Odnaleźć Gobi - Dion Leonard - ebook + książka

Odnaleźć Gobi ebook

Dion Leonard

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Odnalezienie jej było dla niego jedną z najtrudniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek zrobił. Ale to, że ona znalazła jego, było jedną z najlepszych rzeczy, jaka mu się przytrafiła. Kiedy do niego podbiegła, nie spodziewał się, że wytrwa z nim do końca. Przebiegła z nim sto dwadzieścia cztery kilometry przez pustynię. Razem pokonywali wszystkie przeszkody, spali w jednym namiocie i dzielili się posiłkami. Nie wygrali maratonu, ale zyskali o wiele cenniejszą nagrodę – siebie. Gdy potem zgubiła się w labiryncie gwarnych ulic jednego z chińskich miast, Dion wszczął poszukiwania. Szukał z pomocą obcych ludzi, telewizji i mediów społecznościowych. Jego upór i determinacja sprawiły, że wkrótce mały piesek o wielkim sercu zamieszkał w jego domu na stałe. Wzruszająca, prawdziwa opowieść o przyjaźni znanego maratończyka Diona Leonarda i Gobi – bezdomnego pieska, który przebiegł z nim Maraton Piasków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 283

Oceny
4,7 (10 ocen)
7
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dion Leonard

Odnaleźć Gobi

Tłumaczenie:

Mojej żonie Lucji.

Bez Twojego bezgranicznego wsparcia, oddania i miłości to wszystko nie byłoby możliwe.

PROLOG

Ekipa z kamerami wyjechała wczoraj wieczorem. Jutro przyjeżdża ktoś od wydawcy. Moje ciało wciąż odczuwa zmianę czasu i inne skutki uboczne czterdziestojednogodzinnej podróży, dlatego postanowiliśmy z Lucją, że nasz pierwszy tegoroczny bieg potraktujemy ulgowo. Poza tym nie możemy myśleć tylko o sobie, jest jeszcze Gobi.

W powolnym tempie mijamy pub i zatrzymujemy się przy pałacu Holyrood. Na czystym błękitnym niebie rysuje się sylwetka góry, która dominuje nad pejzażem Edynburga. To Góra Artura. Nie zliczyłbym, ile razy na nią wbiegałem, i wiem, że czasem bywa tu okropnie. Wiatr wieje w twarz tak mocno, że spycha cię do tyłu, grad siecze skórę jak uderzenia nożem. W takie dni tęsknię za pięćdziesięciostopniowym upałem na pustyni.

Ale dzisiaj nie ma wiatru ani deszczu. Powietrze jest łagodne, jakby góra, wznosząca się majestatycznie na tle czystego nieba, chciała nam się pokazać od najlepszej strony.

Wbiegamy na trawę i Gobi zmienia się nie do poznania. Pies tak mały, że mogę go nieść pod pachą, biegnąc pod górę, przeistacza się w szarżującego lwa.

– Ojej! – mówi Lucja. – Popatrz, ile ona ma energii.

Zanim zdążę odpowiedzieć, Gobi odwraca się. Język ma wywieszony, oczy promienne, uszy postawione, pierś unosi się dumnie, zupełnie jakby rozumiała słowa Lucji.

– To jeszcze nic. – Przyśpieszam nieco, żeby smycz nie była zbyt napięta. – Tak samo zachowywała się w górach.

Wbiegamy coraz wyżej. Myślę o tym, że choć Gobi dostała imię od pustyni, to po raz pierwszy zobaczyłem ją na zimnych, skalistych zboczach Tien-szan. To prawdziwa alpinistka. Z każdym krokiem przybywa jej energii, macha ogonem tak szybko, że jego zarys zaciera się w oczach, a całe jej ciało pulsuje czystą radością. Gdy znów się ogląda, mógłbym przysiąc, że uśmiecha się i woła do nas: „Chodźcie, chodźcie!”.

Na szczycie wpatruję się w znajome widoki. Pod nami rozpościera się cały Edynburg, a dalej Forth Bridge, wzgórza Lomond i West Highland Way. Przebiegłem ją od początku do końca, całe sto pięćdziesiąt cztery i pół kilometra. Widzę też North Berwick, oddalone od nas o całą długość maratonu. Uwielbiam tę trasę wzdłuż plaży nawet w zimne dni, kiedy wiatr próbuje cię przewrócić i każdy kilometr staje się kolejną bitwą.

Nie byłem tu od ponad czterech miesięcy. Wszystko wygląda znajomo, a jednak coś się zmieniło.

Gobi.

Uważa, że już pora wracać, i ściąga mnie ze wzgórza, ale nie ścieżką, tylko na przełaj. Przeskakuję przez kępy trawy i kamienie wielkości walizki. Lucja dotrzymuje mi kroku. Gobi zręcznie omija przeszkody. Lucja i ja mamy na twarzach uśmiechy wielkości szkockiej flagi.

Na tym właśnie polega różnica.

Bieganie zwykle nie jest aż tak przyjemne. Prawdę mówiąc, nigdy nie jest przyjemnością. Nieraz przynosi satysfakcję i poczucie spełnienia, ale nie daje takiej żywiołowej radości, nie takiej jak teraz.

Gobi ma ochotę biec, więc pozwalamy jej prowadzić i podążamy za nią tam, gdzie zechce. Czasami wraca kawałek pod górę, a potem znów zbiega w dół. Nie mamy żadnego planu treningowego, żadnej z góry wyznaczonej trasy. Nie mamy też żadnych zmartwień. To chwila beztroski. Jestem wdzięczny za to i za wiele innych rzeczy.

