Obiecaj, że będziesz pić kawę o poranku - Natasza Socha - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Obiecaj, że będziesz pić kawę o poranku ebook i audiobook

Natasza Socha

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

131 osób interesuje się tą książką

Opis

Małgorzata i Adam poznają się w miejscu, w którym nikt nie chce się znaleźć. W korytarzach zakładu opiekuńczo-leczniczego, między ciszą a oddechem chorych, między obezwładniającym bólem a nikłą nadzieją. Ona codziennie odwiedza męża, który po udarze stał się cieniem dawnego siebie. On spędza godziny przy żonie, której ciało coraz bardziej poddaje się chorobie. 

Każde z nich jest wierne przeszłości, ale teraźniejszość zaczyna rysować dla nich zupełnie nową historię. Przy gorzkiej kawie, w poufnych rozmowach obmyślają desperackie, nietypowe próby ocalenia swoich bliskich. I zacieśniają więzi, których się nie spodziewali… 

Czy kiedy wszystko zdaje się kończyć, można jeszcze znaleźć otuchę? 

Obiecaj, że będziesz pić kawę o poranku to opowieść o tym, że nawet najbardziej połamane skrzydła da się jeszcze skleić.  

 

 

Natasza Socha - pisarka, felietonistka, dziennikarka, autorka książek dla dorosłych i dla dzieci oraz współautorka kilkunastu antologii z opowiadaniami. Absolwentka dziennikarstwa i nauk politycznych UAM. Mieszka w maleńkiej wsi w Niemczech. Pisze głównie o kobietach i dla kobiet. O ich sile, słabościach, o tym, że zawsze jest jakieś jutro. Czytelniczki cenią ją za prawdę, ciepło, mieszankę czarnego humoru, wzruszenia i prawdziwej refleksji. Ostatnio spod jej pióra wyszły również powieści kryminalne. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 314

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 23 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Monika Chrzanowska

Oceny
5,0 (8 ocen)
8
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
FascynacjaKsiazkami

Nie oderwiesz się od lektury

☀️Książka jest przesłaniem dla tych,co walczą o jutro i dla tych,by zrozumieli tych,którzy cierpią.Łzy same pojawiają się w oczach podczas czytania aż serce ściska się z żalu o niesprawiedliwość świata. Polecam
00
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, smutna, wzruszająca i bardzo ciepła opowieść. Trzeba mieć chusteczki pod ręką
00



Ty­tuł ory­gi­nału: Obie­caj, że bę­dziesz pić kawę o po­ranku
© Co­py­ri­ght by Na­ta­sza So­cha, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Zwier­cia­dło Sp. z o.o.,War­szawa 2025
Re­dak­cja i ko­rekta: Jo­anna Wy­słow­ska
Ilu­stra­cja okład­kowa: ry­su­nek z ko­lek­cji The Birds of Ame­rica; from ori­gi­nal dra­wings by John Ja­mes Au­du­bon/www.unsplash.com
Pro­jekt okładki: Eliza Luty
Re­dak­tor ini­cju­jąca: Blanka Woś­ko­wiak
Dy­rek­tor pro­duk­cji: Ro­bert Je­żew­ski
Wszel­kie po­do­bień­stwa zda­rzeń, in­sty­tu­cji i osób są przy­pad­kowe i nie­za­mie­rzone. Opo­wieść sta­nowi li­te­racką fik­cję.
Wy­daw­nic­two oraz au­torka nie po­no­szą żad­nej od­po­wie­dzial­no­ści wo­bec osób lub pod­mio­tów za ja­kie­kol­wiek ewen­tu­alne szkody wy­ni­kłe bez­po­śred­nio lub po­śred­nio z wy­ko­rzy­sta­nia, za­sto­so­wa­nia lub in­ter­pre­ta­cji in­for­ma­cji za­war­tych w książce.
Wy­da­nie I, 2025
ISBN: 978-83-8132-684-1
Wy­daw­nic­two Zwier­cia­dło Sp. z o.o. ul. Wi­dok 8, 00-023 War­szawa tel. 603 798 616
Dział han­dlowy:han­dlowy@gru­pa­zwier­cia­dlo.pl
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie, w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw au­tor­skich.
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Zro­zu­miał, że mi­łość nie pyta o wiek, że przy­cho­dzi, kiedy chce, a gdy się po­ja­wia, nie można jej od­rzu­cić, bo od­mowa to jak wy­rze­cze­nie się ostat­niej szansy na szczę­ście.

