Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
131 osób interesuje się tą książką
Małgorzata i Adam poznają się w miejscu, w którym nikt nie chce się znaleźć. W korytarzach zakładu opiekuńczo-leczniczego, między ciszą a oddechem chorych, między obezwładniającym bólem a nikłą nadzieją. Ona codziennie odwiedza męża, który po udarze stał się cieniem dawnego siebie. On spędza godziny przy żonie, której ciało coraz bardziej poddaje się chorobie.
Każde z nich jest wierne przeszłości, ale teraźniejszość zaczyna rysować dla nich zupełnie nową historię. Przy gorzkiej kawie, w poufnych rozmowach obmyślają desperackie, nietypowe próby ocalenia swoich bliskich. I zacieśniają więzi, których się nie spodziewali…
Czy kiedy wszystko zdaje się kończyć, można jeszcze znaleźć otuchę?
Obiecaj, że będziesz pić kawę o poranku to opowieść o tym, że nawet najbardziej połamane skrzydła da się jeszcze skleić.
Natasza Socha - pisarka, felietonistka, dziennikarka, autorka książek dla dorosłych i dla dzieci oraz współautorka kilkunastu antologii z opowiadaniami. Absolwentka dziennikarstwa i nauk politycznych UAM. Mieszka w maleńkiej wsi w Niemczech. Pisze głównie o kobietach i dla kobiet. O ich sile, słabościach, o tym, że zawsze jest jakieś jutro. Czytelniczki cenią ją za prawdę, ciepło, mieszankę czarnego humoru, wzruszenia i prawdziwej refleksji. Ostatnio spod jej pióra wyszły również powieści kryminalne.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 314
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Zrozumiał, że miłość nie pyta o wiek, że przychodzi, kiedy chce, a gdy się pojawia, nie można jej odrzucić, bo odmowa to jak wyrzeczenie się ostatniej szansy na szczęście.
Gabriel García Márquez, Miłość w czasach zarazy
Małgorzata
Zuzanna, która odnalazła się w pralce...
Kura Helena...
„Kim pani jest? Małgosia... to ładne imię...”
„Bardziej niż w Boga wierzę w ciasto drożdżowe, bo przynajmniej czuję jego zapach...”
Ale po kolei.
Mój mąż Marek wrócił do domu. Ale to już nie był ten sam człowiek, którego znałam przez prawie trzydzieści lat. Po udarze stał się cieniem dawnego siebie – cichym, bezradnym chorym, który potrzebuje mnie tak, jak dziecko potrzebuje matki. Kiedyś ten wysoki, silny mężczyzna emanował energią, która przyciągała ludzi. Dzisiaj widzę go siedzącego przy stole, zgarbionego, w milczeniu wpatrującego się w swoje dłonie, jakby próbował zrozumieć, dlaczego już nie działają tak jak dawniej.
Marek, który kiedyś planował nasze wspólne podróże, teraz z trudem unosi łyżkę do ust. Codziennie kroję mu jedzenie na drobne kawałki i podaję herbatę w kubku z szerokim uchwytem, żeby mógł go utrzymać. Kiedy je, drżąca ręka wędruje powoli, jakby każdy ruch wymagał ogromnego wysiłku. Czasem zatrzymuje się w pół drogi, bo jej właściciel zapomina, co chciał zrobić.
Pomagam mu się podnieść, podtrzymując go, jakbyśmy razem uczyli się pierwszych kroków. A przecież to on trzymał mnie kiedyś za rękę, kiedy w zimowy poranek poślizgnęłam się na lodzie i złamałam nogę. Teraz to ja stałam się dla niego podporą. Spaceruje po naszym salonie, krok za krokiem, starannie stawiając stopy, jakby bał się upadku. Nie jest pewny progu, na którym zawsze się zatrzymuje, a ja z cierpliwością tłumaczę mu, że tam niczego nie ma.
Każdego wieczoru wkładam mu ciepłe skarpety, bo jego stopy są wiecznie zimne. Podaję mu książki, chociaż wiem, że przeczyta nie więcej niż kilka stron, zanim zgubi wątek. On tylko patrzy na okładki i mówi, że kiedyś wróci do nich, jakby wierzył, że jeszcze odzyska siły.
Nieraz wychodzę z pokoju, by na chwilę się uspokoić. Stoję przy kuchennym zlewie, wpatrując się w plamy wody na blacie, i pozwalam sobie na kilka głębokich oddechów. W takich chwilach przypominam sobie, jaki był kiedyś. Jak w letnie wieczory siedzieliśmy na tarasie i Marek grał na gitarze piosenki Stachury. Jak jego głos wypełniał przestrzeń, a ja czułam, że mogę polegać na nim jak na Zawiszy. Tego Marka już nie ma, ale ja pamiętam. I to wspomnienie jest moją siłą.
