze jest piwo, drudzy zaś, że wódka. Spór trwał, argumenty padały liczne, jedni o empirię, drudzy o ratio się opierali, a i akcentu teologicznego nie zabrakło, bo jeden wręcz powiedział:

– A dyć, Panie Boze, tos wódko lepso!

Nie on jednak szalę przeważył i do zgody wspólnej doprowadził, tylko gospodarz, co z domu wyszedł i rzecz ujął syntetycznie:

– Najlepso to je wódko z piwem.

Jednorazowe syntetyczne rozstrzygnięcie różne przybiera formy. Jak opisuję w innym rozdziale, w budynku dawnych austriackich koszar na Wawelu mieszkali różni znamienici profesorowie. W czasach moich studiów, to jest na początku lat pięćdziesiątych, dzieci profesorów Bochnaka i Dutkiewicza były jeszcze nieduże, w wieku przedszkolnym czy wczesnym szkolnym. Profesor Bochnak sprawił swojemu synowi rowerek. Rowerkiem tym bawił się mały Bochnak razem z małymi Dutkiewiczami. Popatrzył raz Profesor Bochnak przez okno i co widzi – biją się o rowerek. Po jakimś czasie popatrzył drugi raz i znowu widzi – biją się o rowerek. W końcu gdy trzeci raz tę samą scenę zobaczył, to będąc człowiekiem wielkiej świętości, ale charakteru gwałtownego, nie wytrzymał, z domu wybiegł, a że nieopodal był dół z niegaszonym wapnem, rowerek porwał i do tegoż dołu wrzucił. Miał więc miejsce fakt groźny, a dla niektórych nieco śmieszny zarazem, stało się bowiem coś jawnie nieodwracalnego. Rzecz zastanawiająca, bo choć wszystkie momenty naszego życia są w tym samym stopniu zupełnie nieodwracalne, to tylko przy okazji niektórych niespodziewanych a drastycznych wydarzeń zdajemy sobie z tego wyraźnie sprawę.

Chociaż, czy na pewno każdy moment jest nieodwracalny? Znam przypadki, które zdają się temu przeczyć. Przyjechałem kiedyś pięknego śnieżnego zimowego dnia do Zakopanego. W autobusie, który wiózł mnie do Kościeliska, obok kierowcy siedziała jego dziewczyna, lub może świeżo upieczona żona. Koło biur PKS-u dosiadł się kolega, pewnie inny kierowca. I zaraz ostro zaczął uwodzić dziewczynę, tak że już po niedługim czasie mógł oświadczyć:

– Anka, chodź do pola!

(Na którym z metr śniegu leżało).

Jednak w momencie gdy to powiedział, jakaś bardzo nieprzyjemna sytuacja na szosie zaistniała, tak że kierowca nawet tego nie usłyszał, zaś kolega, by nie przeszkadzać, dokładnie i głęboko zamilkł. Ale sytuacja się wyprostowała, dlatego dialog filmu powrócił do punktu wyjścia:

– Anka, chodź do pola!

(Na którym z metr śniegu leżało).

– A cóż to za głupstwa gadacie – obruszyła się.

I kwestie poleciały dalej, bo wszak uwodzenie było dla przyjemności dziewczyny, ale bardziej kolegi, by wiedział, jaką fajną babę ma, którą każdy chce poderwać. Jednak żeby to zauważył, dialog musiał powrócić do punktu wyjścia i dlatego trójka bohaterów i ja, niemy świadek, zadając kłam Heraklitowi, drugi raz weszliśmy do tej samej rzeki.

Nieraz jednak takie powroty czasu bywają nad wyraz pozorne. Antek, mój kolega, historyk sztuki, ożenił się po raz pierwszy. Parę lat upłynęło. Wszedłem do kawiarni w krakowskich Krzysztoforach jak zwykle koło piątej. Przy pierwszym stoliku po prawej stronie siedział Antek i bardzo się denerwował.

– Antek – spytałem – co się dzieje?

– Jestem bardzo niespokojny, bo żona rodzi.

Siadłem z nim przy winiaku, aby go trochę uspokoić.

Parę lat upłynęło. Wszedłem do kawiarni w krakowskich Krzysztoforach jak zwykle koło piątej. Przy pierwszym stoliku po prawej stronie siedział Antek i bardzo się denerwował.

– Antek – spytałem – co się dzieje?

– Jestem bardzo niespokojny, bo żona rodzi.

Siadłem z nim przy winiaku, aby go trochę uspokoić. Sytuacja taka sama, tyle że była to już następna żona.

Antek, Zakopane, autobus… Bodajże to z tym samym Antkiem w zakopiańskim MPIK-u usłyszeliśmy pewną autobusową historię. A były to owe „szalone lata sześćdziesiąte”, wszędzie wspaniałe dla twórczości artystycznej, nawet w naszej komunistycznej PRL. W tym zaś klubie odbywały się ważne odczyty i spotkania oraz doskonałe wystawy najlepszych polskich artystów, dlatego twórcy i intelektualiści schodzili się tam chętnie. Wtedy usiadł z nami przy stoliku grafik Janek Kosiński, którego nie należy mylić z warszawskim wystawiennikiem tegoż imienia i nazwiska. I właśnie Janek powiedział nam historię, o której przysięgał, że jest autentyczna. Panie niech raczej nie czytają, bo muszę grubego słowa użyć. O tyle, o ile pamiętam, do autentycznej opowieści się przybliżę chętnie, ponieważ Jana sposób opowiadania był charakterystyczny.

Chrząknął więc Kosiński kilkakrotnie, bo będąc nieśmiałym rozpędu musiał nabrać, i tak do rzeczy przystąpił:

– Babo straszna mieszka w Poroninie, co język ma tak niewyparzony, że ją na całym Podhalu z tego znają. Autobus z Krakowa przyjechał, w Poroninie bab się napchało, ciasno, a owa baba się rozpycha i mówi tak – tu Janek znów kilkakrotnie chrząknął, leciutko się pochylił, głos zamiast przyciszyć, podniósł, i kontynuował – „A posuncies się, kurwy”. Z Krakowa zaś jak zwykle wytworne towarzystwo jechało. I jedna taka pańcia, wymalowana, w kapeluszu z rondem i bukietem, elegancka, tak się odezwała: „Ależ gosposiu, jakżeż możecie tak nas, wszystkie kobiety, obrażać?!” Baba się obejrzała: „Was się to, pani, nie tycy, bo kurwa to musi być pikno”.

Tu Janek znowu chrząknął, głową pokiwał i dodał:

– A mówiłem wam, że strasznie niewyparzony język ma to babo.

Z owym brzydkim słowem kojarzy się i zupełnie inna historia, którą opowiadała mi koleżanka z roku, Marysia Majka, i niech wybaczy, ale tę jej opowieść tutaj w całości zacytuję. Rzecz działa się jeszcze w czasach gomułkowskich, które tym „szalonym latom sześćdziesiątym” nadały szczególnej siermiężności o zapachu biedy, choć nie nędzy, nastroju prowincjonalności i ogólnej ociężałej niemożności, tak wyraźnie w Indyku Mrożka scharakteryzowanej. Wracała Marysia do Krakowa w czerwcu nocnym pociągiem z Warszawy. Gdy dojechała, było koło piątej, zatem dla miasta jeszcze noc. Pusto, ruchu nie ma, wszystko się kończy. Ale dla natury w czerwcu to zaawansowany początek rana, dawno obudzone ptaki są już po toalecie i pierwszym śniadaniu. Mieszkała na Floriańskiej, minęła Bramę i była już blisko swojego domu, naprzeciwko którego mieścił się jeden z niewielu w śródmieściu jeszcze ocalałych prywatnych sklepów. W sklepie tym zaś sprzedawano same na ogół niedostępne w tych czasach atrakcje: lampy stojące, wiatraczki elektryczne, kable i przewody, kontakty, przedłużacze, maszynki i różne szpetne pamiątki szklano-fajansowe. Przed sklepem właśnie tego ranka stał pan delegat, co pewnie świeżo przybył, i bardzo dumał, zapewne nad tym, co też sobie, gdy zaoszczędzi przed powrotem, do domu kupi.