Ga­briel Gar­cía Márquez, Mi­łość w cza­sach za­razy

Mał­go­rzata

Zu­zanna, która od­na­la­zła się w pralce...

Kura He­lena...

„Kim pani jest? Mał­go­sia... to ładne imię...”

„Bar­dziej niż w Boga wie­rzę w cia­sto droż­dżowe, bo przy­naj­mniej czuję jego za­pach...”

***

Ale po ko­lei.

Mój mąż Ma­rek wró­cił do domu. Ale to już nie był ten sam czło­wiek, któ­rego zna­łam przez pra­wie trzy­dzie­ści lat. Po uda­rze stał się cie­niem daw­nego sie­bie – ci­chym, bez­rad­nym cho­rym, który po­trze­buje mnie tak, jak dziecko po­trze­buje matki. Kie­dyś ten wy­soki, silny męż­czy­zna ema­no­wał ener­gią, która przy­cią­gała lu­dzi. Dzi­siaj wi­dzę go sie­dzą­cego przy stole, zgar­bio­nego, w mil­cze­niu wpa­tru­ją­cego się w swoje dło­nie, jakby pró­bo­wał zro­zu­mieć, dla­czego już nie dzia­łają tak jak daw­niej.

Ma­rek, który kie­dyś pla­no­wał na­sze wspólne po­dróże, te­raz z tru­dem unosi łyżkę do ust. Co­dzien­nie kroję mu je­dze­nie na drobne ka­wałki i po­daję her­batę w kubku z sze­ro­kim uchwy­tem, żeby mógł go utrzy­mać. Kiedy je, drżąca ręka wę­druje po­woli, jakby każdy ruch wy­ma­gał ogrom­nego wy­siłku. Cza­sem za­trzy­muje się w pół drogi, bo jej wła­ści­ciel za­po­mina, co chciał zro­bić.

Po­ma­gam mu się pod­nieść, pod­trzy­mu­jąc go, jak­by­śmy ra­zem uczyli się pierw­szych kro­ków. A prze­cież to on trzy­mał mnie kie­dyś za rękę, kiedy w zi­mowy po­ra­nek po­śli­zgnę­łam się na lo­dzie i zła­ma­łam nogę. Te­raz to ja sta­łam się dla niego pod­porą. Spa­ce­ruje po na­szym sa­lo­nie, krok za kro­kiem, sta­ran­nie sta­wia­jąc stopy, jakby bał się upadku. Nie jest pewny progu, na któ­rym za­wsze się za­trzy­muje, a ja z cier­pli­wo­ścią tłu­ma­czę mu, że tam ni­czego nie ma.

Każ­dego wie­czoru wkła­dam mu cie­płe skar­pety, bo jego stopy są wiecz­nie zimne. Po­daję mu książki, cho­ciaż wiem, że prze­czyta nie wię­cej niż kilka stron, za­nim zgubi wą­tek. On tylko pa­trzy na okładki i mówi, że kie­dyś wróci do nich, jakby wie­rzył, że jesz­cze od­zy­ska siły.