Nie czuję żalu, nie czuję złości. Czuję przerażenie, owszem, ale w tej bezradności mojego męża widzę też czułość. Widzę człowieka, który oddał mi swoje życie, a teraz powierzył mi siebie w najkruchszej wersji. To ja muszę być teraz jego strażniczką, jego przystanią.
Codziennie rano robię mu owsiankę, bo to jedyne, co smakuje mu tak jak dawniej. Przykrywam go ciepłym kocem, zanim wyjdę na chwilę do sklepu. Wracam szybko, bo wiem, że czeka na dźwięk klucza w drzwiach. Kiedy mnie dostrzega, uśmiecha się niepewnie, jak dziecko, które boi się, że zostanie samo. Pracuję w domu, na szczęście mogę sobie na to pozwolić. To dobre rozwiązanie, przynajmniej cały czas przebywam z nim.
Nie wiem, ile jeszcze wytrzymam, ale wiem jedno – zrobię wszystko, by Marek miał swoje spokojne wieczory. Z jego oczu odczytuję prośbę, której nie umie wypowiedzieć. Tęsknotę za tym, kim był i kim chcielibyśmy, żeby nadal mógł być. I chociaż to trudne, jestem wdzięczna, że mogę przy nim trwać, że mogę pozostać tą, która sprawi, że jego droga będzie mniej bolesna.
Co się tak naprawdę stało?
Marek przeszedł udar niedokrwienny, najczęstszą formę udaru, która występuje, gdy przepływ krwi do mózgu zostaje zablokowany przez zakrzep lub zwężenie naczyń krwionośnych. W jego przypadku blokada nastąpiła w obrębie tętnicy środkowej mózgu, co okazało się jednym z poważniejszych scenariuszy. Ta tętnica zasila znaczną część kory mózgowej, odpowiadającą za ruch, mowę i funkcje poznawcze. Niedotlenienie tej części mózgu spowodowało rozległe uszkodzenia w lewym płacie mózgowym, które wpłynęły na zdolność Marka do poruszania się, komunikowania i wykonywania prostych czynności.
Lekarze tłumaczyli mi to podczas tych pierwszych dni w szpitalu. Udar był rozległy, a jego skutki niemal natychmiastowe. W ciągu kilku godzin Marek stracił władzę nad prawą stroną ciała – jego ręka i noga stały się bezwładne. Pojawiły się problemy z mową – nie potrafił wyartykułować zdań, a nawet pojedynczych słów. Jego wzrok również został częściowo zaburzony, co dodatkowo ograniczyło jego samodzielność.
Dowiedziałam się, że Marek cierpi na tzw. afazję mieszaną – zespół zaburzeń mowy, który wynikał z uszkodzenia obszarów w mózgu odpowiedzialnych za język. To oznaczało, że miał trudności zarówno z rozumieniem mowy, jak i z jej tworzeniem. Kiedy próbował coś powiedzieć, słowa jakby utykały gdzieś głęboko w jego umyśle, niemożliwe do wydobycia na zewnątrz. A kiedy mówił, te niezrozumiałe fragmenty jeszcze bardziej frustrowały jego niż mnie. Bywały oczywiście lepsze i gorsze momenty. Kurczowo trzymałam się tych lepszych i cieszyłam jak dziecko, kiedy wydukał coś w miarę wyraźnie.
Lekarze tłumaczyli mi też, dlaczego jego siły drastycznie się zmniejszyły. Brak ruchu po udarze spowodował szybki zanik mięśni, a uszkodzenie mózgu zakłóciło równowagę energetyczną w ciele. Nawet najmniejszy wysiłek, taki jak próba wstania czy utrzymania filiżanki, stawał się dla niego wyczerpujący. Marek teraz całkowicie uzależnił się ode mnie i rehabilitantów, którzy odwiedzali nas kilka razy w tygodniu.
Udar pozostawił także inne, mniej widoczne ślady – apatię, drażliwość, napady złości, które pojawiały się w chwilach, gdy nie potrafił poradzić sobie z własnymi ograniczeniami. To tak bardzo bolało, że Marek przestał być sobą – jego osobowość uległa zmianie. Kiedyś był towarzyski, pełen życia, zawsze pierwszy do żartów. Teraz stał się cichy, czasem wręcz obojętny na świat wokół niego.
Wiedziałam jednak, że te zmiany to nie jego wina. To udar ukradł mi męża, jakiego znałam przez tyle lat, ale nie jego duszę. Dlatego mimo wszystkich trudności starałam się znaleźć sposoby, aby przywrócić mu choć odrobinę tego, co utracił. Codziennie przypominałam sobie, że Marek wciąż tam jest – ukryty za mgłą uszkodzeń, które udar poczynił w jego mózgu. I to dawało mi siłę, by walczyć o każdy jego uśmiech, o każdą chwilę, w której jego oczy znów rozbłyskiwały dawnym blaskiem.
