Obietnica - Jan Godlewski - ebook + audiobook + książka

Obietnica ebook i audiobook

Godlewski Jan

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Każdy ma swoją datę ważności, przychodzenia i odchodzenia

Jan, emerytowany nauczyciel angielskiego, próbuje ujarzmić nękające go zaburzenia nerwicowe. Zajmuje się ogrodem, udziela korepetycji, oddaje się długim spacerom i lekturze ulubionych książek. Wraz z nadejściem fali upałów przed jego drzwiami zaczynają regularnie pojawiać się niedopałki papierosów, z nieba spadają nieżywe jaskółki, a nocą ktoś chodzi po opuszczonym domu na sąsiedniej posesji. Pewnego dnia Jan trafia do mieszkania, którego mieszkańcy żyją w żałobie po dawno zaginionym ojcu i mężu…

Powieść pisana  Hemingwayowską frazą, prosta, a jednocześnie surowa i mocna w wymowie.  

Jan Godlewski – muzyk i pisarz zamieszkały we Wrocławiu. Założyciel przestrzeni artystycznej Black Moon, perkusista i wokalista. Twórca charytatywnego cyklu koncertowego Hardcore dla Piesków. Autor powieści „W czarnej zimnej wodzie”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 263

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 13 min

Lektor: Jan Godlewski
Oceny
4,5 (6 ocen)
3
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
holosynka123

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobrze napisane, ze starannością. lektura to prawdziwa przyjemność
00
mjfan2

Dobrze spędzony czas

Oryginalna, trudna, mroczna i intrygująca.
00

Popularność




Copyright © Oficynka & Jan Godlewski, Gdańsk 2022

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2022

Opracowanie redakcyjne: zespół

Korekta: Anna Marzec

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka

Zdjęcia na okładce: © Ivan Siarbolin/pexels

© Aleksandar Pasaric/pexels

ISBN 978-83-67204-65-1

www.oficynka.pl

e-mail: [email protected]

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek

Luriego znów przebiega znajome uczucie: apatia, zobojętnienie, ale zarazem nieważkość, jakby coś go wyżarło od środka  i została tylko zwietrzała łupina serca. Jakim cudem, myśli, człowiek w takim stanie ducha ma znaleźć słowa  i muzykę, które wskrzeszą umarłych?

J. M. Coetzee, Hańba

Rozdział 1

Za oknem przejechał tramwaj, doniczki na balkonie zadzwoniły jedna o drugą, w parku po drugiej stronie ulicy zaszczekał pies, a potem ulica ucichła. Wahadło zegara na pustej, białej ścianie tykało uporczywie, jakby czas poczuł się ignorowany i domagał naszej uwagi. Chłopiec stał przy krześle. Plecy miał wyprostowane, a chude ręce trzymał opuszczone wzdłuż tułowia. Poprosiłem, żeby usiadł obok mnie. Jego włosy pachniały czymś słodkim. Przekrzywiłem lekko szyję, żeby powąchać swój kołnierzyk, a potem, udając, że kicham, zanurzyłem nos w miejscu, gdzie moja marynarka zaginała się w łokciu. Poczułem kurz. Ulicą znowu przejechał tramwaj. Chłopiec oparł głowę na pięści i westchnął.

– Na co masz dziś ochotę? – zapytałem.

– Nie wiem – odparł i wcisnął policzek mocniej w nadgarstek.

– Jeśli nie wiesz, to sam ci wybiorę zadanie. Zgoda?

Chłopiec odgarnął z czoła rdzawozłoty lok i wzruszył ramionami.

– Jeszcze nigdy nie widziałem cię aż tak obojętnego – powiedziałem. – Stało się coś?

– Nic się nie stało – odparł.

Kiedy to mówił, jego twarz wydłużyła się i zmatowiała jak u dorosłego mężczyzny. Jego głos również zabrzmiał dorośle wraz z całym smutkiem, jaki słowo „dorosłość” w sobie nosi.