Po ostatnich sześciu miesiącach bardzo tego potrzebuję.

Dzięki tej brązowej futrzanej kulce, która szarpie smycz tak mocno, że omal nie wyrywa mi ramienia ze stawu, spotkały mnie rzeczy, o jakich nigdy nawet nie śniłem. Przeżyłem strach, jakiego nigdy wcześniej nie czułem, przeszedłem również przez rozpacz – taką, od której powietrze wydaje się nieruchome i pozbawione życia. Stanąłem twarzą w twarz ze śmiercią.

Ale to jeszcze nie jest cała historia. Zdarzyło się o wiele więcej.

Tak naprawdę dopiero teraz zaczynam rozumieć, jak bardzo zmienił mnie ten pies. Zaczynam – ale może nigdy do końca nie zrozumiem.

Coś jednak wiem na pewno. Znalezienie Gobi było jedną z najtrudniejszych rzeczy, jakie zrobiłem w życiu.

Ale to, że ona mnie znalazła, było jedną z najlepszych rzeczy.

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Wyszedłem z budynku lotniska i znalazłem się w Chinach. Przystanąłem i wszystkie moje zmysły zaatakował chaos. Tysiące warczących silników na parkingu walczyło o lepsze z tysiącem głosów ludzi, którzy krzyczeli coś do telefonów.

Wszystkie napisy były w dwóch alfabetach – chińskim i jakimś innym, przypominającym arabski. Żadnego z nich nie potrafiłem odczytać, dołączyłem więc do tłumu ludzi, którzy, jak mi się wydawało, czekali na taksówkę. Byłem o trzydzieści centymetrów wyższy od większości z nich, ale równie dobrze mógłbym być niewidzialny.

Znajdowałem się w mieście Urumczi położonym w prowincji Sinciang, w lewym górnym rogu Chin. Żadne inne miasto na świecie nie leży tak daleko od oceanu jak Urumczi. Podczas lotu z Pekinu widziałem ostre jak brzytwa ośnieżone szczyty gór, które po jakimś czasie ustąpiły rozległym przestrzeniom pustyni. Gdzieś tam na dole ekipa organizatorów wyznaczyła dwustupięćdziesięciokilometrową trasę biegnącą wśród mroźnych szczytów owiewanych nieustającym wiatrem i przez pusty, pozbawiony życia obszar znany jako pustynia Gobi. Miałem wziąć udział w tym biegu. Każdego z pierwszych czterech dni trzeba było przebiec niecałą długość maratonu, piątego prawie dwa maratony, a szóstego dnia wyścig kończył się godzinnym niemal dziesięciokilometrowym sprintem.

Takie biegi to wieloetapowe ultramaratony. Trudno wymyślić bardziej brutalny test fizycznej i psychicznej wytrzymałości. Ludzie tacy jak ja płacą tysiące dolarów za przywilej zadawania sobie cierpień i utraty pięciu procent wagi ciała, ale doświadczenie jest tego warte. Biegamy w najdalszych i najbardziej malowniczych częściach świata, a wspierają nas w tym oddane ekipy techniczne i doskonale wyszkolone zespoły medyczne. Te wyzwania bywają wyczerpujące, ale potrafią zmienić całe życie.

Czasami coś idzie nie tak. Na przykład ostatnio, kiedy próbowałem przebiec sześć maratonów w ciągu tygodnia, na koniec znalazłem się w środku grupy z potwornym bólem. Wtedy wydawało mi się, że to koniec i że już nigdy więcej nie będę startował, ale doszedłem do siebie na tyle, żeby spróbować jeszcze raz. Uznałem, że jeśli dobrze pobiegnę na Gobi, to może jeszcze nie wszystko stracone. W ciągu trzech lat, odkąd zacząłem biegać na poważnie, przekonałem się, jak przyjemnie jest stać na podium, i na myśl o tym, że miałbym już nigdy więcej nie wystartować, czułem się dziwnie.

A gdyby coś poszło bardzo źle, mogłem umrzeć. Kilka lat temu zdarzyło się to pewnemu zawodnikowi właśnie w tym biegu.

Według internetu jazda z lotniska do hotelu miała trwać od dwudziestu do trzydziestu minut, ale jechaliśmy już prawie godzinę, a kierowca stawał się coraz bardziej nerwowy. Był nieuprzejmy od pierwszej chwili, kiedy zażądał za przejazd trzy razy więcej, niż się spodziewałem, a potem było już tylko gorzej.

W końcu zatrzymał się przy budynku z czerwonej cegły i zaczął machać rękami, próbując wypchnąć mnie z taksówki. Wyjrzałem przez okno, a potem znów popatrzyłem na niewyraźne zdjęcie, które mu pokazałem przed rozpoczęciem podróży. Gdy się popatrzyło przez przymrużone powieki, budynek wyglądał trochę podobnie, ale było jasne, że to nie jest żaden hotel.

– Chyba potrzebne ci okulary, bracie – powiedziałem lekkim tonem, próbując go rozbawić, ale nic z tego nie wyszło.

Niechętnie sięgnął po telefon, zadzwonił do kogoś i zaczął coś krzyczeć. Kiedy w końcu dotarliśmy na miejsce, był wściekły, wymachiwał zaciśniętymi pięściami i odjechał z piskiem opon.