W tym momencie wprost spod nocnego lokalu wyłoniła się Władka. Władkę wszyscy w Krakowie znali z widzenia. Nie miała dwudziestu lat, jasna blondynka, zgrabna i prymitywnie ładna, brudna była zawsze niezwykle i rozczochrana. Nosiła półprzezroczysty płaszcz nylonowy na gołe ciało, przepasany złotym paskiem, i buciki na bardzo wysokich, także złotych obcasach na bose stopy. Szła krokiem chwiejnym, ale gdy zobaczyła delegata, natychmiast wyrównała, podeszła do niego, chwyciła za ramię i powiedziała głośno:

– Kup sobie Władkę.

Pan delegat w witrynę wpatrzony, zadumany, nic nie spostrzegł. Więc Władka już nerwowo szarpnęła go za ramię i powtórzyła:

– Kup sobie Władkę.

Pan delegat się obejrzał, nabrał powietrza i zawołał przerażony:

– Matko Bosko, toć to kurew!

Zdziwienie tego człowieka było niezwykłe, a oddzielenie od Władki ogromne, aż czterema wymiarami wyznaczone. Wymiarem przestrzeni, bo musiał przyjechać z jakiejś prowincji, z której przywiózł ową oboczną formę rzeczownika „k…”. Także czasu, boć przecie za komunizmu prostytucji oficjalnie nie było, co na prowincji widocznie zdarzało się i w praktyce. Ale wspomnienia o zawodzie i tam musiały pozostać, stąd się wzięła ta forma prowincjonalna i archaiczna zarazem.

Przeżył biedak szok zdziwienia, może podobny do opisanego przez Mariana Brandysa, który twierdził, powołując się na obserwację swojego psa, że nikt inny tak bardzo jak pies nie umie się dziwić i że zdziwienie u psa przebiega całościowo, od czubka nosa do końca ogona, wpływając na niego paraliżująco. Może to i prawda. Jechali sobie kiedyś Krzysztof Litwin i Wiesław Dymny autobusem do Zakopanego. A za nimi pani z Psem Bokserem na kolanach. Pies Bokser, jak każdy pies bokser, bardzo kochał ludzi, zapewne ogólnie jako ludzkość i pojedynczo jako wszystkie egzemplarze. Jest to dla nas zupełnie niepojęte, zaś u psów częste, u bokserów wręcz notoryczne. Swoją drogą psy boksery z kolei bardzo nie lubią wszystkich psów niezależnie od rasy… I może to, jak się dobrze zastanowić, przez analogię coś jednak tłumaczy. Miłość swą Pies objawiać zaczął już w Krakowie w sposób prosty i jednoznaczny: gdy przejeżdżali przez Wisłę, zaczął lizać Litwina po karku. Koło Myślenic zajął się prawym uchem, od Tarczyna lewym. Krzyś się opędzał, nie na wiele się to zdało, a Dymny cały czas się nabijał:

– Dajesz się lizać psu?! A potem, gdy ktoś powie „pies ci mordę lizał”, jak się wytłumaczysz?

Jednak gdy minęli Chabówkę, Pies Bokser uznał, że dość już okazał miłości Krzysiowi i przeniósł swą czułość na Dymnego. Litwin prychnął cicho i sytuacja dla Wiesia stała się nieznośna. Obrócił się i szybko a starannie, ale to bardzo starannie, oblizał cały pysk Psu Bokserowi. Pies Bokser się zdziwił, bo coś takiego go nigdy w życiu nie spotkało, i całą resztę drogi przesiedział spokojnie, tylko głową kręcąc… to w lewo, to w prawo.

Zdziwienie utrudnia życie, ale brak zdziwienia, choć nie jest paraliżujący to nad wyraz niebezpieczny. Drobna historyjka, której użyję dla udowodnienia tej tezy, jest w sposób niewyobrażalny nieprawdopodobna. Jednak wydarzenie nie tylko ja widziałem na własne oczy, ale także kilku świadków, wśród których na pewno byli dwaj moi koledzy z pracy na Politechnice Krakowskiej, Andrzej Basista i Andrzej Nowakowski. Dużo jeszcze będę o nich pisał w tych anegdotach. Moja pierwsza żona pracowała w Polskim Wydawnictwie Muzycznym i załatwiła dla całej naszej trójki asystentów z Katedry Historii Architektury Powszechnej bony na korzystanie ze stołówki Wydawnictwa. Stołówka była ładna, widok, bo z poddasza, rozległy, jedzenie raczej dobre, towarzystwo kulturalne. Ale czy kulturalne w całości? Kiedyś, gdy jedliśmy już obiad, przyszedł jakiś pan, wybrał stół obok nas, przy którym przypadkiem stało tylko jedno krzesło, położył drobiazg na stole, by miejsce zaznaczyć, i stanął w kolejce po zupę. Przyszedł drugi pan, chyba spoza PWM, bo go nie widziałem wcześniej, miejsce sobie zaznaczył jakimś drobiazgiem, zabrał krzesło pierwszego pana, postawił po swojej stronie i poszedł do kolejki. Pierwszy pan wrócił, nie zdziwił się, że krzesła nie ma, machinalnie wziął je z miejsca drugiego pana, usiadł i zaczął jeść zupę. Wtedy wrócił pierwszy pan, nie zdziwił się, że drugi pan na czymś siedzi, i nie kładąc talerza na stole, usiadł w miejscu, gdzie przedtem stało zabrane przez niego krzesło! Upadł na podłogę, oblewając się zupą, ale – uwaga – padając, niechcący nogami wybił krzesło spod pierwszego pana, który upadł, strącając talerz! I tak obaj zgodnie znaleźli się na podłodze oblani zupą, a była to zupa pomidorowa! Cała historia, jakby wyjęta z amerykańskiej komedii filmowej okresu międzywojennego, zdarzyła się ostatecznie tylko dlatego, że żaden z panów brakiem krzesła się nie zdziwił.

W zasadzie jednak chodzi o to, aby znaleźć właściwy algorytm. Dymny znalazł algorytm Psa Boksera, obaj panowie nie znaleźli algorytmu krzesła. Pojęcie algorytmu ostatnio wciąż powraca, bo stało się znów modne, i przynosi mi pewne wspomnienie. Otóż algorytm modny był też w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wraz z cybernetyką. Tu czytałem „algorytm”, tam czytałem „algorytm”, ale nie wiedziałem, co to ten algorytm. Kiedy byłem w bibliotece, sprawdzić zapominałem, w domu też nie sprawdzałem w encyklopedii, bo gdy mi przychodziło na myśl, akurat zawsze czym innym byłem zajęty. Nikogo zapytać nie wypadało, bo jakżeż to nie wiedzieć, co to algorytm w dobie mody na cybernetykę. Jechałem jednak z wspominanym tu już samym Profesorem Michałem Święckim, prawdziwym uczonym fizykiem, więc jego spokojnie spytać mogłem:

– Wiesz, Michale – powiedziałem – ja się ogromnie wstydzę, ale nie wiem, co to takiego ten algorytm.