Lekarze obiecali mi, że będzie lepiej...
Wtorek, cztery tygodnie wcześniej
Czasami wydaje nam się, że pewne rzeczy są trwałe niczym granitowe skały. Że życie toczy się po dobrze znanych torach, a to, co kochamy, będzie z nami na zawsze. Tymczasem wystarczy jeden moment, by wszystko, co mieliśmy za pewnik, rozprysło się jak porcelanowa filiżanka.
Życie uczy nas paradoksu. Najprostszy przepis na szczęście jest jednocześnie najtrudniejszy: łapanie chwil. Brzmi banalnie, prawda? Ile razy jednak udało nam się zatrzymać w biegu, spojrzeć w niebo, poczuć zapach świeżego deszczu i szczerze to docenić? Jak często patrzymy na osobę, którą kochamy, i zamiast planować, co będzie jutro, po prostu chłoniemy ten moment?
Uśmiech, dotyk dłoni, ciepło czyjegoś ciała, zapach włosów. Odgłos śmiechu, który rozbrzmiewa w pokoju obok. Otarcie się kota o nasze nogi. Jeszcze gorący jabłecznik na stole.
Właśnie tego dnia on też miał swoją rolę do odegrania.
Powietrze było ciężkie od zapachu ciasta, który Marek wyciągnął z piekarnika zaledwie kilka minut wcześniej. Znajdowali się w salonie – Małgorzata właśnie szukała serwetek i widelczyków, a Marek kończył układanie planszy do nowej gry, którą niedawno przywiozła z targów. Na zewnątrz wiatr robił z liśćmi na drzewach, co chciał, a deszcz bębnił o szyby. Końcówka sierpnia zdecydowanie sobie odpuściła i postanowiła dać przedsmak nadchodzącej jesieni. Bardzo niefajnie, ale z naturą nie da się dyskutować.
Marek podniósł się z fotela i jęknął. Małgorzata zerknęła na niego i z niepokojem zauważyła, że złapał się za skroń, a potem syknął z bólu.
– Wszystko w porządku? – Szybko odłożyła serwetki na stół.
– Tak, tylko... chyba przesadziłem z kawą – odparł, ale brzmiał niewyraźnie, jakby mówił przez watę.
Na chwilę zamarła. Marek zrobił krok do przodu, ale jego prawa noga zachowywała się tak, jakby odmawiała posłuszeństwa. Upadł na kolano, chwytając się regału, który zachwiał się pod jego ciężarem.
– Marek! – krzyknęła, gdy zobaczyła, jak twarz męża wykrzywia się w dziwnym grymasie.
– Nie... wiem... co... – próbował coś powiedzieć, ale słowa ugrzęzły mu w gardle, nie mogąc wydostać się na zewnątrz.
Małgorzata podbiegła do niego, chwytając go pod ramię, ale był cięższy, niż przypuszczała. Jego ciało zaczęło osuwać się na podłogę.
– Marek, słyszysz mnie? Marek, patrz na mnie! – panikowała.
Wzrok jej męża wydawał się pusty, odległy, nieprzytomny. Jego prawa ręka opadła bezwładnie, a oddech stał się płytki i urywany.
Telefon. Małgorzata rzuciła się w stronę kuchni, gdzie zostawiła komórkę. Wpadła na stół, przewracając kubek z niedopitą herbatą. Drżącymi dłońmi wybrała numer alarmowy.
– Mój mąż! – krzyknęła do słuchawki, gdy tylko operator odebrał. – Coś się dzieje, to chyba udar! Mówi niewyraźnie, upadł, błagam, pomóżcie!
Operator zaczął zadawać pytania, ale Małgorzata nie mogła zebrać myśli. Jej wzrok utkwił w Marku, który leżał na podłodze, a jego klatka piersiowa unosiła się niespokojnie.
– Marek, wytrzymaj, karetka już jedzie, słyszysz mnie? – Usiadła obok niego, głaszcząc jego włosy i jednocześnie próbując opanować napływające do oczu łzy.
Czas zdawał się stać w miejscu. Każda sekunda ciągnęła się przez wieczność. Kiedy wreszcie Małgorzata usłyszała sygnał karetki, poczuła, jak nogi jej miękną.
Ratownicy wbiegli do domu z noszami. Wszystko działo się szybko – pytania, ciśnienie, tlen, znowu pytania, zastrzyk.
– Udar – oświadczył jeden z nich krótko. – Trzeba go natychmiast zabrać do szpitala.
Małgorzata chciała z nimi jechać, ale ktoś delikatnie, ale stanowczo odsunął ją na bok. Patrzyła, jak wynoszą Marka na noszach, bezwładnego jak lalka. Wybiegła za nimi.