Nie wytrąciło mnie to z równowagi. Ultramaratony hartują ciało i zmieniają również umysł. Szybko uczysz się nie zwracać uwagi na przeszkody i irytujące drobiazgi, jak na przykład schodzące paznokcie u stóp czy krwawiące sutki. Stres z powodu wściekłego taksówkarza można zignorować bez problemu.

Ale następny dzień to całkiem inna historia.

Musiałem pojechać kilkaset kilometrów szybkim pociągiem do miasta Hami, gdzie znajdował się sztab wyścigu. Już w chwili, gdy pojawiłem się na dworcu w Urumczi, zrozumiałem, że ta podróż będzie dla mnie wielką próbą cierpliwości.

Jeszcze nigdy nie widziałem tylu służb bezpieczeństwa na dworcu kolejowym. Wszędzie stały pojazdy wojskowe. Metalowe barierki na ulicach kierowały strumień pieszych i samochodów w stronę uzbrojonych posterunków. Powiedziano mi, że powinienem być na dworcu dwie godziny przed odjazdem pociągu, ale patrząc na olbrzymią masę ludzi tłoczącą się przede mną, zacząłem wątpić, czy to wystarczy. Przeprawa z taksówkarzem przekonała mnie, że jeśli nie zdążę na pociąg, to najpewniej nie uda mi się pokonać bariery językowej i przenieść biletu na inną godzinę, a jeśli nie dotrę tego dnia na start biegu, to kto wie, czy w ogóle pozwolą mi wziąć w nim udział.

Ale panika w niczym nie mogła mi pomóc. Opanowałem oddech, nakazałem sobie, że muszę się wziąć w garść, i krok po kroku przeszedłem przez pierwszą kontrolę. Kiedy się zorientowałem, gdzie mam odebrać bilet, odkryłem, że stoję w niewłaściwej kolejce. Przeszedłem do właściwej, ale miałem już spore opóźnienie. Pomyślałem, że gdyby to był bieg, to byłbym na końcu, a jeszcze nigdy nie biegłem na takiej pozycji. Gdy już miałem bilet w ręku, zostało mi niecałe czterdzieści minut, żeby przejść przez kolejną kontrolę bezpieczeństwa, pokazać paszport nadgorliwemu policjantowi, który gapił się w niego jak sroka w gnat, i przepchnąć się na początek pięćdziesięcioosobowej kolejki. Na koniec zziajany stanąłem z otwartą gębą, gapiąc się na znaki i tablice informacyjne, z których nic nie byłem w stanie wyczytać, i zastanawiając się gorączkowo, gdzie, do diabła, mam iść, żeby znaleźć właściwy peron.

Na szczęście nie byłem tak zupełnie niewidzialny, bo mojego ramienia dotknął jakiś Chińczyk, który studiował w Anglii.

– Potrzebujesz pomocy?

Omal nie rzuciłem mu się na szyję.

Ledwie zdążyłem usiąść w poczekalni dla odjeżdżających, gdy wszyscy obrócili się, patrząc na przechodzącą obok nas załogę pociągu. Poczułem się jak na lotnisku w latach pięćdziesiątych, obserwując przemarsz pewnych siebie i ubranych w nieskazitelne mundury oraz białe rękawiczki maszynistów, a także wymuskanych i eleganckich stewardes.

Poszedłem za nimi do pociągu i wyczerpany opadłem na miejsce. Minęło prawie trzydzieści sześć godzin od chwili, gdy wyjechałem z domu w Edynburgu. Próbowałem wyrzucić z ciała i umysłu nagromadzone przez ten czas napięcie. Wypatrywałem przez okno czegoś interesującego, ale pociąg przez całe godziny przemykał przez nijaki pejzaż. Ziemia nie była tu na tyle zagospodarowana, żeby mogły to być tereny rolnicze, ani na tyle jałowa, żeby uznać ją za pustynię. To była po prostu ziemia. Ciągnęła się przez setki kilometrów.

Byłem wyczerpany i zestresowany. Nie tak chciałem się czuć tuż przed najważniejszym wyścigiem w mojej krótkiej karierze.

Brałem już udział w bardziej prestiżowych wydarzeniach, na przykład w słynnym Marathon des Sables, czyli Maratonie Piasków na Saharze, który powszechnie uważa się za najtrudniejszy bieg na świecie. Dwa razy stawałem na starcie razem z tysiącem trzystu innych biegaczy i biegliśmy przez Saharę. Temperatura dochodzi tam do czterdziestu stopni w ciągu dnia, a w nocy spada do czerech. Za drugim razem skończyłem nawet na bardzo dobrym trzydziestym drugim miejscu. Ale od tej pory minęło piętnaście miesięcy i wiele się zmieniło.

Wszystko zaczęło się podczas wyścigu przez pustynię Kalahari. Zanadto wytężałem siły, żeby skończyć na drugim miejscu. Miało to być moje pierwsze podium w wieloetapowym biegu. Nie zadbałem o wystarczające nawodnienie i w rezultacie mój mocz miał kolor coca-coli. Gdy wróciłem do domu, lekarz powiedział, że moje nerki skurczyły się z powodu odwodnienia, a od biegania były pobijane, przez co w moczu pojawiła się krew.

Kilka miesięcy później, podczas innego wyścigu, dopadła mnie palpitacja. Po prostu serce zaczęło bić jak szalone, ogarnęła mnie fala mdłości i zawrotów głowy.