I cały skupiony do wysłuchania wykładu się przygotowałem. Michał zaś odpowiedział mi tak:

– Sposób.

I ile razy potem słyszałem słowo „algorytm”, by się nie dać zastraszyć, „sposób” sobie szeptałem cicho. Wyznałem to niedawno uczonemu o pretensjach wyższych, ale locie, jak mi się wydaje, niższym, ów zaś w ten sposób mi odpowiedział:

– No, nie całkiem. Nawet całkiem nie. Jak będę miał trrochę więcej czasu, to sprrróbuję ci to wytłumaczyć.

Cóż robić, czasu nie miał, więc sięgnąłem do encyklopedii, a tam jest napisane tak:

Algorytm (arab.) – przepis rozwiązania danego zagadnienia, zwłaszcza mat.

„Przepis” może i brzmi piękniej, ale ja jednak będę owo dźwięczne arabskie słowo przekładał według Michała Święckiego na „sposób”, bo każdy przepis jest sposobem, choć nie każdy sposób przepisem. Zawsze jednak wolno używać pojęcia szerszego zamiast węższego, przeciwnie zaś, oczywiście jeśli nie jest to pars pro toto, przenigdy.

Trzeba więc w każdej sytuacji umieć odszukać właściwy algorytm, zwłaszcza gdy potrzebne jest nam z niej wyjście. Bardzo dawno temu pojechaliśmy z Andrzejem Basistą w okolice Dębicy, sprawdzać „karty zielone”. (Są to opisy inwentarzowe zabytków architektury stanowiące podstawową informację dla konserwatorów wojewódzkich i wszystkich innych instytucji sprawujących nad zabytkami pieczę). Począwszy od samego wyjazdu z Krakowa, był to najdziwniejszy dzień, jaki przeżyłem; toczyła się przed nami jakaś groteskowa fabuła literacka w miejsce normalnych zdarzeń życia, przy czym każdy element poranny miał swoje odwrócenie popołudniowe. Może kiedyś namówię Andrzeja, abyśmy wszystko przypomnieli sobie razem i dokładnie opisali. Razem, bo jednemu naprawdę nie można by uwierzyć. Wydarzenie, o którym piszę, zdarzyło się dokładnie w połowie tego przedziwnego dnia i od niego wszystko zaczęło toczyć się w przeciwnym niż dotąd kierunku. Siedzieliśmy w Dębicy na stacji, która była w przebudowie. Budynek rozebrano w części, ogrodzenia w całości, pozostała z nich tylko stojąca na środku wielkiego pustego placu zupełnie irracjonalna bramka z drzwiami zamkniętymi, na których tkwiła jeszcze metalowa, emaliowana tabliczka z napisem „wyjście”. Sam ten widok był absolutnie zadziwiający. Czekaliśmy długo, podjeżdżały pociągi, ludzie wysiadali, szli przez plac, omijając, co zrozumiałe, bramkę. Po jakimś czasie przyjechał trzeci czy czwarty pociąg, z którego wysiadł podstarzały kolejarz wyglądający tak, jak żaden kolejarz już dziś nie wygląda, tylko jak starzy kolejarze międzywojenni pamiętający jeszcze C.K. czasy. Niewysoki, miał bardzo stary mundur i czapkę z wielkim daszkiem, na ramieniu charakterystyczną dużą torbę, w koalicyjkę wsadzoną chorągiewkę, do torby przytroczoną latarkę. Nosił na dodatek długie siwe wąsy zakręcone w szpic. Przeciął plac, idąc wprost na bramkę, otworzył drzwi, przeszedł na drugą stronę, zamknął drzwi i zniknął wśród ludzi udających się do miasta. Nie wyglądał na ducha. W tamtym dziwnym dniu otworzył dla nas wyjście. Ale może w ogóle otworzył jakieś ważniejsze wyjście. Może w zdezorganizowanym chaosie życia, nawet gdy dawne bramki stoją tylko samotne na pustyni bez ładu i pozornie bez sensu, trzeba jednak przez nie przechodzić, starannie je otwierając i zamykając, „bo może to się na coś zda”.

Wyjście kolejarza miało swój trochę ponadczasowy, trochę niematerialny, wreszcie niespodziewanie moralizatorski charakter. Częściej jednak wyjścia winny być proste i pragmatyczne, o algorytmie pomysłowym, subtelnym, porównywalnym z przepisami najświetniejszych kucharzy, powiedzmy z Ritza czy z Tour d'Argent. Taki właśnie wielki pragmatyzm wejść i wyjść był zawsze udziałem znamienitego socjologa, późniejszego rektora Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Krakowie, Profesora Jerzego Pomorskiego. Dawno, dawno temu, gdy Jerzy był jeszcze bardzo młodym asystentem, znakomity, nieżyjący już, bo zginął tragicznie, alpinista Staszek Biel umówił się z Alą Tarnowską, dziewczyną, a obecnie żoną przyszłego Profesora Pomorskiego, w jakiejś restauracji czy kawiarni, już nie pamiętam. Co prawda sprawa była bezpieczna, przecież sama Ala o tej randce Jerzemu powiedziała, ale gdy ma się tak ładną dziewczynę ostrożności nigdy nie za wiele. Wiedząc o miejscu i godzinie, Jurek do wszystkich znajomych, którzy tylko cośkolwiek kiedykolwiek od niego pożyczyli, zatelefonował. Rozmowy wyglądały mniej więcej w ten sposób:

– Halo, Michał, tu Jurek. Michale, mam do ciebie wielką prośbę. Ja ci pożyczyłem tę starą maszynę do pisania – maszyna naprawdę grała w tym spektaklu – a ona jest mi bardzo na dzień czy dwa potrzebna. Potem ci ją znowu pożyczę. Wiesz, Ala będzie o piątej w kawiarni – tu nazwa – to mi tam tę maszynę podrzuć.

I tak dalej, i dalej. Była owa maszyna, było wiele książek, były, zdaje się, kijki od nart i floret, bo Jerzy kiedyś trenował szermierkę.

Spotkała się Ala z Bielem, intymna atmosfera, a tu znajomy przychodzi i mówi, że Jurek prosił go o oddanie książki. Co było robić, wzięli. Potem przyszedł drugi i trzeci, i czwarty, po jakimś czasie cały stolik mieli założony Jurkowymi przedmiotami. O tym, aby Ala sama dała radę to wszystko odnieść do Jerzego, nie było nawet mowy. Musiał jej więc wysportowany taternik w tym dźwiganiu pomóc. Poszli razem, a w domu na Brackiej czekał już Jerzy z winiakiem i kolacją. A że Jego Magnificencja zna się jak mało kto na kuchni, przyjęcie musiało być znakomite.