Nie­raz wy­cho­dzę z po­koju, by na chwilę się uspo­koić. Stoję przy ku­chen­nym zle­wie, wpa­tru­jąc się w plamy wody na bla­cie, i po­zwa­lam so­bie na kilka głę­bo­kich od­de­chów. W ta­kich chwi­lach przy­po­mi­nam so­bie, jaki był kie­dyś. Jak w let­nie wie­czory sie­dzie­li­śmy na ta­ra­sie i Ma­rek grał na gi­ta­rze pio­senki Sta­chury. Jak jego głos wy­peł­niał prze­strzeń, a ja czu­łam, że mogę po­le­gać na nim jak na Za­wi­szy. Tego Marka już nie ma, ale ja pa­mię­tam. I to wspo­mnie­nie jest moją siłą.

Nie czuję żalu, nie czuję zło­ści. Czuję prze­ra­że­nie, ow­szem, ale w tej bez­rad­no­ści mo­jego męża wi­dzę też czu­łość. Wi­dzę czło­wieka, który od­dał mi swoje ży­cie, a te­raz po­wie­rzył mi sie­bie w naj­kruch­szej wer­sji. To ja mu­szę być te­raz jego straż­niczką, jego przy­sta­nią.

Co­dzien­nie rano ro­bię mu owsiankę, bo to je­dyne, co sma­kuje mu tak jak daw­niej. Przy­kry­wam go cie­płym ko­cem, za­nim wyjdę na chwilę do sklepu. Wra­cam szybko, bo wiem, że czeka na dźwięk klu­cza w drzwiach. Kiedy mnie do­strzega, uśmie­cha się nie­pew­nie, jak dziecko, które boi się, że zo­sta­nie samo. Pra­cuję w domu, na szczę­ście mogę so­bie na to po­zwo­lić. To do­bre roz­wią­za­nie, przy­naj­mniej cały czas prze­by­wam z nim.

Nie wiem, ile jesz­cze wy­trzy­mam, ale wiem jedno – zro­bię wszystko, by Ma­rek miał swoje spo­kojne wie­czory. Z jego oczu od­czy­tuję prośbę, któ­rej nie umie wy­po­wie­dzieć. Tę­sk­notę za tym, kim był i kim chcie­li­by­śmy, żeby na­dal mógł być. I cho­ciaż to trudne, je­stem wdzięczna, że mogę przy nim trwać, że mogę po­zo­stać tą, która sprawi, że jego droga bę­dzie mniej bo­le­sna.

Co się tak na­prawdę stało?

Ma­rek prze­szedł udar nie­do­krwienny, naj­częst­szą formę udaru, która wy­stę­puje, gdy prze­pływ krwi do mó­zgu zo­staje za­blo­ko­wany przez za­krzep lub zwę­że­nie na­czyń krwio­no­śnych. W jego przy­padku blo­kada na­stą­piła w ob­rę­bie tęt­nicy środ­ko­wej mó­zgu, co oka­zało się jed­nym z po­waż­niej­szych sce­na­riu­szy. Ta tęt­nica za­sila znaczną część kory mó­zgo­wej, od­po­wia­da­jącą za ruch, mowę i funk­cje po­znaw­cze. Nie­do­tle­nie­nie tej czę­ści mó­zgu spo­wo­do­wało roz­le­głe uszko­dze­nia w le­wym pła­cie mó­zgo­wym, które wpły­nęły na zdol­ność Marka do po­ru­sza­nia się, ko­mu­ni­ko­wa­nia i wy­ko­ny­wa­nia pro­stych czyn­no­ści.

Le­ka­rze tłu­ma­czyli mi to pod­czas tych pierw­szych dni w szpi­talu. Udar był roz­le­gły, a jego skutki nie­mal na­tych­mia­stowe. W ciągu kilku go­dzin Ma­rek stra­cił wła­dzę nad prawą stroną ciała – jego ręka i noga stały się bez­władne. Po­ja­wiły się pro­blemy z mową – nie po­tra­fił wy­ar­ty­ku­ło­wać zdań, a na­wet po­je­dyn­czych słów. Jego wzrok rów­nież zo­stał czę­ściowo za­bu­rzony, co do­dat­kowo ogra­ni­czyło jego sa­mo­dziel­ność.