Drzwi karetki zatrzasnęły się z trzaskiem, a światła sygnalizacyjne odbijały się od mokrego asfaltu coraz dalej. Małgorzata stała w drzwiach, z dłońmi zaciśniętymi na framudze, czując, jak jej świat rozpada się na kawałki.
Jak to udar?
Przecież Marek był zdrowy!
Dwie godziny później stała przy oknie w szpitalnym korytarzu, a telefon drżał jej w dłoni. Ledwo była w stanie go utrzymać. Nabrała powietrza, jakby chciała zanurkować w głębokiej wodzie. W końcu wybrała numer Kamili.
– Mamo? – Głos córki zabrzmiał czujnie. – Co się dzieje?
Małgorzata zacisnęła powieki, jakby to mogło uczynić rozmowę łatwiejszą.
– Tata miał udar. Jesteśmy w szpitalu. Nie wiem, co dalej...
Po drugiej stronie zapadła cisza. Małgorzata słyszała jedynie oddech córki, ciężki i nierówny.
– Jak to? – Kamila w końcu przerwała milczenie. – Kiedy? Dlaczego mnie nie poinformowałaś od razu?
– No, właśnie cię informuję. Wcześniej musiałam sama jakoś to ogarnąć.
– Zaraz przyjadę – odpowiedziała córka z napięciem w głosie. – A Patryk? Wie?
– Nie, jeszcze do niego nie dzwoniłam.
– To zadzwoń do niego jak najszybciej. Jest akurat w Poznaniu, więc szybko dotrze. Albo nie, czekaj, ja to zrobię.
Zanim Małgorzata zdążyła odpowiedzieć, Kamila się rozłączyła.
Patryk zjawił się pierwszy, niemal wbiegając na oddział. Jego włosy były potargane, a bluzę miał włożoną na lewą stronę.
– Co się dzieje, mamo? – Podszedł do niej tak blisko, że prawie się zachwiała. – Co powiedzieli lekarze? Jak to wygląda? Czy tata będzie...
– Nie wiem, synu. – Małgorzata uniosła ręce, jakby chciała odgrodzić się od jego pytań. – Lekarze mówią, że wszystko zależy od najbliższych godzin. Że uszkodzenia są poważne, ale...
– Ale co? – przerwał jej gwałtownie. – Czy jest szansa, że...?
– Nie wiem! – wyrwało się jej głośniej, niż zamierzała. – Po prostu nie wiem, Patryk.
Chwilę później przyjechała Kamila, jeszcze bardziej zdenerwowana.
– Co się dzieje? Co powiedzieli? Czy możemy go zobaczyć? – zasypała matkę tymi samymi pytaniami co wcześniej Patryk.
Małgorzata próbowała coś odpowiedzieć, ale słowa nie chciały jej przejść przez gardło. Kamila i Patryk cały czas naciskali, zachowywali się zupełnie tak, jakby to ona była lekarzem i znała odpowiedzi na wszystkie pytania.
– Czy będzie mówił? Czy będzie chodził? Jak sobie poradzi? – drążyła Kamila.
– Na pewno będzie potrzebna rehabilitacja. Trzeba znaleźć najlepszych specjalistów. A co, jeśli tata będzie wymagał całodobowej opieki? – zastanawiał się Patryk.
Ich słowa odbijały się echem od ścian, a Małgorzata czuła, jak narasta w niej coś, czego nie potrafiła nawet nazwać. Jakby każda cząstka jej ciała krzyczała: „Dość!”.
Zamiast na dzieci, zapatrzyła się na plamę na podłodze. Nieregularną, jakby ktoś rozlał kawę i nie wytarł jej zbyt dokładnie. A może to było zaschnięte błoto? Albo brudna guma do żucia wdeptana w ziemię? Małgorzata wpatrywała się w nią, a jej myśli odpływały coraz dalej i dalej. W tej chwili ta plama wydawała się ważniejsza niż wszystko inne. A może to rozmazana czekolada? Kto ją tu zostawił? I czy sprzątaczka tego nie zauważyła?
– Mamo, słyszysz nas? – Głos Kamili sprowadził ją z powrotem do rzeczywistości.
– Tak, tak, słyszę – rzuciła szybko, ale wciąż odnosiła wrażenie, jakby stała za szybą, oddzielona od całego tego zgiełku. – Po prostu... nie wiem, jak odpowiedzieć na wasze pytania. Nie mam pojęcia. I potwornie mnie to przeraża.
– To może usiądź – poradziła Kamila, chwytając matkę za rękę. – Oddychaj, dobrze?
Małgorzata poczuła ciepło dłoni córki i przez moment zrobiło jej się jakoś lepiej na duszy. Jej głowa huczała od nadmiaru myśli i świadomości, że właśnie coś się skończyło.