Dochodzimy tu jednak do wcale niebagatelnych kwestii, mianowicie sprawy przynależności i prawa do rzeczy pożyczonej, do człowieka związanego uczuciem lub zależnością, do więzi międzyludzkich i ponadludzkich. Słowem, w grząskie zapuszczamy się tereny. A kres naszej wiedzy z każdego ryczy zakątka. Nietrudno się przekonać, że gdy dopuścić średnio inteligentne dziecko, by swobodnie zadawało pytania, i nieostrożnie udzielać mu pełnych i w miarę prawdziwych odpowiedzi, to przy piątym „dlaczego” musimy dojść do zagadki bytu. A zaraz za zakrętem własności tkwią przecież szkolne pytania.

Jak więc na byt nie popatrzymy, wszystkie stopnie zależności mieszają się i plączą. A jednak są na świecie dwie instytucje, które zdają się nie być czyjąkolwiek własnością tylko zupełnie swoją. Trwają od XIX wieku nikomu niepodporządkowane, rządzące się odrębnymi prawami, mające swój czas i drogi tylko własne. Jest to kolej i pochodny od niej tramwaj. Dlatego tym większą mamy radość, gdy ów monopol własności zostanie przynajmniej czasowo zawieszony i, choć rzecz jest sama w sobie karygodna, nie mogę się nie pochwalić, że właśnie takiego zawieszenia istoty tych instytucji dwukrotnie dokonałem.

Na początku był tramwaj. Wyszliśmy gdzieś koło drugiej w nocy z kilkoma znajomymi od Marka Rostworowskiego, który mieszkał na Salwatorze w Krakowie. Miałem jakąś resztkę alkoholu w domu, wobec tego zaproponowałem, aby jeszcze, krakowskim zwyczajem tamtych lat, do mnie wpaść na chwilę. Pogoda kiepska, dlatego, choć do mnie było nie więcej niż dwadzieścia pięć minut piechotą, iść nam się nie chciało. Stał na pętli tramwaj, taki, który jechał prosto, nie skręcając koło Filharmonii w moją stronę, tak że przydatny był tylko dla części drogi. Spytałem motorniczego:

– Kiedy pan jedzie?

– Za godzinę.

Kiepska sprawa. Pieniędzy dużo nie miałem, złożyliśmy się, ale że wszystko to polscy intelektualiści, więc ubodzy. Pamiętam, wyszło jak pięć razy nasze bilety, w samym bilonie. Podszedłem do motorniczego, położyłem przed nim pieniądze i spytałem:

– Pojedzie pan?

Nie odezwał się słowem, tylko korbę na pełną szybkość postawił. Nawet nie wszedłem do środka wagonu z pomostu, kiedy już dojeżdżaliśmy do Filharmonii. Zaproponowałem nieśmiało:

– A do rogu Karmelickiej nie pojechałby pan?

Znowu bez słowa wstał, wajchę przełożył i po minucie znaleźliśmy się na rogu Karmelickiej, a zatem i Krupniczej.

Był to jednak tylko tramwaj, mimo wszystko pociąg drugiej kategorii.

Minęło kilka lat, ożeniłem się ponownie i zamieszkałem w Zielonce. Na sylwestra jechaliśmy do pobliskiej Warszawy. Z jakichś powodów przed dwunastą nie mogliśmy wyjechać. Ale parę minut po dwunastej miał być pociąg i tak koło pierwszej umówiliśmy się na wizytę. Tuż po północy pobiegliśmy na stację i okazało się, że pociąg od jesieni został skasowany. Już wracaliśmy do domu, gdy zobaczyłem, że przejeżdża pusty skład elektryczny, który ot tak sobie wraca do Warszawy. Wieźliśmy jakiś alkohol. Wyciągnąłem zza pazuchy butelkę, zamachałem, pociąg stanął.

– Prosimy, prosimy. Dokąd podwieźć? Jedziemy na Zachodnią.

– Na Powiśle.

– Wsiadać.

Dałem półlitrówkę, kierownik otworzył i poszła w kółko z gwinta. Powiedział tylko:

– Ale część zostawimy dla maszynisty, bo on będzie mógł dopiero, jak zda skład.

Gdy dojeżdżaliśmy do Powiśla, maszynista wychylił się z drzwiczek łączących kabinę sterowniczą z przedziałem konduktorskim.

– Przy których schodach stanąć? Pierwszych czy drugich?

– Przy drugich.

Stanęliśmy dokładnie co do centymetra.

Tak więc i najbardziej niezależna z niezależnych instytucja, jaką jest kolej, nagle potrafi wejść z nami w niespodziewaną poufałość. Lepiej jednak, by zdarzało się to jak najrzadziej.

Nawet w czasach, gdy jeździł jeszcze „Lenyngrad Express”, nieraz dobrze było go opuścić i pojechać nieco inaczej. Kiedyś, jakoś tak w połowie lat osiemdziesiątych, pojechałem pociągiem późnym, prawie nocnym. Koło ósmej wsiadłem w Tłuszczu. Przedziały były pełne, ale zdarzył się i taki, w którym siedziała tylko jedna, i to bardzo atrakcyjna, dziewczyna. Przełamując wrodzoną okropną nieśmiałość, zajrzałem do przedziału i spytałem, czy mogę się dosiąść. Powiedziała, że tak – wydało mi się, że prawie z radością, może nawet entuzjastycznie, z takim miłym wewnętrznym „prześmiechem”. Rozmowa od razu zaczęła się niezwykle udanie kleić. Okazało się, że wraca z Bułgarii, co ciekawsze, że zna się na sztuce, choć sugerowała, że nie jest profesjonalistką. Trochę mnie wypytywała, a to dawało mi pole, jak sądziłem, do popisu. Okazało się także, że mamy jakichś wspólnych znajomych. W jednym była bardzo dyskretna – ani pytana w sposób zawiły, ani wprost, nie chciała powiedzieć, co właściwie robi w Białymstoku. Nawet nie byłem pewny, czy tam mieszka, czy też tylko jedzie z jakiegoś powodu, może do rodziny. Rozmowa, której chwilami jakby ona dość wyraźnie nadawała tempo, ocierała się o flirt. W końcu, już dość blisko Białegostoku, powiedziała mi, że wiezie pliskę z Bułgarii, i zaproponowała, czy byśmy się razem nie napili. Oczywiście, oczywiście. Nawet i to szło jakoś szybko i nieco mi zaszumiało w głowie. Już od Łap tylko jedna myśl: jak to rozegrać dalej? Taksówka, na pewno taksówka. Nic nie wiem, jak mieszka, gdzie, z kim, czy da się ją namówić na wstąpienie do Domu Asystenta, bo tam uczelnia wynajmowała mi pokój. Wszystko toczy się dobrze. Wysiadamy, idziemy razem na postój. Podchodzimy do taksówki, wtedy ona na sekundę się zatrzymuje. Patrzy na mnie, mówi:

– Jadę do ojca, a nazywam się Zosia Nowik.

Tak trzeźwy nigdy w życiu nie byłem. Nawet narożniki budynku dworca nabrały szczególnej ostrości. A błysk lampy na kałuży oleju do dziś pamiętam. Zosia Nowik, Zosieńka. Znacznie młodsza żona mojego warszawskiego kolegi ze studiów, biolożka, ale przez męża sztukę znająca świetnie. Odwiedzałem ich nieraz, byliśmy (i jesteśmy) na ty. Wiele razy mówiła, że stale też jeździ do Białegostoku, tyle że nie do pracy, ale do schorowanego ojca. Nie poznałem! Generalnie zmieniła fryzurę, była po wakacjach bardzo opalona, ale mimo wszystko… (Ciągle się łudzę, że tylko na niepoznaniu polegała gafa).