Do­wie­dzia­łam się, że Ma­rek cierpi na tzw. afa­zję mie­szaną – ze­spół za­bu­rzeń mowy, który wy­ni­kał z uszko­dze­nia ob­sza­rów w mó­zgu od­po­wie­dzial­nych za ję­zyk. To ozna­czało, że miał trud­no­ści za­równo z ro­zu­mie­niem mowy, jak i z jej two­rze­niem. Kiedy pró­bo­wał coś po­wie­dzieć, słowa jakby uty­kały gdzieś głę­boko w jego umy­śle, nie­moż­liwe do wy­do­by­cia na ze­wnątrz. A kiedy mó­wił, te nie­zro­zu­miałe frag­menty jesz­cze bar­dziej fru­stro­wały jego niż mnie. By­wały oczy­wi­ście lep­sze i gor­sze mo­menty. Kur­czowo trzy­ma­łam się tych lep­szych i cie­szy­łam jak dziecko, kiedy wy­du­kał coś w miarę wy­raź­nie.

Le­ka­rze tłu­ma­czyli mi też, dla­czego jego siły dra­stycz­nie się zmniej­szyły. Brak ru­chu po uda­rze spo­wo­do­wał szybki za­nik mię­śni, a uszko­dze­nie mó­zgu za­kłó­ciło rów­no­wagę ener­ge­tyczną w ciele. Na­wet naj­mniej­szy wy­si­łek, taki jak próba wsta­nia czy utrzy­ma­nia fi­li­żanki, sta­wał się dla niego wy­czer­pu­jący. Ma­rek te­raz cał­ko­wi­cie uza­leż­nił się ode mnie i re­ha­bi­li­tan­tów, któ­rzy od­wie­dzali nas kilka razy w ty­go­dniu.

Udar po­zo­sta­wił także inne, mniej wi­doczne ślady – apa­tię, draż­li­wość, na­pady zło­ści, które po­ja­wiały się w chwi­lach, gdy nie po­tra­fił po­ra­dzić so­bie z wła­snymi ogra­ni­cze­niami. To tak bar­dzo bo­lało, że Ma­rek prze­stał być sobą – jego oso­bo­wość ule­gła zmia­nie. Kie­dyś był to­wa­rzy­ski, pe­łen ży­cia, za­wsze pierw­szy do żar­tów. Te­raz stał się ci­chy, cza­sem wręcz obo­jętny na świat wo­kół niego.

Wie­dzia­łam jed­nak, że te zmiany to nie jego wina. To udar ukradł mi męża, ja­kiego zna­łam przez tyle lat, ale nie jego du­szę. Dla­tego mimo wszyst­kich trud­no­ści sta­ra­łam się zna­leźć spo­soby, aby przy­wró­cić mu choć odro­binę tego, co utra­cił. Co­dzien­nie przy­po­mi­na­łam so­bie, że Ma­rek wciąż tam jest – ukryty za mgłą uszko­dzeń, które udar po­czy­nił w jego mó­zgu. I to da­wało mi siłę, by wal­czyć o każdy jego uśmiech, o każdą chwilę, w któ­rej jego oczy znów roz­bły­ski­wały daw­nym bla­skiem.

Le­ka­rze obie­cali mi, że bę­dzie le­piej...

Wto­rek, cztery ty­go­dnie wcze­śniej

Cza­sami wy­daje nam się, że pewne rze­czy są trwałe ni­czym gra­ni­towe skały. Że ży­cie to­czy się po do­brze zna­nych to­rach, a to, co ko­chamy, bę­dzie z nami na za­wsze. Tym­cza­sem wy­star­czy je­den mo­ment, by wszystko, co mie­li­śmy za pew­nik, roz­pry­sło się jak por­ce­la­nowa fi­li­żanka.