Te problemy znów wróciły z całą siłą na samym początku Marathon des Sables. Oczywiście ignorowałem ból, zmuszając się, by brnąć do przodu i skończyć w pierwszej pięćdziesiątce. Problem polegał na tym, że po powrocie do domu pojawiły się ostre i bardzo bolesne skurcze ścięgna podkolanowego. Nie mogłem nawet chodzić, nie wspominając już o bieganiu.

Przez kilka pierwszych miesięcy odpoczywałem, przez kilka następnych chodziłem po gabinetach fizjoterapeutycznych, i przez cały czas słyszałem to samo: powinienem spróbować nowego zestawu ćwiczeń siłowo-wytrzymałościowych. Wypróbowałem wszystkie, ale wciąż nie mogłem biegać.

Minął prawie rok, zanim trafiłem na ludzi, którzy wiedzieli, co się dzieje, i pomogli mi dotrzeć do sedna problemu. Chodziło o to, że nie biegałem we właściwy sposób. Jestem wysoki, mam dobrze ponad metr osiemdziesiąt, i choć długie, równe kroki wydawały mi się swobodne i naturalne, to jednak nie używałem wszystkich mięśni, których powinienem używać.

W Chinach miałem w trudnym biegu wypróbować nowy krok, krótszy i szybszy. Pod wieloma względami czułem się świetnie. W domu potrafiłem biec całymi godzinami bez śladu bólu i ściślej niż kiedykolwiek przestrzegałem diety przed startem. Przez całe trzy miesiące unikałem alkoholu i śmieciowego jedzenia, żywiąc się prawie wyłącznie kurczakami i warzywami. Zrezygnowałem nawet z kawy w nadziei, że dzięki temu uniknę kołatania serca.

Gdyby to wszystko przyniosło efekty, gdyby udało mi się pobiec tak dobrze, jak się spodziewałem, wtedy w następnej kolejności będę mógł jeszcze w tym roku przystąpić do prestiżowego biegu organizowanego przez ten sam sztab na słonym płaskowyżu Atakama w Chile. Gdybym wygrał ten bieg, byłby to idealny moment, żeby w przyszłym roku wrócić na Saharę na Marathon des Sables i wyrobić sobie nazwisko.

W Hami wysiadłem z pociągu jako pierwszy i ruszyłem w stronę wyjścia z dworca na czele grupy. To już bardziej do czegoś podobne, pomyślałem. Ale strażnik w punkcie kontroli bezpieczeństwa szybko zniweczył moją radość.

– Co tu robisz?

Widziałem za drzwiami długi sznur taksówek czekających na chętnych pasażerów przy pustym chodniku. Próbowałem wytłumaczyć, że przyjechałem na bieg i chcę wsiąść do taksówki, ale szybko dotarło do mnie, że nic z tego. Strażnik spoglądał zagadkowo to na mnie, to na mój paszport, aż w końcu ruchem ręki kazał mi iść za sobą do przyczepy kempingowej, która służyła mu jako biuro.

Przez pół godziny wyjaśniałem, do czego służą paczuszki z żelem energetycznym i liofilizowanym jedzeniem, ale raczej mi nie uwierzył. A puścił mnie dlatego, że się znudził, jak sądzę.

Nim w końcu wyszedłem na chodnik, stacja była już pusta. Wszyscy podróżni dawno zniknęli, podobnie jak taksówki.

Świetnie, pomyślałem.

Stałem sam jak palec i czekałem. Byłem zmęczony i chciałem, żeby ta idiotyczna podróż w końcu się skończyła. Po półgodzinie podjechała taksówka. Przed wyjazdem z Urumczi kazałem sobie napisać adres hotelu chińskim alfabetem, pomachałem więc kartką przed nosem kobiety siedzącej za kierownicą i ucieszyłem się, gdyż po jej reakcji uznałem, że zna ten adres. Usiadłem z tyłu, przycisnąłem kolana do metalowej kraty, przymknąłem oczy i ruszyliśmy.

Po kilkuset metrach samochód zatrzymał się. Moja taksówka zabierała następnego pasażera. Płyń z prądem, Dion, pomyślałem. Nie było sensu narzekać, w każdym razie do chwili, gdy taksówkarka odwróciła się w moją stronę i wskazała drzwi, jasno dając do zrozumienia, że ten drugi pasażer jest o wiele lepszym klientem niż ja, więc mam się wynosić z taksówki.

Wróciłem do stacji piechotą, przez następnych dwadzieścia minut przekraczałem kolejne punkty kontroli, co było nie do uniknięcia, i znów sam jeden znalazłem się na pustym postoju.

W końcu przyjechała taksówka. Kierowca był zadowolony i uprzejmy, no i wiedział, gdzie ma jechać. Prawdę mówiąc, był tak pewny siebie, że gdy po dziesięciu minutach zatrzymał się przed dużym, szarym budynkiem, w ogóle się nie zastanawiałem, czy to na pewno mój hotel. Po prostu zapłaciłem za kurs, wyciągnąłem torbę z bagażnika, i patrzyłem, jak samochód odjeżdża.

Dopiero przy wejściu uświadomiłem sobie, że nie jest to miejsce, o które mi chodzi. To nie był hotel, tylko biurowiec, i to taki, w którym nikt nie znał choćby słowa po angielsku.

Przez czterdzieści minut próbowałem się porozumieć z tymi ludźmi, a oni ze mną. Gdzieś dzwonili, nie wiem gdzie, ale nic to nie dało. W końcu zauważyłem przed budynkiem przejeżdżającą powoli taksówkę. Schwyciłem torbę, wybiegłem i ubłagałem kierowcę, żeby zawiózł mnie tam, gdzie chciałem pojechać.

Dwadzieścia minut później, stojąc przed pustym łóżkiem w tanim hotelu, który zarezerwowali nam organizatorzy biegu, złożyłem na głos uroczystą przysięgę:

– Nigdy w życiu nie przyjadę do Chin!

To, co przeszkadzało mi najbardziej, to nie była frustracja wynikająca z niemożności porozumienia się, zmęczenie ani nawet ból mięśni. Przez cały dzień próbowałem tłumić niepokój, ale kiedy niepowodzenie goniło niepowodzenie, zaczynałem się denerwować. To nie było logiczne i nie miało żadnego sensu. Musiałem sobie powtarzać wciąż na nowo, że zarezerwowałem mnóstwo czasu na podróż z Pekinu, i nawet gdyby nie udało mi się wsiąść do tego pociągu, z pewnością znalazłbym sposób, żeby dotrzeć na czas. I w głębi duszy wiedziałem, że gdy tylko zacznę biec, zostawię za sobą wszystkie bolączki ostatnich dni.

Mimo to gdy dotarłem do hotelu usytuowanego w pobliżu sztabu wyścigu, byłem bardzo niespokojny, bardziej niż przed jakimkolwiek innym wyścigiem.

Źródłem mojego zdenerwowania nie była podróż ani świadomość fizycznych wyzwań, które mnie czekały. Było to coś znacznie głębszego.

Martwiłem się, że to może być mój ostatni wyścig w życiu.

To był lęk, że coś, co kocham, może mi zostać odebrane.

Wtorek, trzeci stycznia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku. Dzień po moich dziewiątych urodzinach. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, jak szybko wszystko może się zmienić w życiu. To był piękny, skąpany w letnim australijskim słońcu dzień. Rano jeździłem rowerem po progach, które sobie poustawiałem, a mama i tata czytali gazety. Moja trzyletnia siostra bawiła się na podwórzu przy drugim końcu domu, obok mieszkania babci, które mieściło się na parterze. W końcu udało mi się zrobić idealne salto na trampolinie. Po lunchu wyszliśmy z ojcem na dwór z kijami do krykieta i kilkoma piłkami. Ojciec dochodził do siebie po zapaleniu oskrzeli i po raz pierwszy od bardzo dawna wyszedł w coś ze mną zagrać. Nauczył mnie, jak trzymać kij, żeby piłka poleciała wysoko, aż tak wysoko, że wylądowała na trawie za granicą naszej działki.

Późnym popołudniem wróciłem do domu, po którym roznosiły się zapachy z kuchni. Mama potrafiła całymi godzinami gotować czekoladowy pudding, a jej sos boloński był tak aromatyczny, że trzymałem głowę nad garnkiem, wdychając zapach, dopóki para nie zaczęła mnie parzyć w twarz.

To był idealny dzień.

Jak każdy dziewięciolatek, gdy nastała pora pójścia do łóżka, upierałem się, że wcale nie jestem zmęczony, ale wkrótce zacząłem zasypiać. Słyszałem jeszcze, jak mama wychodzi na aerobik, jak zawsze w niedzielę wieczorem. Tata oglądał w telewizji krykieta ze ściszonym dźwiękiem.

– Dion!

Nie chciałem się budzić. Było ciemno, a głowę miałem pełną dziwnych snów.

– Dion! – zawołał znów tato.

W całym domu było cicho, nie słyszałem telewizora ani mamy. Nie miałem pojęcia, po co mnie woła, i znów przysnąłem.

Nie wiem, jak długo tato mnie przywoływał, ale w końcu zrozumiałem, że muszę wstać i dowiedzieć się, czego ode mnie chce.

Leżał na łóżku pod kocem. Wszedłem i zatrzymałem się tuż za drzwiami. Nie spojrzał na mnie. Dziwnie oddychał, jakby musiał używać wszystkich sił, żeby wciągnąć w płuca odrobinę powietrza. Coś mi powiedziało, że jest bardzo chory.

– Idź szybko po babcię, Dion.

Pobiegłem na dół i zastukałem do drzwi babci.

– Babciu, musisz przyjść! Tato cię potrzebuje. Coś się stało.

Wyszła od razu. Poszedłem za nią na górę. Pamiętam, jak myślałem, że wszystko będzie dobrze, bo babcia była pielęgniarką. Zawsze gdy któreś z nas, moja siostra Christie albo ja, się skaleczyło, babcia rozśmieszała nas, opatrując ranki. Opowiadała historyjki z czasów, gdy pracowała jako przełożona pielęgniarek w szpitalu dla repatriantów wojennych. Była twardą kobietą, wojowniczką, i wierzyłem, że jej ręce mają moc uleczenia wszystkich chorób.

Weszła do pokoju, zobaczyła tatę i zaraz znów wyszła, żeby zadzwonić po karetkę. Zostałem przy nim, ale kiedy wróciła, kazała mi wyjść.

Christie spała w swoim łóżeczku w sąsiednim pokoju. Stanąłem tam i patrzyłem na nią, słuchając coraz bardziej wytężonego oddechu ojca. Babcia mówiła do niego głosem, jakiego jeszcze nigdy u niej nie słyszałem.

– Garry – mówiła głośniej niż zazwyczaj. – Karetka już jedzie. Masz atak astmy. Spokojnie, Garry. Bądź ze mną.

Hałasy obudziły Christie, która zaczęła płakać.

– Tato nie czuje się dobrze, Christie – powiedziałem, starając się być silny jak babcia. – Ale ktoś już tu jedzie, żeby mu pomóc.

Usłyszałem podjeżdżającą pod dom karetkę i wybiegłem na korytarz, żeby otworzyć drzwi. Wnieśli na schody nosze i aparat do oddychania, a po chwili zabrali tatę. Działo się to na moich oczach, ale nie chciałem na niego patrzeć. Wciąż z trudem łapał oddech i głowa mu się trzęsła. Jedno kółko noszy skrzypiało.

Wyszedłem za nimi przed dom. Noc, rozświetlona przez uliczne latarnie, lampki na głowach ratowników i migoczące światła karetki, wydawała się dziwna. Kiedy ładowali do ambulansu tatę z maską tlenową na twarzy i głową przechyloną na bok, pod dom podjechała mama. Wybiegła z samochodu i przez chwilę nic nie mówiła, a potem zaczęła krzyczeć, stojąc obok babci z tyłu karetki.

– Wszystko będzie dobrze – powiedziała babcia, ale mama pewnie jej nie słyszała.

– Kocham cię – powiedział tato, gdy mama pochyliła się nad nim. To były jego ostatnie słowa.

Christie, babcia i ja zostaliśmy w domu, a mama pojechała karetką razem z tatą. Nie wiem, jak długo byliśmy sami i co robiliśmy przez ten czas, ale pamiętam, że była już prawie północ, kiedy drzwi w końcu się otworzyły i weszła mama w towarzystwie lekarza. Żadne z nich nie odezwało się ani słowem, ale babcia i ja i tak wiedzieliśmy, co się stało. Potem wszyscy płakaliśmy, a jeszcze później zaczął dzwonić telefon. Babcia odbierała, mówiła coś cicho, i były to bardzo krótkie rozmowy. Kiedy zadzwonił dzwonek i pierwsi sąsiedzi zaczęli ściskać mamę, uciekłem do swojego pokoju.

W dniu pogrzebu patrzyłem, jak wózkiem przewożono trumnę taty do karawanu. Mama trzymała rękę na moim ramieniu. Wyrwałem się i pobiegłem, żeby ich zatrzymać. Próbowałem przytrzymywać trumnę całym ciałem, ale na próżno. Ramiona miałem za krótkie, żeby ją objąć. Kiedy mój szloch stał się tak głośny, że poczułem ból w piersiach, ktoś oderwał mnie od trumny.

ROZDZIAŁ DRUGI

Wkrótce po śmierci taty mama przeniosła się na dół. Babcia zajmowała się nią, Christie i mną, zupełnie jakby mama znów stała się dzieckiem i przez to nie mogła być dla nas mamą.

Choć miałem zaledwie dziewięć lat, doskonale wiedziałem, co się dzieje. Nawet najmniej bystry człowiek zauważyłby symptomy. Ten dzień, kiedy wszedłem do sypialni mamy i zobaczyłem w jej dłoni duże opakowanie tabletek, a na policzkach łzy, które nie zdążyły jeszcze obeschnąć, potwierdził tylko, że mama nie daje sobie rady.

To było parę tygodni po śmierci taty. Dopiero kilka miesięcy później dowiedziałem się, że przyczyną stanu mamy nie była tylko rozpacz. Któregoś wieczoru obydwoje byliśmy w kuchni. Mama sprzątała, co ostatnio stało się jej obsesją, a ja siedziałem przy stole i czytałem.

– Dion – powiedziała bez żadnego wstępu – Garry nie był twoim tatą.

Nie pamiętam, czy płakałem, czy uciekłem, czy krzyczałem ani czy prosiłem mamę, żeby wyjaśniła mi coś więcej. Zupełnie nie pamiętam, co wtedy powiedziałem. Nie pamiętam też, jak się poczułem. W miejscu, gdzie powinno być tak wiele wspomnień, jest pustka. Mogę sobie tylko wyobrazić, jak bolesna musiała być dla mnie ta wiadomość, skoro zupełnie wymazałem tę chwilę z umysłu.

Ale wiem na pewno, że rana spowodowana przez śmierć taty… przez śmierć Garry’ego… była tak głęboka, że zmieniła we mnie wszystko.

Nawet dzisiaj moja mama płacze, kiedy rozmawiamy o śmierci Garry’ego. Mówi, że dwudziestominutowa jazda karetką zmieniła całe nasze życie. Ma rację, ale również się myli. Wystarczą minuty, żeby życie zmieniło się w chaos, ale moje przepełnione żalem serce zostało rozdarte na strzępy przez pięć słów.

Nikomu się nie zwierzałem z tego sekretu. Przez rok czy dwa po tym, jak poznałem prawdę o sobie, wstydziłem się swojej przeszłości. Byłem nie tylko jedynym dzieckiem, które nie miało w domu taty, ale również jedynym znanym mi dzieckiem samotnego rodzica. Strumień gości, który przelewał się przez nasz dom po pogrzebie, już dawno ustał. Oszczędności topniały i mama musiała poszukać pracy. Gdy była w domu, całymi godzinami sprzątała i słuchała piosenek Lionela Richiego. Nastawiała bardzo głośno stereo w nieskazitelnie wysprzątanej jadalni.

Miałem wrażenie, że każdy z moich przyjaciół ma idealną rodzinę, a ponieważ wszyscy chodzili do kościoła, ja też zacząłem z nimi chodzić. Chciałem być taki jak oni. Podobało mi się też to, że po mszy mogłem wziąć kilka ciastek. Kazania za bardzo mi nie przeszkadzały, czasami nawet czułem się po nich lepiej. Ale to, jak ludzie się do mnie odnosili, szczególnie kiedy po mszy krążyłem w pobliżu stołu, jasno mi pokazało, że patrzą na mnie inaczej niż na pozostałe dzieci. Słyszałem ich szepty za plecami, a gdy się odwracałem, szybko milkli i uśmiechali się fałszywie.

Mama zaczęła odbierać dziwne telefony. Wkradałem się do korytarza i patrzyłem na nią. Stała przygarbiona, zwrócona twarzą do ściany. Odpowiadała krótko i szybko kończyła rozmowę. Czasami, gdy się odwróciła, dostrzegała mnie i powtarzała najnowsze plotki o nas krążące po mieście.

Wkrótce sam również się z nimi zetknąłem. Pewnego niedzielnego popołudnia poszedłem odwiedzić kolegę. Zobaczyłem jego rower na trawniku przed domem, więc wiedziałem, że jest w środku. Ale jego mama powiedziała, że nie może wyjść się pobawić.

– Nie możesz się spotykać z Bradleyem – oznajmiła i zamknęła przede mną siatkowe drzwi.

– Dlaczego, pani Firth?

– Masz na niego zły wpływ, Dion. Nie chcemy, żebyś tu przychodził.

Odszedłem załamany. Nie piłem, nie przeklinałem, nie sprawiałem kłopotów w szkole ani nie miałem zatargów z policją. No dobrze, może jadłem za dużo ciastek w kościele, ale poza tym zawsze byłem grzeczny i starałem się być dla wszystkich miły.

Mogło jej chodzić tylko o jedno.

Wtedy nie potrafiłem tego nazwać, ale szybko narastała we mnie niechęć do ludzi, przy których czułem się wykluczony. Gdy miałem czternaście lat, doskonale już wiedziałem, gdzie jest moje miejsce w życiu. Na uboczu.

Na briefingu poświęconym bezpieczeństwu jak zawsze siedziałem z boku. Wyścig organizowała grupa, z którą jeszcze nigdy nie biegłem, ale byłem już na wielu takich spotkaniach i wiedziałem, czego można się spodziewać.

Największe zagrożenie dla wszystkich uczestników wieloetapowych ultramaratonów odbywających się w pustynnych warunkach pojawia się wtedy, kiedy wyczerpanie upałem, czyli standardowe odwodnienie, skurcze, zawroty głowy i galopujący puls, przechodzi w udar słoneczny. Potem pojawiają się bardziej drastyczne symptomy: dezorientacja, zagubienie i drgawki. Ty sam nie wiesz, co się dzieje, nie odbierasz tych sygnałów, i dlatego kończysz zwinięty w kłębek w rowie albo podejmujesz złe decyzje akurat w chwili, kiedy powinieneś zejść ze słońca, uzupełnić sole oraz płyny i drastycznie obniżyć temperaturę ciała. Jeśli tego nie zrobisz, możesz zapaść w śpiączkę i umrzeć.

Organizatorzy wyścigu powiedzieli, że każdy, na kogo padnie podejrzenie, że znalazł się na skraju wyczerpania upałem, zostanie natychmiast zabrany z trasy. Nie powiedzieli natomiast, że sześć lat wcześniej jeden z uczestników tego właśnie biegu zmarł na udar.

Mikrofon przekazano Amerykance, w której rozpoznałem inicjatorkę biegu.

– W tym roku mamy wspaniałych uczestników, w tym jedynego w swoim rodzaju Tommy’ego Chena.

Setka zgromadzonych biegaczy wybuchnęła aplauzem i wszyscy skupili wzrok na młodym Tajwańczyku. Ekipa filmowa, którą przywiózł ze sobą, nagrywała tę chwilę.

Słuchałem długich wywodów o tym, że Tommy wygra ten bieg, a także o jego dotychczasowych wspaniałych wynikach. Doskonale wiedziałem, że jest jednym z najlepszych biegaczy, prawdziwą supergwiazdą wieloetapowych maratonów, i że trudno będzie z nim wygrać.

Przed wyjazdem ze Szkocji dostałem od organizatorów mejla z listą dziesięciu biegaczy, po których spodziewali się najlepszych wyników. O mnie w ogóle nie wspomnieli, choć w przeszłości wygrywałem z niektórymi osobami z tej listy. Trochę mnie to zirytowało, ale nie dlatego, że nadepnęli mi na ego. Nie mieli powodów oczekiwać ode mnie dobrego wyniku. Po raz ostatni biegłem osiem miesięcy wcześniej w Kambodży w wyścigu na dystansie dwustu dwunastu kilometrów, a potem popadłem w zapomnienie, więc nie mogłem ich winić, że nie zwrócili uwagi na moje nazwisko.

Byłem zirytowany na siebie. Zacząłem biegać zaledwie trzy lata wcześniej, a ponieważ zająłem się tym tak późno, miałem niewiele czasu, żeby dowieść swojej wartości. Poświęcenie ośmiu miesięcy na rekonwalescencję wydawało się stratą cennego czasu.

Przed briefingiem mieliśmy kontrolę ekwipunku. Sprawdzano, czy każdy z nas ma w plecaku to, co niezbędne do przetrwania. Podczas zawodów dźwigamy ubranie, ekwipunek do spania i zapas jedzenia na cały sześcioetapowy bieg trwający przez tydzień, i oczywiście wielkie znaczenie ma to, by plecak był jak najlżejszy. Dla mnie oznacza to, że nie zmieniam ubrań, nie zabieram maty do spania, żadnych książek ani smartfona, żeby mieć się czym zająć po zakończeniu etapu. Mam ze sobą tylko śpiwór, jeden zestaw ubrań i absolutne minimum żywnościowe. Moja norma wynosi dwa tysiące kalorii dziennie, chociaż wiem, że spalam około pięciu tysięcy. Kiedy wracam do domu, wyglądam jak śmierć na urlopie, ale lżejszy plecak jest tego wart.

Potem wsadzono nas do autobusów i po kilku godzinach jazdy znaleźliśmy się na miejscu startu. Rozmawiałem trochę z facetem, który zajął fotel obok mnie, ale przez większą część drogi milczałem, próbując odciąć się od siedzących za mną trzech chłopaków z Makau, którzy przez całą drogę śmiali się i głośno rozmawiali. Kilka razy odwróciłem się do nich z lekkim uśmiechem, mając nadzieję, że zrozumieją tę subtelną wskazówkę i zamkną się, ale tylko przyjaźnie kiwali głowami i impreza trwała nadal. Nim dojechaliśmy na miejsce, miałem już tego dość. Liczyłem na to, że gdy wysiądziemy, znajdę jakieś ciche i spokojne miejsce, gdzie będę mógł mentalnie przygotować się do biegu.

Miejscowi zorganizowali piękny spektakl z regionalnymi tańcami i pokazami jazdy konnej. Odbył się nawet pokaz gry, która przypominała polo, ale używano do niej martwej owcy. Wymknąłem się, żeby poszukać namiotu, w którym miałem spać, i zająć sobie miejsce. Na większości wieloetapowych biegów śpi się w tym samym towarzystwie przez cały wyścig. Nigdy nie wiadomo, na kogo się trafi, ale można się postarać, by nie dostać jakiegoś okropnego miejsca.

Stałem w starym wojskowym namiocie z demobilu i zastanawiałem się, gdzie się ulokować. Nigdy nie lubiłem spać przy wejściu, bo tam wieje. Na końcu namiotu często też jest dość zimno. Postanowiłem zaryzykować i zająłem miejsce pośrodku. Miałem nadzieję, że moi sąsiedzi nie będą chrapać ani marudzić i pozwolą mi spokojnie spać.

Po raz ostatni przejrzałem ekwipunek, a potem pojawiło się pierwszych trzech towarzyszy. Wyglądali dość sensownie i wybrali sobie miejsca bez zbędnego zamieszania. Załamałem się, kiedy usłyszałem głośny śmiech. Podniosłem głowę i zobaczyłem, że do namiotu wchodzi tych trzech z Makau.

Choć było lato, po zachodzie słońca robiło się znacznie chłodniej. Miejscowy burmistrz wygłosił mowę, z której nic nie zrozumiałem, ale przez pewien czas patrzyłem na piękne mongolskie tańce i wyścigi na koniach. Niektórzy uczestnicy biegu siedzieli w pobliżu i jedli kolację, a ja przechadzałem się dokoła. Popatrzyłem trochę na ekipę filmową Tommy’ego Chena, a potem zacząłem się zbierać do namiotu. Kiedy ludzie zaczynają wypytywać się nawzajem, w jakich butach biegną, ile ważą ich plecaki i czy mają jakieś dodatkowe zapasy, dla mnie jest to sygnał, żeby się wynosić.

Włączanie się w takie rozmowy na dzień przed startem nie jest dobrym pomysłem, bo gdy spotkasz kogoś, kto robi coś inaczej, zaczynasz wątpić w siebie.

Spojrzałem na zegarek. Było wpół do siódmej, czyli pora coś zjeść. Choć trudno się czeka, gdy człowiek jest zdenerwowany, a wokół panuje mrok, zawsze pilnuję, żeby w dzień wyścigu jeść o odpowiedniej porze. Gdy zje się za wcześnie, ciało spali wszystkie kalorie jeszcze przed początkiem biegu.

Wyjąłem zapasy, wsunąłem się do śpiwora i jadłem w milczeniu.

Potem postarałem się zasnąć, zanim pozostali wrócili do namiotu.

Tytuł oryginału: Finding Gobi

Pierwsze wydanie: Published in Nashville, Tennessee, by Publishing Group, an imprint of Thomas Nelson

Projekt okładki: HarperCollins Publishers Ltd, 2017

Opracowanie graficzne okładki: Madgrafik

Zdjęcie na okładce: Jasper James, Jasper James Photography

Redaktor prowadzący: Grażyna Ordęga

Opracowanie redakcyjne: Jakub Sosnowski

Korekta: Sylwia Kozak-Śmiech

© 2017 by Dion Leonard

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2018

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieł w jakiejkolwiek formie.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC.

Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25

www.harpercollins.pl

ISBN 978-83-276-3481-8

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.