– Chodzi o twoich rodziców? – spróbowałem jeszcze raz ale już bez nadziei, że dowiem się, co go gryzie. Krzyś, bo tak brzmiało imię chłopca, lubił mnie. W zasadzie nawet nie wiem dlaczego. Nie byłem wobec niego ani zanadto poufały, ani specjalnie pobłażliwy. Mimo to jednak darzył mnie sympatią i bywało, że zwierzał mi się ze swoich ponurych przemyśleń na temat matki i ojca. Z jego zdawkowych wyznań i z własnych obserwacji stworzyłem sobie w głowie obraz rodziców Krzysia. Musiała to być dosyć roztargniona para, mocno skupiona na karierze zawodowej, a syn wskoczył do ich napiętego grafiku jak niechciana karta w talii. Tego dnia Krzyś pozostawał niezmiennie milczący i zamyślony, a ja postanowiłem nie ciągnąć go za język w nadziei, że sam mi się zwierzy, kiedy będzie miał na to ochotę.

– Przykro mi, że nie masz dziś nastroju – powiedziałem. – Ale twoi rodzice nie płacą mi za siedzenie z tobą w ciszy. Myślę, że już zaczniemy, co?

Przysunąłem do siebie granatowy brulion w kratę i zacząłem wertować strony.

– Pamiętasz, jaki czas przerabialiśmy jako pierwszy?

– Present simple.

– Kiedy stosujemy present simple?

– Kiedy opisujemy znane prawdy.

– Podasz przykład?

– What goes around comes around.

– And when else?

– When we talk about features of people and items.

– For example?

– Your hair is grey.

– Dobrze. A co było później?

– Później był present continous.

– Właśnie tak. Present continous. Więc następny będzie…?

– Następny będzie present perfect.

– Zgadza się. Weź zeszyt, długopis i pisz: czas present perfect nie posiada odpowiednika w języku polskim. – Obsadka długopisu zaczęła cicho skrobać o papier. – Jego zadaniem jest łączenie przeszłości z teraźniejszością. Używamy go na przykład wtedy, kiedy czynność wykonana w przeszłości ma swoje skutki w teraźniejszości…

– Panie Janie? – Krzyś odłożył długopis i schował twarz w dłoniach. Widziałem, że jest mu trudno skupić się na czymś innym, niż na swoich przygnębiających myślach. – Chyba nie dam rady dzisiaj nauczyć się niczego nowego. Jestem rozkojarzony. Bardzo pana przepraszam. Nie musimy przerywać lekcji, po prostu poróbmy coś innego. Mógłbym, na przykład, nie wiem… może poczytać na głos?

Korciło mnie, żeby wymóc na nim wyznanie powodu jego przygnębienia, ale nie zrobiłem tego. Wskazałem dłonią podręcznik z readingami, ale Krzyś tylko na niego popatrzył i bezsilnie złożył ręce na kolanach.

– A czy może być coś nie po angielsku? Chciałbym zrobić sobie przerwę od angielskiego…

– Ale przecież to są korepetycje z angielskiego, chłopaku.

Popatrzyłem na jego umęczoną twarz i uznałem, że dam już mu spokój. Pod przymusem nie można się niczego nauczyć.

– Czyli chcesz po prostu coś poczytać? I to nie po angielsku? – upewniłem się.

Kiwnął głową, a ja położyłem sobie torbę na kolanach i zacząłem przeglądać brzegi okładek.

– Obawiam się, że wszystkie są po angielsku. Gdybym wiedział wcześniej, że…

– A pańska książka? – przerwał mi nieśmiało.

Cisza. Tykanie zegara.

– Moja książka?

– Ta, którą pan zawsze ma ze sobą.

Spojrzałem w dół. Z kieszeni mojej marynarki pomiędzy piersią a pachą wystawał skrawek cienkiej książeczki.

– Naprawdę zawsze ją mam? – zapytałem głupio, jakbym nie wiedział, że tak jest.

– Chyba tak. Widziałem ją u pana już kilka razy.