Ży­cie uczy nas pa­ra­doksu. Naj­prost­szy prze­pis na szczę­ście jest jed­no­cze­śnie naj­trud­niej­szy: ła­pa­nie chwil. Brzmi ba­nal­nie, prawda? Ile razy jed­nak udało nam się za­trzy­mać w biegu, spoj­rzeć w niebo, po­czuć za­pach świe­żego desz­czu i szcze­rze to do­ce­nić? Jak czę­sto pa­trzymy na osobę, którą ko­chamy, i za­miast pla­no­wać, co bę­dzie ju­tro, po pro­stu chło­niemy ten mo­ment?

Uśmiech, do­tyk dłoni, cie­pło czy­je­goś ciała, za­pach wło­sów. Od­głos śmie­chu, który roz­brzmiewa w po­koju obok. Otar­cie się kota o na­sze nogi. Jesz­cze go­rący ja­błecz­nik na stole.

Wła­śnie tego dnia on też miał swoją rolę do ode­gra­nia.

Po­wie­trze było cięż­kie od za­pa­chu cia­sta, który Ma­rek wy­cią­gnął z pie­kar­nika za­le­d­wie kilka mi­nut wcze­śniej. Znaj­do­wali się w sa­lo­nie – Mał­go­rzata wła­śnie szu­kała ser­we­tek i wi­del­czy­ków, a Ma­rek koń­czył ukła­da­nie plan­szy do no­wej gry, którą nie­dawno przy­wio­zła z tar­gów. Na ze­wnątrz wiatr ro­bił z li­śćmi na drze­wach, co chciał, a deszcz bęb­nił o szyby. Koń­cówka sierp­nia zde­cy­do­wa­nie so­bie od­pu­ściła i po­sta­no­wiła dać przed­smak nad­cho­dzą­cej je­sieni. Bar­dzo nie­faj­nie, ale z na­turą nie da się dys­ku­to­wać.

Ma­rek pod­niósł się z fo­tela i jęk­nął. Mał­go­rzata zer­k­nęła na niego i z nie­po­ko­jem za­uwa­żyła, że zła­pał się za skroń, a po­tem syk­nął z bólu.

– Wszystko w po­rządku? – Szybko odło­żyła ser­wetki na stół.

– Tak, tylko... chyba prze­sa­dzi­łem z kawą – od­parł, ale brzmiał nie­wy­raź­nie, jakby mó­wił przez watę.

Na chwilę za­marła. Ma­rek zro­bił krok do przodu, ale jego prawa noga za­cho­wy­wała się tak, jakby od­ma­wiała po­słu­szeń­stwa. Upadł na ko­lano, chwy­ta­jąc się re­gału, który za­chwiał się pod jego cię­ża­rem.

– Ma­rek! – krzyk­nęła, gdy zo­ba­czyła, jak twarz męża wy­krzy­wia się w dziw­nym gry­ma­sie.

– Nie... wiem... co... – pró­bo­wał coś po­wie­dzieć, ale słowa ugrzę­zły mu w gar­dle, nie mo­gąc wy­do­stać się na ze­wnątrz.

Mał­go­rzata pod­bie­gła do niego, chwy­ta­jąc go pod ra­mię, ale był cięż­szy, niż przy­pusz­czała. Jego ciało za­częło osu­wać się na pod­łogę.

– Ma­rek, sły­szysz mnie? Ma­rek, patrz na mnie! – pa­ni­ko­wała.

Wzrok jej męża wy­da­wał się pu­sty, od­le­gły, nie­przy­tomny. Jego prawa ręka opa­dła bez­wład­nie, a od­dech stał się płytki i ury­wany.

Te­le­fon. Mał­go­rzata rzu­ciła się w stronę kuchni, gdzie zo­sta­wiła ko­mórkę. Wpa­dła na stół, prze­wra­ca­jąc ku­bek z nie­do­pitą her­batą. Drżą­cymi dłońmi wy­brała nu­mer alar­mowy.