Niniejszy tekst jest przerobiony i nieco przekłamany. Tę moją, w istocie katowicką, znajomą, tak jak kiedyś spotkałem w pociągu do Białegostoku, tak niedawno w ekspresie do Krakowa. Wiozłem duże partie tego tekstu celem porobienia pewnych uściślających poprawek. Mając zbieg okoliczności za niezwykły, dałem jej go do przeczytania, lecz reakcja była jeszcze bardziej niespodziewana niż spotkanie. Wpadła w rozpacz, potem w furię, błagała, bym ten fragment wykreślił, ba, groziła procesem. Czuły na prośby kobiece, przerobiłem go generalnie co do nazwisk, czasu, miejsca i okoliczności w poprzednim, ale także w tym akapicie, istotę jednak zdarzenia pozostawiając w szczegółach, przecież tylko nam obojgu znanych.

Zdziwiłem się jednak bardzo tą reakcją obronną, bo sądziłem, że to moja współpodróżniczka wypadła znakomicie, a ja zostałem ośmieszony. A przecież powinienem był sobie od razu przypomnieć, że odczytywania śmieszności są różne i z przyczyn osobowościowych, i kulturowych. Sam wskazywałem to wielokroć w mojej książce o komizmie w polskiej sztuce gotyckiej. Jedno opowiadanie średniowieczne służące także jako egzemplum kazań i jego różna, nieraz sprzeczna interpretacja, pasują tutaj też jako przykład znakomicie. Opowiadanie to, wywodzące się z Indii, przetworzone przez Arabów na historię o Arystotelesie i Campaspe, dotarło do zachodniej Europy prawdopodobnie w XI wieku, a już na przełomie XII i XIII wieku stało się egzemplum kazań. Dzięki temu i atrakcyjności formalnej było niezwykle popularne w sztuce średniowiecza, a znał je jeszcze renesans i barok. W średniowiecznej wersji brzmi ono tak: Aleksander Wielki, podbiwszy Indie, zakochał się w dziewczynie o imieniu Filis (tak jej imię zostało z czasem zamienione; jeszcze jedna analogia, bo wszak i ja w tym opowiadaniu zamieniam imię bohaterki) i dla miłości zarzucił wojenne rzemiosło. Arystoteles czynił mu z tego powodu wyrzuty, ale Aleksander nie tylko go nie wysłuchał, ale poskarżył się jeszcze na mędrca i nauczyciela kochance. Filis postanowiła się zemścić i przyszła pod okno filozofa nago. Na ten widok Arystoteles zapałał do niej natychmiastową miłością i zaczął błagać, aby mu się oddała. Filis wyraziła zgodę, ale pod warunkiem, że najpierw pozwoli się jej przejechać na sobie jak na koniu. Arystoteles natychmiast padł na cztery kończyny, Filis go dosiadła, jak ukazują to niektórzy, nawet zakładając uzdę. Z wieży przyglądał się zdarzeniu Aleksander i zanosił od śmiechu. Mnie, jak Aleksandrowi, śmieszny wydawał się Arystoteles, i kogo pytałem, też sądził podobnie. Inaczej sądzili duchowni średniowiecza, co zapisali w egzemplach. Otóż dla nich śmieszna była Filis, bo na złe drogi zwieść chciała starego mędrca. Tak i moja rozmówczyni uznała się widać za śmieszną (co jest tym dziwniejsze, że, o ile mi wiadomo, o żadnych złych drogach w ogóle nie było mowy). Jakżeż więc to jest? Women's Liberation szaleje po świecie, a polskie panie są jeszcze bardziej mizoginiczne niż duchowni średniowieczni. Rzecz sama w sobie jest zastanawiająca.

Gafa ta przypomina mi inne, liczne przyznać trzeba, w moim życiu. Jedna z wcześniejszych była dość zabawna i nieraz ją wspominam. W czasach moich studiów odbywały się na historii sztuki po trzecim roku praktyki inwentaryzacyjne, organizowane wspólnie dla studentów ze wszystkich uczelni. Odbywały się także wykłady profesorów z różnych uczelni. Wśród gości, ponieważ obóz zorganizowany był na Kielecczyźnie w Klimontowie, znajdował się także Tadeusz Przypkowski. Doktor historii sztuki prowadził i rozwijał w rodzinnym Jędrzejowie Muzeum Zegarów Słonecznych, oparte w dużym stopniu o zbiory odziedziczone po ojcu. Był dobrym fotografikiem, budował także zegary słoneczne, co właśnie w tym czasie przysparzało mu wielu zamówień, których realizacje uświetniały sztandarowe dzielnice socrealizmu. Może jednak przede wszystkim był wielkim dziwakiem. Wśród historyków sztuki krążyły dziesiątki o nim opowiadań. Jedno wydarzenie widziałem sam, więc chętnie słuchałem i o innych, tak że zebrała się spora ich liczba.

Przypkowski miał przyjechać rano, siedzieliśmy grupkami i czekali. Zapytałem kolegów, czy znają o nim anegdoty. Nie znali, a jedna dziewczyna z Warszawy, Ewa Makomaska, wręcz się domagała, bym opowiadał. Zacząłem, co zrozumiałe, od wydarzenia, którego byłem świadkiem.

Będąc studentem, równocześnie pracowałem jako przewodnik w Państwowych Zbiorach Sztuki na Wawelu. Dawało mi to prawo do przysłuchiwania się sesjom naukowym. A odbywała się wtedy właśnie bardzo ważna sesja, bodaj konserwatorska, w której uczestniczyło aż dwu ministrów czy wiceministrów: Kultury i Sztuki oraz ZOR-u (Zakładów Osiedli Robotniczych – istniało takie ministerstwo w czasach stalinowskich!). Sesja z udziałem ministrów dawała okazję do załatwienia wielu spraw, i to wcale nie prywatnych. W czasach stalinowskich badania nad sztuką średniowieczną wprawdzie nie były całkowicie zakazane, ale mocno ograniczone. Wybitny poznański historyk sztuki, Profesor Zdzisław Kępiński, czytał referat, w którym udowadniał, że renesans w Polsce zaczął się nie, jak to jest przyjęte, w początku XVI, lecz w początku XV wieku. Takie przesunięcie ratowało cały wiek dla badań naukowych. Tekst był uczony, najeżony cytatami w pięciu językach i czytany prawie szeptem, stąd na sali było cicho jak makiem siał, aby owi ministrowie (jak się nazywali, któż to spamięta) usłyszeli i zrozumieli.

Jakieś pół godziny wcześniej na Uniwersytecie, ściślej w Collegium Maius na dziedzińcu, o czym opowiadał mi później mój kolega, historyk sztuki Józek Pilch, Tadeusz Przypkowski na lekkim rauszu grzmiał tak:

– Muszę jechać na sesję na Wawel, ale mi się nie chce, bo to nudy, sprowadźcie mi dorożkę, to pojadę i się jakoś delikatnie wykręcę.

Wspomniany kolega po dorożkę został wysłany.

Okrągła sala nad Rotundą Feliksa i Adaukta, w której odbywała się sesja, zatłoczona była do niemożliwości, a wszyscy siedzieli na rozstawianych trzeszczących krzesłach. Wśród głębokiej ciszy szeptał Kępiński swój znakomity tekst, napięcie rosło. W tym momencie z wielkim trzaskiem otworzyły się tylne drzwi i wtoczył się monumentalny Przyp, tubalnym głosem wołając:

– Dominus vobiscum, Dominus vobiscum.