Bystry szczeniak. Codziennie nosiłem ze sobą tę książeczkę. Przed każdym praniem przekładałem ją do kieszeni marynarki, którą zamierzałem nosić jako następną. Po kilka razy na dzień sprawdzałem, czy nadal ją mam, macając wyświechtaną, śliską okładkę w kolejce w piekarni, w tramwaju albo spacerując nad rzeką. Było to Życie snem Pedro Calderona de la Barki. Stary, sfatygowany egzemplarz, który dostałem od mojego brata; ostatniej osoby z rodziny, z którą miałem jeszcze kontakt. Inni bliscy albo już dawno umarli, albo wyjechali gdzieś daleko i zapomnieli o mnie. Od wielu lat nosiłem Życie snem pod prawą pachą każdego dnia, bez wyjątków. Swego czasu czytywałem ją tak namiętnie, że w końcu nauczyłem się jej na pamięć. Całkowicie niecelowo, tak się po prostu stało. Kiedy znałem już całą treść słowo po słowie, przestałem do niej zaglądać i towarzyszyła mi już tylko jako swojego rodzaju talizman. Teraz gdy miało przeczytać go, nieobce mi przecież, dziecko, poczułem się nieswojo. Jakbym miał odsłonić przed nim swój mroczny sekret. Daj spokój, powiedziałem do siebie. Niech dzieciak czyta. Dla ciebie jest już po wszystkim i nic, co jest tam napisane, nie może cię zranić. Kiwnąwszy głową, przytaknąłem sobie samemu, wyjąłem z kieszeni książeczkę i położyłem na stole.

– Czytaj chociaż na głos – powiedziałem. – Udawajmy, że to dalej lekcja.

Krzyś zaczął czytać, a ja słuchałem, ale nie rozbrzmiewających w nieruchomym powietrzu słów, ale dynamiki, barwy i tempa głosu Krzysia, jakbym słuchał grającego w pokoju instrumentu. Wszystkie te słowa od dawna były już we mnie i nie miałem potrzeby do nich wracać. Po kilku minutach poczułem chęć na papierosa. Zdjąłem okulary i przetarłem ręką zmęczone oczy.

– Wyjdę zapalić – oznajmiłem.

Wstałem i ruszyłem w stronę balkonu. W połowie pokoju zatrzymałem się obok zegara. Chłopiec czytał, a ja policzyłem szybko, że coś ważnego wydarzy się za czterdzieści siedem minut. Czas w końcu osiągnął swój cel: został zauważony i wzięty pod uwagę. Na chwilę, zanim znów miałem o nim zapomnieć, nadałem mu wartość. O tym, co miało się stać, wiedziałem już dziś rano, ale także i wczoraj, przedwczoraj, a nawet całe tygodnie i miesiące temu. Ale wtedy było jeszcze tak daleko do dzisiaj, do teraz, że nie martwiłem się o nic, co dotyczyło przyszłości. Teraz również się nie martwiłem. Przecież nic złego się nie wydarzy. Wyszedłem na ciemny balkon i zapaliłem. Ulica Marii Skłodowskiej była szara i pusta. Powoli zaczynała się noc. Przez szparę w drzwiach słyszałem, jak Krzyś czyta:

Rodzi się zwierzę wśród nory,

A oto, ledwie natury

Ręka w cudowne mu wzory

Szerść jędrnej ułoży skóry:

Rwie się w krwiożerczej dzikości

Niszczyć, co słabsze i mniejsze:

Ja czucia mam szlachetniejsze,

Czemuż to mniej mam wolności?

Wypuściłem dym nosem i strąciłem popiół z żarzącego się papierosa.

Ryba się rodzi, fal dziecię, Zwierzę, Morze

Podwodnych głębin stworzenie,

A oto, ledwie przestrzenie

Wiosłami płetew poczuje,

W oceanu buja świecie,

Piersią nieskończoność pruje.

Taka szczęśliwa w światłości

Morza, choć zimna i głucha:

Lecz ja, co więcej mam ducha,

Czemuż to mniej mam wolności?[1]

Zachęcone brakiem słońca komary powyłaziły ze swoich kryjówek i zaczęły krążyć w poszukiwaniu krwi. Jeden zabzyczał tuż przy moim uchu. Trzepnąłem się w głowę, ale go nie trafiłem. Popatrzyłem na stojący po drugiej stronie ulicy szpital uniwersytecki, w którym szybko i trafnie zdiagnozowano moją bezsenność i skurcze mięśni jako objawy nerwicy i dobrano mi skuteczne leki.

[…] Głos twój w mą duszę przecieka

Dziwnymi serca dreszczami

Drżę pod twoimi oczami.