– Mój mąż! – krzyk­nęła do słu­chawki, gdy tylko ope­ra­tor ode­brał. – Coś się dzieje, to chyba udar! Mówi nie­wy­raź­nie, upadł, bła­gam, po­móż­cie!

Ope­ra­tor za­czął za­da­wać py­ta­nia, ale Mał­go­rzata nie mo­gła ze­brać my­śli. Jej wzrok utkwił w Marku, który le­żał na pod­ło­dze, a jego klatka pier­siowa uno­siła się nie­spo­koj­nie.

– Ma­rek, wy­trzy­maj, ka­retka już je­dzie, sły­szysz mnie? – Usia­dła obok niego, głasz­cząc jego włosy i jed­no­cze­śnie pró­bu­jąc opa­no­wać na­pły­wa­jące do oczu łzy.

Czas zda­wał się stać w miej­scu. Każda se­kunda cią­gnęła się przez wiecz­ność. Kiedy wresz­cie Mał­go­rzata usły­szała sy­gnał ka­retki, po­czuła, jak nogi jej miękną.

Ra­tow­nicy wbie­gli do domu z no­szami. Wszystko działo się szybko – py­ta­nia, ci­śnie­nie, tlen, znowu py­ta­nia, za­strzyk.

– Udar – oświad­czył je­den z nich krótko. – Trzeba go na­tych­miast za­brać do szpi­tala.

Mał­go­rzata chciała z nimi je­chać, ale ktoś de­li­kat­nie, ale sta­now­czo od­su­nął ją na bok. Pa­trzyła, jak wy­no­szą Marka na no­szach, bez­wład­nego jak lalka. Wy­bie­gła za nimi.

Drzwi ka­retki za­trza­snęły się z trza­skiem, a świa­tła sy­gna­li­za­cyjne od­bi­jały się od mo­krego as­faltu co­raz da­lej. Mał­go­rzata stała w drzwiach, z dłońmi za­ci­śnię­tymi na fra­mu­dze, czu­jąc, jak jej świat roz­pada się na ka­wałki.

Jak to udar?

Prze­cież Ma­rek był zdrowy!

***

Dwie go­dziny póź­niej stała przy oknie w szpi­tal­nym ko­ry­ta­rzu, a te­le­fon drżał jej w dłoni. Le­dwo była w sta­nie go utrzy­mać. Na­brała po­wie­trza, jakby chciała za­nur­ko­wać w głę­bo­kiej wo­dzie. W końcu wy­brała nu­mer Ka­mili.

– Mamo? – Głos córki za­brzmiał czuj­nie. – Co się dzieje?

Mał­go­rzata za­ci­snęła po­wieki, jakby to mo­gło uczy­nić roz­mowę ła­twiej­szą.

– Tata miał udar. Je­ste­śmy w szpi­talu. Nie wiem, co da­lej...

Po dru­giej stro­nie za­pa­dła ci­sza. Mał­go­rzata sły­szała je­dy­nie od­dech córki, ciężki i nie­równy.

– Jak to? – Ka­mila w końcu prze­rwała mil­cze­nie. – Kiedy? Dla­czego mnie nie po­in­for­mo­wa­łaś od razu?

– No, wła­śnie cię in­for­muję. Wcze­śniej mu­sia­łam sama ja­koś to ogar­nąć.

– Za­raz przy­jadę – od­po­wie­działa córka z na­pię­ciem w gło­sie. – A Pa­tryk? Wie?

– Nie, jesz­cze do niego nie dzwo­ni­łam.

– To za­dzwoń do niego jak naj­szyb­ciej. Jest aku­rat w Po­zna­niu, więc szybko do­trze. Albo nie, cze­kaj, ja to zro­bię.

Za­nim Mał­go­rzata zdą­żyła od­po­wie­dzieć, Ka­mila się roz­łą­czyła.

Pa­tryk zja­wił się pierw­szy, nie­mal wbie­ga­jąc na od­dział. Jego włosy były po­tar­gane, a bluzę miał wło­żoną na lewą stronę.