Ze wszystkich stron odezwało się uciszanie:

– Ciiiicho, ciiiiiicho.

Przypkowski nic, tylko powtórzył:

– Dominus vobiscum, Dominus vobiscum. – Machnął ręką i bardzo głośno dodał: – Eeee, same żydy, nie gadam z wami.

Ruszył do przodu przy potwornym trzasku krzeseł i szuraniu nóg przesuwanych osób, przebił się przez środek sali i wyszedł bocznymi drzwiami. Po prostu delikatnie się wykręcił.

Po tej opowieści koledzy warszawscy, a zwłaszcza Ewa Makomaska, domagali się dalszych i dalszych, a gdy już byłem blisko wyczerpania wszystkich historii, także zasłyszanych, przybiegł któryś z warszawskich kolegów, wołając:

– Ewa, wujek przyjechał!

Nie muszę dodawać, że ten wujek to był Tadeusz Przypkowski.

Inna gafa była dość bolesna, choć zupełnie przypadkowa. Zdarzyła się niecały miesiąc po zabójstwie księdza Jerzego Popiełuszki. Odbywało się w Mogilanach jedno z wspaniałych, przez Profesora Tadeusza Przemysława Szafera wraz z zespołem organizowanych, sympozjów. Był na nim też kolega, kiedyś jeszcze mój student, nazwijmy go X. Człowiek przyzwoity i chyba zacny, ale mocno partyjny. Należeliśmy więc do dwu różnych światów. Po sympozjum był bankiet. Część osób jeszcze przed końcem bankietu wracała do Krakowa i namawiali mnie na jakiś dalszy, krakowski ciąg imprezy. Nie mieli miejsca w samochodzie. Słysząc to, kolega X z życzliwości powiedział:

– To ja ciebie podwiozę, tylko będzie ci niewygodnie, bo mam mało miejsca.

Zapominając o jego nieszczęsnym komunistycznym jestestwie, a na chwilę także i o tym, jak wieziono księdza Popiełuszkę, zupełnie bez złej woli powiedziałem:

– Ja z tobą i w bagażniku pojadę!

Ktoś zachichotał. Zrobiła się głupia cisza, bo wszyscy wzięli to jednak za aluzję, boję się, że kolega X także, bo gdzieś zniknął. Zostałem, jak było najpierw planowane, w Mogilanach, czego nie żałuję, ale jednak było mi nieco głupio.

Wydarzenia stanu wojennego w ogóle były zadziwiające. Z jednej strony istniały wypadki dramatyczne, w których rzeczywistość komunizmu objawiała swoją ponurą drapieżność. Ginęli ludzie w sposób obrzydliwy, a zakazy i nakazy objawiały szczególną pogardę dla osobowości. Wśród zakazów specjalną rolę odgrywał ten zabraniający poruszania się po kraju, który różnił się od więzienia nie właściwościami, tylko przestrzenią, obszarem zamknięcia. Jak w XVII i XVIII wieku chłopi bywali ziemi przypisani, tak w komunizmie wszyscy stali się państwu przypisani i wyjazd za granicę był zawsze przywilejem, nie prawem. A ten zwykły komunistyczny obyczaj więzienia, objawiający się zakazem przekraczania granicy kraju, stan wojenny powiększył i wzmocnił, nie pozwalając na opuszczenie miejsca zameldowania. Ale równocześnie obok ponurych zjawisk toczyła się nieprawdopodobna i kompletnie idiotyczna kostiumowa farsa, w której wszyscy krążyli, podrygując jak w obłąkańczym tańcu.

Zawieszona, a de facto rozwiązana, redakcja warszawskiej „Kultury” (wznowiony potem tytuł nic nie miał wspólnego z tą gazetą, tak jak i ona sama nie była niestety „Kulturą” paryską) spotykała się w kawiarni Wilanowskiej. Otoczeni byliśmy zawsze całą grupką tajniaków, którzy swoją tajniackość demonstrowali gwałtownie i jawnie. Przechylali głowy i nastawiali uszu, milkli, gdy ktoś dłużej mówił, dosuwali ostentacyjnie swój stolik bliżej naszego. My z Magdą, oboje zresztą kompletnie poza prawem, bo przyjeżdżaliśmy bez przepustki z Zielonki, czyli innego miasta, do którego byliśmy przypisani, szliśmy potem wprost do SARP-u na Foksal. Dreptało za nami zawsze od dwóch do trzech panów służbowych. Widać nie bardzo to lubili, bo któregoś dnia odbyli swoistą demonstrację. Nosiło się wtedy w klapie radiowe oporniki jako znak postawy (zresztą tej modzie, jak i kilku innym, nie uległem). Gdy wychodziliśmy z kawiarni, trzech panów w drzwiach pokazało nam bezpieczniki, którymi żonglowali w rękach, podrzucając je do góry. Może z wrodzonej delikatności zareagowalibyśmy uprzejmie i zaraz pojechali do domu, ale tego dnia musieliśmy być na Foksal w kawiarni Stowarzyszenia Architektów Polskich, bo właśnie przyjeżdżał prezes zawieszonego, lecz jeszcze nie rozwiązanego Związku Polskich Artystów Plastyków, Jurek Puciata, i koniecznie chcieliśmy się z nim spotkać.

Wraz z wejściem Puciaty w kawiarni pojawiło się pospiesznie kilku nieznanych panów. Czy byli służbowo, czy był to przypadek, któż może wiedzieć. W każdym razie razem z naszymi z Wilanowskiej zrobiło się dość gęsto. Jurek przygotował jakieś pisma, które trzeba było rozwieźć. Ponieważ, mając stałą przepustkę do miejsca pracy, jechałem do Białegostoku, dał mi pismo do Hudzika, prezesa oddziału białostockiego. Przyjechałem na miejsce późno, tuż przed dziesiątą, o jedenastej była godzina policyjna. Nie pamiętałem adresu, a chciałem podrzucić mu list wcześnie rano, bo cały dzień miałem zajęcia ze studentami. Aby otrzymać informację, poszedłem do przyjaźniącego się z Hudzikiem, pracującego ze mną w zakładzie Jurka Hermanowicza; było to po drodze do domu i miałem pewność, że zdążę. Przed drzwiami bloku, w którym mieszkał Jurek, stał pułkownik z bojowo przy pasie zawieszoną kaburą pistoletu. Podszedłem wprost do bramy. Stanął przede mną.

– Do kogo?

Pomyślałem, nic mi nie grozi. Jurek, o ile wiem, od polityki daleko, więc spokojnie:

– Do Jerzego Hermanowicza.

Ręka pojechała do kabury.

– Nazwisko!

– Maciej Gutowski.

Zatkało mnie – więc to aż tak? Wywąchali, gdzie jadę, dobra, że wiozę pisma, dobra, do tego wszystkiego było łatwo dojść. Ostatecznie pisma dawał Jurek Puciata wielu, a że ja pracuję w Białymstoku, wszyscy, co mnie znają, wiedzą. Ale skąd ta obstawa Hermanowicza? Zwariowali? Zablokowali wszystkich moich znajomych? Oczywiście, dojść, że Hermanowicz pracuje u mnie w zakładzie też w trzy godziny można, ale po co taki trud i skąd aż taka sprawność? Może jakaś pomyłka, dlatego próbuję:

– Proszę mnie przepuścić, ja się spieszę.

– Do kogo?

– Do Jerzego Hermanowicza.

Znów ręka powędrowała do kabury.

W tym momencie z tyłu wyłonił się młody człowiek, asystent pracujący w Katedrze Rysunku, plastyk, i powiedział do owego pułkownika:

– Przywitaj się, to jest profesor Gutowski, uczy historii sztuki u nas na wydziale.

Pułkownik popatrzył przeciągle.

– Jak się nazywacie?

– Maciej Gutowski.

– Skąd?

– Z Warszawy.

– Do kogo?

– Do Jerzego Hermanowicza.

I znowu ręka poszła do kabury. Znowu asystent zaczął wyjaśniać. Znowu powtórzyły się pytania i w tym momencie zdałem sobie sprawę, że pułkownik jest kompletnie pijany. Właściwie ledwo stoi na nogach. Odbyłem jeszcze dwie próby sforsowania jego oporu, ale ponieważ na nic to się nie zdało, zacząłem myśleć o odwrocie, bo już wyraźnie zbliżała się godzina policyjna. W tym całym zamieszaniu zapomniałem, że moja przepustka jest ważna i po godzinie policyjnej, jeśli tylko poruszam się po najkrótszej trasie, a to było przy najkrótszej trasie z dworca do domu. Zaczęły się jednak dalsze kłopoty – nie chciał mnie po prostu puścić, czas leciał, była już jedenasta. Trafiłem na szczęście na chwilę pijackiej nieuwagi. Przebiegłem podwórko i schroniłem się w pobliskim domu, u państwa Dolistowskich. Okazało się, że siedzi tam całe towarzystwo z wspomnianym Jurkiem Hermanowiczem, i rzecz się natychmiast wyjaśniła. Ów pułkownik, Jerzego sąsiad z kamienicy, powołany był do wojska w związku ze stanem wojennym. Pili całym towarzystwem w klubie Związków Twórczych i gdy Jurek gdzieś poszedł, ktoś w żartach powiedział, że Jurka wzięli ubecy. Pułkownik wykombinował, że jeśli wzięli Jurka, to muszą przyjść i do domu na rewizję. Poszedł do siebie, ubrał się w mundur i postanowił Jerzego pomścić czy też odbić, więc czekał na nich pod domem… Wtedy ja się napatoczyłem. Typowy cyrk stanu wojennego.

Dogadywanie się przy przypadkowych spotkaniach, nie tylko z pijanymi pułkownikami i nie tylko w czasie wojny, bywa trudne. Zdarzenie, które teraz wspominam, miało miejsce w Jugosławii, ściślej w Dalmacji, a jeszcze dokładniej w Dubrowniku, dawno temu, w połowie lat sześćdziesiątych, gdy nie śniło się jeszcze o wojnie wewnętrznej. Żył Tito, szalała komuna, ale w tym cudownym, najpiękniejszym na świecie i najsłoneczniejszym krajobrazie jakoś pogodniej się ją odczuwało. Co prawda była i zapowiedź przyszłości, bo wciąż słyszałem pomruki narodowych nienawiści przejawiające się, jakżeby inaczej, demonstrowaniem pogardy, ale wszystko objawiało się kolorowo i radośnie.

Byłem opiekunem, przedziwnej zresztą, praktyki studentów architektury Politechniki Krakowskiej. Odbyliśmy ją w Skopie i potem zupełnie bez pieniędzy dotarli jeszcze turystycznie do Dalmacji. W czasie ponad miesięcznego pobytu mieliśmy różne przygody językowe, ale w końcu macedoński i serbsko-chorwacki rozumieliśmy jako tako. Tego dnia wyruszyliśmy we trzech ze studentami w jakieś ważnej sprawie do górnej części Dubrownika, nie posiadając planu miasta. Ale drogę mieliśmy w głowie, a wyprawę tak skomponowałem, że jeden ze studentów znał niemiecki, drugi francuski, obaj coś dukali po rosyjsku, ja po angielsku, a z serbsko-chorwackim było jak wyżej. Ale w pośpiechu zapomnieliśmy o porze sjesty! Ulice puste, nikogo, krążymy w upale i krążymy. W końcu jest, idzie człowiek. Zaczynamy od niemieckiego – nic, potem francuski – nic, angielski, łamany serbsko-chorwacki również nic, w rozpaczy rosyjski… A wtedy nasz jedyny napotkany informator dotknął ręką ust i uszu i pokręcił głową… Był głuchoniemy.

Zaskoczenia za granicą bywają różne i dziwaczne. Najdziwniejsze ze znanych zdarzały mi się oczywiście w Rosji, zwłaszcza w czasach ZSRR. Jedno z nich jest może nieco mniej niezwykłe, ale za to bardzo charakterystyczne. Jeszcze w początku lat sześćdziesiątych byłem z wycieczką studentów wieziony trasą typową, to znaczy do Moskwy i Sankt Petersburga, który wtedy nazywał się Leningradem. Mieszkaliśmy też typowo, w tak zwanym Domu Studenckim, który nigdy domem akademickim nie był, lecz po prostu hotelem dla młodzieżowych, zwłaszcza studenckich wycieczek, wyłącznie zagranicznych. Służba była też wyraźnie do tej zagranicy przygotowana i nie sądzę, aby ktokolwiek z tego towarzystwa nie pracował w KGB. Kelnerka, dodajmy: bystra kelnerka, jak można się było zorientować z wielu jej innych wypowiedzi, zapytała, czy Leningrad wydaje mi się piękny. Powiedziałem jej, że bardzo piękny. Wtedy, dowiedziawszy się, że przyjechałem z Krakowa, zapytała się, czy Kraków jest piękny. Odpowiedziałem, że bardzo piękny. Nie widząc różnicy w stopniowaniu, zadała dokładniejsze pytanie, mianowicie:

– Czy Leningrad jest piękniejszy, czy Kraków?

Odparłem grzecznie:

– Leningrad i Kraków są tak samo piękne.

Zezłościła się wtedy bardzo:

– Ty nacjonalisto – zaczęła krzyczeć. – Leningrad jest najpiękniejszym miastem całego świata!

I dodała, znacznie spokojniej, że takich jak ja trzeba wystrzelać.

Ten szczególny sposób myślenia komunistów zdarzyło mi się spotkać znów ostatnio, już po napisaniu leningradzkiej opowieści. Wyjeżdżałem ze Szczecina i miałem kilkanaście minut na kupienie biletu. Stanąłem w kolejce, a tu okazuje się, że kasa sprzedaje bilety tylko podmiejskie, stanąłem więc w drugiej, ta znów na pociągi dalekobieżne, ale nie na ekspresy, wszystko to albo nigdzie nie ogłoszone, albo tak, że dostrzec trudno. W końcu stanąłem we właściwej kolejce i powiedziałem do mojej sąsiadki, że zwyczaje tu jak za komuny, wszystko tak wymyślone, żeby tylko życie ludziom utrudnić i pokazać władzę.

A ta na mnie z pyskiem:

– Za komuny to było dobrze, a teraz jest bałagan. Gdyby mój mąż żył, to zrobiłby z wami porządek i już by was nie było.

Trochę mnie to zdenerwowało, więc powiedziałem:

– Wierzę, bo nie z jednym zrobiono porządek, dlatego dla mnie, i nie tylko dla mnie, to lepiej, że nie ma kto z nami takiego porządku robić.

Wrzasnęła strasznie:

– Życzę ci, abyś też umarł.

Odpowiedziałem zgodnie z prawdą:

– Obiecuję, że na pewno spełnię pani życzenie, i nawet nie wyobrażam sobie, jak bym mógł nie spełnić.

Wtedy już dostała szału:

– Ale ja ci życzę, abyś umarł jutro, i żona twoja, i dzieci, i wnuki.

Poczułem się zakłopotany:

– Niestety tego życzenia spełnić nie mogę, bo wnuków nie mam, a jeśli dzieci mają zaraz umrzeć, to tych wnuków wcale nie będzie.

Co mogło się dalej stać, nie wiem, ale na szczęście ktoś, korzystając z zamieszania, chciał kupić przed nią bilet, bo doszła już do kasy, stąd musiała zająć się obroną własnej pozycji. Inna sprawa, że kasjerka okazała się jej znajomą i próbowała tak długo sprzedawać mi bilet, żebym wyjechać nie zdążył. Zadowoliła się jednak zaplanowaną pomyłką w rachunku o pięć złotych, co znów mi czasy komuny, podczas niedawnego pobytu na szczecińskim dworcu, przypomniało.

Bilet musiałem kupić, bo bardzo mi zależało, aby właśnie tym pociągiem wyjechać. Co prawda na to samo by wyszło, gdybym zgłosił konduktorowi, ale w zamieszaniu zapomniałem o tej możliwości. Kiedyś zaś tak się zdarzyło, że po zgłoszeniu za bilet nie zapłaciłem, a było to także w Leningrad Expressie. Przez długi czas jeździł z nami bardzo często niezwykle sympatyczny starszy konduktor, który, ponieważ były tylko dwa wagony polskie, za wiele roboty nie miał. Znał wszystkich nas, pracowników naukowych, my jego, i często się do nas dosiadał, aby wcale interesująco opowiadać swoje przeżycia z Syberii. Zwaliśmy go też Sybirakiem. Kiedyś przybiegłem bardzo spóźniony do pociągu i zgłosiłem mu, że nie mam biletu. Wtedy ukłonił mi się nisko i powiedział:

– W takim razie pozwoli pan, że dziś będzie gościem kolei.

Małe, ale cieszy. Wiedział, że nigdy nie jeździmy na gapę, sam należał do tych, co zwalczali wszelkie jazdy za parę złotych dla konduktora. Przewiezienie mnie za darmo kolei nie zubożyło, a postąpił tak, jak zapewne postąpiłby dobry prywatny właściciel wobec stałego klienta, jakim byłem. Dzięki temu, gdybym nie znał innych faktów, wzrosłoby moje zaufanie do kolei w stopniu zbliżonym do tego, jaki należał się przedwojennej PKP.

Był to jednak człowiek o od owych pań totalitarnych znacznie silniejszej osobowości. Silna osobowość przejawia się jednak nieraz nie tylko w niedostrzeganiu spraw nieistotnych, ale także, przynajmniej w odczuciu innych, istotniejszych. Wspaniały Tadeusz Ochlewski, którego zasługi dla polskiej muzyki i całości kultury są niezwykle wielkie, miał także i swoje, właśnie z owej siły osobowości i pomijania spraw dla niego mniej ważnych płynące, dziwactwa. Twórca Polskiego Wydawnictwa Muzycznego rządził Wydawnictwem wspaniale, z dbałością o pracowników, lecz bez nadmiernego zwracania uwagi na szczegóły. Pracował u niego w redakcji graficznej, jeszcze od lat stalinowskich, znany już wtedy jako wybitny pisarz blokowany przez cenzurę, Jan Józef Szczepański. Po okresie stalinowskim wydał już niejedno, lecz, o ile pamiętam, jeszcze jakiś czas w PWM-ie pracował. Wkrótce po ukazaniu się którejś z książek był przez Ochlewskiego wezwany, zresztą w sprawie redakcji graficznej. Po skończeniu służbowej rozmowy dyrektor wyciągnął z biurka kalendarz, w którym zanotowane było „pogratulować Szczepańskiemu”, i powiedział mniej więcej tak:

– Gratuluję panu książki. – I dodał – Bardzo lubię, jak moi urzędnicy piszą.

Już wtedy brzmiało to śmiesznie…

Tadeusz Ochlewski, jak tylko pojawiły się na Zachodzie lakierowane okładki, zapragnął, aby takie same wprowadzić w niektórych książkach Wydawnictwa. Cóż z tego, kiedy w krajach realnego socjalizmu na podobną innowację techniczną długo trzeba było czekać. Wszędzie Ochlewski szukał, wszystkich w tej sprawie zadręczał. Aż na prima aprilis postanowiono zrobić kawał. Polakierowano ręcznie opakowanie prezerwatyw i zaniesiono mu do pokazania. Efekt przeszedł wszystkie oczekiwania: nim zdążono mu powiedzieć, że to prima aprilis, wybiegł z gabinetu, przeszedł wszystkie pokoje i nieuświadomionych w czym rzecz pracowników dopytywał się nerwowo, podtykając im ów przedmiot pod nos:

– Powiedzcie, gdzie to robią, no powiedzcie, gdzie to robią?

Ale prawdziwie wielkie charaktery przechodzą ponad wszystkimi problemami z jakąś niewątpliwą i oczywistą godnością, a ich postępowanie jest tyle zaskakujące, co indywidualne i imponujące. W czasie wizyty papieskiej w roku 1986 plac Defilad w Warszawie otoczony był podwójnymi barierkami. Gdy skończyła się msza święta, wszyscy pospiesznie zdążali na dalszy ciąg uroczystości na placu Zamkowym. Schylali się wobec tego dwukrotnie pod barierkami, zarówno młodzi jak i starzy. W pewnym momencie zobaczyłem, wszak już wtedy dobrze niemłodego, Jerzego Turowicza, jak w towarzystwie Krzysztofa Kozłowskiego pewnym krokiem zmierza ku barierkom. Doszedł do nich i, ani chwilę się nie zastanawiając, najspokojniej w świecie przeszedł górą! Późniejszy Minister Spraw Wewnętrznych, Kozłowski, powtórzył ten manewr, ale już z pewnym wahaniem. I na tym się skończyło. Specjalnie zostałem i patrzyłem, wszyscy pozostali – kilkaset tysięcy ludzi – przeszli pod spodem. Tylko jeden Turowicz nie uległ barierce, tak jak pewnie oprócz Boga nie uległ nikomu. Było to, jak sądzę, mimo, a może właśnie dzięki swej oczywistej prostocie, najbardziej symboliczne wydarzenie, jakie widziałem w życiu.

Zacząłem Historie z życia od wielkiej osobowości i na wielkiej kończę. Bo zdarzeń bardzo zabawnych jest dużo, ale ich ulotność niezwykła i aktualność krótkotrwała, i tylko uczestnictwo kogoś wyraźnego, charakterystycznego lub, co często idzie w parze, dziwacznego czyni je wartymi zapamiętania. W istocie bardziej chodzi przecież o ludzi, a mniej o same zdarzenia, bo nawet najwspanialsze zaćmienie Słońca, choć jest godne pracy naukowej i wzmianki w radiach, telewizjach i gazetach, to anegdoty nie nosi w sobie żadnej.

Juwenalia w Krakowie, 1961