Kto jesteś? Skąd twoja siła

Nad tym, któremu kolebą

Czarna ta była mogiła,

Któremu za świat i niebo

Starczy to dzikie pustkowie,

Trupowi, co żyć zmuszony,

Żywemu, co życia zbawiony.

O potępionej mej głowie

Jeden wie człowiek, jedyny,

Strzegąc mnie — ludzkiej zwierzyny…[2]

Ponownie wymierzyłem sobie policzek. Tym razem na rozpostartych palcach zostało zmiażdżone ciałko komara, które poruszało jeszcze skrzydełkiem w roztartej smudze mojej i jego krwi. Wyrzuciłem papierosa przez barierkę, wszedłem do pokoju i zamknąłem za sobą drzwi. Do czegoś ważnego zostało trzydzieści pięć minut. Podszedłem do Krzysia i położyłem mu rękę na ramieniu.

– Możemy kończyć – powiedziałem.

Chłopiec zsunął się z krzesła, przemieścił na kanapę, przeciągnął się i ziewnął. Schowałem książeczkę do kieszeni, a podręczniki i brulion do teczki.

– Kiedy wrócą twoi rodzice? – zapytałem.

– Nie wiem. Późno. Może dopiero rano.

– Czy… – zawahałem się przez moment – …czy będzie ci przeszkadzać, jeśli jeszcze chwilę tu posiedzę?

– Nie. Niech pan siedzi. Tylko proszę zgasić światło.

Zrobiłem tak jak prosił. Wróciłem na krzesło, położyłem sobie teczkę na kolanach i słuchałem tykania zegara. Na dole zapaliły się latarnie i w jasnym prostokącie odbitym w szybie mogłem widzieć jego tarczę. O dwudziestej cztery Krzyś zaczął cicho pochrapywać. Oparłem policzek na pięści, tak jak on wcześniej, i obserwowałem plamkę światła na złocistym talerzu wahadła. Pomyślałem, że wcale nie chce mi się spać i kiedy nadejdzie wyczekiwana godzina, pójdę jeszcze na spacer. Może odwiedzę jakiś miły lokal i wypiję w nim jedno zimne piwo. Noc będzie dziś bardzo ciepła. Tak myśląc, doczekałem do dwudziestej dwadzieścia dwie. Wstałem i podszedłem do drzwi prowadzących na korytarz. Po drodze zmieniłem kierunek, wróciłem do kanapy, zdjąłem z oparcia narzutę i przykryłem chłopca.

– Dlaczego zamknęli go w wieży? – wymamrotał przez sen.

Pogłaskałem go po głowie i wyszedłem, zamykając mieszkanie na klucz, który jego rodzice dali mi w geście zaufania. Na ulicy zastał mnie wilgotny zapach pobliskiej rzeki, gęsta woń rozgrzanego asfaltu i delikatna słodycz lipy ze Skweru Sendlerowej. Spojrzałem na telefon. Była dwudziesta dwadzieścia sześć, dwudziestego drugiego lipca dwa tysiące dwudziestego roku. Dokładnie sześćdziesiąt pięć lat temu zaczęło się moje życie. To właśnie to wielkie wydarzenie, do którego odliczałem minuty. Przeżyć sześćdziesiąt pięć lat to niezły wynik. Tak sądzę.

[1] P. Calderon de la Barca, Życie snem, tłum. J. Szujski, wyd. Księgarnia Wilhelma Zukerkandla, Lwów-Złoczow 1924, s. 5–6.

[2] Tamże, s. 7.

Rozdział 2

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Oficynka zaprasza wszystkich miłośników dobrej literatury!

Znajdziecie Państwo u nas książki interesujące, wciągające, służące wybornej zabawie intelektualnej, poszerzające wiedzę i zaspokajające ciekawość świata, książki, których lektura stanie się dla Państwa przyjemnością i które sprawią, że zawsze będziecie chcieli do nas wracać, by w dobrej atmosferze z jednej strony delektować się warsztatem znakomitych pisarzy, poznawać siłę ich wyobraźni i pasję twórczą, a z drugiej korzystać z wiedzy autorów literatury humanistycznej.

Polecamy

Ksiegarnia Oficynki www.oficynka.pl

e-mail: [email protected]

tel. 510 043 387

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9