– Co się dzieje, mamo? – Pod­szedł do niej tak bli­sko, że pra­wie się za­chwiała. – Co po­wie­dzieli le­ka­rze? Jak to wy­gląda? Czy tata bę­dzie...

– Nie wiem, synu. – Mał­go­rzata unio­sła ręce, jakby chciała od­gro­dzić się od jego py­tań. – Le­ka­rze mó­wią, że wszystko za­leży od naj­bliż­szych go­dzin. Że uszko­dze­nia są po­ważne, ale...

– Ale co? – prze­rwał jej gwał­tow­nie. – Czy jest szansa, że...?

– Nie wiem! – wy­rwało się jej gło­śniej, niż za­mie­rzała. – Po pro­stu nie wiem, Pa­tryk.

Chwilę póź­niej przy­je­chała Ka­mila, jesz­cze bar­dziej zde­ner­wo­wana.

– Co się dzieje? Co po­wie­dzieli? Czy mo­żemy go zo­ba­czyć? – za­sy­pała matkę tymi sa­mymi py­ta­niami co wcze­śniej Pa­tryk.

Mał­go­rzata pró­bo­wała coś od­po­wie­dzieć, ale słowa nie chciały jej przejść przez gar­dło. Ka­mila i Pa­tryk cały czas na­ci­skali, za­cho­wy­wali się zu­peł­nie tak, jakby to ona była le­ka­rzem i znała od­po­wie­dzi na wszyst­kie py­ta­nia.

– Czy bę­dzie mó­wił? Czy bę­dzie cho­dził? Jak so­bie po­ra­dzi? – drą­żyła Ka­mila.

– Na pewno bę­dzie po­trzebna re­ha­bi­li­ta­cja. Trzeba zna­leźć naj­lep­szych spe­cja­li­stów. A co, je­śli tata bę­dzie wy­ma­gał ca­ło­do­bo­wej opieki? – za­sta­na­wiał się Pa­tryk.

Ich słowa od­bi­jały się echem od ścian, a Mał­go­rzata czuła, jak na­ra­sta w niej coś, czego nie po­tra­fiła na­wet na­zwać. Jakby każda cząstka jej ciała krzy­czała: „Dość!”.

Za­miast na dzieci, za­pa­trzyła się na plamę na pod­ło­dze. Nie­re­gu­larną, jakby ktoś roz­lał kawę i nie wy­tarł jej zbyt do­kład­nie. A może to było za­schnięte błoto? Albo brudna guma do żu­cia wdep­tana w zie­mię? Mał­go­rzata wpa­try­wała się w nią, a jej my­śli od­pły­wały co­raz da­lej i da­lej. W tej chwili ta plama wy­da­wała się waż­niej­sza niż wszystko inne. A może to roz­ma­zana cze­ko­lada? Kto ją tu zo­sta­wił? I czy sprzą­taczka tego nie za­uwa­żyła?

– Mamo, sły­szysz nas? – Głos Ka­mili spro­wa­dził ją z po­wro­tem do rze­czy­wi­sto­ści.

– Tak, tak, sły­szę – rzu­ciła szybko, ale wciąż od­no­siła wra­że­nie, jakby stała za szybą, od­dzie­lona od ca­łego tego zgiełku. – Po pro­stu... nie wiem, jak od­po­wie­dzieć na wa­sze py­ta­nia. Nie mam po­ję­cia. I po­twor­nie mnie to prze­raża.

– To może usiądź – po­ra­dziła Ka­mila, chwy­ta­jąc matkę za rękę. – Od­dy­chaj, do­brze?

Mał­go­rzata po­czuła cie­pło dłoni córki i przez mo­ment zro­biło jej się ja­koś le­piej na du­szy. Jej głowa hu­czała od nad­miaru my­śli i świa­do­mo­ści, że wła­śnie coś się skoń­czyło.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki